Komu ukazał się wiatr? - ebook
Komu ukazał się wiatr? - ebook
Pierwsze polskie wydanie wszystkich opowiadań Carson McCullers, autorki wybitnej powieści Serce to samotny myśliwy.
Młoda pianistka, którą niepostrzeżenie opuścił talent. Niespełniony pisarz z rozczarowania popadający w szaleństwo. Chora dziewczynka, której jedynym marzeniem jest zanurzyć się w chłodnej wodzie basenu. Zatroskany ojciec, próbujący ukryć przed dziećmi alkoholizm żony. „Nie chcę dorosnąć, skoro to ma tak wyglądać” –, mówi jedna z bohaterek. Bo dorosłość to rozczarowanie i gorycz, a ukryć można się tylko we wspomnieniach z dzieciństwa.
W prozie McCullers, surowej jak amerykańskie Południe, brutalność nieustannie przeplata się z łagodnością. Autorka pozwala mówić tym, których do tej pory nikt nie chciał wysłuchać ani tym bardziej zrozumieć.
„W prozie McCullers odnalazłem taką intensywność i szlachetność ducha, jakiej nie mieliśmy od czasów Hermana Melville’a.” Tennessee Williams
„McCullers ma ponadprzeciętny zmysł obserwacji, niezwykłą dar opowiadania i rzadką umiejętność przekładania zapamiętanych wrażeń w słowa.” Diana Trilling
„Jak każdy wielki geniusz McCullers pokazuje nam, że przegapiliśmy w znanym nam świecie coś, co było oczywiste. […] Jest mistrzynią osobliwej spostrzegawczości i niezrównaną opowiadaczką. To pisarka najwyższej klasy.” V. S. Pritchett
„Największy podziw budzi w jej prozie zdumiewające człowieczeństwo, które pozwala białej pisarce opowiadać o czarnych z taką samą naturalnością i sprawiedliwością, jak o przedstawicielach jej własnej rasy. Trudno to wyjaśnić samymi względami stylu czy zapatrywań. Wydaje się, że wynika to z postawy wobec życia, która pozwala McCullers wznieść się ponad presję otoczenia i objąć całą ludzkość – czarna i białą – jednym gestem zrozumienia i czułości.” Richard Wright
„McCullers, choć zaniepokojona barbarzyństwem rasizmu na swoim rodzinnym Południu, stworzyła opowiadania alegoryczne, a zarazem krystaliczne w przekazie. Wyniosła na piedestał pojedynczych ludzi, zwłaszcza przegranych. Złotą dłonią opisywała samotne serce.” „New York Time”
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-706-3 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W serii prezentujemy zbiory opowiadań najwybitniejszych amerykańskich twórców – powstałe zarówno przed wieloma laty, jak i współczesne; książki ważne, głośne, nagradzane, ale także elektryzujące debiuty.
Kolejna książka w serii
Deesha Philyaw, _Sekretne życie pobożnych kobiet_Leszczu
Zawsze czułem, że mam pokój tylko dla siebie. Leszczu sypiał wprawdzie ze mną w łóżku, ale to mi wcale nie wadziło. Pokój był mój i robiłem w nim, co chciałem. Pamiętam, że kiedyś wycięłem w podłodze zapadnię. Jak w zeszłym roku poszłem do drugiej klasy ogólniaka, to powiesiłem na ścianie zdjęcia dziewczyn z czasopism, a jedna była w samej bieliźnie. Mama nigdy mnie się nie czepiała, bo musiała się zająć młodszymi dziećmi. A dla Leszcza wszystko, co robiłem, było w pytę.
Jak zapraszałem kumpli do pokoju, wystarczało, że spojrzałem na Leszcza, a on zaraz rzucał to, czym akurat był zajęty, wstawał i czasem się do mnie lekko uśmiechał, zanim wyszedł bez słowa. Sam nigdy nie przyprowadzał żadnych dzieciaków. Ma dwanaście lat, o cztery mniej niż ja, i zawsze wiedział bez gadania, że nie chcę, żeby jacyś smarkacze grzebali w moich rzeczach.
Często zapominałem, że Leszczu nie jest moim bratem. Znaczy niby jest, tylko że ciotecznym, ale właściwie odkąd pamiętam, należał do naszej rodziny. Bo wiecie, jego starzy zginęli w kraksie, zanim wyrósł z pieluch. Dla mnie i dla moich młodszych sióstr był jak rodzony brat.
Zawsze pamiętał każde moje słowo i święcie w nie wierzył. Stąd ta jego ksywka. Parę lat temu wmówiłem mu, że jeżeli skoczy z dachu garażu z rozpiętym parasolem, to miękko wyląduje, bo parasol zadziała jak spadochron. Posłuchał mnie i rozbił kolano. A to tylko jeden przykład. Śmieszne, że już sam nie wiem, ile razy go wykołowałem, a wciąż mi wierzył. Nie żeby był w ogóle głupi. Tylko wobec mnie tak się zachowywał. Patrzył na wszystko, co robiłem, i w milczeniu to chłonął.
Jednego się nauczyłem, ale czuję się z tym nie w porządku i trudno mi to rozkminić. Jak ktoś cię bardzo podziwia, to nim gardzisz i masz go za nic, a za to podziwiasz kogoś innego, kto cię olewa. Niełatwo zdać sobie z tego sprawę. W klasie maturalnej Maybelle Watts zachowywała się jak królowa Saby i mnie nawet poniżała. A ja mimo to gotów byłem zrobić wszystko, byle zwrócić na siebie jej uwagę. We dnie i w nocy wciąż o niej myślałem, prawie do obłędu. Jak Leszczu był młodszy, dopóki nie skończył dwunastu lat, chyba pomiatałem nim tak jak Maybelle mną.
Ale potem tak się zmienił, że ledwo pamiętam, jaki był dawniej. Nigdy nie myślałem, że raptem stanie się coś, co nas obu bardzo zmieni. Nie wiedziałem, że jeżeli zechcę dojść do ładu z tym, co zaszło, będę musiał wygrzebać z pamięci dawnego Leszcza, porównać go z dzisiejszym i dopiero spróbować wszystko poukładać. Gdybym umiał przewidzieć przyszłość, może bym się inaczej zachowywał.
Ledwo go zauważałem i nie myślałem o nim prawie wcale, a zważywszy na to, od ilu lat mamy wspólny pokój, aż dziwne, jak mało pamiętam. Często gadał do siebie, kiedy mu się zdawało, że jest sam: coś tam plótł, że walczy z gangsterami, jest na jakimś ranczu i takie tam dziecinady. Zamykał się w łazience nieraz na godzinę i czasem z podniecenia głos mu cieniał i niósł się po całym domu. Ale przeważnie Leszczu był bardzo cichy. W najbliższej okolicy było niewielu chłopców, z którymi mógłby się kolegować, i zwykle miał taką minę, jakby się przyglądał zabawie i czekał, aż go do niej zaproszą. Bez sprzeciwu donaszał swetry i kurtki, z których wyrosłem, nawet jeżeli za długie rękawy się majtały, a nadgarstki sterczały mu z nich, chude i białe jak u małej dziewczynki. Tak go pamiętam – co rok troszkę większego, a jednak bez zmian. Taki był i dopiero parę miesięcy temu się zmienił, kiedy zaczęły się te wszystkie kłopoty.
Maybelle miała swój udział w tym, co się stało, więc chyba powinnem najpierw opowiedzieć o niej. Zanim ją poznałem, niezbyt zwracałem uwagę na dziewczyny. Zeszłej jesieni siedziała obok mnie na lekcjach z nauk ścisłych i dopiero wtedy wpadła mi w oko. Ma najzłocistsze włosy, jakie w życiu widziałem, i czasem układa je w loki jakimś lepiszczem. Paznokcie spiczaste, zadbane, maluje błyszczącą czerwienią. Przez całą lekcję się na nią gapiłem, prawie bez przerwy, chyba że czułem, że zaraz spojrzy w moją stronę, albo kiedy nauczyciel mnie wywoływał. Nie mogłem oderwać od niej oczu, zwłaszcza od jej dłoni. Są drobniutkie i białe, pominąwszy tę czerwień, a kiedy przewracała kartki w książce, za każdym razem lizała kciuk, odstawiała mały palec i wolniutko przekładała kartkę. Nie da się opisać Maybelle. Wszystkie chłopaki za nią szaleją, ale mnie w ogóle nie zauważała. Głównie dlatego, że jest ode mnie prawie dwa lata starsza. Na przerwach starałem się przechodzić korytarzami jak najbliżej niej, ale ledwo raczyła się do mnie uśmiechnąć. Mogłem tylko siedzieć i patrzeć na nią w czasie lekcji i nieraz wydawało mi się, że w całej klasie słychać, jak mi serce wali, aż chciało mi się krzyczeć albo dać dyla do wszystkich diabłów.
W łóżku całymi nocami marzyłem o Maybelle. Często nie mogłem przez to zasnąć aż do pierwszej albo i drugiej. Czasem Leszczu się budził i pytał, co się tak wiercę, a wtedy warczałem, żeby się zamknął. Pewnie często bywałem dla niego wredny. Chyba potrzebowałem kogoś, kogo mógłbym olewać, tak jak Maybelle mnie. Po Leszczu zawsze było widać, że mu przykro. Nie pamiętam wszystkich podłych rzeczy, które mu powiedziałem, bo nawet kiedy je mówiłem, miałem w głowie tylko Maybelle.
Trwało to prawie trzy miesiące, a potem ona zaczęła się zmieniać. Zagadywała do mnie na korytarzach i co rano dawałem jej odpisać lekcje. Na dużej przerwie raz z nią zatańczyłem w sali gimnastycznej. Któregoś popołudnia zdobyłem się na odwagę i poszłem do jej domu z kartonem papierosów. Wiedziałem, że pali w dziewczyńskiej szatni, a nieraz i poza szkołą, a nie chciałem jej przynosić cukierków, bo uważam, że to już zajeżdżony pomysł. Była milutka i wydawało mi się, że wszystko się zmieni.
I właśnie w nocy po tamtym dniu na dobre zaczęły się kłopoty. Wróciłem do pokoju późno, kiedy Leszczu już spał. Byłem taki szczęśliwy i nakręcony, że nie mogłem się wygodnie ułożyć, więc zamiast zasnąć, długo leżałem, myśląc o Maybelle. A potem mi się przyśniła i chyba ją w tym śnie pocałowałem. Obudziłem się, zdziwiony, że tak ciemno. Leżałem bez ruchu, po jakimś czasie oprzytomniałem i kapnąłem się, gdzie jestem. W domu było cicho, a noc bardzo ciemna.
Aż się wzdrygnąłem, kiedy Leszczu nagle powiedział:
– Pete…?
Nie odezwałem się i nawet nie drgnąłem.
– Naprawdę mnie lubisz jak rodzonego brata, co nie, Pete?
Nie mogłem się otrząsnąć ze zdziwienia tym wszystkim i czułem się, jakby dopiero teraz mi się śniło, a nie przed chwilą.
– Cały czas lubiałeś mnie jak rodzonego brata, co nie?
– Jasne – przytaknąłem.
Potem wstałem na parę minut. Było zimno, więc z ulgą znowu się położyłem. Leszczu przylgnął mi do pleców, mały i rozgrzany, a ja czułem na ramieniu jego ciepły oddech.
– Nieważne, co robiłeś, ja i tak zawsze wiedziałem, że mnie lubisz.
Zdążyłem się już całkiem rozbudzić, ale w głowie miałem dziwny mętlik. Byłem szczęśliwy, że z Maybelle tak się układa, i w ogóle, lecz gdy Leszczu do mnie mówił, w jego głosie usłyszałem jakiś taki ton, że nadstawiłem ucha. Zresztą chyba lepiej rozumie się ludzi, będąc szczęśliwym, niż gdy coś człowieka martwi. Zdałem sobie sprawę, że właściwie nigdy dotąd nie myślałem o Leszczu. Poczułem, że zawsze byłem dla niego niedobry. Nocą parę tygodni wcześniej usłyszałem w ciemnościach, że płacze. Powiedział, że strzelał z wiatrówki jednego chłopca, a potem ją zgubił i boi się przyznać. Pytał, co ma zrobić. Chciało mi się spać, więc próbowałem go uciszyć, a kiedy się nie dał przymknąć, to go kopnąłem. To była tylko jedna z rzeczy, które sobie przypomniałem. Dotarło do mnie, że Leszczu zawsze musiał być samotny. Źle się z tym poczułem.
Ciemna zimna noc ma w sobie coś takiego, że kiedy z kimś śpimy, to jest on nam bliski. A gdy się w łóżku rozmawia, robi się tak, jakby w całym mieście spali wszyscy oprócz nas.
– Jesteś chłopak na medal, Leszczu – powiedziałem.
Nagle poczułem, że chyba naprawdę lubię go najbardziej ze wszystkich znanych mi ludzi – bardziej niż każdego innego chłopaka i niż siostry, a w pewnym sensie nawet bardziej niż Maybelle. Zrobiło mi się miło i tak jak wtedy, kiedy w filmie gra smutna muzyka. Chciałem pokazać Leszczowi, jakie dobre mam o nim zdanie, i wynagrodzić mu to, jak go zawsze traktowałem.
Tamtej nocy długo gadaliśmy. Leszczu nawijał, jakby od dawna zbierały mu się te wszystkie rzeczy, które miał mi do powiedzenia. Pochwalił się, że spróbuje zbudować kanu, i poskarżył, że chłopcy, którzy mieszkają o parę domów dalej, nie chcą go przyjąć do drużyny futbolowej, i sam nie wiem, czego mi tam jeszcze nagadał. Ja też trochę mówiłem i fajnie było czuć, że on każde moje słowo bierze tak serio. Nawet mu trochę opowiedziałem o Maybelle, ale tak, jakby to ona od początku za mną latała. Leszczu wypytywał mnie o ogólniak i różne inne sprawy. Mówił podnieconym tonem i tak szybko, jakby ledwo nadążał z wyrzucaniem słów. Kiedy zasypiałem, wciąż gadał, a ja czułem na ramieniu jego oddech, ciepły i bliski.
