- W empik go
Koniec świata i poziomki - ebook
Koniec świata i poziomki - ebook
Znakomita lektura dla całej rodziny!
Można podziwiać pomysłowość autorki w mnożeniu niezwykłych, zaskakujących przygód i sytuacji nieprawdopodobnych, szaleńczych. Opowieść rozwija fantazję młodych czytelników, zachęca do szukania barwnych i ciekawych stron życia, jak też bliskich kontaktów z rodziną, i w rodzinie mogą zdarzyć się ciekawe przygody. Miło jest przeżywać je z najbliższymi Zwłaszcza gdy mają poczucie humoru. Jest on dużym walorem tej fantastycznej opowieści, które wyróżnia się wśród utworów dla młodszych dzieci poziomem literackim i sprawnością pióra.
Na ogół rodziny żyją sobie spokojnie i przykładnie, bez jakichś szaleńczych pomysłów i eskapad. Ot, zwykłe codzienne obowiązki, a na wakacje przykładne wyjazdy do dziadków lub ciotek albo na wczasy, gdzie wszystko jest skrupulatnie zaplanowane. Spokojnie, bez nerwów i ryzykownych wypraw, a więc trochę nudno i szaro, zwłaszcza jeśli pogoda nie dopisze.
Jakże inaczej zachowują się bohaterowie książki Anny Onichimowskiej. Można powiedzieć, że jest to rodzina ekscentryczna, pełna szalonych pomysłów i fantazji. Jej poczynania poznajemy z relacji Karolka, który na gorąco prezentuje przygody, jakie spotykają jego, tatę, mamę i niemowlaka Józefka - rodzinną zgraną paczkę. Chwilami jest takie nagromadzenie wrażeń, kiedy sensacja goni sensację, że niemal gubimy się w natłoku wydarzeń.
Na początku opowieści rodzina wyrusza z plecakami... koniec świata, kierowana niepohamowaną ciekawością, co też znajduje się na krańcach ziemi. Następuje powrót do domu, ale bakcyl podróżowania już jest połknięty, tym bardziej że trzeba uciekać przed prześladowcą - Maurycym, tajemniczym przybyszem, który chce porwać Józefa i uczynić go królem w krainie, gdzie panujący młody władca miał dosyć rządów i szukał zastępcy.
Następuje cała seria niezwykłych przygód. Jest przeprawa łodzią przez rzeki, jazda parowcem po morzach, loty samolotami, pobyt w tropikach i dżungli, i wszędzie, gdzie się tylko pojawi, rodzina trafia na prześladowcze zakusy Maurycego, który dwoi się i troi, by wreszcie pochwycić Józefka i cenną mapę odnalezioną przez Karolka. Są podchody, ucieczki, napaści, a nawet więzienie w grocie. Dzielna rodzina jednak nie poddaje się. „Dopóki jesteśmy razem, nie może nas spotkać nic złego - stwierdza Karolek. - Tej jednej rzeczy byłem najpewniejszy w świecie”.
Mimo prześladowań rodzinka rozkoszuje się nieznanymi krajobrazami, podziwia egzotyczną przyrodę, poznaje miejscowe obyczaje. A w chwilach grozy i niebezpieczeństw ratuje wszystkich poczucie humoru i... baloniki, które zabrali ze sobą. To one unoszą ich w krytycznych momentach w powietrze, ratując z najgorszych opresji. Na zawołanie zjawia się też tajemniczy pies Albert śpieszący z pomocą. Zaradna mama, mimo kłopotów z hołubieniem niemowlaka, z pogodą ducha stawia czoło najtrudniejszym wydarzeniom, a tata rozładowuje napięcie niefrasobliwą grą na flecie. Cechuje go całkowita beztroska. Nie znając np. zasad nawigacji, zasiada za sterami samolotu, wyczytując z podręcznika instrukcje w czasie lotu.
Dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności wszystko kończy się pomyślnie. Porwany Józefek zostaje odnaleziony z pomocą nie zawodnego Alberta, mama, pełna życzliwości i ciepła, adoptuje sfrustrowanego królewicza i cała czwórka wraz z psem szczęśliwie ląduje na spadochronach w pobliżu własnego domu. „A kiedy się wyśpimy, pójdziemy na poziomki” – mówi mama na zakończenie opowieści. O tych poziomkach marzyła już od dawna.
Powyższy tekst pochodzi z czasopisma o książce dla dziecka „Guliwer” (nr. 6/99).
Projekt okładki: Katarzyna Kołodziej
Spis treści
Baloniki
Wyruszamy
Tajemnicza skrzyneczka
Kichający nieznajomy
Opowieść Maurycego
Kolejne odkrycie
Namiot, olbrzym i łódka
Trzy rzeki
Nocna przygoda
Deszcz, Albert i my
Parowiec
Próba porwania
Na pełnym morzu
Bal
Wyspa Smutnych Szewców
Podróżowanie w powietrzu
W dżungli
Uwięzieni
Skarb
W poszukiwaniu Józefa
Niespodziewana adopcja
Nareszcie w domu
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66719-53-8 |
Rozmiar pliku: | 252 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Baloniki
Wyruszamy
Tajemnicza skrzyneczka
Kichający nieznajomy
Opowieść Maurycego
Kolejne odkrycie
Namiot, olbrzym i łódka
Trzy rzeki
Nocna przygoda
Deszcz, Albert i my
Parowiec
Próba porwania
Na pełnym morzu
Bal
Wyspa Smutnych Szewców
Podróżowanie w powietrzu
W dżungli
Uwięzieni
Skarb
W poszukiwaniu Józefa
Niespodziewana adopcja
Nareszcie w domuBALONIKI
Poranek był taki, jaki powinien być, kiedy się idzie na koniec świata. Wszystkie rzeczy stały już spakowane w jadalni: duże i małe walizki, kosze i sporo rozmaitych siatek. Krążyłem między nimi, ciągle jeszcze na bosaka i w piżamie, ponieważ nie bardzo wiedziałem, jak się ubrać. Tatuś pewnie również nie wiedział, bo po chwili stanął koło
mnie też w piżamie i na bosaka. Nie mówiliśmy nic do siebie, chociaż chyba myśleliśmy o tym samym.
– Nie stójcie tak, bo dostaniecie kataru – upomniała nas mamusia, wchodząc do pokoju z Józefem na ręku. W różowych śpiochach i obszytej koronką wyjściowej czapce mój brat wyglądał na przygotowanego do drogi. – Jak myślicie – spytała – który wózek będzie najlepszy?
– Aha – domyślił się tatuś – to do wózka chcesz władować te wszystkie bagaże?
– Jak to? – zdziwiła się. – W wózku jak zwykle pojedzie Józef.
– A walizki? – spytał tatuś i usiadł na największej. Na znak poparcia usiadłem obok niego.
– Nie wiem – zmartwiła się mamusia. – Ale chyba nie cały czas będziemy szli na piechotę. Koniec świata jest, jak sądzę, dość daleko.
– Tak czy inaczej, walizki zostają. Zostają też kosze i siatki. No i wózek, rzecz jasna.
– Z Józefem? – przestraszyła się mamusia.
– Józefa wsadzimy w nosidełka – zdecydował tatuś. – I weźmiemy jeden duży plecak. O, ten. – Wskazał na najbardziej wypchany, czerwony, do którego przywiązany był luzem metalowy kubek i trampki mamusi.
– Ale ja nie pamiętam, co w nim jest – zaprotestowała. – Być może potrzebniejsze rzeczy są całkiem gdzie indziej.
– Być może – zgodził się. – Sprawdzimy to po drodze. – Zerwał się nagle, pocałował mamusię i Józefa i wybiegł z pokoju.
Józef rozdziawił buzię, pokazując swoje cztery wielkie zęby, a mamusia popatrzyła na mnie pytająco.
– Co o tym myślisz, Karolku?
Próbowałem podnosić po kolei różne plecaki, w końcu zdecydowałem się na płaski, z wojskowego brezentu.
– Wezmę jeszcze ten.
– Nie będzie ci za ciężko? – zaniepokoiła się.
Przymierzyłem i pokręciłem głową.
– W co mam się ubrać? – spytałem.
– Przygotowałam ci wszystko w łazience. Ubierz się i przyjdźcie z tatusiem do kuchni.
Na śniadanie nie było dzisiaj płatków owsianych ani ryżu na mleku, tylko kakao, bułki z szynką i ciasto z rodzynkami, zupełnie jak w jakieś święto.
A potem mamusia powiedziała, że musi jeszcze posprzątać i wszystko posprawdzać i żebyśmy wynieśli to, co zabieramy, na werandę. Nie było tego w końcu dużo: dwa plecaki, Józef i nosidełko, uporaliśmy się więc szybciutko.
Kiedy mamusia wyszła, było już południe – takie, jakie powinno być, kiedy się idzie na koniec świata.
– No to idziemy! – Klasnął w ręce tatuś i pobiegł po buszującego w trawie Józefa.
– Spójrz na jego śpioszki! – wykrzyknęła mamusia. – Tylko go umyję, przebiorę i możemy iść – zdecydowała i zniknęła z Józefem w domu.
Tatuś westchnął i podszedł do furtki, obok której przechodził właśnie nasz sąsiad.
– Rzucili kolorowe baloniki. Z nosami – poinformował.
– Z nosami? – zainteresował się tatuś.
– Tak – potwierdził sąsiad. – A niektóre mają podobno nawet uszy. Ale nie wiem dokładnie, bo takich nie widziałem.
– Łakoma rzecz, takie baloniki... – powiedział w zamyśleniu tatuś i mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Zaraz wrócę.
– Pójdę z tobą! – Chwyciłem go za rękę.
– Pilnuj bagaży – poprosił. – Wkrótce będę z powrotem.
Patrzyłem za nim tak długo, aż zniknął za krzakami jaśminu.
Ciekawe, czy będą z uszami, zastanawiałem się.
Wtedy wyszła z domu mamusia z wyperfumowanym Józefem na rękach. Miał teraz na sobie śpiochy w zielone zające i okropnie ziewał.
– Nakarmiłam go przy okazji – powiedziała. – Teraz powinien być grzeczny. Wsadzimy go w nosidełko i będzie spał. Prawda, mały zajączku? – spytała pieszczotliwie, gilgając go pod bródką. Zabuczał coś po swojemu i zamknął oczy. – Ruszamy! – ucieszyła się.
– Sami? A kto będzie niósł ten wielki plecak?
Mamusia rozejrzała się niespokojnie.
– Gdzie tatuś? – spytała po chwili.
Powiedziałem jej i zaraz poczułem się głodny. Nie wiem, co miały z tym wspólnego baloniki, ale widocznie coś miały.
– Co zjemy dzisiaj na obiad? – spytałem.
– Na obiad?! – Oczy mamusi zrobiły się okrągłe ze zdumienia. – Przecież... – zająknęła się – przecież wyruszamy...
– Pewnie – zgodziłem się od razu. – Ale możemy przecież ruszyć po obiedzie, prawda?
Mamusia uśmiechnęła się jakby z przymusem i weszła do domu. Józefa wzięła ze sobą.
Poszedłem sprawdzić, czy nie dojrzały czasem nowe truskawki. Sprawdzałem tak długo, aż poczułem, że właściwie wcale nie jestem głodny, i wtedy usłyszałem skrzypienie furtki.
*
Były niebieskie, czerwone i żółte. Miały wielgachne nochale i dziwne, małe uszka. Tatuś trzymał je mocno w obu garściach, a one zdawały się unosić go w powietrze. Wyglądało to tak, jakby z dużym wysiłkiem trzymał się jeszcze ziemi.
– Karolu! – wołał. – Karolu! Pomóż mi!
Podbiegłem do niego, a on podał mi kilka sznureczków. Poczułem się tak lekki, jakbym nic nie ważył. Skakaliśmy z tatusiem wielkimi susami po ogrodzie. Mama zaraz wybiegła z domu i zaczęła krzyczeć, że ona też chce. Daliśmy jej po dwa baloniki i unieśliśmy się wszyscy razem nad grządkami tulipanów, nad truskawkami i szczypiorkiem.
– Au! – krzyknęło coś od strony domu.
– Józef! – Roześmiała się mamusia, skacząc ku werandzie.
Niech on też pofruwa, pomyślałem.
Mamusia przywiązała baloniki do balustrady, żeby nie poleciały, a Józef, siedząc po turecku, ślinił się i szczerzył zęby. Umocowałem do szelek jego śpioszków żółty balonik i, zanim zdążyłem pochwalić się tym mamusi, Józef wisiał pod sufitem werandy.
Żeby ściągnąć go na ziemię, musieliśmy przynieść spod czereśni drabinę. Była bardzo lekka, bo przywiązaliśmy do niej baloniki.
– Mam świetny pomysł – pochwalił się tatuś, gdy siedzieliśmy już wszyscy przy stole, na którym dymił gar zupy. – A właściwie – poprawił się – kilka pomysłów. Po pierwsze, przywiążemy do naszych plecaków baloniki.
– I do Józefa – dorzuciłem śpiesznie.
– Nie będziemy chyba brać w podróż drabiny – zaprotestowała mamusia.
– Po drugie... – ciągnął tatuś – będziemy jeść zupę z garnka, żeby nie brudzić talerzy. A po trzecie, po zjedzeniu ja zajmę się garnkiem. Inaczej na pewno dzisiaj nie wyruszymy. – Zamachał nam przed nosami łyżką.
– Pozmywasz? – spytała z niedowierzaniem mamusia.
– Tego nie powiedziałem – zaczął się bronić. – Powiedziałem tylko, że się zajmę. Z czego jest ta zupa? – zainteresował się.
– Z papierka – powiedziała nieśmiało mamusia i szybko dodała: – To znaczy z torebki. Błyskawiczna. Niczego innego nie mamy już do jedzenia. Przecież jedziemy, więc...
– Tak, oczywiście – przerwał jej tatuś. – Oczywiście. Czy mogę zabrać już garnek i łyżki?
Kiwnęliśmy głowami, a on wziął pod pachę garnek i zniknął w głębi ogrodu. Po chwili pojawił się, wyjął z komórki łopatę i nie zwracając na nas uwagi, oddalił się spiesznie.
– Gotowe – zameldował po powrocie, otarłszy pot z czoła.
Kiedy zakładaliśmy plecaki, zapadał właśnie zmierzch; taki, jaki powinien być, kiedy się idzie na koniec świata.
KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU
ZAPRASZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI