Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Koniec końców - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 listopada 2025
1104 pkt
punktów Virtualo

Koniec końców - ebook

Iwo i Wit przyjeżdżają razem z mamą do Wrocławia, by przez kilka dni zająć się przedziwną starszą panią. Nieoczekiwanie ich pobyt w sypiącym się domu przeradza się w przygodę nie z tego świata.

Przygodę, z której tylko jeden z nich ujdzie z życiem.

Opowiadanie zostało opublikowane w wydaniu II (2025) powieści „Płacz”.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68608-06-9
Rozmiar pliku: 634 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KONIEC KOŃCÓW

– Przypomnij mi: po co my tam właściwie jedziemy? – dobiegło z tylnej kanapy.

– Dać chwilę wytchnienia bardzo miłej i bardzo wykończonej dziewczynie, która mnie poprosiła o pomoc, a ja się zgodziłam. – Tu zrobiła przerwę, żeby westchnąć ciężko, po czym dokończyła pod nosem: – Gdyż jak widać na załączonym obrazku, nie uczę się na własnych błędach.

– No okej. A zgodziłaś się, bo…?

– Bo chciałam. – Mama zerknęła we wsteczne lusterko, żeby lekko zgromić potomka wzrokiem, ale nic z tego. Siedział dokładnie za nią, na dodatek oparł się o drzwi, zapewne wygięty w kształt osiągalny bez bólu tylko dla elastycznych nastoletnich kręgosłupów. Nici z wymiany znaczących spojrzeń na linii rodzic–potomek, przypominających, że już raz wałkowali ten temat. A nawet kilka razy. – Rozumiesz?

– No właśnie nie rozumiem.

– Iwo, błagam…

– Iwo, Iwo, skocz po piwo – wyburczał i wtulił się mocniej w samochodowe drzwi.

Inny dorosły pewnie by odwarknął, że słuchaj, smarkaczu, nie takim tonem, ale mama dobrze odczytała sygnał. Iwo nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji, jak się wydostać z koziego rogu, w który sam się zapędził, i bardzo prosił, żeby go stamtąd wyciągnąć, nie czyniąc przy tym uszczerbku na czułej godności człowieka prawie już trzynastoletniego.

– Oj, już nie marudź – rzuciła lekkim tonem. – Iwo to ładne imię. Mogłeś trafić gorzej.

– Aha. Zdefiniuj „gorzej”.

Mama wciągnęła głęboko powietrze, grzebiąc prędko w zakamarkach pamięci, gdzie miała upchnięte sto i jedno dziwnych imion właśnie na takie okazje. Nie pierwszy raz wysłuchiwała marudzenia na ten temat. A przecież wielokrotnie tłumaczyła mu, że Iwo od słowa „iwa”, czyli wierzba. Drzewo o witkach niby niepozornych, wiotkich, a giętkich i dzięki tej giętkości nieustępliwych. Niby nigdy nie wierzyła w magię imion, ale to jedno jakoś do niej przemówiło. Nie to co taki…

– Dydym.

– Ta, jasne – mruknął Wit. – Wkręca cię. Nie ma takiego imienia.

Iwo zacisnął mocno usta, żeby nie zareagować śmiechem na słowa brata. Cwaniak i szczęściarz, mógł na luzie wtrącać swoje trzy grosze, bo jego imię nie rymowało się głupio. W ogóle się nie rymowało.

– Próbuj dalej – zachęcił głośno mamę.

– Okej. Okej… Ararat.

– Wkręca cię – skwitował ponownie Wit. – Ararat to góra. Możesz wyguglać, jeśli mi nie wierzysz.

– Dalej.

– Dalej, dalej… – powtórzyła niby to zrzędliwie. – Proszę bardzo. Erazm.

– Ten z Amsterdamu?

– Tak, właśnie ten. Albo Eros – dodała, czując wiatr w skrzydłach. – Albo… albo Alvin.

– I wiewiórki? – odparował odruchowo Iwo i nagle foch na mamę i na cały ten wyjazd prysnął jak bańka mydlana, kiedy parsknęli zgodnym śmiechem.

Alvin i wiewiórki zakończyli temat. Rzeczywiście, mogło być gorzej. Zdecydowanie wolał być Iwonem niż choćby jedną wiewiórką.

W końcu wydostali się z zatłoczonej autostrady i zaczęli się wbijać w tkankę miasta ruchliwą trzypasmową drogą, która w pewnym momencie się rozwidlała. Iwo przysiągłby, że gdzieś po prawej stronie mignęły mu dwa czołgi na pomnikowych postumentach, co wydało mu się dziwne – no bo po co komu jeden pomnik czołgu, a co dopiero dwa? Nie zdążył jednak ani się przyjrzeć, ani zapytać mamę, czy to jakiś miejscowy kult czy coś, bo w tej samej chwili zmieniła pas, żeby wyprzedzić długaśny autobus, sunący po asfalcie niczym wielka, czerwono-żółta gąsienica, i czołgi zostały daleko w tyle. Parę minut później skręcili w prawo, między gęste zabudowania i mama zdjęła nogę z gazu. Po części, ale tylko po części dlatego, że uliczka była wąska, ciasno obstawiona samochodami, na dodatek dziurawa jak sito. Zostawili za sobą zgiełk głównej arterii, cały świat wokół przycichł i zwolnił, to i ona zwolniła.

– No dobra – odezwała się, zatrzymując auto przy krawężniku, w cieniu wysokich drzew. – Jesteśmy. Lipowa pięć wita dzielnych wędrowców.

Iwo odpiął pas i pochylił się, żeby wyjrzeć przez przeciwległą szybę.

– Serio? Przecież… przecież to jakaś koszmarna rudera!

– No cóż. Nie da się ukryć, że ten dom ma już swoje lata – przyznała mama. Rzuciła przelotnie okiem we wsteczne lusterko i dostrzegła zbliżającą się taksówkę. – O jasna cholera…

Nie tracąc czasu na rozwinięcie tej myśli, wyszarpnęła kluczyki ze stacyjki i wyskoczyła z samochodu. Nawet nie tyle pchnęła, ile staranowała furtkę, po czym jak pocisk pomknęła dalej.

– Aha. I co jeszcze ma? Bo ja bym obstawiał prywatny cmentarzyk w piwnicy…

Iwo nic nie odpowiedział, choć całkowicie zgadzał się z bratem – rudera ewidentnie trąciła nawiedzonym grobowcem. Była wielka, piętrowa, otoczona gęstym, zdziczałym ogrodem. Cała w ogóle wydawała się właśnie taka. Zdziczała. Resztki tynku na ceglanych murach trzymały się na słowo honoru, podobnie jak ślepe okna w wypaczonych ramach, niegdyś zapewne białych, teraz szarych od brudu. I jeszcze ta kuriozalna wieżyczka zwieńczona spiczastym daszkiem, z którego osunęło się kilka dachówek.

– Tu by się przydała inspekcja budowlana – stwierdził Iwo, przechodząc przez zdezelowaną furtkę. Na każdym kroku rozglądał się uważnie w obawie, czy zaraz nie oberwie jakimś odpadającym elementem architektury wiekowej, acz najwyraźniej niekoniecznie wiecznej.

Wit prychnął.

– Żartujesz? Raczej buldożer. Ej, weź się przesuń, bo jak się nam coś posypie na głowy…

– Ej, weź mnie nie wpychaj w te krzaki!

– Ja cię nigdzie nie wpycham, to one się wpychają!

Sprzeczając się o to, co gorsze: sypiący się na głowy tynk czy może sypiące się za kołnierz pająki, dotarli wąską ścieżką aż do uchylonych drzwi wejściowych.

Wnętrze prezentowało się nieco lepiej i nawet nie cuchnęło tak, jak można by się spodziewać po grobowcu, choć wyraźnie trąciło myszką. Zamiast skandynawskiego minimalizmu dominowało tu ciemne drewno oraz wyblakłe wspomnienia niegdysiejszej świetności, której najdobitniejszym symbolem było przedziwne urządzenie na niewielkim stoliku. Iwo ze zdumieniem stwierdził, że to telefon – taki naprawdę stary, bo jeszcze z tarczą, którą kręciło się palcem, żeby z mozołem wybrać numer. Kiedyś widział taki w muzeum.

Z przedpokoju można było iść dalej prosto, ciemnym korytarzem, albo wspiąć się po dość stromych schodach na piętro. Iwo i Wit od razu wiedzieli, którą drogę wybiorą.

– …muszę się zaraz zbierać na pociąg – tłumaczyła mamie w głębi korytarza jakaś wysoka kobieta w luźnej koszuli i dżinsach. Nigdy jej nie widzieli. Miała gęste rude włosy i przewyższała mamę o dobre dwie głowy, przez co wyglądały razem dość cudacznie, jakby jedna nachylała się z troską nad drugą, ta zaś wpatrywała w tę pierwszą jak w obrazek.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij