Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Kompleks Satsumy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kompleks Satsumy - ebook

„Mam na imię Gary. Mam trzydzieści lat i jestem asystentem

w kancelarii prawniczej w Londynie. Opisanie mnie jako nijakiego

byłoby niesprawiedliwe, ale prawda jest taka, że nie za

bardzo rzucam się w oczy.

Jakiś tydzień temu nawiązałem dobry

kontakt z dziewczyną, jednak okazało się, że kij wiem o relacjach

i ostatecznie nieźle dostałem po tyłku”.

Gary Thorn idzie na piwo z Brendanem, znajomym z pracy. Kiedy Brendan opuszcza pub, Gary postanawia jeszcze chwilę pozostać, poznaje dziewczynę i się w niej zakochuje. Dziewczyna nie zdradza mu swojego imienia i znika nagle bez pożegnania, a Gary’emu pozostaje jedynie książka, którą czytała: Kompleks Satsumy. Kiedy w tajemniczych okolicznościach znika również Brendan, Gary postanawia odnaleźć dziewczynę – nazywa ją Satsuma, aby uzyskać odpowiedzi na dręczące go pytania.

Tak rozpoczyna się podróż Gary’ego przez dzielnice i piekarnie południowego Londynu. Podróż, która w końcu wnosi odrobinę miłości i ekscytacji w jego nijakie życie…

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68068-97-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

1

Mam na imię Gary. Mam trzy­dzie­ści lat i jestem asy­sten­tem w kan­ce­la­rii praw­ni­czej w Lon­dy­nie. Miesz­kam sam w kawa­lerce na roz­le­głym osie­dlu zbu­do­wa­nym w latach sześć­dzie­sią­tych w Peckham. Od biura dzieli mnie pię­cio­mi­nu­towy spa­cer, co bar­dzo mi odpo­wiada. Jestem w tych niż­szych sta­nach śred­niego wzro­stu i w genach odzie­dzi­czy­łem ogromny nos, który wydaje się wręcz komiczny, gdy zakła­dam oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

Mija­jąc mnie na ulicy, dostrze­że­cie faceta w tanim, sza­rym gar­ni­tu­rze, bia­łej koszuli i kra­wa­cie (w dni pra­cu­jące) lub w brą­zo­wej, sztruk­so­wej kurtce, dżin­sach i T-shir­cie (w dni wolne). Cho­ciaż naj­praw­do­po­dob­niej naj­pierw zwró­ci­cie uwagę na mój nos, a nie na to, w co jestem ubrany. Mam schludną fry­zurę z krótko ostrzy­żo­nymi bokami i tyłem, w stylu pom­pa­do­ura. Moje brą­zowe oczy mają kształt mig­da­łów i okre­ślono je jako smutne i jako przy­ja­zne w ciągu tych samych dwu­dzie­stu czte­rech godzin. Opi­sa­nie mnie jako nija­kiego byłoby nie­spra­wie­dliwe, ale prawda jest taka, że nie za bar­dzo rzu­cam się w oczy.

Moim jedy­nym przy­ja­cie­lem w Lon­dy­nie jest sąsiadka z osie­dla. Jakiś tydzień temu nawią­za­łem dobry kon­takt z dziew­czyną, jed­nak oka­zało się, że kij wiem o rela­cjach i osta­tecz­nie nie­źle dosta­łem po tyłku. Ofi­cjal­nie, pierw­szy raz w życiu ktoś zła­mał mi serce.

Mama powta­rzała mi, że mam bujną wyobraź­nię i powi­nie­nem wyko­rzy­sty­wać ją na wła­sną korzyść – żeby zabić nudę i wnieść per­spek­tywę oraz radość do swo­jego życia. Mówiła, że jeśli wyobrażę sobie coś, co ni­gdy mi się nie przy­tra­fiło, i to w końcu się sta­nie, będę lepiej przy­go­to­wany, by to doce­nić lub się z tym zmie­rzyć. Nie­stety, w tym momen­cie wyobraź­nia nie działa na moją korzyść, cho­ciaż muszę oddać mamie, że zazwy­czaj tak jest.

Nie­któ­rzy całymi dniami wle­piają wzrok w ekran swo­jego smart­fona. Nie ja. Od lat mam tę samą starą nokię i ni­gdy nie zawra­ca­łem sobie głowy mediami spo­łecz­no­ścio­wymi. Nie widzę w tym sensu – na co dzień i tak ota­cza mnie mnó­stwo obcych ludzi. Kiedy jestem poza domem, cho­dzę z wysoko pod­nie­sioną głową i sty­mu­luję umysł poprzez ota­czające mnie widoki i dźwięki: kłó­cą­cych się sąsia­dów (wyobra­żam sobie, że poszło o wymianę fil­tra w pralce), roz­bi­tego okna (wyobra­żam sobie, że zbiło je dziecko manew­ru­jące długą dra­biną), rdzy wże­ra­ją­cej się w nad­kole dawno porzu­co­nego samo­chodu (wyobra­żam sobie, że porzu­cił je han­dlarz winem, który osza­lał), psów zain­te­re­so­wa­nych roz­laną cie­czą (w mojej gło­wie wabią się Figa­zma­kiem i Pie­ster­nak).

Jeśli te widoki i myśli nie są wystar­cza­jąco sty­mu­lu­jące, pozwa­lam wyobraźni wrzu­cić wyż­szy bieg.

Na przy­kład, idąc do pracy, klu­czę róż­nymi dro­gami dojaz­do­wymi wiją­cymi się mię­dzy niskimi i wyso­kimi blo­kami na moim osie­dlu. Tuż przed wyj­ściem z osie­dla znaj­duje się tra­wia­sty plac zabaw wiel­ko­ści mniej wię­cej połowy boiska do piłki noż­nej. (Kie­dyś stała tam huś­tawka, ale sły­sza­łem, że jakiś dzie­ciak okrop­nie pokie­re­szo­wał sobie na niej twarz. Na placu rzadko widuje się dzieci, pew­nie przez nagro­ma­dze­nie psich odcho­dów. Teraz, gdy o tym myślę, to w ogóle rzadko widuje się dzieci na moim osie­dlu. Gdzieś tam muszą być, ale po pro­stu się ich nie widzi).

Czę­sto, kiedy prze­mie­rzam ten skra­wek zie­leni, zatrzy­muje się na nim wie­wiórka i staje na tyl­nych łap­kach, żeby mnie obwą­chać.

– Cześć, stary – szep­czę do sie­bie. – Twój ogon wygląda nie­zwy­kle puszy­ście i ele­gancko, pla­nu­jesz dzi­siaj coś spe­cjal­nego?

– Dzięki, Gary – odpo­wia­dam za nią. – Nic takiego, pozna­łem dziew­czynę, która mi się podoba, i sta­ram się być naj­lep­szą wer­sją sie­bie. Powi­nie­neś spró­bo­wać. Wybacz, ale nie wyglą­dasz naj­le­piej.

– Idę kupić zapie­kankę. Nie mia­łem potrzeby się stroić.

– A co jeśli w pie­karni spo­tkasz piękną dziew­czynę? Wtedy pomy­ślisz, że trzeba było bar­dziej przy­ło­żyć się do wyglądu… Przy­po­mnisz sobie o mnie i powiesz: „Ten gość był dobrze przy­go­to­wany. Ogar­nął wiele kwe­stii, o któ­rych ja nawet nie pomy­śla­łem”.

