Koniasz. Wilk samotnik - ebook
Koniasz. Wilk samotnik - ebook
Wielcy tego świata już o nim wiedzą.
Nielegalne polowania na artefakty z przeszłości - Koniasz!
Zrujnowany rynek handlu zbożem - Koniasz!
Krach na giełdzie szmaragdów - Koniasz!
Skandal dyplomatyczny na Pustyni Gutawskiej - Koniasz!
Jeden człowiek! Jeden sprawca wszystkich koszmarnych niepowodzeń! Podróżnik, zwiadowca, awanturnik, najemnik.
Rusza polowanie, jakiego dotąd nie znała historia. Cesarscy komandosi, wojownicy ninja, Konwent do zwalczania magii i bezlitośni czarodzieje. Wszyscy chcą tylko jednego...
Zabić go! Zabić Koniasza! Mordujcie go tak by czuł, że umiera...
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-189-5 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dębowe, okute żelazem drzwi zamknęły się ze skrzypieniem przenikającym do szpiku kości, płomienie pochodni wyprostowały się jak na komendę i przestały trzepotać w przeciągu.
– To sprawia okropne wrażenie – zauważył mężczyzna, który do ciemnego wnętrza wszedł jako pierwszy.
Od niewidocznych w ciemności ścian odbiło się echo wzmocnione odgłosem kapiącej wody.
– I diabelnie tu wilgotno, a to nie wyjdzie na dobre moim stawom.
– Więzienie jest własnością Waszej Wysokości – odpowiedział drugi z mężczyzn niemal drwiącym tonem. – Chyba sobie Wasza Wysokość nie życzy, aby więźniowie mieli tu wygody.
– Rad jestem, że mogę zawsze polegać na bystrości waszego umysłu, Ekscelencjo – odrzekł mężczyzna tytułowany Jego Wysokością, nie kryjąc rozbawienia. – A cóż dla swojego cesarza zrobicie teraz?
Jego Ekscelencja Rick Varatchi, stryjeczny brat Jego Cesarskiej Wysokości Orlanda Saxmundsena i równocześnie jego prawa ręka, zdjął ze ściany przygasającą pochodnię i machnął nią, aby płomień się rozpalił.
– Oświetlę nam drogę, byśmy nie spadli z tych śliskich, stromych schodów. Może nie powinniśmy Blatvovicowi pozwolić, żeby to swoje przedstawienie urządził właśnie tutaj?
– To wariat – oznajmił cesarz, wzruszając ramionami.
Obaj zaczęli ostrożnie zstępować w dół poprzez osaczającą ich ciemność. Światło pochodni wydobywało tylko niewielki fragment przestrzeni.
Zimna wilgoć, ponure otoczenie i martwota tych podziemi nasilały się z każdym przebytym stopniem.
– Blatvovic, jesteśmy tu! – zagrzmiał w ciemność drugi człowiek imperium.
Wysoko nad nimi z niewidocznego sklepienia spadło grono ciężkich kropel. Dzban wypełniłyby zaledwie do jednej trzeciej, ale do tego, aby zgasić pochodnię – wystarczyło ich.
Czekali przez chwilę w zupełnych ciemnościach, aż wreszcie kilka metrów pod nimi ktoś odsunął klapę, za którą znajdowała się kupa żarzącego się węgla, i czerwonawy poblask zmieszał się z czernią. Niewyraźnie rozeznawali sylwetkę mężczyzny stojącego nad dogasającym ogniskiem, nad nim wisiał na sznurach człowiek zawinięty w tyle warstw płótna, że przypominał olbrzymi kokon.
– Wiele tu nie widać – mruknął cesarz z niezadowoleniem. – Jeśli przedstawienie okaże się niewiele warte, rzucimy go katom. Załatwią się z nim szybko.
– Ale wtedy będziecie musieli oddać mi piwnicznego, którego wygraliście ode mnie w karty – Varatchi przypomniał stawkę zakładu. – Ja od początku nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
– Tym gorzej dla Blatvovica, kaci dostaną za zadanie dowieść na jego przykładzie, co naprawdę potrafią.
Mężczyzna w dole podniósł ręce, w jednej trzymał nóż, a w drugiej duży lejek. Oba te przedmioty nawet w słabym świetle błyszczały srebrzyście. Przez chwilę stał bez ruchu, po czym zaczął się kołysać z boku na bok i wyglądało na to, że śpiewa. Niczego jednak nie słyszeli. Dopiero po chwili zaczęła do nich docierać nieprzyjemnie brzmiąca, stopniowo nasilająca się melodia, kakofonia dysharmonicznych dźwięków, pozbawionych jakiegokolwiek rytmu, jakiejkolwiek prawidłowości.
– Wariat – mruknął znowu cesarz.
Mężczyzna poderwał się nagle, ostrze błysnęło w ciemności, ofiara targnęła się w kokonie, na ułamek sekundy przenikliwą ciszę przerwało śmiertelne bulgotanie, a zaraz po nim dało się słyszeć staccato tryskającej cieczy rozpryskującej się o metal.
– Poderżnął mu gardło – oznajmił z niezadowoleniem Varatchi.
Węgielki pobudzone do życia ruchem powietrza rozjarzyły się, obaj szlachetnie urodzeni ujrzeli wyraźnie, jak mężczyzna łapie tryskającą krew do lejka i równocześnie połyka ją łapczywie.
– Ohydne – oznajmił cesarz z niesmakiem.
Obrzydliwe widowisko trwało kilka długich sekund, może nawet ich dziesiątek, ciemność sprawiała, że jeszcze bardziej się dłużyło, zdawało rozciągać się w czasie, wreszcie rozległ się metaliczny dźwięk odrzuconych na kamienną posadzkę lejka i sztyletu, ludzki upiór odwrócił się bokiem, zakręcił rękami pozornie chaotycznego młyńca i pochylił się, jakby miał zamiar wymiotować.
Jednak zamiast niestrawionej krwi, z jego ust wydobył się blask niebieskiego płomienia, który wgryzł się w kamienną ścianę i rozżarzył ją w mgnieniu oka. Cesarz i jego towarzysz instynktownie uskoczyli przed gorącem aż do najdalszej części półpiętra. Nadprzyrodzone, piekielne zjawisko trwało jeszcze przez kilka uderzeń serca, później, na szczęście dla wszystkich obecnych, ogień w końcu przygasł, mężczyzna upadł, a wrzące pęcherze żaru na kamieniach tworzących fundamenty zamku zaczęły powoli i niechętnie tężeć.
W podziemiach znów było wilgotno i mroczno, ciemność rozpraszała teraz tylko żarząca się jeszcze ściana.
– O mało co nas nie zabił – stwierdził Varatchi, wbijając wzrok w bezwładne ciało. – Z drugiej strony, nie mogę powiedzieć, że spektakl nie robił wrażenia.
– Ale nie stanowił sposobu zawładnięcia mocą – sucho odrzekł cesarz. – Musimy znaleźć inną drogę. Zakład wygrałeś.
Wielki Wojewoda Varatchi nie wyglądał na ucieszonego, raczej na zamyślonego.
– Straż! – zawołał władca.
Ciężkie drzwi piętro wyżej rozwarły się i do gorącej duchoty podziemnego więzienia wpadło czterech zbrojnych.
– O ile żyje – Saxmundsen wskazał na bezwładne ciało – niech go opatrzą i kiedy przyjdzie do siebie, przekażcie go katom. Chcę, żeby wypróbowali na nim jego własne inkwizycyjne metody. Jakiś czas temu mnie nimi zanudzał.
Zbrojni bez wahania ruszyli na dół, naprzeciw żaru. Cesarz nie musiał uzupełniać swojego rozkazu groźbami. Każdy wiedział, co nastąpi, jeżeli nie będzie spełniony do ostatniego szczegółu.
Varatchi przez chwilę przyglądał się, jak strażnicy błyskawicznie odciągnęli ciało dalej od niebezpiecznego źródła gorąca, a później odwrócił się i ruszył do wyjścia jako pierwszy, co graniczyło z nieuprzejmością.
– Będziemy musieli spróbować czegoś całkiem innego – mruknął bardziej do siebie niż do towarzysza. – Lecz na razie nadal za mało wiemy.
Kilkadziesiąt minut po tym, jak tak nieformalnie i niezgodnie z etykietą opuścił swojego stryjecznego brata i Jego Cesarską Wysokość w jednej osobie, władcę życia milionów i większości znanego świata, usiadł na drewnianym krześle w komnatach, które również tutaj, w cesarskim pałacu, zwykł uważać za swoje.
Stary sługa napełnił puchar czerwonym winem i oddalił się bez dalszych poleceń. Wiedział, że jego pan potrzebuje do rozmyślań zupełnej samotności i spokoju.
Na stole z polerowanej kości słoniowej, po jego prawej ręce, leżała wytarta skórzana okładka wypchana pożółkłymi papierami i pergaminami. Rick Varatchi przyciągnął ją i ostrożnie otworzył. Autor zbioru zatytułował go „Księgi najemników”. Zawierał on nazwiska mężczyzn, ich rysopisy, omówienia czynów, których dokonali naprawdę, oraz takich, których – jak wierzono – dokonali prawdopodobnie. Niekiedy trudno było odróżnić, co jest prawdą, a co zmyśleniem lub zamierzonym kłamstwem. Ale i kłamstwo niosło informację, bo zostało stworzone w jakimś celu.
Początkowego właściciela rejestru Varatchi sam kazał przed laty zabić, ale pomimo to musiał później podjąć spory wysiłek, aby zbiór posiąść. Od tego czasu sam do niego dodawał dziesiątki nowych stron zapisanych zamaszystym, energicznym pismem. Jak dawniej, tak i dziś największa część „Ksiąg najemników” poświęcona była człowiekowi zwanemu Koniasz.
– To on – powiedział cicho Rick Varatchi i napił się wina, wcale nie zwracając uwagi na jego smak. – Ten, który wie więcej niż ja. Ale to się zmieni.Senna dziura
Słońce zbliżało się do krawędzi wzgórza i światła w pomieszczeniu szybko ubywało. Samuel Wicker z niesmakiem wyjrzał na zewnątrz przez małe okno. Po tych kilku latach wiedział już dokładnie, kiedy słońce zachodzi w danej porze roku. Z jego punktu widzenia dom nie mógł być gorzej usytuowany. W lecie, gdy mógłby pracować do późnego wieczora, budynek tonął w cieniu wzgórza, w zimie było tu po prostu lodowato mimo uszczelnienia okien, drzwi i wszystkiego, co się dało. Wicker zaczynał pomału wierzyć, że w balach znajdują się dziury, którymi zewsząd dmucha na niego zimne powietrze. A latem – oczywiście – uciążliwe gorąco. I chociaż wioszczyna stanowiła solidną kryjówkę przez całe minione pięć lat, tutejszego klimatu nienawidził. Z biegiem czasu wcale nie robiło się lepiej, nie tylko nie mógł przywyknąć do zmian temperatury, ale wydawały się coraz bardziej uciążliwe.
Z westchnieniem zamknął stary foliał. Dziś już nie miał czasu na studiowanie i była to kolejna sprawa, która go irytowała. Zbyt wiele znajdował powodów, dla których nikomu nie mógł ufać i musiał wszystko robić osobiście. Był w tym względzie naprawdę przewrażliwiony; ciągle wahał się przed podjęciem ostatecznej decyzji. Rzucił jeszcze jedno smutne spojrzenie na księgę. Zupełnym absurdem było mniemanie, jakoby spisano ją na ludzkiej skórze, ale wyglądało na to, że kopiści z pierwszego stulecia po Wielkiej Wojnie wykonali dobrą robotę i czarodziejskim diagramom można było wierzyć. Gdyby tylko wiedział, jak się nimi skutecznie posługiwać. Właśnie takie najprostsze rzeczy najtrudniej było sprawdzić. Dawni czarodzieje nie zapisywali tego w swoich księgach, tak samo jak magowie od spraw finansowych nie wyjaśniają sposobów prawidłowych zarachowań i odliczeń. Ale ten stan rzeczy mógł ulec zmianie i zmieni się na pewno, jeśli on, Samuel Wicker, wielki mistrz klanu Rumelkowego, nie popełni błędu i nie zboczy z krętej drogi. Rozmarzył się na moment. Wszystko stałoby się o wiele łatwiejsze, gdyby odkrył „Nucleus”, mityczną księgę w genialny sposób prowadzącą adeptów magii przez niebezpieczny labirynt studiowania mocy. Powiadają, że była napisana jeszcze przed rozpoczęciem Wielkiej Wojny i nawet ci najmniej utalentowani zdołali dzięki niej rozbudzić swoje zdolności i użyć ich w maksymalnym stopniu. Tylko że manuskrypt „Nucleusa” prawdopodobnie nie istniał już od dawna, zaś o tym, który go napisał, krążyły tylko legendy. Ale gdyby go zdobył! Ta perspektywa zawsze wznosiła Wickera na absolutne wyżyny zachwytu, lecz powrót do rzeczywistości był bolesny. Mimo to wystarczyła mu chwila, aby się opanować i skupić na tym, co najważniejsze. Na pertraktacjach z łowcą artefaktów.
Wyszedł z pomieszczenia i korytarzem, rozdzielającym dawniej dom na część zamieszkiwaną przez ludzi i część przeznaczoną dla zwierząt, wydostał się na zewnątrz. Samuel Wicker nie ścierpiałby w swoim domu jakichś prosiąt i dawno by zastąpił uklepaną glinę drewnianą podłogą lub nawet kamienną posadzką, lecz to mogłoby zwrócić uwagę. Tak więc stale miał poczucie, że żyje w chlewie.
Sługa natychmiast zauważył ruch pana i wynurzył się z kuchni.
Janick, Wicker przywołał jego nazwisko w pamięci. Gorliwy, pełen zapału, jednak o zupełnie minimalnym, ledwie dostrzegalnym poziomie talentu magicznego. Ale tego Wicker nigdy mu nie powiedział.
– Pójdę do sadu. Posprzątaj w pracowni, nie zapomnij o pułapce na myszy i odstaw księgę na miejsce. Gdy przyjdzie cudzoziemiec, wyślij go bez zbędnych ceregieli do mnie, a chwilę później przynieś nam coś do picia.
Janick przytaknął gorliwie, przeszedł przez korytarz i wszedł do pracowni. Dostęp do starodruków mieli tylko najbardziej zasłużeni uczniowie, którzy posiadali niebudzący wątpliwości talent, a porządkowanie foliałów było w pewnym sensie łapówką, dzięki której wielki mistrz nagradzał Janicka – i zyskiwał jego absolutną lojalność.
Wicker stąpał pomału po kamieniach brukowanej ścieżki, aż doszedł do jabłoni. Był to dobry rok, za jabłka można było uzyskać całkiem godziwe pieniądze. Kolejna sprawa, której nienawidził – starać się o fundusze. Było ich wciąż za mało i to ograniczało rozwój całego klanu. I Wickera osobiście. Mimo to sad był jednym z tych miejsc, które zdołał tutaj polubić. Ściślej rzecz biorąc, jeśli nawet go nie lubił, to mu przynajmniej nie przeszkadzał. Sad ponadto usytuowano tak, że można stąd było zobaczyć już z daleka nadjeżdżającego gościa. Chciał mieć dość czasu, aby mu się dokładnie i bez pośpiechu przyjrzeć. Już samo skontaktowanie się z tym człowiekiem kosztowało sporo pieniędzy, a jego wynagrodzenie z pewnością okaże się znacznie wyższe. Wicker miał świadomość, że na pewno nie zdoła zaoferować tyle co inni. W ostatnich kilku latach zaczął się popyt na artefakty, a przez to także na tych, którzy byli w stanie je zdobyć. Człowiek, którego on – wielki mistrz klanu Rumelkowego – tu wezwał, należał do najlepszych. O ile był to naprawdę ten, który pozyskał skarby ze starej tajnej skrytki historycznego klanu Augupów. Nikt nie miał co do tego całkowitej pewności, bo wszędzie tam, gdzie gra toczyła się o wielkie pieniądze i groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, prawdziwe i ścisłe informacje były cenniejsze niż woda na Pustyni Gutawskiej.
Wicker usiadł na drewnianej ławce pod jednym z najwyższych drzew, które już prawie nie rodziło owoców. Tu, o ile pogoda sprzyjała, z innymi członkami rady rozważał ważne problemy. W tym konkretnym przypadku, od którego tak wiele zależało, wolał pertraktować sam. Słuchał bzyczenia pszczół i co chwila spoglądał na ścieżkę. Co to za jeden, ten mężczyzna? Jaki się okaże? Wiedział, że jest sprytny i doświadczony i że bardzo często udaje mu się w ramach zamówienia pozyskać więcej dóbr, niż zamawiający spodziewał się otrzymać. Potem oczywiście trzeba mu dobrze zapłacić. Wicker wykorzystał swoją wiedzę i ludziom szukającym łowcy artefaktów przekazał instrukcje, aby od razu dali najemnikowi do zrozumienia, że możliwości finansowe zleceniodawcy są ograniczone, ale równocześnie podkreślali, że dysponuje on dobrymi informacjami, jak się do pożądanego towaru dostać... i potencjalnie uzyskać więcej. Ciężko było godzić się z tak skromnymi środkami, jakie miał do dyspozycji przez kilka ostatnich lat. Smutno pokiwał głową nad położeniem, w jakim się znalazł – on, jeden z najlepszych, jeśli w ogóle nie najlepszy, wielki mistrz jedynego w istocie czarodziejskiego klanu na terenie imperium.
Naraz zauważył, że główną ulicą wioski jedzie mężczyzna na koniu. „Wlecze się” byłoby lepszym określeniem. Jak się tam, do cholery, dostał? Gdyby nadjechał drogą, mistrz zauważyłby go o wiele wcześniej. Dlaczego, u diabła, gość po niej nie jechał? Wicker nie lubił, gdy sprawy nie przebiegały zgodnie z planem. Równocześnie jednak poczuł w duchu zadowolenie z wydania innych rozporządzeń. Chociaż kasę klanu kosztowało to kilka dziesiątek złotych, teraz nie żałował. W jednym z domów już od dwóch dni stacjonował inny cudzoziemiec. Najął go Majal, zastępca Wickera. Najemnik okazał się niezgrabnym, prymitywnym typem poskładanym z samych wielkich i ciężkich kości obleczonych mięśniami, chłopem z krzaczastymi brwiami i oczami skrytymi pod wielkim wałem czoła. Wydawał się czarodziejowi półzwierzęciem, tworem stojącym o wiele niżej w rozwoju niż on sam. Ale dzięki temu był idealnym narzędziem. W przypadku gdyby wystąpiły problemy z łowcą artefaktów, miał go zabić. Ostrożność posiadała oczywiście także ujemne strony: prymityw już dwa dni na koszt klanu pochłaniał niesłychane ilości jadła i pierwszorzędnego cydru.
Cudzoziemiec pojawił się już u podnóża pagórka, między pierwszymi drzewami owocowymi. Konia zostawił w wiosce, kroczył teraz długimi, pozornie leniwymi krokami, ale mimo to zbliżał się zaskakująco szybko. Był wysoki i szczupły, długie, zauważalnie już posiwiałe włosy miał ściągnięte z tyłu głowy. Twarz – Wicker prawie nie zdołał stłumić niesmaku – była jak zły sen estety.
I w początkowym, nieuszkodzonym stanie wydawałaby się zbyt pociągła i szczupła, teraz w dodatku szpeciły ją liczne blizny, nos wyglądał jak coś, co zostało do tego oblicza dodane znacznie później, a ponieważ Stwórcy oryginalne rysy wyraźnie się nie spodobały, starał się je później polepszyć kilkakrotnym przetrącaniem. Oczy okolone były wianuszkami drobnych blizn, spowodowanych dawno już zapomnianymi pojedynkami na pięści, stara szrama przedłużała lewy kącik ust ku dołowi i cudzoziemiec wyglądał tak, jakby cały czas wykrzywiał twarz.
Jednak ze zniszczonym obliczem mocno kontrastowała sprężystość jego ruchów i widoczna pewność siebie. Wicker skupił się i próbował wejrzeć w głąb umysłu nieznajomego, choćby go tylko musnąć. Wielokrotnie w swoim życiu zdołał odczytać myśli innego człowieka, chociaż ze starych zapisków wiedział, że obrona przeciw penetracji telepatycznej jest stosunkowo łatwa. Teraz wystarczyłoby się dowiedzieć, jak ten człowiek postrzega otaczający go świat i samego siebie. Może z powodu spokoju panującego w sadzie i zieleni otaczających go drzew, udało się prawie natychmiast. Pewność siebie cudzoziemca nie była udawana, stanowiła jego nieodrodną część, tak samo jak straszna twarz. Najbardziej zaskoczyło wielkiego mistrza wrażenie zdziwienia i radości przepełniających nieznajomego. Coś podobnego kilkakrotnie znalazł w umysłach dzieci, ale u tego mężczyzny gdzieś między czterdziestką a pięćdziesiątką było to doprawdy zaskakujące. Jego fascynacja światem była równocześnie podobna i odmienna niż u dzieci: wypełniona doświadczeniem, ale równocześnie nim uszlachetniona. Wicker szybko się wycofał z umysłu najemnika. Musiał się skoncentrować na sprawach praktycznych, a nie na jakiejś wątpliwej analizie psychologicznej. Jak gość jest uzbrojony, na przykład? Dzięki temu mógł stwierdzić, czy to ten właściwy człowiek. Dostrzegał miecz pod rozchylającym się płaszczem, w uprzęży na piersi cały rząd noży służących do rzucania; poza tym mniejszy miecz, noszony w ukryciu na prawym boku, który równie dobrze mógł się okazać wielkim nożem lub sztyletem – tutaj Wicker nie miał pewności. Ostatni nóż dał się zauważyć w pochwie wszytej w cholewę lewego buta. Łowca artefaktów był, jak widać, dobrze uzbrojony, sądząc z tego, jak wyglądał i jak zaawansowanego wieku doczekał w swej branży, umiał się tymi morderczymi narzędziami posługiwać.
Wicker nie wstał, tylko wbił wzrok w nadchodzącego. Wiele razy zdołał tym sposobem zdenerwować, rozkojarzyć, pozbawić kogoś pewności siebie. Teraz jednak podobnego efektu nie mógł oczekiwać. Cudzoziemiec w ogóle nie zauważył jego wytrenowanego, hipnotyzującego spojrzenia, skinął głową na powitanie, rozejrzał się po gałęziach drzewa, pod którym się znajdowali, i zerwał sobie jabłko. Był wysoki, a przy tym miał jeszcze dodatkowo bardzo długie ręce. Jabłko, które sobie wybrał, rosło na pozór poza zasięgiem jakiegokolwiek człowieka i należało do tych czerwieńszych. Wgryzł się w nie ze smakiem i usiadł na ławce.
Do leniwych odgłosów przedwieczoru dołączyło głośne chrupanie soczystych kęsów, gdy jadł z przyjemnością, bez pośpiechu.
Wicker uświadomił sobie, że to jego ogarnęło zdenerwowanie. Niedobrze. Znajdował się na swoim terenie, wystarczyło zawołać, żeby wszyscy się tu zbiegli. Tylko co by to pomogło?
– Nazywam się Samuel Wicker, przypuszczam, że przybył pan tutaj po rozmowie z jednym z moich współpracowników – zaczął rozmowę, równocześnie dostrzegając na ścieżce Janicka niosącego kosz z wiktuałami. Jedzenie i napitek przydadzą się do zamaskowania jego nieoczekiwanej niepewności.
– Koniasz – przedstawił się łowca artefaktów imieniem, które z pewnością nie było prawdziwe, ale pod którym najczęściej występował. – Podobno jest pan zainteresowany przeniknięciem do bazy Maaterenditu?
Przeszedł od razu do rzeczy, a Wicker o mało się nie rozkaszlał.
Skąd, u diabła, pozyskał tak dokładne informacje? Niczego takiego swoim informatorom nie mówił.
– Skąd pan to wie? – zapytał ze skrywaną nerwowością.
Ten człowiek był jeszcze bardziej niebezpieczny, niż się wydawał. Mistrz zwrócił uwagę na jego oczy, które były zupełnie inne niż u chłopiska najętego przez Majala.
– Z tej garści informacji, których wasi ludzie byli skłonni mi udzielić, wynikało, że chodzi o miejsce położone gdzieś niedaleko stąd.
– Niedaleko? – nie wytrzymał wielki mistrz.
– Powiedzmy, w odległości kilkuset kilometrów, to znaczy niedaleko – Koniasz wyłożył swój pogląd w tej kwestii. – Co więcej, zakładam, że to będzie gdzieś blisko dawnego centrum cesarstwa. Te tereny w okresie, o którym mówimy, należały do strefy wpływów Maaterenditu. Inna baza tu nie istniała.
– Nie rozmawiamy o bazie – poprawił go Wicker i zaraz zamilkł, bo przybliżył się do nich Janick.
Podczas gdy sługa serwował poczęstunek, gospodarz inaczej spojrzał na Koniasza. Gość był naprawdę dobrze poinformowany. To się rozumiało samo przez się, bo jeśli udało mu się zdobyć zawartość pieczołowicie chronionej tajnej skrytki klanu Augupów, to musiał być dobrze poinformowany. Inaczej by nie przeżył.
– Istotnie, ma pan rację – zgodził się szczupły mężczyzna, podczas gdy Janick stawiał przed nim dzban z cydrem i dwie szklanki. – Wszystkie bazy zostały zniszczone przez hipermaga Tekuarda. Wojny i następującego po niej stulecia plądrowania mogły uniknąć tylko drugorzędne centra, magazyny, tajne schowki i gospodarstwa pojedynczych klanów. Ale i tam można niejedno znaleźć. Ze względu jednak na to, że zadał pan sobie mnóstwo trudu, aby mnie odnaleźć, przypuszczam, że nie chodzi o jakąś posiadłość ziemską, która kiedyś należała do Maaterenditu i zostało tam kilka zajmujących rzeczy, ale o coś więcej.
– Rzeczywiście znalazł pan tajną skrytkę Augupów? – Wicker zmienił temat i popatrzył na gałąź tuż za Koniaszem, aby móc się maksymalnie skoncentrować na intonacji głosu, a równocześnie kątem oka obserwować mimikę gościa i w ten sposób wzmocnić szósty zmysł, pozwalający mu odgadnąć, kiedy ktoś kłamie, a kiedy mówi prawdę.
– Tak, znalazłem, dostałem się do środka, a później wydostałem na zewnątrz – odrzekł Koniasz.
Mówił prawdę, tego Wicker był pewny. Co więcej, przypomniał sobie, że dawno temu, jeszcze przed tym, jak osiedlili się w tej zagubionej, brudnej i smrodliwej wioszczynie, słyszał już imię Koniasz. Nie mógł tylko sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach.
– A nie ma pan jeszcze jakichś przedmiotów na sprzedaż? – zapytał z ledwie tłumionym pożądaniem, nie oczekując, że odpowiedź będzie pozytywna.
Dobrze znał opowiadane szeptem historie na temat wydarzeń następujących po udanym opróżnieniu tajnej skrytki. Zainteresowani artefaktami zlatywali się jak sępy. Ścierwo było wprawdzie tłustsze, niż oczekiwano, ale to przywabiało tylko następne hieny, a dziś nie było już wśród żywych zbyt wielu ludzi, którzy całą akcję zapoczątkowali.
– Niestety, nic ciekawego. Tylko książkę kucharską.
– Chętnie bym się jej przyjrzał – oznajmił Wicker.
– Nie widzę przeszkód, mam ją w sakwie przy siodle. – Czarodziej otrzymał nieoczekiwanie przychylną odpowiedź. – To do jakiego konkretnie obiektu chciałby pan przeniknąć? – Koniasz powrócił do głównego celu swej wizyty.
– Według znanych mi dokumentów nie da się tego jednoznacznie wskazać, niektóre informacje są sprzeczne. Niestety, nie będzie to na pewno zbrojownia ani zwyczajne gospodarstwo klanowe ze zwykle spotykanym schowkiem dla wtajemniczonych. Przypuszczam, że możemy mówić o tajnej bazie awaryjnej na wypadek klęski, gdzie po zniszczeniu bazy zasadniczej mogli zgromadzić się wojownicy klanu i przygotowywać się do przeciwuderzenia.
Koniasz z uznaniem pokiwał głową.
– Tam chyba można by było odkryć dużo interesujących rzeczy – skonstatował i napełnił obie czary cydrem.
Potem spojrzał na swego gospodarza pytająco, a przy tym jakby znacząco. Gdy Wicker uprzejmie podniósł kielich do ust jako pierwszy, uświadomił sobie, że powierzchnia płynu sięga brzegu naczynia i trzeba się skoncentrować na tym, żeby nie rozlać, lecz mimo to nie udało mu się tego uniknąć. Jego gość, siedzący za stołem naprzeciw niego, nie miał z tym problemu, nie uronił ani kropli.
Wioska, chociaż na pierwszy rzut oka malownicza i położona w ładnej okolicy, wydawała mi się jak ze złego snu. Ludzie snuli się po polach, jakby rywalizowali ze sobą, kto najwolniej wykona swoją pracę, i nikt z nich nie przypuszczał, że istnieją takie słowa jak żniwa, zima czy głód. Połowa domostw sprawiała wrażenie zaniedbanych, bardziej ruder niż rzeczywistych budowli, mieszkańcy należeli do najbrudniejszych i najuboższych stworzeń, jakie w ostatnich latach spotkałem. Prawie jakby nie byli normalni – półidioci, mający problem z pojmowaniem otaczającego ich świata. Tak się czasem działo w małych, odizolowanych osadach, gdzie ludzie od wielu pokoleń krzyżowali się między sobą. Lub tam, gdzie cierpieli na niedobór jodu. Tu jednak u nikogo nie widziałem powiększonego wola, a do najbliższej wioski było stąd półtora dnia drogi. Może w przeszłości dotknęła ich jakaś epidemia, która zrobiła z mieszkańców półkaleki. Na szczęście zostało tu kilku ludzi, którzy wyglądali stosunkowo normalnie i organizowali życie pozostałym.
Okolica była jednak piękna. Urodzajna kraina, gdzie dzikie laski mieszały się ze starymi, od pokoleń zaniedbanymi sadami, zaś dolinkami między niewysokimi wzgórkami spływały bogate w wodę rzeczki pełne ryb. Urodziwa ziemia, do której pomału wracała dzika przyroda, ale nadal dał się zauważyć wpływ pracy rolników z czasów, gdy żyło tu więcej ludzi.
W trakcie rozmowy z Wickerem nie omawialiśmy wszystkich szczegółów, postanowiliśmy kontynuować rano. Starzec wiedział oczywiście o wiele więcej, niż zdradził. Nie byłem tym zaskoczony i miałem nadzieję, że w czasie mojego pobytu dowiem się więcej. Bywa tak, że długo dochodzę do tego, kim zleceniodawca jest naprawdę, czasem poświęcam temu więcej czasu i wysiłków niż samemu zamówieniu. Janick zaprowadził mnie do drewnianego pomieszczenia, wymagającego sporego remontu, a już na pewno wymiany uszczelnień między belami drewna, z których zbudowano ściany. Obiecał, że za chwilę przyniesie mi kolację i coś do picia. Aby mnie zniechęcić do wieczornych przechadzek, starał się postraszyć bajeczką o wściekłych psach biegających nocą w pobliżu. Widać było, że sam nie wierzy w swoją opowiastkę, ale jako lojalny sługa musi powiedzieć dokładnie to, co nakazał mu pan. Otworzyłem okna i drzwi, aby wywiać z pokoju odór stęchlizny, i na chwilę usadowiłem się na ławie.
Dlaczego Wicker wybrał właśnie to miejsce na spotkanie? Stronił od ludzi, a ze względu na swój wiek i formę fizyczną podróżowanie sprawiało mu chyba trudność. Musiał mieszkać gdzieś w okolicy albo po prostu tutaj. Przed czym się ukrywał? Przed Konwentem ścigającym za używanie magii, mającym prawo własności do magicznych artefaktów? Raczej nie, moc tej inkwizycyjnej organizacji słabła z każdym rokiem, może nawet miesiącem. Kim był, że interesował się magią? Sądząc z tego, jak mnie wypytywał i co wyjawił, wynikało, że wie więcej niż przeciętni zleceniodawcy. Zwykle byli to zamożni arystokraci, którzy szukali bądź to jakiejś zabawki, bądź też częściej broni dającej im przewagę w przypadku konfliktu z rywalami. A prócz tego oczywiście cesarz, którego zainteresowanie magią było globalne i zmotywowane spojrzeniem w daleką przyszłość.
Zaskrzypiało za progiem, ktoś wszedł. Nie wstałem, ze swego miejsca miałem dobry widok na korytarz. Pojawił się Janick. W odróżnieniu od innych mieszkańców wydawał mi się niezwykle młody oraz co więcej – jak by to rzec – ambitny i ciekawy.
– Niosę jadło i napitek – oznajmił nerwowo, zwracając przy tym wzrok ku książce leżącej na stole. Była to książka kucharska, o której wspomniałem jego szefowi.
– Postaw na stole – poleciłem.
Gdy wykładał wiktuały z koszyka, dostrzegłem, że stara się przeczytać tytuł książki. Stanowiło to trudne zadanie, bo tekst leżał do góry nogami z jego punktu widzenia, a w dodatku został napisany w języku starosaxpoliskim. Niewielu ludzi znało dziś ten język.
– „Przezorna dieta” – przesylabizował na głos. – Co to znaczy? – zwrócił się do mnie.
– Nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. – Sens niektórych słów z czasem zatarł się lub w ogóle zmienił. Co więcej, każdy czarodziejski klan używał własnego slangu, który jest trudny do zrozumienia.
W rzeczywistości przestudiowałem już książkę i z grubsza pojmowałem, o co jej autorowi lub autorom szło. Była o wiele użyteczniejsza, niż obiecywał tytuł.
– Jeśli cię to interesuje, możesz ją sobie wypożyczyć do rana. Ale potem będzie mi potrzebna, być może sprzedam ją twemu szefowi – powiedziałem, chociaż powątpiewałem w to.
Mimo że zdecydowałem się zaoferować tutaj swe usługi i nie wzbudzać żadnych podejrzeń, choćby wynagrodzenie okazało się marne, miałem dziwną pewność, że Wicker lub ci, których reprezentuje, zostaną z pustymi kieszeniami i niczym więcej.
– O! Dziękuję. Bardzo – zająknął się w pół słowa. – Wielki mistrz wspominał o tym, że ma zamiar negocjować w sprawie zakupu jakiegoś cennego starodruku.
Uświadomił sobie, że się wygadał, i szybko się zmył. Czyli Wicker uważał się za wielkiego mistrza, to ciekawe. Wyślizgnąłem się z legowiska i jak najciszej się dało, podkradłem do okna.
W koszu Janicka jeszcze sporo zostało, a ja chciałem dowiedzieć się, gdzie zaniesie resztę. Szedł po jedynej istniejącej ulicy, prowadzącej poza wioskę. Z tego kierunku nadjechałbym do osiedla, gdybym się celowo nie rozejrzał i nie objechał go okolicznymi pastwiskami. Nie przypuszczałem, że chłopak roznosi jedzenie wieśniakom. Tam najwidoczniej przebywał inny gość klanu. Uważałem, że to gość klanu, co wynikało z faktu, że Wicker był wielkim mistrzem, który ukrywał się wraz ze swymi ludźmi w miejscu nienarażonym na jakiś napad, ale równocześnie niezbyt oddalonym od centrum państwa. Zrozumiałem, kto jest zainteresowany moimi usługami – klan Rumelkowy. To oznaczało, że z całą pewnością stanę na drodze cesarskim śledczym i armii, a także tajnym agentom Varatchiego. Opłacało się?
Na zewnątrz nie działo się już nic ciekawego. Janicka straciłem z oczu. Pomieszczenie, w którym mnie zakwaterowano, miało trzy okna, najmniejsze w ścianie przeciwnej niż ulica. Po krótkim mocowaniu się z zasuwkami i zawilgłymi okiennicami udało mi się je otworzyć, wygramolić się na zewnątrz i znaleźć obok kupy drew narąbanych na zimę. Wybierając drogę między drzewami, kępami gęstych zarośli i zaniedbanymi przybudówkami gospodarczymi, mogłem w gęstniejącym mroku posuwać się szybko i niepostrzeżenie. Janicka ujrzałem w chwili, gdy wychodził z małego domku stojącego nieco dalej od wszystkich innych. Machał pustym koszykiem, pod pachą ściskał pożyczoną książkę. Spieszył się i nie patrzył ani w lewo, ani w prawo. Postałem jeszcze chwilę w ukryciu, w cieniu dwóch rozłożystych śliw, ale ściemniło się zupełnie, a w domu, który obserwowałem, nie dostrzegłem światła. Kolejnego prócz mnie gościa klanu Rumelkowego już dziś nie mogłem wypatrzyć.
Wróciłem, wyniosłem siennik do ogródka, położyłem na nim koc i pościeliłem sobie pod gołym niebem. Nie chciałem spać tam, gdzie spodziewali się mnie zastać. Ot, zwykła ostrożność. Przez chwilę rozważałem, czy mogę sobie pozwolić na zjedzenie przyniesionej mi kolacji i wypicie dołączonej do niej butelki. Ponieważ jutro rano mieliśmy pertraktować, a Janick nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, którą flaszę i który kawał owiniętego w płótno mięsa podawał mi z koszyka, uznałem, że jednak mogę.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.