Koniec defilady - ebook
Koniec defilady - ebook
Saga o dżentelmenie w najlepszym angielskim stylu
Uporządkowane i spokojne życie Christophera Tietjensa, brytyjskiego arystokraty z zasadami, dobiegło końca. Zdrada, jakiej dopuściła się żona dżentelmena, Sylvia, oraz wybuch I wojny światowej stawiają Christophera w obliczu ważnych decyzji.
Bohater wraca na front Wielkiej Wojny, by walczyć o lepszy świat. Czy na wojennych zgliszczach można odbudować rzeczywistość opartą na takich wartościach jak honor, przyjaźń i wierność?
Koniec defilady to mistrzowsko nakreślone postacie oraz frapująco przedstawione mechanizmy wojny. Dzieło Forda Madoxa Forda zaliczane jest do najważniejszych tytułów literatury brytyjskiej.
Na podstawie całego cyklu Koniec defilady powstał pięciokrotnie nominowany do nagrody Emmy, popularny serial telewizyjny produkcji BBC z Benedictem Cumberbatchem w roli Christophera Tietjensa.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7674-358-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Miejsce to było nieporządne, prostokątne, rozgrzane po zimowej nocy i przesycone brązowo-pomarańczowym, lekkim pyłem. Wyglądało jak dom z dziecięcego rysunku. Trzy zestawy brązowych kończyn poznaczonych mosiądzem zasłaniały przytłumione światło dochodzące z podziurawionych wiader wypełnionych koksem i przykrytych arkuszami żelaza w kształcie tuneli. Dwóch mężczyzn, jakby niższych w hierarchii, kucało na podłodze koło koksownika; czterej, po dwóch na każdym końcu namiotu, zwisali nad stołami w postawie całkowitej obojętności. Pod okapem dachu nad równoległobokiem czerni znajdował się otwór drzwiowy, przez który od czasu do czasu wpadała stężona wilgoć, z uporem, jak interwał muzyczny. Ci dwaj mężczyźni kulący się na piętach obok koksownika — byli górnikami — zaczęli rozmawiać cicho, ledwie słyszalnie, w śpiewnym dialekcie. Pomruk niósł się monotonnie. To było tak, jakby jeden opowiadał drugiemu długą, długą historię, a jego kompan okazywał zrozumienie lub współczucie zwierzęcymi pomrukami…
Misa ziemi, majestatyczna, sięgająca po czarny okrąg horyzontu, zadygotała. Rozległy się twarde uderzenia: puk, puk, puk. Po minucie klepisko namiotu zadrżało, ludzie pod nim zakrywali uszy, żeby chronić bębenki, wszechświat został zalany przez potężny huk, ogromne echa rozepchnęły ich — na prawo, na lewo albo do dołu, na stoły, a trzeszczało tak, jakby płomienie w podszyciu leśnym stały się normalną cechą nocy. Usta jednego z tych mężczyzn na podłodze oświetlone żarem z koksownika były niewiarygodnie czerwone i pełne, i wciąż mówiły, mówiły…
Ci dwaj na podłodze byli górnikami z Walii. Jeden przyjechał z Rhondda Valley i nie był żonaty; drugi, z Pontardulais, miał żonę, która prowadziła pralnię, a on tuż przed wojną skończył z górnictwem. Mężczyźni przy stole po prawej stronie drzwi byli starszymi sierżantami; jeden pochodził z Suffolk i miał za sobą szesnaście lat służby jako sierżant w oddziale liniowym. Drugi był Kanadyjczykiem z angielskimi korzeniami. Pozostali dwaj oficerowie w drugim końcu namiotu mieli stopień kapitana. Pierwszy był młodym oficerem urodzonym w Szkocji, ale wykształconym w Oksfordzie; drugi, zbliżający się do wieku średniego, ociężały, pochodził z Yorkshire i był w batalionie żandarmerii. Jeden z górników był przepełniony wściekłością, ponieważ starszy oficer nie pozwolił mu pojechać do domu zobaczyć się z żoną, która sprzedała ich pralnię i nie dostała jeszcze pieniędzy od kupca; ten drugi rozmyślał o krowie. Jego dziewczyna, która pracowała na górskiej farmie powyżej Caerphilly napisała mu o dziwacznej krowie: czarno-białej, rasy holsztyńskiej — z pewnością kierując się dobrocią wobec dziwnego zwierzęcia. Angielski starszy sierżant niemal do łez zamartwiał się wymuszonym opóźnieniem wymarszu. Będzie północ, zanim pozwolą im wyruszyć. To nie było w porządku, żeby trzymać ludzi w takim zawieszeniu. Ludzie nie lubili, żeby ich zmuszać do czekania. To wywoływało niezadowolenie. Nie podobało im się to. Nie rozumiał, dlaczego oddziałowy kwatermistrz nie potrafił zadbać o zapas świec do ślepych latarni. Nie było potrzeby, żeby spowalniać grupę. Niedługo będą musieli dostać jakiś posiłek. Kwatermistrz nie będzie zadowolony. Będzie mocno narzekał, będąc zmuszonym, aby zadbać o kolację. Jednak będzie co jeść. Dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt cztery kolacje za pensa. Ale to nie było w porządku — trzymać ludzi aż do północy i nie dać im jeść. To sprawiało, że byli niezadowoleni przed znalezieniem się na froncie, biedne dranie.
Kanadyjski starszy sierżant martwił się o pugilares oprawny w świńską skórę. Kupił go w sklepie w mieście. Wyobrażał sobie, jak wyciąga go podczas parady, żeby przeczytać coś adiutantowi. Będzie to wyglądać bardzo doniośle na paradzie, gdy stanie taki wyprostowany i wysoki. Tyle tylko, że nie pamiętał, czy włożył go do plecaka. Nie miał go przy sobie. Sprawdził w prawej kieszeni na piersi i lewej kieszeni na piersi, w prawej i lewej kieszeni spodni, we wszystkich kieszeniach płaszcza wiszącego na haczyku w zasięgu ręki. Wcale nie był przekonany, że mężczyzna, który sprawował rolę jego ordynansa zapakował ten pugilares wraz z resztą rzeczy, chociaż ten twierdził, że to zrobił. To było bardzo irytujące. Jego obecny portfel, kupiony w Ontario, był pofałdowany i spękany. Nie lubił go wyciągać, gdy imperialni oficerowie prosili o zwrot pieniędzy. To wywoływało w nich fałszywe przekonanie co do oddziałów kanadyjskich. Bardzo irytujące. Był licytatorem. Zgodził się, że w tym tempie będzie wpół do drugiej, zanim znajdą się na stacji i załadują żołnierzy do pociągu. Ale to było niesłychanie frustrujące, nie wiedzieć, czy ten pugilares został spakowany czy nie. Wyobrażał sobie, jak robi dobre wrażenie podczas parady, stojąc wyprostowany i wysoki, wyciągając go, gdy adiutant zada jakieś pytanie. Rozumiał, że teraz, gdy byli we Francji, ich adiutanci byli oficerami imperialnymi. To było szczególnie irytujące.
Potężny huk przekazał każdemu z mężczyzn z osobna i wszystkim naraz rzeczy nieprzyjemnie intymne. Po tych śmiertelnych torsjach wszystkie inne dźwięki wydawały się ciszą, bolesną dla uszu, w których słyszalnie pulsowała krew. Młody oficer poderwał się gwałtownie na nogi i nieporadnie próbował założyć pas. Starszy, po drugiej stronie stołu, kołysząc się na boki, wyciągnął rękę w geście „siadaj”. Wiedział, że młodszy mężczyzna, który był starszym oficerem, niemal odchodzi od zmysłów. Młodszy, niemożliwie zmęczony, odezwał się do towarzysza ostrymi, obraźliwymi, niesłyszalnymi słowami. Starszy odezwał się ostro, krótko i również niesłyszalnie, nadal pokazując na krzesło. Stary, angielski starszy sierżant powiedział do swojego młodszego kolegi, że kapitan Mackenzie znowu uderzył pięścią, ale jego słów nie było słychać i wiedział o tym. Poczuł w swoim matczynym sercu, które troszczyło się w tej chwili o swoich dwa tysiące dziewięciuset trzydziestu czterech wychowanków, potrzebę, jak zmęczenie, żeby rozszerzyć swoje matkowanie na tego oficera. Powiedział do Kanadyjczyka, że ów kapitan Mackenzie, który czasami bywał stuknięty, jest najlepszym oficerem w armii Jego Królewskiej Mości. I że robi z siebie cholernego durnia. Najlepszy oficer w armii Jego Wysokości. Jeśli nie lepszy. Ostrożny, bystry, odważny jak bohater. A pomyśleć o jego ludziach na froncie. Nie uwierzyłbyś… Czuł niejasno, że matkowanie oficerowi jest męczące. Starszemu szeregowemu czy młodemu sierżantowi, który zaczynał się wygłupiać, można było wymamrotać chrapliwą sugestię przez wąsy. Ale do oficera trzeba było mówić ogródkami. To było trudne. Dzięki Bogu mogli zaufać drugiemu kapitanowi. Staremu i dobremu, jak mówiło przysłowie.
Zapadła martwa cisza.
— Stracili… stracili drogę dostępu — powiedział uciekinier z Rhondda przenikliwym głosem.
Nad namiotami migotało jasne światło dające się dostrzec przez drzwi.
— Bez potrzeby — zajęczał raczej w swoim dialekcie jego towarzysz z Pontardulais — w końcu te cholerne reflektory powinny nas oświetlić tak, żeby widzieli nas z samolotów. Chciałbym się jeszcze przejść po cholernym Mumbles.
— O Nine Morgan, nie przeklinaj tyle — powiedział starszy sierżant.
— Ale, Dai Morgan, powiadam panu — kontynuował kolega O Nine Morgana — Taka dziwna krowa to musi być coś. Czarno-biała holsztynka, no coś takiego…
Młodszy kapitan chyba przestał przysłuchiwać się rozmowie. Obie ręce położył na kocu, który okrywał stół.
— A kim ty jesteś, do diabła, żeby mi wydawać rozkazy? — krzyknął. — Jestem twoim przełożonym. Kto, do diabła… Och, na Boga, kto do diabła… Nikt mi nie rozkazuje… — głos zamarł mu w ustach. Poczuł, że nozdrza ma niezwykle rozszerzone, więc wpadające w nie powietrze było zimne. Poczuł, że zaciska się wokół niego pajęczyna spisku. — Ty i ten twój… alfons generał…
Chciał podciąć sobie gardło własnym nożem. To zdjęłoby mu ciężar z piersi. Gest „siadaj” ciężkiej postaci garbiącej się przed nim sparaliżował mu członki. Poczuł niewiarygodną nienawiść. Gdyby tylko mógł poruszyć rękami i sięgnąć po nóż…
— Ten gość, co kupił tę moją cholerną pralnię, nazywa się Williams — odezwał się O Nine Morgan. — Gdybym wpadł na to, że to Evans Williams z Castell Goch, to bym uciekł.
— Nienawidziła swojego cielaka — powiedział człowiek z Rhondda. — A popatrz, kto by pomyślał…
Żaden z nich nie słuchał, o czym rozmawiali oficerowie. Mówili oni o rzeczach, które nie były interesujące. Kto mógłby mieć krowę, która nienawidziła swojego cielaka? I to gdzieś za Caerphilly, w górach? W jesienny poranek całe zbocze wzgórza było pokryte pajęczynami. Błyszczały w słońcu jak kryształy. Ktoś musiał przeoczyć tę krowę.
Młody kapitan, pochylając się nad stołem, zaczął długi wywód o względnym starszeństwie. Kłócił się sam ze sobą, zmieniając strony z nadzwyczajną szybkością. Po Gheluvelt sam został opisany w biuletynie rządowym. Ten drugi niecały rok później. To była prawda, że ten drugi stale dowodził tym posterunkiem i że on sam dołączył do oddziału tylko ze względu na racje i dyscyplinę. Ale to nie odnosiło się do rozkazu, żeby siadał. Co, do diabła, chciał wiedzieć, ten drugi miał przez to na myśli? Zaczął mówić, szybciej niż zwykle, o kole. Gdy okrąg się zamknie to przez dezintegrację atomu świat się skończy. Za tysiąc lat nikt nie będzie wydawał ani przyjmował rozkazów. On oczywiście do tego czasu będzie je wypełniał.
Starszy oficer, obarczony dowodzeniem jednostką nieuzasadnionej wielkości, z odrapaną kwaterą główną pełną bezużytecznych podwładnych, których bez przerwy wymieniano, z podoficerami, którzy bynajmniej nie chcieli pracować, z szeregowcami z prawie wszystkich kolonii, nieprzyzwyczajonymi do robienia czegokolwiek, z posterunkiem, który widział lepsze czasy i był wyłączną własnością regularnej jednostki brytyjskiej. Zupełnie wystarczały mu praktyczne trudności codziennego życia, a obciążony był jeszcze kłopotliwymi sprawami prywatnymi. Niedawno wyszedł ze szpitala; w parcianym namiocie, pożyczonym od oficera medycznego, który pojechał do Anglii na przepustkę, panowało duszne gorąco od piecyka parafinowego, bez którego z kolei było w nim nieznośnie zimno i wilgotno. Ordynans, którego zostawił medyk, żeby zajmował się namiotem, okazał się na wpół obłąkany. Te niemieckie naloty ostatnio trwały bez przerwy. W bazie było mnóstwo ludzi ściśniętych jak sardynki. W mieście nie dało się chodzić po ulicach. Jednostki rekrutacyjne miały rozkaz, by w miarę możliwości nie trzymać ludzi na widoku. Posiłki wysyłano wyłącznie nocami. Ale jak można wysłać nocą posiłki, skoro co chwila zapalano reflektory w obawie przed nalotem? Każdy człowiek miał dziewięć dokumentów, które musiały zostać podpisane przez oficera. Trzeba było właściwie prowadzić dokumentację tych nieszczęsnych drani. Ale jak to zrobić? Dziś w nocy miał wysłać dwa tysiące dziewięciuset dziewięćdziesięciu czterech ludzi, a dziewięć razy dwa tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt cztery to dwadzieścia sześć tysięcy dziewięćset czterdzieści sześć. Nie chcą lub nie mogą udostępnić mu wybijarki do nieśmiertelników, ale w jaki sposób zbrojmistrz jednostki miał wybić pięć tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt osiem dodatkowych nieśmiertelników, a jednocześnie wypełniać swoje normalne obowiązki?
Drugi kapitan dalej się ciskał. Tietjensowi nie podobała się jego gadanina o kręgu i millenium. Jeśli ma się jakiekolwiek wyczucie, to coś takiego jest niepokojące. Może wskazywać na początki całkowitego, niebezpiecznego szaleństwa… Ale nic nie wiedział o tym gościu. Był zbyt ciemny i zbyt przystojny, i być może zbyt namiętny, żeby być dobrym oficerem. Ale musiał być dobrym oficerem: miał Order za Wybitną Służbę, Krzyż Wojskowy i jakąś zagraniczną baretkę. No i generał mówił, że taki był: wraz z dodatkową, dziwną informacją, że był człowiekiem Wicekanclerza Nagrody Łacińskiej… Zastanawiał się, czy generał Campion wiedział, co to był za człowiek. Pewnie nie, ale ta informacja znalazła się w jego notatkach jako barbarzyńska ozdóbka używana przez wodza dzikusów. Miało to pokazać, że on, Generał Lord Edward Campion, był człowiekiem kultury. Nigdy nie wiadomo, jak może przejawiać się próżność.
A więc ten człowiek był zbyt ciemny i zbyt przystojny, żeby być dobrym oficerem: a jednak był dobrym oficerem. To wszystko wyjaśniało. To frustracja namiętności doprowadzała go do obłędu. Od 1914 musiał być trzeźwy, zdyscyplinowany, cierpliwy i całkowicie stonowany — w obliczu piekła ostrzału, hałasu, błota, starych konserw… A jednak ten starszy oficer widział młodszego pozującego jakby do portretu całej postaci — z jakiegoś powodu z rozkraczonymi nogami, na tle gobelinu szkarłatnego od ognia i jeszcze bardziej od krwi… Westchnął lekko; oto było życie tych kilku milionów…
Wydawał się widzieć swoich poborowych: dwa tysiące dziewięciuset dziewięćdziesięciu czterech ludzi, których przez kilka miesięcy miał pod swoją komendą — w tych okolicznościach to długo — ludzi, o których on i starszy sierżant Cowley dbali z dużą dozą czułości, troszcząc się o ich morale; ich morale, ich stopy, ich trawienie, ich zniecierpliwienie, ich pożądanie kobiet… Jakby widział ich rozpraszających się po całym obszarze kraju, z głowami zwieszającymi się powoli, jak można zobaczyć w zoo, gdy wielki wąż niespiesznie ześlizguje się do swojego zbiornika z wodą… Przeniesionych gdzieś daleko, postawionych przed niemożliwą do pokonania barierą, która rozciągała się od ziemskich otchłani po szczyty niebios…
Silne przygnębienie, niekończący się zamęt, ciągłe szaleństwo, niezmierzone okrucieństwo. Wszyscy ci ludzie oddani w ręce najbardziej cynicznych i beztroskich intrygantów kręcących się po długich korytarzach, którzy tworzą spiski wymierzone w samo serce świata. Wszyscy ci ludzie — zabawki: wszystkie te śmierci mające tylko obrazować zdania umieszczane w przemowach polityków pozbawionych uczuć czy choćby rozsądku. Setki tysięcy ludzi ciskanych tu i tam w brud i gigantyczne błoto środka zimy… Dobry Boże, zupełnie jakby byli orzeszkami starannie zbieranymi przez sroki… Ale to byli ludzie. Nie tylko populacje. Ludzie, o których się martwił. Każdy z nich miał kręgosłup, kolana, spodnie, szelki, karabin, dom, pasje, grzeszki, kolegów, jakieś teorie dotyczące wszechświata, odciski, choroby dziedziczne, sklepy warzywne, mleczarnie, papiernie, bachory, szmaty za żony… Ludzie: Inne Stopnie! I biedni — mali oficerowie. Niech Bóg ma ich w opiece. Człowiek Wicekanclerza Nagrody Łacińskiej…
Ten konkretny nieszczęśnik zdawał się źle znosić hałas. Powinni, ze względu na niego, zachowywać tu ciszę…
Na Boga, on miał całkowitą rację. To miejsce było pomyślane do cichych i starannych przygotowań mięsa armatniego. Poborowi! Baza to miejsce do medytacji, może powinno się tu modlić; miejsce, gdzie każdy zwykły człowiek mógł napisać swój ostatni list do domu i pożalić się, jaki okropny hałas robi broń.
Ale upakowanie półtora miliona ludzi w tym małym miasteczku i jego okolicach wyglądało jak zastawianie pułapki na szczury, z przynętą ze zgniłego mięsa. Huńskie samoloty mogły ich wyczuć z odległości setek mil. Narobiłoby to więcej szkód, niż gdyby bombami roznieśli na strzępy pół Londynu. A obrona powietrzna to był jakiś żart: szalony żart. Wystrzeliwała tysiące sztuk amunicji, jak chłopcy rzucającymi kamieniami w pływające szczury. Najwyraźniej najlepiej przygotowani lotnicy kręcili się wokół metropolii. Ale poszkodowani nie widzieli w tym nic zabawnego.
Poczuł kolejny przypływ ciężkiej depresji. Brak zaufania do rządu, który objął do tego czasu już większą część armii, stał się fizycznym bólem. Niezmierzone ofiary, ten ocean cierpienia psychicznego, służyły próżności ludzi, którzy wobec ogromu tych krajobrazów i sił wydawali się Pigmejami! To zmartwienia tych wszystkich przemoczonych milionów taplających się w brązowym błocie tak go martwiły. Mogli umrzeć, mogli zostać zmasakrowani w krzakach, przez ćwierć miliona. Ale powinni być masakrowani szybko, pewnie, z opuszczonym czołem, bez ceregieli…
Naprawdę nie wiedział niczego o oficerze, którego miał przed sobą. Wyraźnie przerwał, oczekując odpowiedzi na jakieś pytanie. Ale jakie? Tietjens nie miał pojęcia. Nie słuchał. W namiocie zapanowała ciężka cisza. Po prostu czekali.
— No i co z tym? — z nienawiścią w głosie powiedział oficer. — To właśnie chcę wiedzieć!
Tietjens znów pogrążył się w myślach… Istniało wiele rodzajów szaleństwa. Jakie było to? Ten gość nie był pijany. Gadał jak pijak, ale nie był pijany. Tietjens zaryzykował, każąc mu siadać. Są szaleńcy, których podświadomość reaguje na wojskową komendę tak, jakby to było magiczne zaklęcie. Tietjens pamiętał, jak kiedyś warknął „w tył zwrot” do nieszczęsnego obłąkańca w jakimś obozie w kraju, a ten człowiek, który ochoczo przegalopował obok jego namiotu, wymachując bagnetem i mając pogoń pięćdziesiąt jardów za sobą, zatrzymał się natychmiast i stanął w postawie zasadniczej. Wyraźnie działał z przerwami.
— Co z czym? — zaryzykował pytanie.
— Wygląda na to, że wasz majestat nie uważa moich słów za warte uwagi — powiedział oficer ironicznie. — Powiedziałem: „Co z moim parszywym wujem?”. Pańskim zasranym, najlepszym przyjacielem.
— Generał jest pańskim wujem? — powiedział Tietjens. — Generał Campion? Co on panu zrobił?
Generał wysłał tu tego człowieka wraz z listem, w którym prosił, by on, Tietjens, miał w jego zastępstwie oko na bardzo dobrego towarzysza i wspaniałego oficera. Generał napisał tę notkę własnoręcznie i dołożył dodatkowe informacje o szkolnej waleczności kapitana Mackenzie… Tietjens uznał za bardzo dziwne, że generał robi sobie tyle kłopotu ze zwykłym dowódcą jednostki piechoty. Jak ten człowiek zwrócił na siebie uwagę generała? Oczywiście, Campion był dobroduszny. Jeśli jakiś koleś, na wpół stuknięty, który zgodnie ze swoimi aktami był bardzo dobrym człowiekiem, zwrócił na siebie uwagę Campiona, to ten zrobiłby dla niego wszystko, co możliwe. A Tietjens wiedział, że jego samego generał uważał za ociężałego mola książkowego, któremu można było zaufać, że zajmie się jednym z jego protegowanych… Być może Campion sądził, że w tej jednostce nie ma nic do roboty: że mogą się zająć pilnowaniem wariata. Ale jeśli Mackenzie był siostrzeńcem Campiona, to wszystko było jasne.
— Campion moim wujem? — wykrzyknął szaleniec. — Skąd, to pański wuj!
— Och, nic podobnego — odparł Tietjens.
Generał nie był z nim w żaden sposób spokrewniony, tak się jednak złożyło, że był jego ojcem chrzestnym i najstarszym przyjacielem jego ojca.
— No to cholernie to zabawne — powiedział tamten. — Cholernie podejrzane… Dlaczego tak bardzo się panem interesuje, jeśli nie jest pańskim zakichanym wujem? Nie jest pan żołnierzem… Nie nadaje się pan na żołnierza… Chlebak, wygląda pan jak chlebak… — zamilkł na chwilę, a potem znów zaczął mówić, bardzo szybko. — W kwaterze głównej mówią, że pańska żona ma wpływ na tego obrzydliwca. Nie uwierzyłem, że to prawda. Nie wierzyłem, żeby był pan takim człowiekiem. Wiele o panu słyszałem!
Tietjens zaśmiał się z jego szaleństwa. Potem, w ciemnopomarańczowym rozbłysku poczuł, że przeszył go nieznośny ból — nieznośny ból wieści z domu dla tych rozpaczliwie zajętych ludzi, ból spowodowany katastrofami gdzieś daleko i w ciemnościach. Nie można było zrobić nic, żeby go złagodzić…! Nadzwyczajna uroda żony, z którą był w separacji — bo zaiste była nadzwyczaj piękna! — łatwo mogła wywołać skandal, jakoby dostała się do kwatery głównej generała, która była swego rodzaju imprezą rodzinną! Dotychczas jednak, z łaski Boga, nie było żadnych skandali. Sylvia Tietjens była rozdzierająco niewierna, w najbardziej bolesny sposób. Nie miał pewności, czy uwielbiane przez niego dziecko było jego… To nie było czymś niezwykłym w przypadku bardzo pięknych — i okrutnych! — kobiet. Ona była jednak wyniośle rozważna.
Tym niemniej trzy miesiące temu rozstali się… albo on sądził, że się rozstali. Jego życie domowe okrywała niemal całkowita pustka. W tej brązowej ciemności ona jawiła się przed nim tak niezwykle jasna i czysta, że aż zadrżał: bardzo wysoka, bardzo blada, nadzwyczaj szczupła i czysta. Rasowa! W sukni ze złocistej tkaniny, cała rozjaśniona, i z masą włosów, też jakby ze złota, skręcających się nad uszami. Rysy bardzo wyraźne i drobne; zęby białe i nieduże; małe piersi; ramiona szczupłe i długie… Jego oczy, gdy były zmęczone, z niezwykłą ostrością wyświetlały na siatkówce obrazy, czasem były to rzeczy, o których zdarzało mu się pomyśleć bardzo przelotnie. Cóż, dzisiejszej nocy oczy miał bardzo zmęczone! Patrzyła prosto przed siebie, z lekkim grymasem wrogości w kącikach warg. Właśnie obmyśliła sposób, aby potężnie zranić jego milczącą osobowość… Półprzezroczystość zmieniła się w świetlisty błękit, jak pod niewielkim, gotyckim łukiem, i wizja rozpłynęła się gdzieś z prawej strony.
Nie miał pojęcia, gdzie przebywała Sylvia. Przestał przeglądać gazety ilustrowane. Powiedział, że jedzie do klasztoru w Birkenhead — ale dwa razy widział jej zdjęcia. Na pierwszym była w towarzystwie lady Fiony Grant, córki hrabiego i księżnej Ulleswater — i lorda Swindona, który typowany był na kolejnego ministra finansów międzynarodowych — nowego członka Izby Lordów… Cała trójka szła prosto na aparat na dziedzińcu zamku lorda Swindona… wszyscy troje uśmiechnięci!… To było oświadczenie, że mąż pani Tietjens przebywa na froncie.
Cierń tkwił jednakże w drugim zdjęciu — w opisie zamieszczonym przez gazetę! Było na nim widać, jak Sylvia stoi w parku przed ławką. Siedział na niej ujęty z profilu młody, roześmiany człowiek, w cylindrze zsuniętym na tył głowy, z wysuniętą żuchwą wskazującą w górę. Opis mówił, że zdjęcie przedstawia panią Tietjens, której mąż był w szpitalu na froncie, opowiadającą anegdotę synowi i spadkobiercy lorda Birghama! Kolejny z tych nieznośnych, nieuczciwych arystokratów mających własne gazety…
Poczuł nagłe uderzenie bólu, gdy po wyjściu ze szpitala oglądał to zdjęcie w zniszczonym i zabałaganionym przedpokoju — że gazeta zrobiła Sylvii mocny przytyk… Ale gazety ilustrowane nie robią takich rzeczy popularnym pięknościom. Są zbyt cenne dla fotografów… Zatem tych informacji musiała dostarczyć sama Sylvia; chciała sprowokować komentarze odnośnie do jej rozbawionych towarzyszy i stwierdzenia, że jej mąż był w szpitalu na froncie… Dotarło do niego, że była na ścieżce wojennej. Ale wyparł to z myśli… Tym niemniej była wspaniała, idealnie bezpośrednia, doskonale nieulękła, wspaniale lekkomyślna, hojna, nawet dobra — i straszliwie okrutna: nic nie dawało jej takiego spełnienia jak okazanie pogardy — nie, nie pogardy!, cynicznej nienawiści wobec jej męża, wobec wojny, wobec opinii publicznej… Nawet wobec zainteresowania ich dzieckiem! Jednak, uświadomił sobie, jej obraz, który właśnie ujrzał, przedstawiał Sylvię stojącą w pozycji uwagi, z lekko drgającymi wargami, podczas gdy odczytywała wskazania termometru… Dziecko miało odrę i temperaturę, o której bał się myśleć. I — to było u jego siostry w Yorkshire, a miejscowy lekarz nie zamierzał brać na siebie odpowiedzialności — ciągle czuł ciepło tej małej mumii — jak ciało; okrył główkę i twarz flanelą, bo nie chciał jej widzieć, i opuścił rozgrzany, okropny, kruchy ciężar do zimnej wody z pokruszonym lodem… Stała w napięciu, z drgającymi odrobinę kącikami ust: temperatura na termometrze spadała… Może więc nie chciała, niszcząc ojca, tak potwornie niszczyć dziecka… Chociaż dla dziecka nie było nic gorszego niż matka znana jako dziwka…
Ciąg dalszy w wersji pełnej