Kompleks grzecznej dziewczynki - ebook
Kompleks grzecznej dziewczynki - ebook
Romans, szalona zabawa i tęsknota – Elle Kennedy w najlepszym wydaniu Mackenzie „Mac” Cabot to mistrzyni spełniania oczekiwań: wymagających rodziców, grupy znajomych z prestiżowej szkoły, długoletniego chłopaka. Jednak ciągłe trzymanie się zasad potrafi być wyczerpujące. I choć Mac pragnie jedynie rozwijać swój biznes internetowy, to najpierw na życzenie rodziców musi zdobyć dyplom. A to oznacza przeprowadzkę do nadmorskiego miasteczka Avalon Bay.
Mac ma wprawę w tłumieniu swoich żywiołowych impulsów. Kiedy jednak poznaje Coopera Hartleya, miejscowego chłopaka z kiepską reputacją, ta umiejętność zostaje wystawiona na próbę.
Cooper jest nieokrzesany. Szorstki. Szczery. Stanowi zagrożenie dla jej uporządkowanej egzystencji. Wkrótce ich przyjaźń staje się najprawdziwszą rzeczą w życiu Mac.
Mimo że Cooper gardzi bogatymi i rozwydrzonymi studentami Garnet College, którzy przewijają się przez jego miasto, szybko zdaje sobie sprawę, że Mac nie jest taka jak oni, i zakochuje się w niej. Bez pamięci. Ich relacji jednak zagraża pewna tajemnica. No ale cóż, przecież nic nie może być zbyt proste, prawda?
Ta urokliwa opowieść o podążaniu za głosem serca przemówi zwłaszcza do nieuleczalnych romantyków.
„Publishers Weekly”
Umiejętność Elle Kennedy tworzenia uniwersum miasteczka uniwersyteckiego – uroczego, a zarazem pełnego komplikacji i dramatów – jest niezrównana. Cooper i Mac są jak ogień i lód.
Wzajemne przyciąganie i odpychanie, przekomarzanki i zwroty akcji sprawiają, że od książki nie można się oderwać. Przeczytałam ją jednym tchem i ty też to zrobisz.
L.J. Shen, autorka bestsellerowego cyklu „Święci grzesznicy”
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-064-6 |
Rozmiar pliku: | 955 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tkwię po uszy w jagerbombach. Wczoraj wziąłem ślub z blenderem i jak niewolnik non stop produkowałem piña colady i daiquiri truskawkowe. Dzisiejszy wieczór upływa pod znakiem red bulla i freballów. I nie zapominajmy o różowym winie. Te dupki i ich różowe wino. Wszyscy oni pokładają się na barze — mam przed nosem ciągnący się od ściany do ściany rząd pastelowych lnianych koszul i fryzur za trzysta dolców; wszyscy wywrzaskują do mnie zamówienia na drinki. Za gorąco na ten cały syf.
W Avalon Bay pory roku odmierza nieskończony cykl najazdów i wyjazdów. Jak w czasie burzy mamy wysoką i niską falę. Koniec lata — zmiana. Opaleni turyści pakują swoje minivany i opchane słodyczami dzieciaki i odjeżdżają w głąb lądu, na swoje przedmieścia i do boksów w biurze. Na ich miejsce napływają tłumy opalonych w solarium rozwydrzonych studentów — armia klonów powracająca do Garnet College. To smarkacze utrzymujące się z pieniędzy złożonych dla nich na funduszach powierniczych; ich rezydencje zasłaniają widok na ocean nam, próbującym jakoś przeżyć z drobnych, które wypadną im z kieszeni.
— Hej, koleś, sześć tequili! — woła jeden z klonów, z rozmachem rzucając kartę kredytową na lepki, mokry bar, jakby to miało zrobić na mnie wrażenie. Tak naprawdę to tylko kolejny palant z Garneta, który zstąpił prosto z kart katalogu mokasynów żeglarskich Sperry.
— Przypomnij mi, co my tu robimy — odzywam się do Steph, szykując dla niej rząd jacków i coli do rozniesienia gościom.
Kelnerka sięga do stanika i podnosi każdą pierś, żeby pełniej rysowały się pod czarną koszulką bez rękawów z napisem „Bar na plaży u Joego”.
— Napiwki, Coop.
Racja. Najłatwiej wydaje się cudzą kasę. Bogate dzieciaki ścigają się o pierwszeństwo w szeregu, a za wszystko płaci karta kredytowa tatuśka.
Weekendy na deptaku przypominają ostatni dzień karnawału. Dzisiaj jest ostatni piątek przed początkiem jesiennego semestru w Garnecie, co oznacza trzy dni hulanki — do samego poniedziałkowego poranka bary będą pękały w szwach. Zgarniamy pieniądze garściami. Jednak nie planuję tu pracować przez całe życie. Dorabiam w weekendy, żeby odłożyć, przestać harować dla innych i zostać własnym szefem. Jak już zaoszczędzę odpowiednią kwotę, moja noga nigdy tu nie postanie.
— Uważaj na siebie — ostrzegam Steph, która ustawia drinki na tacy. — Zawołaj, jeśli nie będziesz mogła oderwać od siebie jakiegoś palanta.
Nie po raz pierwszy musiałbym ustawić do pionu kogoś, kto nie potrafi przyjąć odmowy.
W takie wieczory jak dzisiaj w powietrzu unosi się energia innego rodzaju. Wilgotność jest tak wysoka, że słone powietrze można rozsmarować na skórze jak krem z filtrem. Ciała napierają na siebie, żadnych zahamowań, wokół lata testosteron pełen złych intencji.
Na szczęście Steph to twarda dziewczyna.
— Dam sobie radę — puszcza do mnie oko, bierze tacę, przywołuje na twarz profesjonalny uśmiech i odwraca się do sali, kołysząc długą czarną kitką.
Nie wiem, jak ona znosi wszystkich tych obmacujących ją gości. Nie zrozumcie mnie źle, sam bywam obiektem zainteresowania dziewczyn. Czasami panie nabierają odwagi i zbyt się spoufalają. Jednak wystarczy im rzucić uśmiech i kilka słów, a one zaczynają chichotać z koleżankami i dają spokój, nie tak jak ci faceci. Palanty z drużyn sportowych i stowarzyszeń studenckich, zawsze chętni zaliczyć kolejną laskę. Steph wciąż musi unikać ich łap lub uścisków, ma uszy pełne świństw, jakie goście wywrzaskują do niej, przekrzykując głośną muzykę. Trzeba przyznać, że niezwykle rzadko zdarza jej się któregoś walnąć.
To ciągła harówka. Obsługiwanie tych sezonowych pasożytów, tego inwazyjnego gatunku, który nas, lokalsów, wykorzystuje, wysysa do reszty i zostawia nam swoje śmieci.
Niemniej jednak bez nich miasto by nie przeżyło.
— Hej! No co z tymi drinkami!? — wrzeszczy znów klon.
Kiwam głową, jakbym mówił: „Już do ciebie idę”, chociaż naprawdę mam na myśli: „Celowo cię ignoruję”. Moją uwagę przyciąga gwizd z przeciwnej strony baru.
Miejscowi mają pierwszeństwo w obsłudze. Bez wyjątku. Po nich są stali klienci, którzy zostawiają hojne napiwki, potem ludzie uprzejmi, atrakcyjne kobiety, starsze panie, a potem reszta tych przekarmionych błaznów. Na końcu baru stawiam szklaneczkę burbona dla Heidi, a sobie nalewam drugą. Wychylamy je jednocześnie, nalewam jej następną.
— Co tu robisz? — pytam, gdyż żaden szanujący się miejscowy nie pokaże się dzisiaj na bulwarze. Tłumy klonów zabiły klimat.
— Przyszłam zostawić Steph klucze, musiałam wpaść do niej do domu. — W pierwszej klasie Heidi była najładniejszą dziewczyną i tak już zostało. Nawet w złachanych szortach i zwykłej niebieskiej, krótkiej koszulce jest bezsprzecznie najgorętszą kobietą w barze. — Pracujesz do zamknięcia?
— Tak, pewnie posiedzę do trzeciej.
— Chcesz potem wpaść? — Heidi wspina się na palce i przechyla nad barem.
— Nie, jutro mam podwójną zmianę, muszę się wyspać.
Heidi robi urażoną minę — początkowo żartobliwie, potem nonszalancko, kiedy uświadamia sobie, że dzisiaj nie mam ochoty się z nią spotkać. Tego lata kilka razy wylądowaliśmy w łóżku, lecz gdybym zaczął regularnie spotykać się z jedną z moich przyjaciółek, zaczęłoby to przypominać związek, a tego chcę uniknąć. Mam wciąż nadzieję, że Heidi się domyśli i przestanie pytać.
— Hej! Hej! — próbuje mnie przywołać zniecierpliwiony, rozczochrany gość na przeciwległym krańcu baru. — Przysięgam, człowieku, podaj mi tego pieprzonego drinka, a rzucę setką!
— Wracaj do pracy — mówi Heidi z sarkastycznym uśmieszkiem i posyła mi całusa w powietrzu.
Nie spiesząc się, podchodzę do faceta. Wygląda jak wypuszczony prosto z taśmy produkcyjnej klonów: sobowtór Kena z prywatnego liceum, z przedziałkiem po boku i uśmiechem z najdroższej kliniki dentystycznej. Obok niego stoi paru identycznych kolesiów, także prosto z fabryki; ich pojęcie o pracy fizycznej zapewne ogranicza się do podcierania sobie tyłka.
— No to zobaczmy, gdzie ta setka! — rzucam mu wyzwanie.
Klon rzuca na bar banknot z wizerunkiem Franklina. Dumny z siebie. Nalewam pojedynczą whiskey, gdyż nie pamiętam, co zamówił, i przesuwam w jego stronę. Facet puszcza banknot i bierze do ręki szklankę. Chwytam pieniądze i wsuwam do kieszeni.
— Zamówiłem sześć — mówi zadowolony z siebie.
— Jeszcze pięć stówek, to ci naleję.
Spodziewam się, że zrobi awanturę albo zacznie jęczeć — on jednak wybucha śmiechem i kiwa do mnie palcem. Dla niego to uroczy koloryt lokalny, po który się tu zjeżdżają, chociaż warunki mają gorsze niż w domu. Bogate dzieciaki uwielbiają dawać się rolować.
Ku mojemu bezdennemu zdziwieniu głupek wyszarpuje z grubego zwitka pięć kolejnych banknotów i kładzie je na barze.
— Dawaj najlepszą, jaką masz — mówi.
Najlepsze alkohole w tym barze to niebieski johnnie walker i jakaś tequila, której nazwy nie potrafię wymówić. Żaden z nich nie kosztuje w detalu więcej niż pięć stów za butelkę. Robię więc odpowiednio oszołomioną minę i wchodzę na stołek, po czym z górnej półki zdejmuję zakurzoną flaszkę tequili — dobrze, przypomniałem sobie, co gość zamówił — i nalewam im te superdrogie drinki.
Bogaty goguś, usatysfakcjonowany, odchodzi do swojego stolika.
Drugi barman, Lenny, spogląda na mnie z ukosa. Wiem, że nie powinienem podpuszczać gościa w ten sposób, bo tylko umacniam go w przekonaniu, że można nas kupić i że miasto należy do takich jak on. Ale chrzanić to, nie mam zamiaru do śmierci mieszać drinków. Mam ambitniejsze plany.
— O której godzinie kończysz zmianę? — mruczy kobiecy głos po lewej.
Odwracam się powoli, w oczekiwaniu na puentę. Zgodnie z tradycją po takim pytaniu następuje jedna z dwóch propozycji: „bo chciałabym przy tobie odlecieć” lub „bo chciałabym sprawić, żebyś odleciał”.
W zależności od tego, którą wybierze zaczepiająca, łatwo się domyślić, czy to egoistka w łóżku, czy też taka, która uwielbia obciągać.
Żadna z tych kwestii nie jest specjalnie odkrywcza, lecz nikt nie twierdzi, że klony rojące się corocznie wokół zatoki są oryginalne.
— No więc? — dopytuje blondyna; uświadamiam sobie, że nie mam do dyspozycji żadnej tandetnej riposty.
— Bar zamyka się o drugiej — odpowiadam swobodnie.
— Spotkaj się z nami po pracy — namawia dziewczyna. Zarówno ona, jak i jej koleżanka mają błyszczące włosy, doskonałe ciała i skórę lśniącą po całym dniu na słońcu. Są słodkie, lecz ja nie mam nastroju na to, co proponują.
— Przykro mi, nie mogę — odpowiadam. — Ale wypatrujcie gościa, który wygląda jak ja. Gdzieś tu kręci się mój bliźniak. — Macham ręką w stronę kłębowiska ciał upchanych jak śledzie w puszce. — Na pewno z chęcią się do was przyłączy.
Chcę przede wszystkim zirytować Evana — chociaż może brat mi podziękuje. Gardzi klonami, lecz chyba nie przeszkadzają mu nagie, bogate księżniczki. Przysięgam, gość chyba planuje przespać się ze wszystkimi laskami w mieście. Twierdzi, że się nudzi. Ja utrzymuję go w złudzeniu, że mu wierzę.
— Boszsz, jest was dwóch? — Dziewczynom niemal natychmiast rozbłyskują oczy.
Chwytam szklankę i wrzucam do niej kilka kostek lodu.
— Ehm. Ma na imię Evan — dodaję uczynnie. — Jeśli go znajdziecie, powiedzcie, że przysyła was Cooper.
Kiedy w końcu dziewczyny oddalają się ze swoimi owocowymi drinkami, z ulgą wypuszczam powietrze.
Praca przy barze to naprawdę porażka.
Przesuwam whiskey z lodem w kierunku chudzielca, który ją zamówił, odbieram od niego pieniądze. Przygładzam dłonią włosy i robię głęboki oddech, po czym odwracam się do kolejnego klienta. Przez większość nocy pijani goście jakoś nie przysparzają problemów. Bramkarz Daryl wyrzuca wszystkich, którzy mogą zwymiotować, podczas gdy Lenny i ja dajemy po łapach idiotom, którzy próbują sięgać poza bar.
Mam na oku Steph i inne kelnerki przemykające przez tłum. Steph przypadł do obsługi stolik pełny bubków z Garneta, którzy ślinią się na jej widok. Uśmiecha się, lecz ja znam to spojrzenie. Kiedy próbuje odejść, jeden z nich chwyta ją w pasie.
Mrużę oczy. To ten sam gość, z którego wydoiłem sześć setek.
Jestem tuż przy barze, kiedy Steph rzuca mi spojrzenie prosto w oczy. Jakby wiedziała, co się za chwilę zdarzy, kręci głową, po czym zwinnie wyplątuje się z lepkich łap gościa i wraca do stanowiska kelnerek.
— Mam ich wyrzucić? — pytam.
— Nie, dam sobie radę.
— Wiem. Ale nie musisz sobie radzić. Wyciągnąłem z tych kretynów sześć stów, podzielę się z tobą. Wyrzucę ich.
— Wszystko w porządku. Podaj mi tylko trzy corony i dwa jage…
— Nawet nie mów tego słowa! — Cały się wzdrygam na ten dźwięk. Jeśli nawet już nigdy nie powącham tego czarnego paskudztwa, to i tak swoje przeszedłem. — Muszę zatkać sobie nos.
— Wyglądasz jak gość w stresie pourazowym — śmieje się Steph, kiedy ja z miną cierpiętnika nalewam drinki.
— Powinienem dostawać dodatek za niebezpieczną pracę. — Kończę i przesuwam do niej kieliszki. — Ale poważnie, jeśli ci goście nie potrafią utrzymać łap przy sobie, ja tam podejdę.
— Radzę sobie. Ale faktycznie mogliby już pójść. Nie wiem, kto jest gorszy: ten lepki palant czy ten z ostatniego roku, co siedzi w ogródku i płacze, bo tatuś nie kupił mu jachtu na absolutorium, chociaż obiecał.
Parskam drwiąco.
Steph wraca na salę z westchnieniem i tacą pełną drinków.
Przez niemal godzinę nie unoszę wzroku. W sali panuje taki ścisk, że twarze zlewają się w jedną masę, a ja nalewam i przesuwam karty kredytowe przez terminal, aż wpadam w trans, niemal nie zdaję sobie sprawy z tego, co robię.
Kiedy następnym razem szukam wzrokiem Steph, widzę, jak bogaty bubek próbuje ją przekonać, żeby z nim zatańczyła. Dziewczyna jak bokser uskakuje i wykonuje uniki, próbując się od niego uwolnić. Nie słyszę, co mówi, lecz nietrudno odgadnąć: „Pracuję, muszę wrócić do pracy, nie mogę z tobą tańczyć, jestem w pracy”.
Nadal próbuje zachowywać się uprzejmie, lecz widzę po jej płonących oczach, że ma dość.
— Len! — wołam, głową wskazując rozgrywającą się scenę. — Daj mi chwilkę!
Len potakuje. Dbamy o swoich.
Podchodzę bliżej; wiem, że wyglądam groźnie. Mam metr osiemdziesiąt siedem wzrostu, od wielu dni się nie goliłem, włosy też przydałoby się podciąć. Wyglądam wystarczająco groźnie, by zniechęcić gości do popełnienia głupstwa, a przynajmniej taką mam nadzieję.
— Wszystko dobrze? — pytam, kiedy staję obok nich. Mój ton daje do zrozumienia, że nie jest dobrze, a ja o tym wiem, więc niech lepiej bubek przestanie, bo wyleję go na zbity pysk.
— Odwal się, mięśniaku — warczy jeden z nich.
Jego słowa spływają po mnie jak po kaczce. Przyzwyczaiłem się do wyzwisk.
Unoszę brwi.
— Nie odejdę, dopóki koleżanka mi nie powie, że mogę. — Znacząco spoglądam na dłoń bogatego bubka, wciąż zaczepioną o ramię Steph. — Nie ma w obowiązkach poddawania się macankom bogaczy.
Facetowi wystarcza rozsądku, żeby cofnąć rękę. Steph korzysta z okazji i przyskakuje do mnie.
— Widzisz? Nic się nie dzieje — mówi gość szyderczo. — Żadna dama w potrzebie nie wymaga ratunku.
— I oby tak zostało — podkreślam z równie szyderczym spojrzeniem. — I trzymaj łapy przy sobie.
Oboje ze Steph odwracamy się, żeby odejść, kiedy rozlega się brzęk tłuczonej szklanki.
Niezależnie od gwaru, jaki panuje w pomieszczeniu pełnym ciał tłumiących dźwięki, kiedy tylko na podłodze rozbije się szklanka, natychmiast zapada cisza, w której można byłoby usłyszeć kolibra przelatującego dwa hrabstwa dalej.
Wszystkie głowy odwracają się w naszą stronę. Jeden z kumpli bogatego bubka upuścił szklankę i patrzy na mnie wzrokiem niewiniątka, kiedy na niego spoglądam.
— Ups — mówi.
Cisza znika w śmiechu i oklaskach. Potem znów zaczynają się rozmowy i zbiorowa uwaga klientów baru wraca do poprzedniego stanu rozrywkowego upojenia.
— Szlag by to — mamrocze Steph pod nosem. — Coop, wracaj za ladę. Poradzę sobie.
Odchodzi z poirytowaną miną, podczas gdy grupa bubków przestaje zwracać uwagę na nas, niegodnych, a wraca do głośnych rozmów i śmiechów w swoim towarzystwie.
— Wszystko w porządku? — pyta Lenny, kiedy wracam do niego.
— Nie jestem pewny.
Zerkam znów na grupę gości; marszczę brwi, kiedy stwierdzam, że ich przywódca gdzieś zniknął. Gdzie on się podział, do diabła?
— Nie — odpowiadam po woli. — Chyba nie w porządku. Daj mi jeszcze chwilę.
Po raz kolejny zostawiam Lenny’ego samotnego na pozycjach bojowych, a sam przemykam pod barem i ruszam na poszukiwanie Steph. Kieruję się w stronę zaplecza — pewnie poszła tam po szczotkę, żeby zmieść szkło.
Wtedy właśnie dobiegają mnie słowa:
— Zostaw mnie!
Skaczę za róg i zaciskam zęby na widok pastelowej koszulki bogatego bubka. Gość zapędził Steph do kąta krótkiego, wąskiego korytarzyka, w którym mieści się magazynek. Dziewczyna próbuje przecisnąć się obok, lecz on zastępuje jej drogę i łapie za rękę. Drugą dłoń przesuwa w dół i próbuje złapać Steph za pośladki.
Chrzanić to.
Rzucam się przed siebie i szarpnięciem za kołnierz pociągam do tyłu — w sekundę gość rozkłada się jak długi na lepkiej podłodze.
— Wynocha — warczę.
— Cooper! — Steph powstrzymuje mnie od dalszych działań, ale w jej oczach widzę wdzięczność. Wiem, że docenia ratunek.
Strząsam ją z siebie, bo tego już naprawdę wystarczy.
— Wstawaj i wypad stąd — mówię do zaskoczonego chuligana.
Gramoli się na nogi, wywrzaskując przekleństwa.
Ponieważ kilka metrów dalej, za rogiem, znajdują się łazienki, jego wrzaski wkrótce ściągają nam widownię. Podbiega do nas grupka studentek, po nich zaś nadciągają inni zaciekawieni gapie.
Nagle korytarz wypełniają kolejne głosy.
— Pres! Bracie, nic ci się nie stało?
Przez tłum przeciskają się dwaj jego kumple. Stoją obok swojego zawodnika, wypinając piersi; jeśli dadzą się wyrzucić na oczach wszystkich zgromadzonych, czeka ich długi rok samotnego picia w domu.
— Masz problem, koleś? — rzuca obmacywacz, mierząc mnie morderczym wzrokiem.
— Już nie — odpowiadam, zakładając ramiona. — Wyrzucam śmieci.
— Czujesz, Preston? — pyta ze złośliwym grymasem kumpel bogatego bubka. — Coś tu śmierdzi.
— Może to śmietnik, w którym mieszkasz? — szydzi drugi.
— Dwa kroki bliżej i powtórzcie, co powiedzieliście — zachęcam, gdyż, do licha, nudzę się, a ich pyski aż się proszą o to, żeby je trochę przemodelować.
Oceniam swoje szanse. Trzech na jednego, to nie ułomki — każdy ma metr osiemdziesiąt, mniej więcej mojego wzrostu. Mogliby stanowić połowę drużyny piłki wodnej sponsorowanej przez Brooks Brothers. Jednak ja zarabiam na życie, a moje mięśnie nie są tylko na pokaz. Mam przewagę.
— Coop, przestań. — Steph odpycha mnie na bok i staje między nami. — Daj spokój. Już sobie poradzę. Wracaj do baru.
— Właśnie, Coop — przedrzeźnia Preston, po czym odwracając się do kumpli, dodaje: — Tyłek lokalsa nie jest wart tyle kłopotu.
Rzucam spojrzenie na Steph i wzruszam ramionami. Bogaty bubek powinien był wyjść, kiedy dałem mu możliwość.
Bubek wciąż śmieje się z wyższością bardzo zadowolony z siebie, ja zaś wyciągam rękę, chwytam w garść koszulę od Ralpha Laurena i strzelam pięścią prosto w twarz.
Preston zatacza się do tyłu, na kumpli, ci zaś odpychają go do mnie. Zalany krwią chwieje się jak postać z trzeciego aktu horroru, młóci ramionami, rozmazuje sobie krew. Wpadamy na grupę studentek, te zanoszą się krzykiem, zataczamy się na ścianę. W plecy wbija mi się stary telefon na kartę, który nie działa od piętnastu lat — to daje Prestonowi szansę; szczęście mu sprzyja i jego cios trafia mnie w szczękę. Wtedy obracam nas obu, przyciskam go do ściany i już mam rozkwasić mu buźkę, kiedy z tyłu chwytają mnie Joe, właściciel, razem z Darylem i Lennym i wspólnie odciągają mnie od niego.
— Ty miejscowa mierzwo — bulgocze bubek. — Wiesz, że jesteś już całkowicie skończony?
— Dość! — krzyczy Joe, posiwiały weteran z Wietnamu z szarą hipisowską brodą i kucykiem, celując tłustym palcem w Prestona. — Wynocha stąd. W moim barze nie ma bójek!
— Zwolnij tego psychola! — rozkazuje Preston.
— Możesz mnie cmoknąć!
— Coop, stul pysk — mówi Joe i daje znak Lenny’emu i Darylowi, żeby mnie puścili. — Obetnę ci za to z pensji.
— To nie jest wina Coopa — broni mnie Steph. — Ten facet najpierw mnie obmacywał, potem poszedł za mną do magazynku i zapędził w pułapkę w korytarzu. Cooper próbował go wyrzucić.
— Wiesz, kim jest mój ojciec? — pieni się Preston, trzymając się za ociekający krwią nos. — Jego bank ma połowę budynków na tym śmierdzącym pomoście. Jedno moje słowo, a życie ci obrzydnie!
Joe zaciska usta.
— Twój pracownik mnie pobił — ciągnie Preston z gniewem. — Nie wiem, jak zarządzasz tą speluną, ale gdyby to się zdarzyło w innym miejscu, pracownik, który rzuca się na klienta, zostałby zwolniony. — Na widok uśmieszku na jego twarzy ręce znów zaczynają mnie świerzbić. Mam ochotę udusić go gołymi rękami. — Albo coś z tym zrobisz, albo natychmiast dzwonię do ojca i on załatwi to za ciebie. Wiem, późno już, ale nie bój się, ojciec jeszcze nie śpi. Jest nocnym markiem. — Jego szyderczy uśmieszek poszerza się. — Tak właśnie zarobił swoje miliardy.
Zapada długa chwila ciszy.
W końcu Joe obraca się do mnie z westchnieniem.
— Nie mówisz poważnie — odzywam się zaskoczony.
Znamy się z Joem od lat. Razem z bratem pracowaliśmy u niego w wakacje jeszcze w liceum. Pomagaliśmy mu odbudować bar po dwóch huraganach. Do licha, zabrałem jego córkę na święto homecoming.
Joe ze zrezygnowaną miną przesuwa dłonią po brodzie.
— Joe. Poważnie, człowieku. Pozwolisz im rządzić w swoim własnym barze?
— Przepraszam — odzywa się w końcu Joe i kręci głową. — Muszę myśleć o interesach. O rodzinie. Coop, tym razem posunąłeś się za daleko. Weź sobie z kasy to, co jestem ci winny za ten wieczór, rano wypiszę ci czek.
Bogaty bubek, zadowolony z siebie, patrzy na mnie z drwiącym grymasem.
— Widzisz, lokalsie? Tak to wygląda w prawdziwym świecie — mówi, po czym rzuca Steph zakrwawiony plik banknotów i wypluwa gęstą krew i ślinę. — Bierz, złotko, i sprzątnij tutaj.
— To nie koniec — rzucam ostrzegawczo, kiedy Preston z koleżkami odchodzi dumnym krokiem.
— To się skończyło, zanim się jeszcze zaczęło — woła gość drwiąco przez ramię. — Ty jako jedyny tego nie widziałeś!
Wbijam wzrok w Joego — po oczach widzę, że go pokonali. Nie ma już siły ani chęci podejmować bitwy. Tak właśnie nas podbijają. Krok za krokiem, dopadają nas pojedynczo, aż ze zmęczenia przestajemy się opierać. Potem z naszych umierających rąk wydzierają ziemię, firmy i godność.
— Wiesz — mówię Joemu, biorąc gotówkę i wciskając mu ją w rękę — za każdym razem, kiedy ktoś z nas się im poddaje, ułatwia im okantowanie nas następnym razem.
Tylko… nie. Pieprzyć „następny raz”. Ja tym typom nie zapewnię następnego razu.
2. MACKENZIE
Od wyjścia rano z domu rodziców w Charleston czuję z tyłu głowy mrowienie, które nasila się, każąc mi się odwracać. Zerwać do biegu. Uciec. Dołączyć do cyrku, jak w opowieściach, i złościć się — wściekać — na mój dobiegający kresu rok przerwy.
Teraz, w taksówce wiozącej mnie szpalerem dębów do Tally Hall na kampusie Garnet College, dodatkowo ogarnia mnie panika.
To się dzieje naprawdę.
Za soczyście zielonym trawnikiem i rzędem samochodów roją się studenci pierwszego roku i ich rodzice; wszyscy wnoszą pudła do budynku z czerwonej cegły, strzelającego w czyste niebo na wysokość czterech kondygnacji. Okna mają białe futryny, krawędzie dachu też są białe — to cecha charakterystyczna jednego z pięciu historycznych budynków kampusu.
— Zaraz wracam po pudła — mówię do kierowcy. Zarzucam torbę na ramię i stawiam na ziemi walizkę na kółkach. — Chcę się tylko upewnić, że dobrze trafiłam.
— Nie ma problemu, nie musi się pani spieszyć. — Taksiarz jest niewzruszony, zapewne rodzice zapłacili mu hojnie i z góry za cały dzień odgrywania roli szofera.
Przechodząc pod masywną żeliwną latarnią zawieszoną na belce w drzwiach frontowych, czuję się jak złapana uciekinierka wracająca po roku swobody. Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Jak mam wrócić do zadań domowych i niezapowiedzianych sprawdzianów? Przez dwanaście miesięcy byłam sobie sterem i okrętem, a teraz mam się poddać dyktatowi asystentów i programu studiów?
Na schodach zatrzymuje mnie jakaś matka, pytając, czy zajmuję się zakwaterowaniem studentów. Cudownie. Czuję się jak emerytka. Ogarnia mnie kolejna pokusa, żeby się obrócić na pięcie, w żołądku ściska mnie z niepewności, lecz zmuszam się, by to zignorować.
Mozolnie wspinam się na trzecie piętro — pokoje są tu nieco większe, nieco sympatyczniejsze. To dla dzieciaków, których dochody rodziców pewnie równają się PKB jakiegoś małego wyspiarskiego państewka. Według e-maila, który mam w telefonie, zamieszkam w pokoju numer 402.
W środku znajduje się mały salon z aneksem kuchennym, po bokach dwie sypialnie. W pokoju po lewej stoi puste łóżko i dopasowane do niego biurko i toaletka. Po prawej, przez szeroko otwarte drzwi, widzę blondynkę w obciętych spodniach, bez koszulki, która podskakując i kołysząc się, umieszcza rzeczy na wieszakach.
— Cześć! — odzywam się, próbując zwrócić jej uwagę. Kładę bagaże na podłodze. — Hej!
Dziewczyna mnie nie słyszy. Niepewnie podchodzę do niej i klepię w ramię. Blondyna wyskakuje z sandałów i z głośnym klepnięciem zasłania sobie usta, żeby nie wrzasnąć.
— O rany, ale mnie zaskoczyłaś! — odzywa się mocnym południowym akcentem. Oddychając ciężko, wyjmuje z uszu słuchawki bezprzewodowe i wsuwa je do kieszeni. — O mało się nie posikałam.
Widzę jej cycki w pełni chwały, dziewczyna zaś w żaden sposób nie próbuje ich zasłonić. Próbuję patrzeć jej w oczy, lecz sytuacja robi się niezręczna, więc odwracam spojrzenie do okna.
— Przepraszam, że tak wpadłam. Nie spodziewałam się… — że zastanę współlokatorkę odgrywającą pierwszą scenę z amatorskiego pornosa.
Dziewczyna z uśmiechem wzrusza ramionami.
— Nie spinaj się.
— Mogę… eee… wrócić za kilka minut, jeśli…
— Nie, nic się nie stało — zapewnia.
Ukradkiem na nią zerkam — stoi z rękami na biodrach, celując we mnie swoimi reflektorami.
— Czy na formularzu nie zaznaczyłam przez przypadek opcji „nudystka”?
Dziewczyna wybucha śmiechem i w końcu sięga po koszulkę bez rękawów.
— Lubię najpierw oczyścić pokój ze złej energii. Mieszkanie staje się domem dopiero wtedy, kiedy pochodzi się po nim nago, prawda?
— Nie opuściłaś rolet — zauważam.
— Opalałam się w bikini — odpowiada, puszczając do mnie oko. — Jestem Bonnie May Beauchamp. Chyba razem mieszkamy.
— Mackenzie Cabot.
Dziewczyna ściska mnie mocno. Normalnie uznałabym to za rażące naruszenie mojej przestrzeni osobistej — jednak, nie wiadomo czemu, nie potrafię jakoś się na nią obruszać. Może to czarownica. Zahipnotyzowała mnie swoim biustem czarownicy. Mimo to czuję bijącą od niej dobrą energię.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki