Koniec defilady - ebook
Koniec defilady - ebook
Saga o dżentelmenie w najlepszym angielskim stylu
I wojna światowa dobiega końca. Valentine Wannop i Christopher Tietjens, wraz z bratem i siostrzenicą Tietjensa, mieszkają w domku w Sussex. Każde z nich, boleśnie doświadczone przez wojnę, niepewne przyszłości, zarówno swojej, jak i całej Anglii, ma inne spojrzenie na otaczający świat. Gdy rodzinny dom Tietjensów zostaje wynajęty przypadkowemu Amerykaninowi, a rosnące w posiadłości wielkie drzewo ścięte, okazuje się, że dla ludzi takich jak Tietjensowie, z oddaniem służących swojej ojczyźnie, nie ma miejsca w zdeprawowanym, cywilnym społeczeństwie. Radość z Dnia Zwycięstwa ustępuje miejsca poczuciu niepewności, które przynosi czas pokoju.
Ostatnia wiadomość to czwarty i ostatni tom cyklu Koniec defilady, ukazujący niepokojący obraz powojennego świata – zdegradowanego, pozbawionego wszelkich tradycji.
Na podstawie całego cyklu Koniec defilady powstał pięciokrotnie nominowany do nagrody Emmy, popularny serial telewizyjny produkcji BBC z Benedictem Cumberbatchem w roli Christophera Tietjensa.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7674-377-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Leżał, wpatrując się w łozinowe spoiny swojej strzechy. Trawa była nieskończenie zielona. Ogarniał wzrokiem cztery hrabstwa. Dach podpierało sześć małych pni młodych dębczaków, zgrabnie przyciętych i przeczesywanych od góry przez konary jabłoni. Dzika jabłoń francuska! Chata nie miała ścian.
Włoskie przysłowie mówi: „Kto pozwala, by nad jego dachem rozciągały się konary drzew, prosi się o lekarza”. Prawdziwe słowa. Uśmiechnąłby się, ale ktoś mógłby to zobaczyć.
Jak na człowieka, który w ogóle się nie poruszał, twarz miał opaloną na kolor orzecha. Jego głowa, odróżniająca się od sinobiałych poduszek, mogłaby należeć do Cygana, ciemne, oprószone srebrem włosy były bardzo krótko ostrzyżone, cała twarz starannie ogolona i całkowicie nieruchoma. Oczy jednakże poruszały się niezwykle żywo, jakby całe życie tego mężczyzny koncentrowało się w oczach i w powiekach.
W dole ścieżki, wyciętej w sięgającej kolan trawie, a prowadzącej od stajni do chaty, toczył się ciężko starszawy chłop.
Jego zbyt długie, owłosione ramiona kołysały się, jakby potrzebował siekiery albo pełnego wora, żeby być kompletnym człowiekiem. Był szeroki w biodrach, ubrany w prążkowane bryczesy, bardzo obcisłe na pośladkach, do tego czarne getry, rozpięta niebieska kamizelka, pasiasta flanelowa koszula rozpięta pod spoconą szyją i kwadratowy, wysoki kapelusz z czarnego filcu.
– Obrócić pana? – zapytał.
Człowiek na łóżku powoli przymknął powieki.
– Kropelkę cydru?
Tamten tak samo przymknął oczy. Przybysz wielką dłonią, podobną do gorylej, przytrzymywał się jednego z dębowych słupków.
– Najlepszy cydr, jakiego próbowałem – oświadczył. – Dostałem od jego lordowskiej mości. Jego lordowska mość powiedział mi: „Gunning – powiedział – w dniu, w którym lis dostanie się do kurnika…”
Zaczął i ciągnął powoli bardzo długą opowieść, która miała udowodnić, że angielscy ziemianie woleli lisy od bażantów. Albo powinni! Angielscy ziemianie właściwego rodzaju.
– Jego lordowska mość nie chciałby, żeby ta lisica została zabita albo się przestraszyła, skoro jest ciężarna… Ciężarna lisica może narobić wielkich szkód w gniazdach z pisklętami bażanta… Może zjeść nawet sześć albo siedem! Same małe… Więc czy jego lordowska mość powiedział Gunningowi…
A potem opis cydru…
– A niech mnie! Ten cydr był mocny jak diabli! Miał moc. Miał siłę. Jakość. Dziesięcioletni cydr. Przez dziesięć lat w domu lorda nie utoczono z tej beczki ani kropli. Dla służby domowej i zewnętrznej w tym tygodniu zarżnięto trzy owce. I trzysta gołębi. Gołębnik ma sto jardów wysokości, a gniazda są w otworach w ścianach wewnętrznych. Gniazda na całej ścianie, gdzie nie ma podparcia. Czasy już nie takie same, ale jego lordowska mość się trzyma. I zawsze będzie!
Mężczyzna w łóżku – Mark Tietjens – rozmyślał.
Stary Gunning człapał powoli ścieżką w stronę stajni, kołysząc rękami. Stajnia była kryta dachówką, miejscami strzechą, nie przypominała stajni w rozumieniu Północy – miejsca, gdzie miała schronienie stara klacz, pośród kur i kaczek. Ludzie Południa nie byli zbyt schludni. Nie mieli tego w sobie, choć Gunning mógłby położyć zwartą strzechę i odpowiednio przyciąć żywopłot. Był złotą rączką. Naprawdę złotą rączką; mógłby zrobić bardzo wiele rzeczy. Wiedział wszystko o polowaniu na lisy, hodowli bażantów, ciesielstwie, grodzeniu, odwadnianiu, hodowli świń i zwyczajach króla Edwarda na polowaniu. Palącego wciąż wielkie cygara! Skończ jedno, odpal kolejne, wyrzuć niedopałek…
Polowanie na lisy, królewski sport obarczony jedynie dwudziestoma procentami niebezpieczeństwa niesionego przez wojnę! On, Mark Tietjens, nigdy nie interesował się polowaniem; nigdy nie zajmowało go strzelanie do bażantów. Już nigdy nic nie zrobi. Nie, że nie chciał, od tamtego czasu nie mógł. Irytowało go, że nie zadał sobie trudu, żeby ustalić, co powiedział Jagon, zanim podjął postanowienia Jagona… Od tej chwili nie przemówił ani słowem… Coś w tym rodzaju, ale tego nie można było wstawić w miejscu białego wiersza.
Być może Jagon nie przemawiał białym wierszem, gdy on, Mark Tietjens, czynił swoje postanowienie… Jam za kark chwycił psa obrzezanego i tak go skarcił… Porządny człowiek, ten Szekspir! Swoją drogą też wszechstronny. Pewnie bardzo podobny do Gunninga. Znał zwyczaje królowej Elżbiety co do polowania, również bardzo prawdopodobne, że wiedział, jak strzyc żywopłoty, położyć strzechę, oprawić jelenia, zająca albo wieprza, jak pozwać kogoś do sądu i pisać kiepską francuszczyzną. Zamieszkały z francuską rodziną braci krzyżowych albo mniejszych. Gdzieś.
W stawie na wzgórzu strasznie hałasowały kaczki. Stary Gunning w świetle słonecznym przesuwał się od muru stajni, między krzewami malin, w górę wzgórza. Cały ogród był na wzgórzu. Popatrzył ponad trawami na żywopłot. Gdy go odwrócili, miał widok w dół wzgórza, na dom. Surowy, szary kamień!
Na wpół obrócony patrzył na słynne cztery hrabstwa; odwrócony w drugą stronę widział porośnięte trawą zbocze, aż do żywopłotu wzdłuż drogi. Teraz spoglądał w górę wzgórza, ponad czubkami traw na pokos siana, ponad krzewami malin w żywopłocie, który Gunning miał przystrzyc. Zawsze myślał o rozwoju swoich zainteresowań. On tego nie potrzebował. Miał dość własnych.
W górę ścieżynki leżącej na trawiastym zboczu i ponad żywopłotem szły dzieci Elliotów, chuda dziesięcioletnia dziewczynka z bardzo długimi włosami o barwie kukurydzy i gruby pięciolatek, niewypowiedzianie brudny. Dziewczynka była zbyt wyciągnięta i szczupła w nogach i kostkach, włosy miała wiotkie. Wojenny głód w pierwszych latach życia… Cóż, to nie była jego wina. Dał narodowi transport, gdy ten go potrzebował; powinien przewieźć, co trzeba. Tak się nie stało, więc dzieci miały długie, chude nogi i kanciaste nadgarstki. Całe to pokolenie…! To nie była jego wina. Zorganizował transport narodowy tak, jak powinien być zorganizowany. Zrobił to jego departament. Jego własny departament, utworzony przez niego, począwszy od młodszego urzędnika czasowego, do wysokiego urzędnika, od dnia, w którym trzydzieści pięć lat temu rozpoczął pracę, do dnia, gdy postanowił, że już nigdy nie odezwie się ani słowem.
Ani też nie ruszy palcem! Musiał przebywać w tym świecie, pośród tego narodu. Niech się nim zajmą, bo on z nimi skończył… Znał obustronne pochodzenie każdego konia, od Eclipse do Perlmutter. Jak dla niego było tego dość. Pozwolili mu czytać wszystko, co dotyczyło wyścigów. Miał wystarczająco dużo zainteresowań!
Kaczki w stawie na wgórzu nadal potężnie hałasowały, głośno tłukąc w wodę skrzydłami i kwacząc. Gdyby to były kurczaki, to coś by to znaczyło – że ściga je pies. W przypadku kaczek tak nie było – odbijało im zaraźliwie. Jak narodom i całemu bydłu hrabstwa.
Gunning, sunąc między krzewami malin, zerwał pączek czy coś i ścisnął go palcami. Bez wątpienia szukał robaków. Maliny miały bladozielone liście; krucha roślina między dzikimi różami. To nie był wojenny głód, ale wyścig. Ich intendentura była wystarczająco skuteczna, ale przypuszczalnie nie byli nienażartymi larwami. Gunning zaczął przeczesywać żywopłot ostrymi ruchami haka. Pomiędzy gałązkami nadal było aż za wiele owoców, za tydzień żywopłot znowu będzie nieładny.
I to też był ich problem! Utrzymywali żywopłot przycięty tak nisko, żeby miał rozrywkę, przyglądając się przechodniom, choć woleliby, żeby urósł tak wysoko, by nikt nie mógł zajrzeć do sadu… Cóż, widział przechodniów. Więcej, niż sądzili…! W co, do diabła, pogrywała sobie Sylvia? I ten stary dureń Edward Campion…? Cóż, on nie będzie się mieszał. Jednakże coś z pewnością było na rzeczy… Marie Léonie – dawniej Charlotte! – nie znała nikogo z nich z widzenia, choć niewątpliwie widywała ich, kiedy zerkali przez żywopłot…
Oni – i to był ich kolejny problem – wymyślili sobie półkę w lewym narożniku jego schronienia. Żeby mógł patrzeć na ptaki! Siedziała na niej pokrzywnica, bezgłośna i szara jak kwakier, przypominająca ducha. Drobniutkie, ruchliwe stworzonko, jakiego nigdy się nie widuje. Mignęła, ukrywając się głęboko w żywopłocie. Zawsze myślał o niej jako o amerykańskim ptaku – ale może dlatego, że było tu tak wielu Amerykanów, chociaż nigdy ich nie widział… Pozbawiony głosu słowik, drobny, wydłużony, o cienkim dziobie, niemal bez znaków szczególnych, jak to bywa z ptakami, które rzadko widują słońce, a żyją w mroku gęstych żywopłotów... Amerykański dlatego, że powinien nosić szkarłatną literę. Niemal wszystko, co było mu wiadomo o Amerykanach, pochodziło z książki, którą niegdyś przeczytał – o kobiecie jak pokrzywnicy, przemykającej się ukradkowo kątami i wpadającej w kłopoty przez księdza… Ale na pewno były też inne typy.
Ten przypadkowy, drobny ptaszek, najwyraźniej purytanin, wsunął cienki dziób w łój, który Gunning zostawił na półce dla sikorek. Te hałaśliwe sikorki, sikorki modre, sikorki bogatki, cała ta rodzina uwielbiała łój. Ta pokrzywnica zdecydowanie nie. Łój w ciepły, czerwcowy dzień zrobił się oleisty, pokrzywnica oczyściła uwalany dziobek, ale nie skusiła się na więcej łoju. Spojrzała Markowi w oczy. Ponieważ nie spuszczał z niej wzroku, zagwizdała ostrzegawczo i bezgłośnie się ukryła. Wszystkie stworzenia żyjące w żywopłocie ignorowały człowieka, o ile się poruszał i nie zwracał na nie uwagi. W chwili, gdy nieruchomiał i zaczynał im się przypatrywać, ostrzegały resztę uwijającą się w krzakach i znikały. Ta pokrzywnica bez wątpienia gdzieś w zasięgu słuchu miała pisklęta. Albo to ostrzeżenie było ogólne.
Po schodach, a potem ścieżką wspinała się Marie Léonie, siostrzenica Riotora. Słyszał, jak oddycha. Stanęła obok niego, bezkształtna w długim, bawełnianym fartuchu, i oddychała ciężko, trzymając talerz zupy.
– Mon pauvre homme! Mon pauvre homme! Ce qu’ils ont fait de toi!
Zaczęła zdyszaną rozprawę po francusku. Była w tym dużym, jasnowłosym normańskim typie, między czterdziestką a pięćdziesiątką, miała całą masę niezwykle jasnych, rzucających się w oczy włosów. Żyła z Markiem Tietjensem już od dwudziestu lat, ale nigdy nie wypowiedziała ani słowa po angielsku, żywiąc niezłomną pogardę dla tego języka i ludzi w jej przybranej ojczyźnie.
Wyrzucała z siebie słowa. Na drewnianej półeczce wyciągniętej spod łóżka postawiła małą tacę z talerzem czerwonawo-żółtawej zupy. W zupie tkwił błyszczący termometr lekarski, który raz po raz sprawdzała, a przy talerzu szklana strzykawka, naciągnięta. Powiedziała, że Ils – oni – sprawili, że jej zupa jarzynowa jest niejadalna. Nie dodali jej navets de Paris, tylko okrągłe, jak guziki; wymyślili sobie, że marchewki powinny być pauvre przy końcach; pory miały strukturę drewna. Upierali się, że nie powinien jeść zupy jarzynowej, chcieli mu podawać bulion mięsny. Byli istnymi ludożercami. Nic, tylko mięso, mięso, mięso! Ta dziewczyna…!
W Gray’s Inn zawsze miała paryską rzepę od Jacopo z Old Compton Road. Nie było powodu, dla którego nie miałaby uprawiać rzepy w tej glebie. Rzepa paryska miała beczułkowaty kształt, była okrągła, okrągła, okrągła jak urocza mała świnka po sam koniec swojego zabawnego, malutkiego ogonka. To była rzepa, która mogła człowieka rozbawić; mogła odmienić i dać zajęcie myślom. Ils – on i ona – nie byli w stanie doznać odmiany myśli za sprawą rzepy.
Między zdaniami wykrzykiwała raz po raz:
– Mój biedaku! Co oni z tobą zrobili!
Jej elokwencja zalewała Marka jak woda w fontannie, ale jakieś pojedyncze zdania z rzadka przyciągały jego uwagę. Nie było to nieprzyjemne; lubił tę kobietę. Miała kota, któremu w piątki nie podawała mięsa. W Gray’s Inn Road było to łatwiejsze, w wielkim pokoju ozdobionym niezliczonymi miniaturami i portretami przedstawiającymi członków rodziny Riotorów i ich gałęzie. Matka i babka madame Riotor były malarkami miniatur, a Marie Léonie posiadała pewną oszałamiająco białą rzeźbę dłuta wybitnego rzeźbiarza, pana Casimira-Bara, wieloletniego przyjaciela jej rodziny, który ze względu na konspirację nigdy nie został odznaczony. Pałała więc wielką pogardą do odznaczeń i odznaczonych. Marie Léonie była przyzwyczajona do powtarzania przy każdej okazji obszernych opinii monsieur Casimira-Bara odnośnie odznaczeń. Odkąd on, Mark, został uhonorowany przez swojego monarchę, wypowiadała je rzadziej. Przyznała, że współczesna demokracja nie miała takiej wartości jak ta za czasów jej rodziców, więc może lepiej było caser to samemu – znaleźć sobie niszę pośród poważanych przez Państwo.
Dźwięk jej głosu, który był głęboki i całkiem przyjemny, niósł się dalej. Mark podchodził do niej z ironicznym pobłażaniem, z jakim traktuje się dziecko, ale w istocie, gdy jeszcze był na uwięzi, zawsze dawało mu wytchnienie odwiedzanie jej w każdy czwartek i poniedziałek, i dość często w środy, gdy nie było wyścigów. Odpoczywał w tym domu, przychodząc ze świata niekompetentnych durniów i słuchając jej komentarzy co do tego świata. Miała swoje poglądy na cnoty, dumę, klęski, ludzkie kariery, zwyczaje kotów, ryb, na duchowieństwo, dyplomatów, żołnierzy, sprzedajne kobiety, świętego Eustachego, prezydenta Grévy’ego, dostawców produktów spożywczych, urzędników celnych, aptekarzy, liońskich tkaczy jedwabiu, opiekunów internatów, dusicieli, producentów czekolady, rzeźbiarzy innych niż monsieur Casimir-Bar, kochanków zamężnych kobiet, pokojówki… Jej umysł w istocie był jak kredens, zapchany, napakowany najbardziej niedorzecznymi materiałami, narzędziami, pojemnikami i śmieciami. Gdy już otworzyły się jego drzwiczki, nigdy nie było wiadomo, co z niego wypadnie. To odprężało Marka tak, jak mogła odprężyć podróż zagraniczna – tyle tylko, że nigdy nie był za granicą, poza czasami, gdy jego ojciec, zanim objął Groby, ze względu na edukację swoich dzieci mieszkał w Dijon. Tam właśnie nauczył się francuskiego.
Jej gadanina miała jeszcze jedną właściwość, która wciąż go bawiła: zawsze kończyła temat, który zdecydowała się rozpocząć. Zatem dziś, zdecydowawszy się zacząć od navet de Paris, na paryskiej rzepie zakończy, i bawiło go obserwowanie, w jaki sposób przy różnych okazjach wraca do głównego tematu. Mogła podsumowywać długą przemowę dotyczącą pancerników i nagle być zmuszoną wrócić do kremu mlecznego, ponieważ dzwonek do drzwi rozległ się pod nieobecność służącej, ale przejście wykonywała, zanim podeszła do drzwi. Poza tym była oszczędna, zaradna, niezwykle czysta i zdrowa.
Podczas gdy podawała mu zupę, wsuwając mu w usta szklaną strzykawkę, co robiła co trzydzieści sekund, kontrolując czas na zegarku, mówiła o meblach… Ils nie pozwolili jej użyć w salonie lakieru, który sprowadziła z Paryża; monsieur jej szwagier naprawdę się wściekł, gdy pomalowała wyjątkowo paskudne krzesło – wkurzył się tak, że aż ją to rozbawiło. Możliwe, że obecnie modne były meble poniszczone albo brzydkie. Wtedy w jej salonie nie byłoby miejsca na świeżo pozłocony, głęboki fotel jej matki albo grupę rzeźbiarską przedstawiającą Niobe i jej potomstwo dłuta monsieur Casimira-Bara, albo dla zegara kominkowego, który był dokładną kopią w brązie Fontanny Medicich w Ogrodach Luksemburskich w Paryżu – to była kwestia gustu. Elle – ona – równie dobrze mogłaby się poczuć urażona, że ona, Marie Léonie, posiada przedmioty o tak uznanym prestiżu. Bo co może być bardziej niedostępne niż świeżo pozłocony fotel z czasów Drugiego Cesarstwa, z taką ilością pozłotki, że mieni się w oczach? Elle mogłaby równie dobrze poczuć się urażona założeniem, że spódnica, którą zakłada do prac ogrodowych, była… No cóż, zbyt krótka! Tym niemniej pozwoliła sobie na to, by w tej spódnicy zobaczył ją duchowny. Ale dlaczego il – on – który bez wątpienia był człowiekiem honoru i wielkiej wrażliwości, i uważa się, że wie o wszystkim, co dzieje się na tym świecie, a może i w przyszłym – dlaczego on dołączył do nieskończenie głupiej konspiracji przeciwko pracy tego wielkiego geniusza, Casimira-Bara? Ona, Marie Léonie, jest w stanie zrozumieć, że on, w swojej trudnej sytuacji, nie miałby ochoty udzielać pozwolenia na to, by w salonie stawiać dzieła, którymi Elle czuje się obrażona, ponieważ w jej posiadaniu nie ma obiektów artystycznych, które cały świat postrzega jako klasyczne, nie wspominając już o perłach, które ona, Marie Léonie, z domu Riotor, zawdzięczała hojności jego, Marka, i własnej przedsiębiorczości. I inne przedmioty odznaczające się wysoką wartością i smakiem. To było rozsądne. Jeżeli twoja kobieta ma kiepski posag… Nazwijmy to posagiem… bo z pewnością ona, Marie Léonie, nie zamierzała krytykować ludzi w trudnej sytuacji… To byłoby złem. W każdym razie przy długim okresie uczciwości, zaradności, regularnym życiu i czystości… I zapytała Marka, czy widział kiedyś w salonie choćby ślad błota, nawet w deszczowy dzień, jak z pewnością zauważył je w salonie pewnej osoby… A pewne rewelacje, które mogłaby zdradzić odnośnie stanu szafki pod schodami i za niektórymi szafkami w kuchni… Ale jeśli nie ma się doświadczenia w kontrolowaniu spraw domowych, to co zrobić…? Tym niemniej w ciągu lat, które spędziła jako pani domu, nabyła prawa do wypowiadania się – oczywiście z delikatnością – co do ménage młodej osoby, nawet jeśli jej delikatna sytuacja mogła zmienić się pod wpływem jej niechrześcijańskiej uwagi odnośnie pewnych innych faktów. A jej, Marie Léonie, wydaje się, że pojawianie się przed duchownym w spódnicy poplamionej przynajmniej trzema widocznymi taches benzyny, w rękawiczkach powalanych błotem, jakby pokrywało się przecierem truflę, zanim spaliło się ją na węgiel – i trzymając, ze wszystkich narzędzi, akurat rydel… I śmiać się z nim i żartować…! Z pewnością sytuacja taka wymagała pewnego, nazwijmy to, powściągliwego zachowania. Daleka była od przyznania temu księdzu przesadnych przywilejów, których się domagał.
Późny monsieur Casimir-Bar zwykł mawiać, że jeżeli przyznamy naszym samozwańczym doradcom duchowym wszystko, czego zechcą, to powinniśmy położyć się na łóżku pozbawionym prześcieradeł, kołder, poduszek, zagłówków i ramy. A ona, Marie Léonie, skłonna była jednak zgodzić się z monsieur Casimirem-Barem, który jako jeden z bohaterów barykad w 1848 roku był skłonny do nieco ekstremalnych założeń. Jednakże pastor w Anglii to nadal funkcja państwowa i jako taka powinna być sprawowana z pewną skromnością i rezerwą. Jednak ona, Marie Léonie, z domu Riotor, której matka wywodziła się z Lavinge-Bourdreau i w konsekwencji podejrzewana była o posiadanie krwi hugenotów, stąd po niej, po Marie Léonie, można się było spodziewać, że będzie wiedziała, w jaki sposób powinien być postrzegany protestancki kapłan – ona to, Marie Léonie, przez małe okienko na klatce schodowej wyraźnie widziała, że elle trzymała dłoń na ramieniu pastora i pokazywała – pokazywała, proszę sobie wyobrazić, rydlem – na otwarte drzwi i mówiła – wyraźnie słyszała słowa: „Biedaku, jeśli jesteś głodny, to pana Tietjensa zastaniesz w jadalni. Właśnie je kanapkę. Taka pogoda, że wszyscy są głodni!”… To było sześć miesięcy temu, ale Marie Léonie nadal miała w uszach te słowa i widziała ten gest. Rydlem! Żeby pokazywać coś rydlem; pensez y! A skoro rydlem, to może od razu main de fer, śmietniczką? Albo czymś jeszcze bardziej domowym…! I Marie Léonie zachichotała.
Jej babka Bourdreau pamiętała sprzedawcę garnków, który kiedyś napełnił naczynie tego rodzaju – vase de nuit, nocnik – ale oczywiście nowy, mlekiem, i szczodrze proponował całość każdemu przechodniowi. Młoda kobieta o nazwisku Laborde przyjęła to wyzwanie na rynku Noisy-Lebrun. Straciła narzeczonego, który uznał ten gest za przesadę. Ależ był figlarz z tego handlarza!
Z kieszeni fartucha wyciągnęła poskładane strony z gazety, a spod łóżka podwójną ramkę na zdjęcia – dwie ramki połączone zawiasikami tak, żeby można je było zamknąć. Pomiędzy nie wsunęła kartkę papieru i całość powiesiła na haczyku, który był wbity w belkę pod strzechą. W sąsiednie belki wbite były dwa dodatkowe haczyki, po prawej i po lewej. Utrzymywały ramkę na zdjęcia nieruchomo i lekko pochyloną ku twarzy Marka. Miło było na nią popatrzeć jak wyciąga ramiona. Uniosła jego tors z wielką siłą i niezmierną troską, podparła go z lekka poduszkami i spojrzała, czy jego oczy spoczywają na zadrukowanej stronie.
– Tak pan dobrze widzi? – zapytała.
Oczami zarejestrował fakt, że miał przeczytać o Letnim Spotkaniu w Newbury i w Newcastle. Dwukrotnie zamknął oczy, co oznaczało „tak”. Do jej oczu napłynęły łzy.
– Mon pauvre homme! Mon pauvre homme! – wymamrotała. – Co oni ci zrobili?
Z innej kieszeni wyjęła buteleczkę wody kolońskiej i kłębek waty bawełnianej. Nasączyła ją wodą i z jeszcze większą troską otarła mu twarz, a potem szczupłe, mahoniowe dłonie, które odkryła. Miała w sobie coś z tych francuskich kobiet, które w sierpniu w drzwiach kościołów przyodziewały swoje ulubione Dziewice w białą satynę i obmywały im twarze.
Potem się cofnęła. Dowiedział się, że klacz króla zdobyła nagrodę Berkshire dla najlepszej źrebicy, a koń znajomego wygrał Seaton Delaval Handicap w Newcastle. Jednego i drugiego można się było spodziewać. Miał zamiar w tym roku pojechać na konkurs do Newcastle i po drodze zahaczyć o Newbury. W zeszłym roku pojechał na wyścigi do Newbury i poszło mu całkiem nieźle, więc pomyślał, że dla odmiany spróbuje w Newcastle i przy okazji zajrzy do Groby sprawdzić, co ta dziwka Sylvia tam wyprawia. Cóż, z tym już koniec. W Groby pewnie go pochowają.
– Dobry człowieku! – powiedziała głębokim głosem, prawie jakby mówiła „mój Boże!”. – Co za życie tu prowadzimy? Czy kiedykolwiek istniało coś tak osobliwego i nieuzasadnionego? Jeśli usiądziemy, żeby wypić filiżankę herbaty, w każdej chwili może nam zostać oderwana od ust; jeśli spoczniemy na otomanie, ta w każdej chwili może zniknąć. Nie komentuję tego, że leży pan tu całymi dniami i nocami na powietrzu, bo rozumiem, że to na pańskie życzenie i za zgodą, i nigdy nie okażę niechęci co do tego, czego pan pragnie i na co się zgadza. Ale czy nie mógłby pan uznać, że zamieszkujemy domy z jakiegoś powodu, z których jednym jest to, że to bardziej odpowiednie dla osób w pewnym wieku, i że w mniejszym stopniu chodzi tu o wygody materialne? Proszę to przemyśleć. Ma pan tu pełną władzę. Nie wiem, jakie ma pan zasoby. Nigdy mi pan nie mówił. Pozwala mi pan na wygodne życie. Nigdy się nie zdarzyło, żeby nie spełnił pan tego, czego zapragnęłam, choć co prawda moje pragnienia zawsze były rozsądne. Nie wiem więc nic, choć kiedyś przeczytałam w gazecie, że był pan niezwykle bogaty, i że nie wszystko mogło zniknąć, bo nie ma wielu ludzi tak zaradnych, a pan w swoich założeniach zawsze był stonowany i miał szczęście. Więc nie wiem nic i nie będę zadawać pytań, bo to naruszyłoby zaufanie, jakie pan we mnie pokłada. Nie wątpię, że zadbał pan o moją przyszłą wygodę, i nie obawiam się o dotrzymanie tych ustaleń. Nie o kwestie materialne się obawiam. Ale to wszystko zakrawa na szaleństwo. Dlaczego tutaj jesteśmy? Jakie jest znaczenie tego wszystkiego? Dlaczego zamieszkuje pan na tym konkretnym wzniesieniu? Możliwe, że świeże powietrze jest konieczne przy pańskiej chorobie. Nie wierzę, że mieszkał pan pośród nieustannych przeciągów, choć nie widziałam pańskich pokojów. Ale w dniach, które mi pan podarował, miał pan zapewnione wszelkie wygody i wydawał się pan zadowolony z moich poczynań. A pański brat i jego kobieta sprawiają wrażenie tak bardzo przejętych innymi aspektami życia, że oni również mogą być szaleni. Wobec tego dlaczego pan z tym nie skończy? Ma pan władzę. Tu ma pan pełną władzę. Pański brat zrobiłby wszystko, żeby tylko przewidzieć pańskie najmniejsze życzenia. Elle także!
Wyciągając tak ręce, wyglądała jak Greczynka inwokująca modlitwę, była tak wielka i jasna, a jej włosy były tak bardzo blond. I w istocie, w jego tajemniczości i milczeniu przeczuwała boskość, która mogła ciskać piorunami i udzielać niezmierzonych łask. Choć okoliczności uległy całkowitej zmianie, to jedno się nie zmieniło, więc nawet jego bezruch wzmagał aurę tajemnicy. W toku całego ich wspólnego życia, nie tylko tutaj, on milczał, podczas gdy ona mówiła. W te dwa stałe dni tygodnia, gdy ją odwiedzał, od chwili, gdy dokładnie o siódmej otwierała drzwi i widziała go w meloniku i ze starannie złożonym parasolem, i z lornetką przewieszoną na pasku na skos przez pierś, aż do chwili, gdy następnego ranka o dziesiątej trzydzieści, gdy szczotkowała jego kapelusz i podawała mu parasol, niemal się nie odzywał – wypowiadał zaledwie kilka słów, co dawało pojęcie o jego wielkiej małomówności, podczas gdy ona zabawiała go ciągłą rozmową i uwagami co do nowin z Quartier – o francuskich kolonistach z tej części Londynu, albo co do wieści z francuskich gazet. Siedział na jej twardym krześle, nachylając się lekko, z małymi zmarszczkami w kącikach ust, które sugerowały ciągły, pobłażliwy uśmiech. Od czasu do czasu sugerował, że powinna postawić pół suwerena na jakiegoś konia; czasami przynosił jej szczodry prezent, ciężkie, bogato zdobione złote bransolety z wielkimi szmaragdami, wspaniałe futra, kosztowne kufry podróżne na jej wizyty w Paryżu albo jesienne wyjazdy nad morze. Takiego rodzaju rzeczy. Raz kupił jej komplet dzieł Wiktora Hugo oprawionych w purpurowy safian z ilustracjami Gustawa Doré na zielonkawym pergaminie; raz podkowę konia wyścigowego trenowanego we Francji, oprawioną w srebro i przerobioną na kałamarz. Na jej czterdzieste pierwsze urodziny – jakkolwiek nie miała pojęcia, skąd się dowiedział, że to czterdzieste pierwsze – podarował jej sznur pereł i zabrał do hotelu w Brighton prowadzonego przez byłego boksera. Powiedział jej, żeby założyła perły do kolacji, ale żeby na nie uważała, bo kosztowały pięćset funtów. Raz zapytał ją o jej inwestycje i oszczędności, a gdy powiedziała mu, że inwestuje we francuskie rentes viagères, powiedział, że lepiej sam się tym zajmie i od tego czasu raz po raz podsuwał jej dziwne, ale bardzo opłacalne sposoby na inwestowanie niewielkich sum.
W ten sposób, ponieważ jego podarunki napełniały ją zachwytem ze względu na ich bogactwo i wagę, stopniowo nabierał w jej oczach cech boga, który mógł błogosławić – i przypuszczalnie wybuchnąć – z niepojętą mocą. Przez wiele lat po tym, jak zauważył ją na Edgware Road, w okolicach starego Apollo, traktowała go podejrzliwie, ponieważ był mężczyzną, zaś w męskiej naturze leży zdradzieckie, pożądliwe i niegodziwe traktowanie kobiet. Teraz uważała się za towarzyszkę bóstwa, zabezpieczoną przed złymi działaniami Fortuny – jakby siedziała na grzbiecie jednego z orłów Jowisza, po prawicy jego tronu. Wiadomo było, że Nieśmiertelni dobierają sobie ludzkich towarzyszy; kiedy tak się działo, wybraniec naprawdę cieszył się wszelką szczęśliwością. Sama uważała się za wybraną.
Nawet jego choroba nie zachwiała jej przekonaniem o jego wielkich i niezmierzonych mocach i nie mogła się pozbyć przekonania, że gdyby tylko zechciał, to mógłby przemawiać, chodzić i dokonywać bohaterskich czynów na miarę Herkulesa. Nie dało się tak nie myśleć; siła jego spojrzenia była niegasnąca, i było to mroczne spojrzenie człowieka dumnego, żywotnego, czujnego i dominującego. A tajemnicza natura i ataki jego choroby tylko utwierdzały jej podświadome przekonania. Atak choroby był tak mało dramatyczny, że pomimo iż kilku napuszonych i, jej zdaniem, durnych angielskich lekarzy wzywanych, by się nim zajęli, przyznawało, że do łóżka musiała go złożyć jakaś słabość, w żaden sposób nie zmieniło to jej zdania. W istocie, nawet gdy jej własny lekarz, doktor Drouant–Rouault, stwierdził z przekonaniem, że to przypadek ostrego porażenia połowiczego o typowym przebiegu, to chociaż przyjęła jego diagnozę, jej podświadomość upierała się przy swoim. Doktor Drouant–Rouault był wrażliwym człowiekiem; dowiódł tego, wskazując na anatomiczną doskonałość rzeźb monsieur Casimira-Bara i zgadzając się, że wyłącznie przez zawiść rywali nie objął stanowiska rektora Akademii Sztuk Pięknych. Był zatem człowiekiem posiadającym wyczucie, a jego reputacja pośród francuskich handlowców Quarter była niewzruszona. Sama nigdy nie potrzebowała opieki lekarskiej. Jednak gdy potrzebujesz lekarza, to z pewnością idziesz do Francuza i zgadzasz się z tym, co powiedział.
Jednak mimo tego, że pozornie zgadzała się z innymi i w sumie także ze sobą, w głębi serca nie potrafiła się z tym pogodzić, nie mając przynajmniej jednego argumentu. Wskazała, nie tylko doktorowi Drouant–Rouault, ale nawet uznała za swój obowiązek wskazywać na to angielskim lekarzom, z którymi inaczej w ogóle by nie rozmawiała, że mężczyzna leżący w jej łóżku pochodzi z północy, z Yorkshire, skąd wywodzili się ludzie o niepojętym uporze. Prosiła ich, by wzięli pod uwagę, iż w Yorkshire nie było nic dziwnego w tym, że bracia, siostry i inni krewni żyli dziesiątki lat pod jednym dachem i nigdy ze sobą nie rozmawiali, i wskazywała, że Marka Tietjensa zna jako człowieka o wielkiej determinacji. Wiedziała to na podstawie ich wieloletniej zażyłości. Przykładowo nigdy nie udało jej się przekonać go do zmiany diety, ani przez dwadzieścia lat, gdy dla niego gotowała, nigdy nie zdołała skłonić go do użycia pieprzu do smaku. Błagała tych gentlemanów o wzięcie pod rozwagę możliwości, że warunki Rozejmu były tego rodzaju, by osoba obdarzona determinacją i dziwactwami Marka wycofała się ze wszelkich kontaktów z ludźmi, i że jeśli podszedł do tego z taką determinacją, to nic nie zdoła na niego wpłynąć. Ostatnie słowo, jakie wypowiedział, padło wtedy, gdy zadzwonił do niej jeden z jego kolegów z ministerstwa i za jej pośrednictwem przekazał Markowi, jakie były warunki rozejmu. Po wieściach, jakie musiała mu przekazać, wygłosił z łóżka pewną uwagę. Wówczas dochodził do siebie po obustronnym zapaleniu płuc. Nie potrafiła dokładnie powtórzyć tej uwagi; była prawie pewna, że odnosiła się do tego, że więcej się nie odezwie. Miała jednak świadomość, że jej własne przekonania mogły wpłynąć na to, co wydawało jej się, że usłyszała. Sama czuła, słysząc, że alianci nie mieli zamiaru ścigać Niemców w ich własnym kraju – sama poczuła, że gdyby mogła, to powiedziałaby wysokiemu urzędnikowi po drugiej stronie linii, że już nigdy nie odezwie się ani do niego, ani do jego rasy. To była pierwsza rzecz, jaka przyszła jej na myśl, i bez wątpienia była to również pierwsza rzecz, o jakiej pomyślał Mark.
Zatem błagała lekarzy. Nie zwracali na nią praktycznie najmniejszej uwagi, a ona miała świadomość, że przypuszczalnie było to związane z jej dwuznaczną pozycją wieloletniej towarzyszki, bez podstaw legalnych, człowieka, którego obecnie uznawano za niezdolnego, by dłużej roztaczać nad nią opiekę. Nie miała żadnych pretensji; to leżało w naturze angielskich mężczyzn. Francuz oczywiście wysłuchał z szacunkiem, nawet się lekko kłaniając. Zaznaczył jednak ze swego rodzaju ślepym uporem: madame musi wziąć pod uwagę, że możliwość wylewu to niemal pewność wylewu. A taki argument dla niej, jako Francuzki, musiał wydawać się niemal niepodważalny. Zdrada Francji przez jej sojuszników w wielkiej chwili triumfu była zbrodnią, nowiną, która mogła sprawić, że koniec świata wydawał się wyczekiwany z utęsknieniem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Wiliam Szekspir, Otello, tłum. Leon Ulrich.
Mon pauvre homme! Mon pauvre homme! Ce qu’ils ont fait de toi! – fr. „Mój biedaku! Mój biedaku! Co oni ci zrobili!”.
Navet de Paris – fr. rzepa paryska.
Caser – fr. uporządkować.