Potem przez kilka tygodni spędzałem sporo czasu z Maybelle. Zachowywała się, jakby naprawdę trochę jej na mnie zależało. Często było mi tak dobrze, że aż nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
Ale nie zapomniałem o Leszczu. W szufladzie biurka trzymałem kupę starych rzeczy: rękawice bokserskie, książki o Tomie Swifcie i różne wędkarskie rupiecie. Oddałem to wszystko Leszczowi. Jeszcze parę razy pogadaliśmy i poczułem, że dopiero go poznaję. Kiedy zobaczyłem na jego policzku długie zacięcie, skumałem, że majstrował przy moich nowych, pierwszych w życiu przyborach do golenia, ale nic nie powiedziałem. Twarz mu się zmieniła. Dawniej wyglądał na nieśmiałka i miał taką minę, jakby się bał oberwać po głowie. Teraz ta mina znikła. Z tymi swoimi wytrzeszczonymi oczami, odstającymi uszami i wiecznie niedomkniętymi ustami sprawiał takie wrażenie, jakby był zaskoczony i spodziewał się czegoś rewelacyjnego.
Raz o mało nie pokazałem go Maybelle i nie powiedziałem, że to mój młodszy brat. Tamtego dnia po południu w kinie leciał jakiś kryminał o morderstwie. Zarobiłem u taty dolara i dałem Leszczowi ćwierć, żeby sobie kupił cukierki czy co tam zechce. Za resztę zabrałem Maybelle do kina. Siedzieliśmy z tyłu sali i nagle patrzę, a tu wchodzi Leszczu. Jak tylko minął biletera, zaraz wgapił się w ekran, więc szedł, potykając się i nie bardzo widząc, gdzie lezie. Już miałem kuksnąć Maybelle, ale jakoś nie mogłem się zdecydować. Leszczu wyglądał trochę głupio, kiedy tak szedł jak pijany, z oczami wlepionymi w film. Wycierał okulary rogiem koszuli i opadały mu krótkie spodnie. Doszedł aż do pierwszych rzędów, bo tam zwykle siadają dzieci. W końcu nie kuksnąłem Maybelle. Ale fajnie było wiedzieć, że oboje weszli do kina za pieniądze, które zarobiłem.
I chyba tak się to mniej więcej toczyło przez jakiś miesiąc czy półtora. Było mi tak dobrze, że nie mogłem się skupić na nauce ani w ogóle na niczym. Chciałem się z wszystkimi przyjaźnić. Chwilami po prostu musiałem z kimś pogadać, i już. Przeważnie padało na Leszcza. Był tak samo zachwycony jak ja. Raz powiedział:
– Pete, ze wszystkiego na świecie najbardziej mnie cieszy to, że jesteś dla mnie jak brat.
A potem coś się stało ze mną i Maybelle. Nigdy nie skumałem, co właściwie zaszło. Takie dziewczyny jak ona trudno zrozumieć. Zaczęła mnie inaczej traktować. Z początku nie chciałem w to wierzyć i wmawiałem sobie, że tylko mi się zdaje. Już się nie cieszyła na mój widok. Często jeździła z jednym kolesiem z drużyny futbolowej, co ma żółte auto sportowe. Było koloru jej włosów i po lekcjach odjeżdżała z tym chłopakiem, śmiejąc się i zaglądając mu w twarz. Nie widziałem na to żadnego sposobu, a myślałem o niej dzień i noc. Kiedy udawało mi się gdzieś z nią wyjść, była opryskliwa i jakby mnie nie zauważała. Czułem przez to, że coś jest ze mną nie tak: martwiłem się, że za głośno tupię po podłodze albo mam rozpięty rozporek, a może przeszkadzają jej moje pryszcze na brodzie. Czasem przy niej wstępował we mnie diabeł i z kamienną miną mówiłem dorosłym facetom po nazwisku, bez „proszę pana”, i ostro się wyrażałem. W nocy zastanawiałem się, co mnie wtedy opętało, i w końcu ze zmęczenia nie mogłem zasnąć.
Z początku tak się martwiłem, że zwyczajnie zapomniałem o Leszczu. A potem zaczął mnie wnerwiać. Zawsze się pałętał, dopóki nie wróciłem ze szkoły, i miał taką minę, jakby chciał mi coś powiedzieć albo ode mnie usłyszeć. Zrobił mi na pracach ręcznych stojak do czasopism, a kiedyś przez tydzień nie jadł drugiego śniadania, tylko oszczędzał pieniądze, żeby mi kupić trzy paczki papierosów. Jakby nie umiał przyjąć do wiadomości, że mam co innego na głowie i nie chcę się z nim wygłupiać. Codziennie po południu zastawałem go w pokoju – i zawsze miał tę wyczekującą minę. Nie odzywałem się do niego albo odpowiadałem mu szorstko, więc w końcu wychodził.
Nie umiem poszufladkować tamtego czasu i powiedzieć, że to się stało tego a tego dnia, a tamto na drugi. Głównie dlatego, że miałem zupełny mętlik w głowie, aż tydzień zlewał się z następnym tygodniem, a ja czułem się jak w piekle i było mi wszystko jedno. Nikt nic wyraźnego nie powiedział ani nie zrobił. Maybelle wciąż jeździła z tym kolesiem od żółtej bryki i raz się do mnie uśmiechała, a innym razem nie. Codziennie po południu chodziłem wszędzie, gdzie miałem nadzieję ją spotkać. Czasem była dla mnie prawie miła i wtedy się łudziłem, że wszystko się wyjaśni i zacznie jej na mnie zależeć, a kiedy indziej tak się zachowywała, że gdyby nie była dziewczyną, tobym ją złapał za tę białą szyjkę i udusił. Im bardziej się wstydziłem, że robię z siebie durnia, tym więcej za nią ganiałem.
Leszczu coraz bardziej działał mi na nerwy. Patrzył, jakby miał mi coś trochę za złe, a jednocześnie wiedział, że to długo nie potrwa. Szybko rósł i nie wiadomo dlaczego zaczął się jąkać. Czasem miewał koszmarne sny albo rzygał śniadaniem. Mama kupiła mu butelkę tranu z wątroby dorsza.
A potem między Maybelle a mną wszystko się skończyło. Spotkałem ją po drodze do baru i chciałem się umówić. Kiedy powiedziała, że nie ma ochoty, rzuciłem parę kąśliwych słów. A ona na to, że ma mnie już potąd i zawsze jej na mnie figę zależało. Wygarnęła mi to wszystko. Ja tylko stałem i milczałem. Później bardzo wolno poszłem do domu.
Przez kilka popołudni siedziałem sam w pokoju. Nie chciałem nigdzie chodzić ani z nikim rozmawiać. Kiedy Leszczu zaglądał i dziwnie na mnie patrzył, wrzeszczałem, że ma się wynosić. Żeby nie myśleć o Maybelle, siedziałem przy biurku i czytałem „Popularną Mechanikę” albo strugałem stojak na szczoteczki do zębów, który wtedy majstrowałem. Wydawało mi się, że coraz bardziej zapominam o tej dziewczynie.
Ale człowiek nic nie poradzi na to, co się z nim dzieje w nocy. I dlatego teraz jest, jak jest.
Bo widzicie, parę nocy po tym, jak Maybelle powiedziała mi te straszne rzeczy, znowu mi się przyśniła. Tak samo jak za pierwszym razem, więc ścisnąłem Leszcza za ramię, aż się obudził. Wziął mnie za dłoń.
– Pete, co z tobą?
Nagle aż mnie ścisnęło w gardle z wściekłości – na siebie, na ten sen, na Maybelle, na Leszcza i na każdego jednego człowieka, jakiego tylko znałem. Przypomniało mi się, ile razy Maybelle mnie poniżała i w ogóle wszystko złe, co mi się w życiu przytrafiło. Przez chwilę myślałem, że nigdy nikt mnie nie polubi, tylko najwyżej taki naiwniak jak Leszczu.
– Dlaczego już się nie kumplujemy? Dlaczego…?
– Zamknij jadaczkę, do cholery!
Zrzuciłem kołdrę, wstałem i zapaliłem światło. Leszczu z wystraszoną miną siedział pośrodku łóżka i mrugał.
Coś we mnie wstąpiło i nie mogłem nic na to poradzić. Nikt chyba więcej niż raz w życiu nie wścieka się aż tak jak ja wtedy. Słowa same mi się nasuwały i nie miałem pojęcia, co za chwilę powiem. Dopiero później przypomniałem sobie wszystko, co wtedy mówiłem, i wyraźnie zobaczyłem całą sprawę.
– Dlaczego się nie kumplujemy? Bo jesteś najtępszy wałkoń, jakiego w życiu widziałem! Nikogo nie obchodzisz! A chociaż czasem było mi ciebie żal i starałem się przyzwoicie zachowywać, to jeszcze nie znaczy, że mi zależy na takim głąbie jak ty!
Gdybym mówił głośno albo go uderzył, byłoby jeszcze pół biedy. Ale ja cedziłem słowa niby to z całym spokojem. Leszczu miał lekko rozdziawione usta i wyglądał, jakby się walnął w łokieć. Był blady, a na czoło wystąpił mu pot. Otarł go grzbietem dłoni i na chwilę został tak z podniesioną ręką, jakby coś od siebie odpychał.
– Nic nie kumasz? W ogóle nie kapujesz? Może byś znalazł sobie dziewczynę zamiast mnie? Chcesz wyrosnąć na zupełnego lamusa czy co?
Sam nie wiedziałem, co za chwilę powiem. Nie panowałem nad sobą i nie mogłem zebrać myśli.
Leszczu ani drgnął. Z donaszanej po mnie góry od piżamy sterczała jego cienka, wątła szyja.
– Czego ciągle się przy mnie kręcisz? Nie umiesz poznać, kiedy cię nie chcą?
Zapamiętałem, jak Leszczu zmienił się wtedy na twarzy. Pomału znikł z niej ten pusty wyraz, a usta się zamknęły. Zmrużył oczy i zacisnął pięści. Jeszcze nigdy nie miał takiej miny. Jakby z każdą sekundą się starzał. W oczach błysnęła mu twardość, jakiej raczej nie widuje się u dzieci. Po podbródku stoczyła się kropla potu, a on jej nawet nie zauważył. Tylko siedział, nie odrywając ode mnie wzroku i nie mówiąc ani słowa, ze stwardniałą twarzą, w bezruchu.
– No właśnie, nie wiesz, kiedy cię nie chcą. Jesteś na to za głupi. Dlatego wołamy cię Leszczu, głupi Leszczu.
Coś jakby we mnie pękło. Zgasiłem światło i usiadłem na krześle przy oknie. Nogi mi się trzęsły i ze zmęczenia chciało mi się ryczeć. W pokoju było zimno i ciemno. Długo tak siedziałem i w końcu wypaliłem zakitranego wykrucha. Na podwórku za oknem była czarna cisza. Po pewnym czasie usłyszałem, że Leszczu się kładzie.
Wściekłość mi przeszła i zostało tylko zmęczenie. Okropna była myśl, że tak nagadałem zaledwie dwunastoletniemu dzieciakowi. Nie mogłem tego wszystkiego ogarnąć. Mówiłem sobie, że podejdę do Leszcza i spróbuję się z nim pogodzić. Ale wciąż siedziałem, marznąc, i to długo. Obmyślałem, jak tę całą sprawę rano naprostuję. Potem wróciłem do łóżka, starając się nie skrzypieć sprężynami.
Kiedy się obudziłem, Leszcza nie było. A jak potem chciałem go przeprosić, rzucił mi to nowe, twarde spojrzenie i w końcu nic nie wykrztusiłem.
To się stało dwa czy trzy miesiące temu. Od tamtej pory Leszczu rośnie w oczach. W życiu nie widziałem, żeby jakiś chłopak tak szybko rósł. Już prawie mnie dogonił, kości też mu zgrubiały i nabrały tężyzny. Już nie chce donaszać po mnie ciuchów i kupił sobie pierwsze długie spodnie, a do nich skórzane szelki. A to są tylko te najbardziej widoczne zmiany, które łatwo nazwać słowami.
Nasz pokój już nie jest mój. Leszczu skrzyknął bandę dzieciaków i mają klub. Kiedy nie kopią rowów na jakiejś pustej parceli i się nie biją, to stale przesiadują w moim pokoju. Na drzwiach nabazgrali merkurochromem jakieś głupoty, „Biada obcemu intruzowi” czy coś w tym stylu, a zamiast podpisu skrzyżowane piszczele i swoje tajemne inicjały. Zmajstrowali radio i w każde popołudnie ryczy z niego muzyka. Raz jak wchodziłem, to jeden chłopak akurat głośno opowiadał o czymś, co widział na tylnym siedzeniu auta starszego brata. Czego nie dosłyszałem, tego się domyśliłem: „Ona to robi z moim bratem. Jak słowo daję. W zaparkowanym wozie”.
Leszczu na chwilę zrobił zaskoczoną minę, prawie taką jak dawniej. Ale zaraz znowu stwardniał i zaczął chojraczyć.
– Jasne, palancie. Wszyscy o tym wiemy.
Nie zauważyli mnie. Leszczu zaczął opowiadać kumplom, jak to za dwa lata zostanie traperem na Alasce.
Ale przeważnie jest sam. Kiedy zostajemy w pokoju tylko we dwóch, robi się jeszcze gorzej. Leszczu w długich sztruksach z szelkami rozwala się na łóżku i bez słowa wbija we mnie to twarde, prawie drwiące spojrzenie. Nad czymś tam ślęczę przy biurku, ale pod wzrokiem Leszcza nie mogę się uspokoić. A muszę się uczyć, bo w tym semestrze dostałem już trzy złe stopnie. Jeżeli obleję angielski, to w przyszłym roku nie zdam matury. Nie chcę zejść na psy, więc muszę się skupić. Już mi nic a nic nie zależy na Maybelle ani w ogóle na żadnej dziewczynie, a jedyny kłopot to ta sprawa między Leszczem a mną. Nigdy się do siebie nie odzywamy, chyba że musimy przy reszcie rodziny. Już nawet nie chcę mówić na niego „Leszczu”, więc jeżeli się nie zapomnę, to mówię tak, jak ma naprawdę na imię, znaczy się Richard. Wieczorami nie mogę się uczyć, kiedy on siedzi w pokoju; przez to muszę się obijać w barze i tylko palę papierosy z kolesiami, którzy tam przesiadują.
Najbardziej na świecie chciałbym odzyskać spokój ducha. I tęsknię za tym, co przez chwilę było między Leszczem a mną, tęsknię z takim dziwnym smutkiem, o jakim dawniej nigdy bym nawet nie pomyślał, że go poczuję. Ale wszystko tak się pozmieniało, że chyba nijak nie dam rady tego naprawić. Nieraz przychodziło mi do głowy, że gdybyśmy załatwili sprawę ostrą bójką, to by pomogło. Ale nie mogę się z nim bić, bo jest cztery lata młodszy. I jeszcze jedno: czasem tak na mnie patrzy, jakby gotów był mnie zabić, gdyby tylko mógł.Podwórko za Osiemdziesiątą Zachodnią
Dopiero wiosną zaczęłam myśleć o mężczyźnie z pokoju naprzeciwko. Przez wszystkie zimowe miesiące na dzielącym nas podwórku było ciemno, a w czterech ścianach naszych pokoików, zaglądających sobie do okien, panował intymny nastrój odosobnienia. Dźwięki wydawały się stłumione i dalekie, jak zawsze w zimne dni przy pozamykanych oknach. Często padał śnieg, a gdy wyglądałam na dwór, widziałam za szybą tylko ciche białe płatki prószące na tle ciemnych ścian, a na parapetach oblamowane śniegiem butelki mleka, gliniane garnki z jedzeniem pod przykrywkami i może jeszcze światło, sączące się przez półmrok cienką smugą spomiędzy zaciągniętych stor. Pamiętam, że w tamtym okresie tylko parę razy mignęły mi detale postaci mężczyzny z przeciwka: rude włosy, ledwie majaczące za oszronioną szybą, zawisła nad parapetem dłoń, sięgająca po żywność, czy wreszcie mgnienie jego spokojnej, wręcz sennej twarzy, kiedy wyglądał na podwórko. Nie poświęcałam mu ani trochę więcej uwagi niż kilkanaściorgu pozostałym lokatorom. Nie widziałam w nim nic nadzwyczajnego i do głowy mi nie przyszło, że będę tak o nim myśleć.
Zeszłej zimy nawet bez wyglądania przez okno miałam dość zajęć. Był to mój pierwszy rok studiów, a zarazem pierwszy pobyt w Nowym Jorku. Szukałam pracy na rano, a potem starałam się jak najdłużej ją utrzymać. Często myślałam, że osiemnastolatce, która nie ma jak się postarzyć, trudniej niż innym ludziom znaleźć pracę. Ale może to samo bym mówiła, gdybym miała czterdzieści lat. W każdym razie z perspektywy czasu wydaje mi się, że to były najcięższe miesiące w moim życiu. Rano pracowałam (albo uganiałam się za pracą), popołudnia spędzałam na uniwersytecie, wieczorami uczyłam się i czytałam, a wszystko to w nowym i obcym miejscu. Trawił mnie dziwny głód, niedosyt jedzenia oraz innych rzeczy, i niczym nie umiałam go zaspokoić. Byłam zbyt zajęta, żeby zaprzyjaźnić się z kimś na uczelni, więc czułam się samotna jak nigdy.
W nocy siadałam przy oknie i czytałam. Znajomy z rodzinnych stron przysyłał mi czasem parę dolarów na książki z tutejszych antykwariatów, niedostępne w wypożyczalni, z której korzystał. Zamawiał najrozmaitsze tytuły: _Krytykę czystego rozumu_ albo _Tertium Organum_, a z autorów interesowali go na przykład Marks, Strachey czy George Soule. On nie może wyjechać z rodzinnego miasta, bo odkąd jego tata został bez pracy, musi pomagać rodzinie. Jest mechanikiem w warsztacie samochodowym. Mógłby wprawdzie znaleźć jakąś pracę biurową, lecz jako mechanik lepiej zarabia, a kiedy leży na plecach pod samochodem, ma czas przemyśleć różne sprawy i coś zaplanować. Przed wysłaniem książek sama je uważnie czytałam, a chociaż o wielu poruszanych w nich kwestiach dawniej rozmawiałam z tym kolegą prostszym językiem, zdarzało mi się napotkać parę zdań, które rozstrzygały kilkanaście spraw niby mi znanych, ale tylko połowicznie.
Tego rodzaju zdania często budziły we mnie taki niepokój, że po ich przeczytaniu długo patrzyłam w okno. Teraz wydaje mi się dziwne, że stałam sama przy oknie, gdy ten mężczyzna spał w pokoju naprzeciwko, a ja nic o nim nie wiedziałam i nawet nie chciałam wiedzieć. W nocy na podwórku ciemność, rozjaśniona tylko plamą śniegu na dachu parteru, wyglądała jak głucha otchłań, która nigdy się nie zbudzi.
A potem zaczęła się zbliżać wiosna. Dziś nie pojmuję, jak mogłam nie dostrzegać pierwszych zmian, choć powietrze złagodniało, a coraz mocniejsze słońce rozświetlało podwórko i wszystkie pokoje wokół niego. Znikły cienkie, szare od sadzy łaty śniegu, a niebo w południe miało jaskrawy odcień lazuru. Zauważyłam, że mogę już chodzić bez płaszcza, w samym swetrze, i że dźwięki z zewnątrz nabierają wyrazistości, aż przeszkadzają mi w czytaniu, a na ścianę naprzeciw mojego okna co rano pada ostre słońce. Byłam jednak zaprzątnięta poranną pracą, zajęciami na uczelni i tym niepokojem, który budziły we mnie czytane w wolnych chwilach książki. Dopiero gdy pewnego ranka stwierdziłam, że w naszym domu wyłączono ogrzewanie, i stanęłam przy otwartym oknie, wyglądając przez nie, poczułam, jak wielka zaszła zmiana. Dziwnym trafem właśnie wtedy pierwszy raz wyraźnie zobaczyłam tego rudzielca.
Stał tak jak ja z dłońmi na parapecie i wyglądał przez okno. Poranne słońce świeciło mu prosto w twarz, a ja byłam zaskoczona bliskością tego człowieka i tym, że tak dokładnie go widzę. Rozpłomienione słońcem włosy sterczały nad czołem, rude i szorstkie jak gąbka. Widziałam, że jego usta nie zwężają się w kącikach, a barki pod niebieską kurtką od piżamy są proste i muskularne. Miał lekko obwisłe powieki i, nie wiedzieć czemu, wydawał się przez to mądry i stanowczy. Gdy tak mu się przyglądałam, znikł w głębi pokoju, aby po chwili wrócić z kilkoma roślinami w doniczkach, które postawił w słońcu na parapecie. Dzieliła nas tak niewielka odległość, że dobrze widziałam, jak starannie pieści kanciastymi dłońmi kwiaty, ostrożnie dotykając korzeni i ziemi. Nucił w kółko trzy dźwięki – króciutki motyw, raczej przejaw dobrego samopoczucia niż melodię. Było w nim coś takiego, że mogłabym stać i przyglądać mu się przez cały ranek, a przynajmniej tak wtedy czułam. Po pewnym czasie spojrzał jeszcze raz w niebo, głęboko odetchnął i znikł w głębi pokoju.
Im było cieplej, tym więcej zachodziło zmian. My wszyscy – lokatorzy mieszkań wokół podwórka – zaczęliśmy podwiązywać firanki, żeby wpuścić do pokoików powietrze, i przysunęliśmy łóżka do okien. Kiedy się widzi, jak ludzie śpią, ubierają się i jedzą, ma się wrażenie, że się ich rozumie, choćby nawet nie znało się ich imion. Od czasu do czasu zauważałam jeszcze parę innych osób oprócz tego rudego.
Na przykład wiolonczelistkę z pokoju pod kątem prostym do mojego i mieszkającą nad nią młodą parę. Tyle przesiadywałam przy oknie, że chcąc nie chcąc, widziałam prawie wszystko, co się u nich działo. Wiedziałam, że tym młodym wkrótce urodzi się dziecko i że są szczęśliwi, chociaż kobieta wygląda tak sobie. I że wiolonczelistka miewa wzloty i upadki.
Kiedy wieczorem nie czytałam, pisałam do znajomego z rodzinnych stron albo wystukiwałam na maszynie, co mi akurat przychodziło do głowy. To ten znajomy podarował mi maszynę, gdy wyjeżdżałam do Nowego Jorku. (Wiedział, że na studiach będę musiała oddawać prace w maszynopisie). Notowałam w ten sposób rzeczy bez większego znaczenia – po prostu myśli, które próbowałam dla higieny wyrzucić z siebie. Wystukiwałam na kartce mnóstwo iksów i może parę mniej więcej takich zdań: „Faszyzm i wojna nie mogą długo trwać, ponieważ są śmiercią, a ona jest jedynym złem na świecie”, albo: „To niesprawiedliwe, że chłopak, który siedzi obok mnie na zajęciach z ekonomii, musiał z braku płaszcza przez całą zimę nosić pod swetrem gazety”, lub wreszcie: „Co wiem i zawsze będę w to wierzyć?”. Kiedy tak siedziałam, klepiąc w klawisze, często widywałam sąsiada z przeciwka i czułam się, jakby był jakoś wplątany w moje myśli, a może znał odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Emanował spokojem i niezachwianą pewnością. Kiedy w mieszkaniach wokół podwórka zaczęło źle się dziać, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że tylko on umiałby wszystko naprawić.
Ćwiczenia na wiolonczeli denerwowały wszystkich, a zwłaszcza tę młodą ciężarną piętro wyżej. Była bardzo nerwowa i musiało być jej ciężko. Miała mizerną twarz, kontrastującą z obrzmiałym ciałem, a dłonie delikatne jak wróble łapki. Mocno ściągała włosy w koński ogon, z którym wyglądała dziecinnie. Przy szczególnie głośnych ćwiczeniach wychylała się przez okno i z poirytowaną miną patrzyła w stronę pokoju wiolonczelistki, jakby miała zaraz na nią krzyknąć, żeby przestała choć na chwilę. Jej mąż był chyba nie starszy od niej i widziałam, że są szczęśliwi. Postawili łóżko przy oknie i często na nim siadali po turecku, rozmawiając i śmiejąc się. Pewnego wieczoru tak właśnie siedzieli, jedząc pomarańcze i wyrzucając łupiny za okno. Wiatr zaniósł kawałek skórki do pokoju wiolonczelistki, a ona wrzasnęła, żeby natychmiast przestali podrzucać wszystkim swoje śmieci. Ten młody wybuchnął takim śmiechem, że wiolonczelistka musiała go usłyszeć, a dziewczyna odłożyła napoczętą pomarańczę i już jej nie chciała dokończyć.
Rudy był akurat w domu, kiedy to się stało. Słyszał wiolonczelistkę i długo przyglądał się jej oraz tej młodej parze. Swoim zwyczajem siedział na krześle przy oknie, w samej piżamie, wyluzowany, nie robiąc nic a nic. (Po powrocie z pracy rzadko wychodził). Miał zadowoloną i dobrotliwą minę, a mnie się zdawało, że chciałby rozładować napięcie między tamtymi dwoma pokojami. Wyczuwałam to, chociaż tylko na nich patrzył i nawet nie wstał z krzesła. Denerwuję się, kiedy ludzie na siebie krzyczą, a tamtego wieczoru byłam, nie wiedzieć czemu, zmęczona i roztrzęsiona. Odłożyłam na stół książkę Marksa, którą właśnie czytałam, i już tylko wpatrywałam się w sąsiada z przeciwka, wyobrażając sobie to i owo na jego temat.
Wiolonczelistka wprowadziła się chyba koło pierwszego maja, bo nie pamiętam, żebym zimą słyszała, jak ćwiczy. Późnym popołudniem słońce zalewało jej pokój, więc widać było rozwieszoną na ścianach kolekcję – zapewne fotografii. Często wychodziła, a czasem odwiedzał ją jakiś mężczyzna. Wieczorami siadała z wiolonczelą przodem do podwórka, rozkraczywszy nogi, tak że mieścił się między nimi instrument, i podciągnąwszy spódnicę aż na uda, żeby nie nadwerężać szwów. Jej muzyka brzmiała surowo i leniwie. Ona sama podczas pracy wpadała chyba w rodzaj śpiączki i robiła krowią minę. W oknie prawie zawsze suszyła pończochy (widziałam je tak wyraźnie, że poznawałam, kiedy dla oszczędności i mniejszej fatygi wyprała tylko stopy), a rano na sznurku rolety wisiała czasem tania ozdóbka.
Czułam, że sąsiad z przeciwka rozumie wiolonczelistkę i wszystkich lokatorów mieszkań wokół podwórka. Wydawało mi się, że niczemu się nie dziwi i pojmuje więcej niż ludzie na ogół. Może to zagadkowe opadanie powiek sprawiało takie wrażenie. Sama nie wiem. Po prostu miło było na niego patrzeć i o nim myśleć. Wieczorem wracał do domu z papierową torbą, ostrożnie wypakowywał jedzenie i się posilał. Potem wkładał piżamę, gimnastykował się w pokoju, a później zwykle już tylko siedział bezczynnie prawie do północy. Doskonale dbał o porządek, nigdy nie miał rozgardiaszu na parapecie. Co rano pielęgnował rośliny, a słońce padało mu na twarz o zdrowej bladej karnacji. Często troskliwie podlewał kwiaty gumową gruszką. Nigdy nie odgadłam, gdzie i jak pracuje za dnia.
Jakoś pod koniec maja w jednym z mieszkań z widokiem na podwórko znów coś się zmieniło. Młody mąż ciężarnej przestał regularnie chodzić do pracy. Po minach obojga było widać, że go zwolniono. Rano dłużej zostawał w domu, nalewał żonie mleka z litrowej butelki, którą wtedy jeszcze trzymali na parapecie, i pilnował, żeby całe wypiła, zanim skwaśnieje. Gdy nocą pozostali lokatorzy spali, czasem słychać było szmer jego słów. W nocnej ciszy mówił nagle „słuchaj no” – tak donośnie, że wszystkich nas budził, a potem zniżał głos i wygłaszał do żony cichy, popędliwy monolog. Ona prawie się nie odzywała. Twarz miała jakby coraz mniejszą i nieraz godzinami przesiadywała na łóżku, lekko rozchylając usta jak rozmarzone dziecko.
Rok akademicki dobiegł końca, ale zostałam w mieście, bo pięć godzin dziennie pracowałam, no i chciałam zaliczyć różne letnie kursy. Ponieważ nie chodziłam na zajęcia, widywałam jeszcze mniej ludzi niż przedtem i częściej siedziałam w domu. Miałam aż nadto czasu, żeby zrozumieć, co to znaczy, kiedy ten młody mężczyzna zaczął przynosić do domu półlitrowe butelki mleka zamiast litrowych, a pewnego dnia przyniósł taką, w której nie mieściła się nawet szklanka.
Trudno opisać, co się czuje na widok kogoś, kto stale chodzi głodny. Pokój tych dwojga dzieliło od mojego zaledwie kilka metrów, więc chcąc nie chcąc ciągle o nich myślałam. Z początku nie wierzyłam własnym oczom. Mówiłam sobie, że przecież nie mieszkamy w nędznej czynszówce gdzieś na południowym wschodzie Manhattanu, tylko w niezłej, w miarę przeciętnej dzielnicy: między Osiemdziesiątą a Dziewięćdziesiątą Ulicą po zachodniej stronie wyspy. Nasze podwórko jest wprawdzie małe, a w pokojach ledwo mieści się łóżko, komódka i stolik, czyli żyjemy prawie w takim ścisku, jak lokatorzy nędznych czynszówek. Ale od strony ulicy okoliczne budynki dobrze się prezentują; przy obu wejściach są niewielkie hole z niby to marmurową posadzką, a winda oszczędza nam wspinaczki na trzecie, piąte albo i siódme piętro. Od frontu te domy wydają się prawie zamożne, więc niepodobna, żeby ktoś w nich głodował. Ci dwoje zmniejszyli dzienną rację mleka do jednej czwartej tego, co dawniej kupowali, a ja wprawdzie nie widuję, żeby on w ogóle coś jadał (co wieczór w porze kolacji wychodził po kanapkę i oddawał ją żonie), ale to jeszcze nie dowód, że głodują. A jeżeli ona przesiaduje po całych dniach, nieciekawa niczego prócz parapetów, na których część z nas trzyma owoce, to wyłącznie dlatego, że niedługo urodzi dziecko, więc trochę dziwnie się zachowuje. A że on łazi po pokoju i czasem na nią krzyczy przez ściśnięte gardło, to tylko wyraz jego wewnętrznej ohydy.
Ilekroć tak to sobie perswadowałam, spoglądałam potem na tego rudego z przeciwka. Trudno wyjaśnić, czemu tak w niego wierzyłam. Nie wiem, czego mogłam się po nim spodziewać, ale miałam tę wiarę. Po powrocie do domu już nie czytałam tak jak dawniej i często godzinami siedziałam bezczynnie, przyglądając mu się. Czasem spotykaliśmy się wzrokiem i wtedy któreś z nas umykało spojrzeniem. Bo widzicie, my wszyscy w tych mieszkaniach z widokiem na podwórko patrzyliśmy, jak inni śpią, ubierają się i w ogóle spędzają część życia wolną od pracy, ale nigdy nie rozmawialiśmy. Byliśmy tak blisko siebie, że moglibyśmy wrzucać sobie przez okna jedzenie, tacy stłoczeni, że prawie można by nas wszystkich w mgnieniu oka zabić jedną serią z pistoletu maszynowego. A mimo to odnosiliśmy się do siebie nawzajem jak obcy ludzie.
Kiedy minęło jeszcze trochę czasu, młoda para nie trzymała już na parapecie żadnej butelki z mlekiem, a mężczyzna po całych dniach siedział w domu; oczy miał podkrążone na brązowo, a zacięte usta tworzyły ostrą prostą kreskę. Co noc było słychać, jak mówi w łóżku, zaczynając od głośnego „słuchaj no”. Ze wszystkich lokatorów mieszkań wokół podwórka tylko wiolonczelistka nie okazała choćby najdrobniejszym gestem, że udziela jej się napięcie.
Mieszkała akurat pod nimi, więc pewnie nigdy nie widziała ich twarzy. Ostatnio ćwiczyła mniej niż zwykle i częściej wychodziła. Znajomy, o którym wspomniałam, odwiedzał ją prawie co wieczór. Był pełen gracji jak mały kotek – drobny, z krągłą twarzą o tłustej cerze i wielkimi migdałowymi oczami. Czasem tak się kłócili, że całe podwórko słyszało, a potem on przeważnie wychodził. Pewnego wieczoru wiolonczelistka przyniosła do domu balonowego ludzika, jakiego można kupić na Broadwayu: długi balon zastępuje ciało, a okrągły balonik – głowę z namalowanymi ustami w szerokim uśmiechu. Był jaskrawozielony i miał nogi z różowej krepiny, zakończone wielkimi stopami z czarnej tektury. Powiesiła go na sznurku rolety, więc dyndał, wolno wirując przy każdym powiewie i powłócząc papierowymi nogami.
Pod koniec czerwca czułam, że długo nie wytrzymam w tym mieszkaniu z widokiem na podwórko. Gdyby nie rudy, już bym się wyprowadziła. Wyniosłabym się gdzieś przed nocą ostatecznej konfrontacji. Nie mogłam się uczyć, nie byłam w stanie na niczym skupić uwagi.
Dokładnie pamiętam jedną upalną noc. U wiolonczelistki i jej przyjaciela się świeciło, podobnie jak u młodej pary. Sąsiad z przeciwka siedział w piżamie i wyglądał na podwórko. Miał pod ręką butelkę i co jakiś czas podnosił ją do ust. Stopy oparł na parapecie, tak że widziałam krzywe bose palce. Kiedy już sporo wypił, zaczął mówić do siebie. Nie rozróżniałam słów, wszystkie zlewały się w jeden cichy potok, który to wzbierał, to znów opadał. Czułam jednak, że rudy może mówić o sąsiadach, bo między kolejnymi łykami popatrywał po wszystkich oknach. Miałam dziwne wrażenie, że jego słowa mogłyby naprawić sytuację nas wszystkich, gdybyśmy tylko je uchwycili. Lecz choć z całej siły wytężałam słuch, nie rozumiałam nic a nic. Tylko patrzyłam na jego mocną szyję i spokojną twarz, która wciąż wyrażała ukrytą mądrość, nawet gdy był na rauszu. Nic się nie wydarzyło. Nie miałam pojęcia, co on mówi. Czułam jedynie, że gdyby choć troszeczkę podniósł głos, wiele bym się dowiedziała.
Tydzień po tym nastąpiło zdarzenie, z powodu którego wszystko się skończyło. Chyba gdzieś koło drugiej w nocy obudził mnie dziwny odgłos. Było ciemno, wszystkie światła pogaszone. Ten dziwny dźwięk zdawał się dobiegać z podwórka, a ja nie mogłam go słuchać bez drżenia. Nie był głośny (mam płytki sen i tylko dlatego w ogóle mnie obudził), ale jakby zwierzęcy, wysoki i zdyszany, między jękiem a okrzykiem. Dotarło do mnie, że już go kiedyś słyszałam, jednak zbyt dawno, żebym dokładnie pamiętała.
Kiedy podeszłam do okna, stwierdziłam, że ten dźwięk chyba dobiega z pokoju wiolonczelistki. Nie paliło się ani jedno światło, a noc była ciepła, ciemna i bezksiężycowa. Stałam, wyglądając przez okno i próbując odgadnąć, co złego się dzieje, gdy raptem z mieszkania młodej pary rozległ się krzyk, którego nie zapomnę do końca życia. Wydał go mężczyzna, dławiąc się nim w pauzach między słowami.
– Zamknij się! Ty suko tam na dole, zamknij się! Nie zniosę…
Wtedy już oczywiście wiedziałam, co to za dźwięk. Mężczyzna urwał w pół zdania i na podwórku zapanowała grobowa cisza. Nie zakłóciło jej psykanie, jakie zwykle rozlega się tutaj po nocnych hałasach. Zapaliło się kilka świateł i to wszystko. Stałam przy oknie, nie mogąc pohamować drżenia, i czułam się, jakbym była chora. Spojrzałam przed siebie, w stronę okna tego rudego, a on po paru minutach włączył światło. Powiódł zaspanym wzrokiem po całym podwórku. „Zrób coś, zrób coś!” – chciałam do niego krzyknąć. Po chwili usiadł z fajką na krześle przy oknie i zgasił lampę. Nawet kiedy już wyglądało na to, że wszyscy prócz niego zasnęli, w upalnym mroku unosiła się woń jego tytoniu.
Po tamtej nocy wszystko zmierzało do obecnego stanu. Młodzi wyprowadzili się, a ich pokój do dziś jest pusty. Ani ten rudy, ani ja nie spędzaliśmy w domu tyle czasu, co przedtem. Nigdy więcej nie zobaczyłam zwinnego przyjaciela wiolonczelistki, a ona ćwiczyła jak szalona, wściekle atakując smyczkiem struny. Ilekroć wczesnym rankiem zdejmowała ze sznurka stanik i pończochy, które wieczorem powiesiła, żeby wyschły, ściągała je nagłym szarpnięciem i natychmiast odwracała się tyłem do okna. Balonowy ludzik wciąż dyndał na sznurku od rolety i wolno wirował w powietrzu, uśmiechnięty i jaskrawozielony.
A wczoraj rudy też się wyprowadził. Lato ma się ku końcowi i właśnie o tej porze roku najwięcej osób zmienia adresy. Patrzyłam, jak on pakuje swoje rzeczy, i starałam się nie myśleć o tym, że już nigdy go nie zobaczę. Myślałam o rychłym początku roku akademickiego i o liście książek, które postaram się przeczytać. Przyglądałam mu się jak komuś zupełnie obcemu. Dawno nie wydawał się taki szczęśliwy: podczas pakowania nucił prostą melodyjkę i chwilę popieścił swoje rośliny, zanim je zdjął z parapetu. Przed samym wyjściem stanął w oknie i ostatni raz wyjrzał na podwórko. Nie skrzywił się, oślepiony słońcem, więc jego twarz zachowała spokojny wyraz i tylko powieki opadały, aż prawie się zamknęły, a słońce osnuło jego włosy świetlistą mgiełką, która wyglądała niemal jak aureola.
Dziś wieczór dużo myślę o tym człowieku. Raz nawet zaczęłam o nim pisać przyjacielowi z rodzinnego miasta, który został mechanikiem samochodowym, ale dałam za wygraną. Chodzi o to, że trudno byłoby wytłumaczyć komuś nie stąd – nawet temu przyjacielowi – jak to wszystko się stało. No bo w sumie bardzo wielu rzeczy o nim nie wiem: ani jak się nazywa, ani jaką ma pracę, a nawet jakiej jest narodowości. Nigdy nic nie zrobił i właściwie sama nie wiem, czego się po nim spodziewałam. Młodej parze raczej nie mógł pomóc bardziej niż ja. Kiedy wspominam, jak go obserwowałam, nie pamiętam, żeby chociaż raz zachował się niezwykle. A gdy próbuję go opisać, uwagę zwracają tylko te jego włosy. W sumie niczym by się nie wyróżniał spośród miliona mężczyzn. Może to dziwnie zabrzmi, ale wciąż czuję, że jest w nim coś, co mogłoby wiele sytuacji zmienić i naprawić. A takie sprawy mają to do siebie, że dopóki tak czuję, w pewnym sensie tak jest.Sierociniec
To, że ten dom skojarzył mi się z pewną złowrogą butlą, wynika z płynnej logiki dzieciństwa, bo na początku tego epizodu miałam chyba nie więcej niż siedem lat. Ale i samemu budynkowi jako zagadkowemu w swojej brzydocie schronieniu dla sierot z naszego miasteczka można pewnie po części przypisać winę za to skojarzenie. Był duży, z dwuspadowym dachem, pomalowany na czarniawy odcień zieleni, i stał w głębi pokreślonego grabiami frontowego dziedzińca, zupełnie pustego, pominąwszy dwie magnolie. Dziedziniec ogrodzono parkanem z kutego żelaza, lecz gdy się przystawało na chodniku, żeby zajrzeć przez pręty, rzadko widywało się tam sieroty. Za to podwórko na tyłach przez długi czas było dla mnie tajemnym miejscem; sierociniec stał na rogu dwóch ulic, a to, co się w nim działo, zasłaniał wysoki płot z desek, ale przechodnie słyszeli niewidzialne głosy, a czasem łoskot, jakby bito w metal. Ta skrytość i tajemnicze dźwięki mnie zatrważały. Często przechodziłam tamtędy z babcią, wracając do domu z głównej ulicy, a dziś we wspomnieniu wydaje mi się, że zawsze był wtedy zimowy zmierzch. W gasnącym świetle dźwięki dobiegające zza drewnianego parkanu niosły z sobą nutę grozy, a frontowa brama z żelaznych prętów parzyła palec jadowitym chłodem. Ponury dziedziniec bez choćby jednego źdźbła trawy zdawał się harmonizować ze straszliwą wiedzą, którą w owym czasie posiadłam, i nawet przebłyski żółtego światła z wąskich okien jej nie przeczyły.
Wtajemniczenia dostąpiłam za sprawą dziewczynki imieniem Hattie, która mogła mieć wtedy dziewięć lub dziesięć lat. Nie pamiętam jej nazwiska, ale parę innych szczegółów na zawsze utkwiło mi w pamięci. Chociażby ten, że podawała się za siostrzenicę George’a Washingtona. Innym razem wytłumaczyła mi, skąd się biorą kolorowi. Twierdziła mianowicie, że kiedy dziewczynka całuje chłopca, ciemnieje jej skóra, a gdy wyjdzie za mąż, jej dzieci też będą kolorowe. Tylko całowanie braci nie podlegało tej regule. Hattie była mała jak na swój wiek, miała krzywe przednie zęby i tłuste jasne włosy ściągnięte z tyłu spinką z koralikami. Nie pozwalano mi się z nią bawić – może dlatego, że babci albo rodzicom łącząca nas więź wdawała się niezdrowa. Jeżeli mój domysł jest trafny, to ani trochę się nie mylili. Pocałowałam raz Tita, który był moim najlepszym kolegą, lecz tylko dalekim kuzynem, toteż z wolna, dzień po dniu, coraz bardziej kolorowiałam. Było lato, więc z biegiem dni ciemniała mi skóra. Może przypuszczałam, że skoro Hattie uświadomiła mi mechanizm tej straszliwej przemiany, to zdoła ją jakimś cudem powstrzymać. Złączona z nią podwójnym węzłem winy i strachu, łaziłam za Hattie po osiedlu, a ona często wyłudzała ode mnie drobne.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I