– Ta, może tak być – odpo­wia­dam. – Dzięki za radę. To gdzie pozna­łeś tę dziew­czynę?

– A wiesz, wła­śnie tam, gdzie sto­isz. Śpie­wała pio­senkę o poczcie bry­tyj­skiej albo statku wyciecz­ko­wym, coś w tym stylu. Trudno było się poła­pać, bo śpie­wała chu­jowo. Ale kiedy uświa­do­mi­łem sobie, jaka jest piękna, byłem pod wra­że­niem.

– Cóż, wyda­jesz się szczę­śliwy i wyglą­dasz ele­gancko.

– Tak, sprawy idą w dobrym kie­runku i jestem dobrej myśli co do two­ich per­spek­tyw. Powi­nie­neś zain­we­sto­wać w wodę koloń­ską czy coś takiego. Wyczu­wam w powie­trzu zapach romansu.

– Pew­nie tak zro­bię. Do zoba­cze­nia.

Idę dalej sprę­ży­stym kro­kiem i z dobrym nasta­wie­niem. Idea romansu napawa mnie opty­mi­zmem.

Zapewne mnó­stwo ludzi miewa małe marze­nia i fan­ta­zje o wypeł­nie­niu upły­wa­ją­cego czasu, ale nie wiem, czy zdają sobie sprawę, jak ważne jest wpro­wa­dze­nie odro­biny rów­no­wagi i opty­mi­zmu do swo­jego życia. Wła­śnie teraz bar­dzo tego potrze­buję, bo na pierw­szy rzut oka balan­suję na gra­nicy gówna i prze­rę­bla.

Jadę samo­cho­dem na spo­tka­nie z nie­ja­kim Joh­nem McCoyem. Ta per­spek­tywa napawa mnie paniką i stra­chem. To dla mnie bar­dzo ważne spo­tka­nie i chcę je mieć już za sobą. W tym momen­cie drogę blo­kuje mi facet, który roz­sy­pał cebule z ogrom­nej torby na przej­ściu dla pie­szych i koniecz­nie musi zebrać je wszyst­kie. Sfru­stro­wany trą­bię, po czym pod nosem prze­pra­szam faceta i każdą zabłą­kaną cebulę z osobna.

Pozwól­cie, że wszystko wyja­śnię.Rozdział 2

2

Jakieś dzie­sięć dni temu posze­dłem po pracy na drinka z gościem o imie­niu Bren­dan. Od dłu­giego czasu nama­wiał mnie na spo­tka­nie, a ja wyprzty­ka­łem się z wymó­wek. Facet pra­cuje dla pry­wat­nej firmy detek­ty­wi­stycz­nej City­side Inve­sti­ga­tions, która jest klien­tem kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej, gdzie byłem zatrud­niony przez ostat­nie dwa lata. Nie znam Bren­dana za dobrze, ale zawsze uci­namy sobie poga­wędkę, kiedy przy­cho­dzi do biura, żeby ode­brać doku­menty i poflir­to­wać z sekre­tar­kami. Jest mniej wię­cej dzie­sięć lat star­szy ode mnie, chudy i niski. Ma falo­wane włosy zacze­sane na bok, które nadają mu nieco tudor­skiego wyglądu. Zazwy­czaj nosi nie­bie­ską lub szarą spor­tową mary­narkę, beżowy golf i ciem­no­nie­bie­skie dżin­sowe dzwony, któ­rych nogawki koń­czą się nieco ponad jego spi­cza­stymi, brą­zo­wymi, skó­rza­nymi butami. Obo­wiąz­kowo grana jest wysta­jąca, pstro­kata skar­peta. Jest nie­zbyt atrak­cyjny, jego nos jest odro­binę za cienki i ostry, co ogól­nie nadaje mu wygląd przy­głupa. Tak, wiel­kiego przy­głupa, czę­sto koja­rzo­nego z tre­pami z York­shire.

Bren­dan uważa się za „zabaw­nego” i pew­nie taki jest, jeśli lubi się towa­rzy­stwo gło­śnych ludzi. Cią­gle gada i używa śmie­chu jako prze­cinka. Nie ma dla niego zna­cze­nia, że nie powie­dział ani nawet nie pró­bo­wał powie­dzieć nic śmiesz­nego, i tak par­ska i tubal­nie się śmieje mniej wię­cej co trze­cie zda­nie. Raczej nie przej­muje się tym, co inni mają do prze­ka­za­nia. Musi być wspa­niale wie­rzyć, że ludzie lubią twoje towa­rzy­stwo. To na pewno dobry fun­da­ment pew­no­ści sie­bie. Zawsze jestem chętny pouda­wać, że inte­re­suje mnie jego glę­dze­nie, dzięki czemu myśli, że go lubię. Ja nie posu­nął­bym się dalej niż do stwier­dze­nia, że go akcep­tuję.

Po pracy wysła­łem mu SMS, że będę w pobli­skim pubie Grove Tavern w Cam­ber­well około dzie­więt­na­stej. Gdy dotar­łem na miej­sce, zauwa­ży­łem kolo­rowy rower w czer­wono-białe paski oparty o ścianę przy wej­ściu. Prze­szło mi przez myśl, że w środku jest wku­rzony żon­gler i rzuca na oślep maczu­gami w oświe­tle­nie. Z przy­jem­no­ścią zoba­czył­bym następ­stwa takiego zda­rze­nia.

Kiedy wsze­dłem do środka, nie zoba­czy­łem żad­nego żon­glera, ale od razu dostrze­głem Bren­dana sie­dzą­cego przy barze ze wzro­kiem wle­pio­nym w ekran smart­fona. Nie zauwa­żył mnie. Wokół sie­działo kilka osób, ale ogól­nie było cicho i przy­tul­nie. Bar zaj­muje jedną część pomiesz­cze­nia, a po prze­ciw­nej stro­nie stoi sze­reg bok­sów z pół­okrą­głymi kana­pami obi­tymi bor­do­wym mate­ria­łem przy­po­mi­na­ją­cym aksa­mit. Do głowy wpa­dła mi pewna myśl: jaka byłaby naj­lep­sza nazwa dla „aksa­mitnego” pud­dingu.

– _Zechciałby pan spró­bo­wać pud­dingu?_

– _Być może, co macie?_

– _Cze­ko­la­dowo-poma­rań­czowy aksa­mit ser­wo­wany z gęstą śmie­taną._

– _Cze­goś takiego nie odmó­wię, brzmi bar­dzo wykwit­nie. Popro­szę._

Potem przy­po­mnia­łem sobie, że nie inte­re­sują mnie pud­dingi, a co dopiero pro­ces ich pro­duk­cji, więc porzu­ci­łem te roz­my­śla­nia niczym zużyty bilet.

Usia­dłem obok Bren­dana, który od razu zaczął gadać.

– Ach, Gary, co ci zamó­wić? Bierz, co chcesz, ha, ha, ha!

– Popro­szę kufel IPA, dzięki.

– Ha, ha, ha! Bar­man! Kufel IPA dla mojego kum­pla!

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Musia­łem wysłu­chać w pracy oświad­cze­nia pew­nego gościa, który okrop­nie się stre­so­wał.

– O rany, ner­wus. Rze­czy­wi­ście potra­fią być mało kom­pe­tentni, ha, ha, ha, ha!

– Ta, zga­dzam się. Cią­gle się dra­pał, wiesz, zanim zlał się potem. Chcia­łem zapy­tać, czy wszystko w porządku, ale kiedy ktoś tak się dra­pie, może cho­dzić o oso­bi­stą rzecz i nie wypada o tym wspo­mi­nać, więc…

Widzia­łem po jego wyra­zie twa­rzy, że kom­plet­nie go to nie inte­re­suje. Nie bawił się w kur­tu­azję, po pro­stu mi prze­rwał.

– Słu­chaj, Gary, po praw­dzie nawet nie zauwa­ży­łem, że cię tu nie ma, szcze­rze mówiąc, ha, ha, ha! Mam do cie­bie pyta­nie natury praw­nej.

– Wiem, że pra­cuję w kan­ce­la­rii praw­nej, ale…

– To mi wystar­czy. Nie szu­kam porady, po pro­stu wydaje mi się, że wymy­śli­łem cie­kawą zagwozdkę prawną, ha, ha, ha, więc słu­chaj. Co sądzisz o tym: dziś rano, rozu­miesz, piłem kawę, sam, przy sto­liku przed kawiar­nią. Przy sto­liku obok mnie sie­działa pewna para, oboje wyda­wali się nieco zde­ner­wo­wani, jakby mieli jakąś nie­roz­wią­zaną sprawę. Na moje, coś kom­bi­no­wali, wiesz, mieli romans czy coś takiego, ha, ha, ha! Dla zabi­cia czasu nagra­łem tele­fo­nem około dwu­dzie­stu sekund ich roz­mowy, wiesz, żeby poczuć dresz­czyk emo­cji, a potem odtwo­rzy­łem nagra­nie na słu­chaw­kach bez­prze­wo­do­wych, ha, ha, ha! Dosko­nale sły­sza­łem, co mówili. Roz­ma­wiali o wyjeź­dzie do Dubaju na jakie­goś wykwint­nego bur­gera, a w tle leciał kawa­łek Cold­play albo Oasis, w sumie kogo to, kurwa, obcho­dzi…

Na chwilę odpły­ną­łem i spoj­rza­łem przez ramię Bren­dana w stronę baru. Sie­działa przy nim ładna, ciem­no­włosa kobieta, praw­do­po­dob­nie kilka lat młod­sza ode mnie. Wpa­try­wała się w tele­fon i popi­jała gazo­wany napój. Przy­zna­łem w myślach, że mi się podoba, po czym ponow­nie sku­pi­łem uwagę na Bren­da­nie.

– Moje pyta­nie brzmi nastę­pu­jąco: gdyby trzeba było puścić to nagra­nie w sądzie jako część mate­riału dowo­do­wego, to czy sąd musiałby zapła­cić tan­tiemy Cold­play­owi albo Oasis? Co wię­cej, czy któ­ryś z tych zespo­łów mógłby nie zgo­dzić się na odtwo­rze­nie nagra­nia? Co o tym sądzisz, Gary?

– Dobre pyta­nie, Bren­dan. Nie­stety, nie jestem w sta­nie ci pomóc. Gówno wiem o pra­wach autor­skich. Poma­gam przy spi­sy­wa­niu aktów prze­nie­sie­nia wła­sno­ści, spo­rzą­dza­niu testa­men­tów, przyj­muję oświad­cze­nia, tego typu dupe­rele.

Kiedy mówi­łem, ponow­nie zer­k­ną­łem w stronę baru i zoba­czy­łem, że ciem­no­włosa kobieta patrzy w naszą stronę, wciąż bawiąc się tele­fo­nem. Ma tro­chę ponury wyraz twa­rzy, pomy­śla­łem, ale może jest mną zain­te­re­so­wana albo cho­ciaż tym, co pró­buję sobą repre­zen­to­wać.

– Powiedz, Bren­dan, co u cie­bie? Czy pro­wa­dzisz tyle śledztw, żeby utrzy­mać się na powierzchni?

– Nie­stety, nie za bar­dzo, ha, ha, ha! Kilka tygo­dni temu szef odsu­nął mnie od dużej sprawy. Wra­cam do harówki przy obsłu­dze doku­men­tów, naka­zów sądo­wych i wezwań świad­ków. Sprze­daję gaze­tom infor­ma­cje od lokal­nych gli­nia­rzy. Ścią­gam długi. Cał­kiem dobrze mi idzie, pew­nie dzięki temu, że jestem niski i nie­groźny, ha, ha, ha!

– Może cho­dzi o twój nos.

– Co masz na myśli?

– Cóż, jest tak wąski, że gdyby ktoś chciał cię ude­rzyć, mógłby się ska­le­czyć.

– Tak uwa­żasz?

– Tak.

– Cóż, to nie­prawda. Pijesz to piwo czy co, nochalu, ha, ha, ha!

Chwy­ci­łem kufel i wzią­łem duży łyk piwa. Kiedy piłem je po raz pierw­szy, znie­na­wi­dzi­łem jego smak, ale teraz nie mogę bez niego żyć. To samo mia­łem z peklo­waną woło­winą i kawą.

– Co to za duża sprawa, nad którą pra­co­wa­łeś?

– Nie mogę powie­dzieć, kolego. To bar­dzo deli­katne.

– Pie­przyć to! Dawaj, uchyl rąbka tajem­nicy. Niech pomy­ślę… Ma to zwią­zek z oszu­stwami w aptece albo w sieci kawiarni?

– Nie, nie jesteś nawet bli­sko, ha, ha, ha!

– To może cho­dzi o roz­wód cele­bry­tów i musia­łeś krę­cić się po siłowni, w któ­rej żona polo­wała nie tylko na cię­żary?

– Nie, słu­chaj, nie mogę ci nic powie­dzieć i, szcze­rze mówiąc, nie chciał­byś wie­dzieć. To nie ma sensu, w sprawę zaan­ga­żo­wani są paskudni ludzie. Zostawmy to.

Jego mina wyraź­nie mówiła, że zakoń­czył temat, poza tym zauwa­ży­łem, że pod­czas tej wymiany zdań ani razu się nie roze­śmiał. Wyda­wał się nieco zakło­po­tany, roz­ko­ja­rzony. Po jego pew­no­ści sie­bie nie było śladu. Nie chcia­łem sta­wiać go w takiej sytu­acji i poczu­łem się tro­chę jak dupek.

Zmie­ni­łem temat na piłkę nożną. On zmie­nił go na życie oso­bi­ste sekre­ta­rek z mojego biura. Ja zmie­niłem na pojazdy elek­tryczne, a on znowu na sekre­tarki. Ja posze­dłem do toa­lety.

Kiedy sta­łem przy moim ulu­bio­nym pisu­arze, nagle poczu­łem smu­tek. Byłem w Lon­dy­nie od pra­wie dwóch lat i wciąż nie nawią­za­łem żad­nych war­to­ścio­wych zna­jo­mo­ści. Sku­pia­łem się na pracy, cho­wa­łem się w biu­rze i nie zaprzy­jaź­ni­łem się z żad­nym kolegą z pracy. Nie mie­li­śmy ze sobą nic wspól­nego poza spra­wami fir­mo­wymi i plot­kami zwią­za­nymi z klien­tami i pra­cow­ni­kami sądu. Zro­zu­mia­łem, że ten pub jest począt­kiem i koń­cem mojego życia towa­rzy­skiego.

Sły­sza­łem roz­mowę i dźwięk auto­matu do gry, docho­dzące z dru­giego baru, przy któ­rym zazwy­czaj prze­sia­duję. A poja­wiam się w pubie regu­lar­nie. Naj­czę­ściej, gdy poka­zują trans­mi­sje z meczów piłki noż­nej na dużym ekra­nie. Zawsze sia­dam obok faceta o imie­niu Nick i jego kum­pla Andy’ego. Ni­gdy nie zapro­po­no­wali, żebym się przy­siadł, to zadziało się spon­ta­nicz­nie, bo naj­lep­szy widok na tele­wi­zor jest z trzech stoł­ków na końcu baru. Nasze roz­mowy krążą wokół piłki noż­nej i pracy. Po zakoń­cze­niu meczu naj­czę­ściej szybko zbie­rają się do domów. Nawet nie wiem, gdzie miesz­kają. Się­gną­łem do kie­szeni, żeby spraw­dzić w tele­fo­nie, czy dzi­siaj trans­mi­to­wany jest jakiś mecz i oka­zało się, że zosta­wi­łem tele­fon w pracy.

W mojej gło­wie poja­wiła się twarz ciem­no­wło­sej kobiety. Jest bar­dzo ładna. Od prze­pro­wadzki do Lon­dynu nie byłem w żad­nym związku. Zapro­si­łem kie­dyś jedną z sekre­ta­rek na curry, ale sie­dząc w tak­sówce w dro­dze powrot­nej, okrop­nie się spo­ci­li­śmy, więc natych­miast zre­zy­gno­wa­łem. Od tam­tej pory pod­cho­dzimy do sie­bie bar­dzo ostroż­nie. Innym razem zapro­si­łem dziew­czynę poznaną na inter­ne­to­wym por­talu rand­ko­wym do lokal­nego pubu. Na zdję­ciach wyglą­dała atrak­cyj­nie, a wymiana wia­do­mo­ści szła dość gładko. Kiedy się poja­wiła, zoba­czy­łem naj­bar­dziej potężne ramiona, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łem u kobiety. Była niska i drobna, ale tych ramion nie powsty­dziłby się bok­ser wagi cięż­kiej. Miała obse­sję na punk­cie chwy­tów oraz momentu obro­to­wego i cią­gle chwa­liła się sto­sun­kiem swo­jej masy do siły. Po około pół­go­dzi­nie posze­dłem do toa­lety i wysze­dłem bocz­nymi drzwiami. Na moje nie­szczę­ście prze­wi­działa ten ruch i cze­kała na mnie przed wyj­ściem. Nazwała mnie kuta­sem, a potem rzu­ciła mnie na dach range rovera i poszła w noc, przy oka­zji usku­tecz­nia­jąc walkę z cie­niem. Od tam­tego wie­czoru trzy­mam się z dala od por­tali rand­ko­wych.

Z powro­tem usia­dłem na stołku baro­wym obok Bren­dana. Ciem­no­wło­sej kobiety nie było już przy barze. Odro­binę spa­ni­ko­wa­łem, ale potem zoba­czy­łem, że sie­dzi na kana­pie z aksa­mit­nym obi­ciem. Patrzy­łem, jak wyj­muje książkę ze skó­rza­nej torby i zaczyna czy­tać. Książka natych­miast ją wcią­gnęła. W prze­ci­wień­stwie do nie­któ­rych, nie dostaję pal­pi­ta­cji serca, kiedy widzę samot­nie sie­dzącą dziew­czynę czy­ta­jącą książkę – tak naprawdę wydaje mi się to dość chy­tre i okle­pane. O co tyle hałasu? Praw­do­po­dob­nie książka jest o futu­ry­stycz­nych kacz­kach żoł­nier­zach czy innych podob­nych bzdu­rach. Koń­czyła drinka. Może wkrótce podej­dzie do baru. W pew­nym momen­cie Bren­dan poło­żył na ladzie tanią teczkę ze sztucz­nej skóry i męczył się z mosięż­nymi kla­mer­kami, pró­bu­jąc ją zamknąć.

– Fajna teczka, Bren­dan. Spraw­dza się?

– Co? A, tak. Jest okej.

Znowu wyda­wał się zde­ner­wo­wany, trzę­sły mu się ręce. Zanim zamknął teczkę, rzu­ci­łem okiem na jej zawar­tość. Były w niej kar­teczki samo­przy­lepne, łado­warka do tele­fonu, cztery albo pięć dłu­go­pi­sów spię­tych gumką recep­turką, tele­fon, grze­bień i mały ogó­rek.

– Aż dwa tele­fony? Musisz mieć zawiłe życie.

– Nie, nie do końca. Jeden jest służ­bowy, a drugi pry­watny, któ­rego numer dałem ludziom. Wiesz, tym, z któ­rymi rze­czy­wi­ście chcę poga­dać.

– W któ­rym masz mnie?

– Chyba w tym służ­bo­wym. Wiesz, dzięki temu mogę to sobie wli­czyć w koszty służ­bowe.

– Brzmi sen­sow­nie.

– Słu­chaj, Gary, prze­pra­szam, ale kiedy byłeś w kibelku, dosta­łem pilny tele­fon. Muszę spa­dać na spo­tka­nie z klien­tem.

W głębi duszy ucie­szy­łem się, gdy to usły­sza­łem.

– Szkoda, chło­pie, ale praca to praca. Pora­dzę sobie. Chyba w dru­gim barze trans­mi­tują dziś wie­czo­rem jakiś mecz. Obej­rzę go z kum­plami.

– Tak, zrób to. Słu­chaj, Gary, dzięki za spo­tka­nie. Powin­ni­śmy to kie­dyś powtó­rzyć. Prze­pra­szam, że tak krótko.

– Nie ma pro­blemu – odpo­wie­dzia­łem.

– Słu­chaj, mógł­bym wpaść w przy­szłym tygo­dniu do two­jego biura, żeby ode­brać doku­menty, któ­rymi się dla mnie zaj­mu­jesz?

– Tak, zadzwoń do mnie wcze­śniej, to pod­rzucę je do recep­cji.

– Faj­nie. Hej, podam ci numer mojego pry­wat­nego tele­fonu. Tego, który zawsze odbie­ram. Zadzwoń, kiedy zechcesz, to umó­wimy się na porząd­nego drinka i nad­ro­bimy dzi­siej­szy wie­czór.

Napi­sał numer na kar­teczce samo­przy­lep­nej i wsu­nął ją do kie­szeni mojego płasz­cza. Potem klep­nął mnie w plecy i wyszedł z pubu. Nie zaśmiał się ani razu, odkąd wró­ci­łem z toa­lety.

Ucie­szy­łem się, że wyszedł. Poczu­łem ulgę. Prze­ko­na­łem sie­bie, że ciem­no­włosa kobieta może być mną zain­te­re­so­wana. Wzią­łem kolejne piwo i zapy­ta­łem bar­mana, czy w dru­gim barze trans­mi­tują dziś mecz. Nie wie­dział. Zamó­wi­łem stek z fryt­kami. Kiedy to robi­łem, ciem­no­włosa kobieta wstała, sta­nęła przy barze zale­d­wie kilka metrów ode mnie i zamó­wiła szpry­cera. Poczu­łem dreszcz emo­cji i gapi­łem się na jej buty. Była w pięk­nych, bor­do­wych mar­ten­sach z ciem­no­nie­bie­skimi sznu­rów­kami. Zawią­zała je na podwójną kokardkę. Ich pętelki były iden­tycz­nych dłu­go­ści i śred­nicy. Ele­gancko. Nie podo­bają mi się obcasy, wyglą­dają nie­wy­god­nie i nie­na­tu­ral­nie. Te buty to dobry znak. Ode­rwa­łem od nich wzrok i wzią­łem łyk piwa.

Kiedy patrzyła, jak przy­go­to­wują jej drinka, mogłem lepiej się jej przyj­rzeć i tym samym oce­nić moje szanse. Była drobna, miała tro­chę poni­żej metra sie­dem­dzie­siąt i nosiła jasno­nie­bie­ską, dżin­sową kurtkę Levisa oraz czarny swe­ter. Jej torba spo­czy­wała na bio­drze. Miała włosy do ramion. Były gęste, z ide­al­nie przy­ciętą grzywką do połowy czoła. Nie widzia­łem oczu, ale podej­rze­wa­łem, że są brą­zowe. Mogła być nauczy­cielką albo kie­row­niczką restau­ra­cji, a może nawet zaj­mo­wać się czymś zwią­za­nym z garn­car­stwem. Była jesz­cze ład­niej­sza, niż począt­kowo zakła­da­łem. Nie mia­łem szans.

Gdy odcho­dziła od baru, żeby wró­cić na miej­sce, wyko­nała nie­na­tu­ralny ruch głową w moim kie­runku. Był celowy, nie pijacki. Spoj­rza­łem w dół na swoje piwo.

– Kolega cię zosta­wił, prawda? – zapy­tała.

– Tak, eee, no tak. Dobre oko – odpo­wie­dzia­łem, kre­tyń­sko się uśmie­cha­jąc.

– No cóż, przy­naj­mniej to przy­jemny lokal.

Uśmiech­nęła się i wró­ciła na swoje miej­sce. Czy powi­nie­nem pocią­gnąć temat i podejść do jej sto­lika? Sama myśl prze­peł­niła mnie stra­chem. Ni­gdy nie byłem dobry w nawią­zy­wa­niu kon­taktu z nie­zna­jo­mymi, w szcze­gól­no­ści z płcią prze­ciwną. Musia­łem wymy­ślić dobry tekst na począ­tek. Wie­dzia­łem, co chciał­bym usły­szeć, gdyby role się odwró­ciły – coś w stylu: „Wolisz pła­skie czy nie­równe powierzch­nie?”, „Chciał­byś, żeby w Sports Direct sprze­da­wali też świeże mięso?”, „Musia­łeś kie­dyś użyć opa­ski uci­sko­wej w pracy?”. Potra­fił­bym na to dobrze zare­ago­wać dzięki mojej buj­nej wyobraźni. Nie każdy tak ma, więc lepiej roze­grać to bez­piecz­nie. Mógł­bym pod­py­tać o buty, na przy­kład, czy są wytrzy­małe. Albo czy dzięki temu, co ma w drinku, znowu czuje się młodo i świeżo. Pie­przyć, po pro­stu się przy­siądę i oddam jej ini­cja­tywę.

Wzią­łem piwo i pod­sze­dłem do pół­okrą­głej loży, w któ­rej sie­działa. Były tam dwa drew­niane sto­liki. Posta­wi­łem kufel na tym, który był pusty. Spoj­rzała na mnie, kiedy sia­da­łem, a ja posła­łem jej szybki uśmiech i odwró­ci­łem wzrok. Usia­dłem jakieś pół­tora metra od niej, co uzna­łem za dość bez­pieczny dystans.

– Tyłek cię roz­bo­lał od stołka baro­wego? – zapy­tała.

Uda­wa­łem, że jestem zasko­czony, wręcz zszo­ko­wany, że ktoś sie­dzi w tej samej loży.

– O, cześć. Prze­pra­szam, byłem w swoim świe­cie. Co mówi­łaś?

– Pyta­łam, czy tyłek cię roz­bo­lał od stołka baro­wego.

– Nie, w ogóle. Cho­ciaż, może tro­chę.

– Zapra­gną­łeś odro­biny luk­susu w postaci dra­lonu?

– Tak – przy­zna­łem, głasz­cząc obi­cie kanapy. – Lubię nazy­wać je aksa­mi­tem. Brzmi mniej meli­niar­sko.

– Aksa­mit. Nie sły­sza­łam, żeby ktoś to tak nazy­wał. Brzmi jak jakiś pud­ding, nie? Mro­żony, ale wykwintny.

– Otóż to, strzał w dzie­siątkę. Wła­śnie tak sobie wcze­śniej pomy­śla­łem. Nie prze­pa­dam za pud­din­gami, ale dla cze­ko­la­dowo-poma­rań­czo­wego aksa­mitu zro­bił­bym wyją­tek.

Oboje się zaśmia­li­śmy. Ona nieco nie­prze­ko­nu­jąco, ja tro­chę zbyt gło­śno. Potem na krótko nastała nie­zręczna cisza, którą poczu­łem się zobo­wią­zany prze­rwać.

– Czy książka, którą czy­tasz, jest o kacz­kach?

– Szcze­rze mówiąc, nie czy­tam. To tylko rekwi­zyt, który ma znie­chę­cić ludzi do zaga­dy­wa­nia.

– Cho­lera, prze­pra­szam, naprawdę chcia­łem tylko posa­dzić zadek na czymś bar­dziej mięk­kim. Już się zamy­kam.

– Nie, nie o to mi cho­dzi. Poza tym to ja pierw­sza do cie­bie pode­szłam, pamię­tasz? Chęt­nie z tobą poga­dam. Ja też nie lubię pud­din­gów.

Tak zasko­czyła mnie jej zachęta, że wró­ci­łem do tematu kaczek.

– To jak w końcu, książka jest o kacz­kach?

– Nie, to zwy­kła książka, więc tak naprawdę nie jest o niczym szcze­gól­nym. Cho­ciaż sza­cun za poważ­nie wyglą­da­jącą okładkę.

Książka miała twardą oprawę i była gruba. Kobieta obró­ciła ją do mnie, dzięki czemu mogłem zoba­czyć tytuł. _Kom­pleks sat­sumy._ Obwo­luta była ciem­no­nie­bie­ska, pośrodku przed­niej okładki wid­niała duża man­da­rynka sat­suma z syl­wetką wie­wiórki w środku. Straszne gówno.

– Na okładce jest wie­wiórka. Skąd wiesz, może ma jakieś kaczki przy­ja­ciółki – stwier­dzi­łem.

– Chcesz prze­czy­tać i się dowie­dzieć? – Poło­żyła książkę na moim sto­liku.

– Nie, dzięki. Szcze­rze mówiąc, nie jestem wiel­kim fanem czy­ta­nia i nie wiem, czy zniósł­bym roz­cza­ro­wa­nie, gdyby oka­zało się, że nie ma w niej żad­nych kaczek. – Odło­ży­łem książkę z powro­tem na jej sto­lik.

W tym momen­cie przy­szedł bar­man ze ste­kiem i fryt­kami, które zamó­wi­łem przy barze. Talerz był tłu­sty, a drew­niane ręko­je­ści noża i widelca były wyszczer­bione. Zasta­na­wia­łem się, czy popro­sić o wymianę, ale nie chcia­łem, żeby pomy­ślała, że jestem dup­kiem. To ryzy­kowne posu­nię­cie, jeśli chcesz się komuś spodo­bać.

– Prze­pra­szam, umie­ram z głodu. Nic nie jadłem, odkąd wysze­dłem z pracy. Nie masz nic prze­ciwko? – zapy­ta­łem.

– Nie, w ogóle. Lubię face­tów, któ­rzy czer­pią przy­jem­ność z jedze­nia. Spra­wiają wra­że­nie takich, któ­rzy mają poukła­dane w gło­wie.

– Chcesz frytkę? Albo dwie? Wła­ści­wie to możesz zjeść wszyst­kie, ale nie bierz tej dłu­giej z przy­pa­loną koń­cówką.

– Nie, dzięki – odpo­wie­działa z takim wyra­zem twa­rzy, jakby jed­nak miała ochotę na frytki, więc na wszelki wypa­dek od razu zja­dłem tę długą.

– Hej, ten facet, z któ­rym sie­dzia­łeś, wło­żył ci coś do kie­szeni, zanim wyszedł. To twój diler? – zapy­tała.

– Nie, jestem uza­leż­niony jedy­nie od plac­ków i cia­sta Bat­ten­berg. Dał mi swój pry­watny numer tele­fonu. Dosta­łem awans z „kon­taktu służ­bo­wego” na „zna­jo­mych i rodzinę”. Mam teraz ze trzech zna­jo­mych, ale numer tele­fonu tylko do jed­nego.

– Myślisz, że po tym awan­sie będziesz do niego czę­ściej dzwo­nił.

– Szcze­rze wąt­pię.

– Skąd go znasz? To twój kocha­nek? A może szo­fer i kocha­nek?

– Nie, mój szo­fer zabił mojego kochanka potęż­nym cio­sem w głowę. Musia­łem go zwol­nić.

Zaśmiała się, a ja poczu­łem, że to ważny moment. Nerwy w moim żołądku ewa­ku­owały się poprzez małego cicha­cza.

– No, to skąd go znasz? Nie wyglą­dał na two­jego praw­dzi­wego towa­rzy­sza.

– Tak naprawdę nie znam go zbyt dobrze. Cza­sem wpa­dam na niego w pracy, rzadko widu­jemy się poza biu­rem. Dostał nie­spo­dzie­wane wezwa­nie z pracy, z czego bar­dzo się cie­szę.

– Tak, ja też.

Miło z jej strony.

– Na pewno nie chcesz frytki? – zapy­ta­łem.

– Na pewno, szcze­gól­nie że zja­dłeś już tę długą.

Kiedy jadłem stek, nastą­piło nie­unik­nione spo­wol­nie­nie roz­woju roz­mowy. Byłem tego świa­domy, więc zary­zy­ko­wa­łem z oso­bi­stym pyta­niem, żeby przy­wró­cić dia­log na wła­ściwy tor.

– Gdy zoba­czy­łem cię przy barze, pomy­śla­łem, że możesz być nauczy­cielką. Wiesz, książka, mar­tensy, gazo­wany napój. Jestem bli­sko?

– W ogóle.

– Nie masz nic prze­ciwko, żebym spró­bo­wał jesz­cze raz?

– Śmiało.

– Zaj­mu­jesz się garn­car­stwem? Nie wiem, two­rzysz, sprze­da­jesz, badasz, impor­tu­jesz? Po pro­stu, sie­dzisz w tym?

– Czemu przy­szło ci to do głowy?

– Głów­nie z powodu grzywki. Geo­me­tryczne fry­zury koja­rzą mi się ze sztuką. Wiesz, nazwi­ska takie jak David Hock­ney, Phil Oakey, Jane Bru­rier. A mar­tensy to chy­tre prze­dłu­że­nie arty­stycz­nego spek­trum.

– Kim, kurwa, jest Jane Bru­rier?

– Nie mam poję­cia, ale brzmi dobrze.

– Zdra­dzę ci, że noszę mar­tensy, odkąd byłam nasto­latką.

– Podo­bają mi się. Skar­pety dobrze w nich leżą, a do tego wysy­łasz światu wia­do­mość, że jesteś poważ­nym czło­wie­kiem.

– Ta. Żeby nie było, na łóżku nie mam mnó­stwa plu­sza­ków.

– Ja też nie. No, to czym się zaj­mu­jesz?

– Kie­dyś zarzą­dza­łam restau­ra­cją w Bri­gh­ton.

– Wie­dzia­łem, kurwa.

– Ale zre­zy­gno­wa­łam z tego jakieś cztery lata temu. Teraz pra­cuję z domu, sprze­daję różne gówna na eBayu.

– Kacze gówna?

– Jesz­cze nie, ale jeśli staną się modne, będę musiała to roz­wa­żyć. Sprze­daję głów­nie stare ubra­nia, ubra­nia od pro­jek­tan­tów, lampy z połowy wieku, ozdoby, tego typu rze­czy. Dobrze idą. Mam do tego dryg.

– Ile dosta­ła­byś za mój dzi­siej­szy strój?

Przyj­rzała się mi od góry do dołu. Mia­łem na sobie ciem­no­szary gar­ni­tur, który kupi­łem kilka lat temu w Deben­hams, baweł­nianą, białą koszulę z Marksa & Spen­cera i brą­zowe, zamszowe trze­wiki z Clarks.

– Osiem fun­tów – stwier­dziła.

Oboje się roze­śmia­li­śmy, głów­nie z powodu aury naszej roz­mowy.

– Pierw­szy raz sie­dzę w tej czę­ści pubu – oznaj­mi­łem. – Zazwy­czaj przy­cho­dzę tu oglą­dać mecze przy dru­gim barze. Lubisz piłkę nożną?

– Nie, ale lubię patrzeć na face­tów oglą­da­ją­cych piłkę nożną. To wydo­bywa z nich naj­lep­sze i naj­gor­sze cechy. Z powro­tem zmie­niają się w małych chłop­ców, co na co dzień pró­bują ukryć.

Nie­spo­dzie­wa­nie zda­łem sobie z cze­goś sprawę.

– Chwila, kiedy wcho­dzi­łem, zauwa­ży­łem rower przy­pięty łań­cu­chem do pachołka obok wej­ścia. W czer­wono-białe paski, jakby nale­żał do Grin­cha albo tego zjeba z _Gdzie jest Wally?_ Jest twój?

– Tak, zga­dza się. Jak się domy­śli­łeś?

– Mam bujną wyobraź­nię, możesz spy­tać moją mamę. Gdy go zoba­czy­łem, zasta­na­wia­łem się, do kogo może nale­żeć. Przy­szedł mi na myśl pie­przony żon­gler albo dziew­czyna, która wygląda tak jak ty. Rzadko mylę się w takich spra­wach. Ładny, tak swoją drogą. Jesteś z niego zado­wo­lona?

– Tak, jest ide­alny. Dzi­siaj zama­rzyło mi się poje­chać gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna, więc po pro­stu wsko­czy­łam na rower i zna­la­złam to miej­sce. Mam tylko nie­cały kilo­metr do osie­dla Grange, więc jest super.

Ty jesteś super, cisnęło mi się na usta, ale oczy­wi­ście nie powie­dzia­łem tego. Roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze kilka godzin, a ja byłem ocza­ro­wany każ­dym jej sło­wem. Opowie­dzia­łem jej o mojej pracy, małym miesz­ka­niu i o sytu­acji, kiedy tata zdzie­lił mnie pasem, bo pozwo­li­łem na drzemkę bez­dom­nemu w naszym garażu. Ona opo­wie­działa mi o nad­mor­skim hotelu, w któ­rym dora­stała, i jak przy­ła­pała ojca na upra­wia­niu seksu z gości­nią w jed­nej z sypialni. Ja opowie­dzia­łem jej, jak pod­sze­dłem do wyko­na­nia rzutu wol­nego w meczu piłki noż­nej i nada­łem piłce tak piękną tra­jek­to­rię, że sędzia zagwiz­dał i nale­gał, żeby zro­bić prze­rwę na modli­twę. Ona opo­wie­działa mi, że kiedy była nasto­latką, razem z przy­ja­ciółką nama­lo­wały spre­jem słowa „Dupy do góry!” na deskach zachod­niego molo w Bri­gh­ton. Ja opowie­dzia­łem jej o wła­ści­cielu kawa­lerki w Man­che­ste­rze, gdzie stu­dio­wa­łem prawo, który zbie­rał czynsz w każdą nie­dzielę i nale­gał, żebym pusz­czał jakiś album muzyczny, a on sia­dał na jedy­nym krze­śle i słu­chał muzyki, wci­na­jąc orzeszki. Nie mówił ani słowa, tylko dzię­ko­wał, gdy ostatni utwór dobie­gał końca. Ona opo­wie­działa mi o sytu­acji, kiedy poszła do kina w syl­we­stra, żeby zoba­czyć disney­ow­ską wer­sję Robina Hooda. Była jedyną osobą w sali i w poło­wie seansu pra­cow­nik kina wrę­czył jej dar­mo­wego hot doga oraz colę i pokle­pał ją ze współ­czu­ciem po ple­cach. Stwier­dziła, że był to naj­lep­szy syl­we­ster, jaki prze­żyła.

Po tym jak skoń­czy­łem jeść stek i frytki, odnio­sła mój pusty talerz do baru po dro­dze do łazienki. Był to bar­dzo wzru­sza­jący i miły gest. Już wię­cej nie spoj­rzała na książkę i osta­tecz­nie sie­dzia­łem z nią, a nie bli­sko niej. Około wpół do jede­na­stej zapy­ta­łem, czy ma ochotę na ostat­niego drinka. Nie wie­dzia­łem, czy powi­nie­nem popro­sić o jej numer, odpro­wa­dzić do domu, czy po pro­stu się poże­gnać i liczyć, że jesz­cze kie­dyś się spo­tkamy. Zapro­po­no­wa­nie drinka pozwo­liło mi odło­żyć ten wybór w cza­sie. Popro­siła o kolejny kie­li­szek wina musu­ją­cego, więc prze­ci­sną­łem się do baru i wykrzy­cza­łem zamó­wie­nie.

Gdy się odwró­ci­łem i ruszy­łem z powro­tem do sto­lika, zauwa­ży­łem, że znik­nęła. Jej książka wciąż leżała na sto­liku, dla­tego stwier­dzi­łem, że poszła do toa­lety. Minęło pięć minut i wciąż nie wra­cała. Pomy­śla­łem, że wyszła na papie­rosa przed bar, więc posze­dłem to spraw­dzić. Nie było jej tam, a rower z Wally’ego rów­nież znik­nął. Byłem zdru­zgo­tany. Wró­ci­łem na miej­sce i dokoń­czy­łem piwo, prze­twa­rza­jąc w gło­wie naszą roz­mowę. Czym ją ura­zi­łem? Nie potra­fi­łem wska­zać chwili ani słów, które mogłyby skło­nić ją do wyj­ścia. Cho­ciaż może nie cho­dziło o to, co zro­bi­łem lub powie­dzia­łem – może po pro­stu była poza moim zasię­giem. W końcu to była moja pierw­sza myśl, a warto ufać instynk­towi. Zosta­wiła na sto­liku książkę – może jako pre­zent poże­gnalny? Leżała otwarta, okładką do góry. Pod­nio­słem ją i zauwa­ży­łem, że na otwar­tej stro­nie zakre­śliła słowa „może kaczki znały sekrety jaskini”. Na górze napi­sała: „Nie będziesz zawie­dziony, ha!”. Scho­wa­łem książkę do teczki i wysze­dłem z pubu.

Kiedy wra­ca­łem do domu, zaczęło padać. Chod­nik wydzie­lał zapach cia­sta nale­śni­ko­wego. Czu­łem, że jestem jed­no­cze­śnie posępny i pod­eks­cy­to­wany. Pozna­łem nie­sa­mo­witą dziew­czynę i nie­zwy­kle się z tego cie­szy­łem, ale i tak wra­ca­łem samot­nie do swo­jego nędz­nego miesz­ka­nia. Wsze­dłem na teren osie­dla i zatrzy­ma­łem się przy placu zabaw, żeby zoba­czyć, czy mój ogo­nia­sty kum­pel jest w oko­licy. Nie widzia­łem go, ale sły­sza­łem jakieś szmery w liściach za pniem dużego buka. Ucią­łem sobie krótką poga­wędkę w ciem­no­ści.

– No i co, Gary, znowu sam? – zapy­ta­łem w imie­niu swo­jego ukry­tego przy­ja­ciela.

– Tak, na to wygląda. Ale pozna­łem dziew­czynę, naprawdę mi się spodo­bała.

– Popro­si­łeś ją o numer albo umó­wi­li­ście się na kolejne spo­tka­nie?

– Nie, nagle znik­nęła.

– Czyli cię olała. Wydaje mi się, że chcesz się nad tym pochy­lić i zapy­tać, co robisz źle.

– Nie zro­bi­łem nic złego, cho­ciaż mogłem wyglą­dać tro­chę lepiej… Mówi­łeś, że moje sprawy idą dobrze?

– Bo idą, Gary, ale w ogóle sobie nie poma­gasz. Musisz w sie­bie tro­chę bar­dziej uwie­rzyć, pomy­śleć o swo­ich dobrych stro­nach. Czy zasta­no­wisz się nad tym dłu­żej niż chwilę?

– Tak, obie­cuję. Co u cie­bie?

– Wszystko pięk­nie. Dobra­noc.

– Dobra­noc.Rozdział 3

3

Następ­nego dnia była sobota, więc pozwo­li­łem sobie pospać. Po prze­bu­dze­niu w moim umy­śle kłę­biły się obrazy ciem­no­wło­sej kobiety. Miała fajny nosek. Jeden z tych małych, które są na tyle zadarte, że sto­jąc naprze­ciwko, można zoba­czyć noz­drza. Nie­któ­rzy wyglą­dają przez to jak pro­siaki, ale nie ona. Miała uro­czy nawyk: przy­kła­dała grzbiet dłoni do ust, kiedy się śmiała, a śmiała się czę­sto. Na lewym końcu grzywki, na styku z główną czę­ścią fry­zury, miała nie­sforny kosmyk wło­sów i nawet się roze­śmiała, kiedy powie­dzia­łem, że powinna nazwać go Chap­pa­qu­id­dick¹. Lubiła też trzy­mać w zaci­śnię­tej dłoni rękaw swo­jego swe­tra, kiedy słu­chała.

Ach, kurwa, tak bar­dzo chciał­bym ją znowu zoba­czyć. Ale nawet nie wiem, jak ma na imię. Wyglą­dała na Sarah albo Lucy. Przy­szło mi do głowy, że powi­nie­nem nadać jej imię. Zde­cy­do­wa­łem się na Sat­sumę ze względu na tytuł książki, którą mi zosta­wiła. Otwo­rzy­łem ją na stro­nie, na któ­rej napi­sała: „Nie będziesz zawie­dziony, ha!”. Jej cha­rak­ter pisma umiej­sco­wił­bym po kwie­ci­stej stro­nie fry­wol­nej małej skrzy­neczki na kwiaty przy­cią­ga­ją­cej wzrok na górze ponu­rej strony. Okrąg, któ­rym obry­so­wała napis, miał w sobie coś z arty­stycz­nej lek­ko­ści. Zasta­no­wi­łem się, czy powi­nie­nem zain­we­sto­wać w mar­tensy. Mogłoby się jej to spodo­bać.

Osta­tecz­nie wygra­mo­li­łem się z łóżka o jede­na­stej. Za godzinę mia­łem poja­wić się w miesz­ka­niu mojej sąsiadki, Grace, na nasz regu­larny sobotni lunch i poga­wędkę, więc musia­łem wziąć się w garść. Rozej­rza­łem się po miesz­ka­niu. Wyglą­dało tak samo żało­śnie, jak każ­dego dnia od ostat­nich dwóch lat. Mam sypial­nię z łazienką, salon i kuch­nię. Ponie­waż miesz­kam na trze­cim pię­trze, mam też nie­zły widok na ogrody i drzewa aż na tyły Peckham High Street. W mojej sypialni nie ma mebli oprócz mate­raca na pod­ło­dze, wie­szaka na ubra­nia z bra­ku­ją­cym kół­kiem i sta­rej wik­to­riań­skiej lampy. W salo­nie stoi dwu­oso­bowa zie­lona kanapa z płó­cien­nym obi­ciem, tele­wi­zor, nie­wielki stół i dwa pla­sti­kowe krze­sła. Wciąż miesz­kam jak stu­dent.

Już mia­łem wycho­dzić do Grace, kiedy roz­le­gło się puka­nie do drzwi. Otwo­rzy­łem je i zoba­czy­łem w progu dwóch gości wyglą­da­ją­cych na poli­cjan­tów po służ­bie. Oka­zało się, że rze­czy­wi­ście są poli­cjan­tami, ale nie byli po służ­bie.

– Dzień dobry, prze­pra­szamy, że nie­po­ko­imy. Pan Gary Thorn?

– Tak, w czym mogę pomóc? – odpo­wie­dzia­łem, nie potra­fiąc ukryć zde­ner­wo­wa­nia. Nie radzę sobie naj­le­piej z wła­dzami, odkąd dyrek­tor w gim­na­zjum nakrzy­czał na mnie z taką wście­kło­ścią w swoim gabi­ne­cie, że z nosa pocie­kła mi krew i skur­czyła mi się jedna z ręka­wi­czek.

– Jestem detek­tyw Cow­ley, a to detek­tyw Wil­mott z wydziału kry­mi­nal­nego poli­cji w Peckham. Możemy wejść na słówko?

– Tak, pew­nie, pro­szę. O co cho­dzi?

Usia­dłem na kana­pie. Wil­mott i Cow­ley cały czas stali. Z ich wyrazu twa­rzy jasno wyni­kało, że za bar­dzo zwra­cają uwagę na brak wygód w moim domu. Wil­mott miał na sobie ciem­no­zie­loną kurtkę z kap­tu­rem z jasno­brą­zo­wym, sztruk­so­wym koł­nie­rzem, co bar­dziej koja­rzy się ze wsią niż z uli­cami Peckham. Na dwóch przed­nich kie­sze­niach wid­niały tłu­ste plamy. Sądząc po jego syl­wetce, coś skap­nęło mu z pasz­te­cika albo kieł­ba­ski. Miał okrą­głą, bladą i nabrzmiałą twarz, którą oka­lały ciemne, prze­rze­dzone, ucze­sane na bok włosy. Pod spodem wysta­wała nie­bie­ska, polie­strowa koszula i bar­dzo zużyty kra­wat. Miał becz­ko­watą klatkę pier­siową i piwny brzuch, w któ­rym mogłyby zało­żyć gniazdo cztery doro­słe gołę­bie. Co cie­kawe, nogi miał chude jak patyki, przez co nogawki jego ciem­no­brą­zo­wych, luź­nych spodni despe­racko szu­kały skrawka skóry, na któ­rym mogłyby spo­cząć. Był to kla­syczny przy­kład budowy ciała osoby, która przyj­muje leki ste­ry­dowe. Strze­la­łem w reu­ma­to­idalne zapa­le­nie sta­wów.

– To pana miesz­ka­nie, prawda? – zapy­tał Wil­mott.

– Cóż, tak, wynaj­muję je, ale tu miesz­kam. Mniej wię­cej od dwóch lat.

– Gdzie byłeś zeszłej nocy, Gary?

– Byłem w pubie Grove Tavern. Posze­dłem tam zaraz po pracy, żeby spo­tkać się ze zna­jo­mym.

– Wró­ci­łeś potem pro­sto do domu?

– Tak, wró­ci­łem sam około dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści pięć. Prze­pra­szam, mogę wie­dzieć, o co cho­dzi?

– Jak nazywa się zna­jomy, z któ­rym się pan spo­tkał?

– Bren­dan, Bren­dan Jones. Znam go z pracy.

– Czy pan Jones wyszedł w tym samym momen­cie?

– Nie, wyszedł znacz­nie wcze­śniej, około dzie­więt­na­stej czter­dzie­ści pięć. Czy mogę wie­dzieć, co się dzieje?

– Przy­kro nam to mówić, panie Thorn, ale pana zna­jomy został zna­le­ziony mar­twy ostat­niej nocy. Pró­bu­jemy usta­lić jego ostat­nie ruchy. Z naszego docho­dze­nia wynika, że mógł pan być ostat­nią osobą, która widziała go żywego.

– Kurwa mać… bie­da­czy­sko. Przy­kro mi to sły­szeć. Co się stało? Gdzie go zna­le­ziono?

– Pro­szę nie zaprzą­tać sobie tym głowy. Pro­szę po pro­stu odpo­wia­dać na nasze pyta­nia.

Mil­czący do tej pory detek­tyw Cow­ley usiadł obok mnie. Miał pełne uda, które roz­cią­gały szwy jego błysz­czą­cych, sza­rych spodni. Czu­łem bijące od nich cie­pło na swo­jej nodze. Ruch wyda­wał się zarówno zbyt intymny, jak i nieco groźny. Wyczu­łem w nim coś pod­stęp­nego. Był niczym lis w leśnej hie­rar­chii. Miał rudo­blond włosy przy­cięte na jakieś trzy cen­ty­me­try. Jedno z jego uszu było bar­dziej odsta­jące, a zęby w dol­nej szczęce były nie­równe. Każdy ząb z osobna wal­czył o uwagę naocz­nego świadka. Myślę, że nie­dawno zgo­lił wąsy, bo skóra nad jego górną wargą była biała w prze­ci­wień­stwie do reszty różo­wej twa­rzy. Wyglą­dał na lizusa i mówił wyso­kim gło­sem. Bar­dzo chcia­łem, żeby odsu­nął ode mnie swoje gorące udo, ale nie śmia­łem o to pro­sić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Chap­pa­qu­id­dick w sta­nie Mas­sa­chu­setts sta­nowi część mia­sta Edgar­town. Miej­sce nazy­wane jest wyspą, ale tak naprawdę jest to pół­wy­sep, który jest oddzie­lony cał­ko­wi­cie od lądu jedy­nie raz na jakiś czas, w wyniku sil­nych zja­wisk atmos­fe­rycz­nych. To ide­alne miej­sce na week­en­dowe wyjazdy, rowe­rowe wycieczki i zabawę wyż­szej klasy śred­niej. https://wia­do­mo­sci.onet.pl/swiat/histo­ria-wypadku-na-chap­pa­qu­id­dick-dowod-na-kla­twe-ken­ne­dych/yjv94ps
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: