Koniec świata, jaki znamy. "Bastion" Stephena Kinga. Nowe historie - ebook
Wielki powrót do świata Bastionu, gdzie Kapitan Trips zdziesiątkował ludzkość, a wśród jego ruin rozgrywa się walka o duszę i przyszłość człowieka.
Bastion to ponadczasowa historia, która ukształtowała sposób, w jaki postrzegamy apokalipsę i walkę dobra ze złem. W tej autoryzowanej przez samego Stephena Kinga i opatrzonej jego wstępem antologii najciekawsi współcześni pisarze grozy i fantastyki rozwijają jego przerażającą, mroczną wizję.
Każde z opowiadań nie tylko na nowo ożywia znane miejsca i postaci, ale też stawia fundamentalne pytania o kondycje człowieku w obliczu końca świata.
Autorzy opowiadań:
Caroline Kepnes, Wrath James White, Meg Gardiner, Bryan Smith, Bev Vincent, Joe R. Lansdale, Jonathan Janz, Gabino Iglesias, C. Robert Cargill, Hailey Piper, Tim Lebbon, Richard Chizmar, Alex Segura, Catriona Ward, Poppy Z. Brite, Michael Koryta, Alma Katsu, S. A. Cosby, Josh Malerman, Cynthia Pelayo, Rio Youers, V. Castro, Tananarive Due & Steven Barnes, Paul Tremblay, Usman T. Malik, Wayne Brady & Maurice Broaddus, Ronald Malfi, Somer Canon, Chuck Wendig, Premee Mohamed, Catherynne M. Valente, Sarah Langan, Nat Cassidy, David J. Schow
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Horror i thriller |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68560-95-4 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Christopher Golden
Musiałem mieć jakieś dwanaście, prawie trzynaście lat, kiedy w księgarni na lotnisku wypatrzyłem pierwsze wydanie Bastionu w miękkiej okładce. Lecieliśmy z wizytą do dziadków na Florydzie, a działo się to w czasach, gdy ludzie w samolotach palili jeszcze papierosy. Musiał być rok 1980. Z podróży nie przypominam sobie niczego więcej, pamiętam za to całą literacką wyprawę Frannie i Harolda i odyseję Stu Redmana, i samotność Nicka Androsa. Pamiętam, że jak po raz czwarty czytałem tę powieść, rozpłakałem się, gdy zdałem sobie sprawę, że mieszkańcy Boulder nazwali potężną skałę na pamiątkę dzielnego Ralpha Brentnera. Pamiętam, że w takim młodym wieku zaczynałem dzięki Larry’emu Underwoodowi rozumieć, co to jest odkupienie. Pamiętam jeszcze wiele innych rzeczy.
Ludzie opowiadają o ulubionych filmach i książkach i u wielu z czasem zmienia się numer jeden na ich liście. Bastion jest moim ulubieńcem od lat czterdziestu czterech. Wyorał w mojej wyobraźni drogi, których nie zatrze żadna erozja czasu. Często powtarzam, że Stephen King był narratorem mojej młodości, że gdy wspominam dzieciństwo, styl jego opowiadania nadaje tym wspomnieniom barwę. To prawda: tak wiele z jego opowiadań i powieści towarzyszy mi przez całe życie i jest częścią mojej historii. Ale Bastion to dla mnie książka do zabrania na bezludną wyspę. Czytelnicy nie tylko przewracają strony – my zamieszkujemy te opowieści i wiedziałem, że skoro ja to czuję, wielu innych pisarzy musi mieć tak samo.
Zastanawiałem się pewnego dnia nad swoją sięgającą do szpiku kości więzią z tą powieścią i naszła mnie jedna z tych myśli, że byłoby fajnie, gdyby… Wraz z Brianem Keene’em ułożyliśmy niedługo przedtem antologię opowiadań rozgrywających się w świecie szokującego, przełomowego horroru Joego R. Lansdale’a The Drive-In i upierałem się, że już nigdy w życiu nie przyłożę ręki do redagowania żadnej antologii. (To samo mówiłem przy okazji poprzedniej, więc Brian oczywiście mi nie wierzył). Zaczynaliśmy z Brianem w różnych rejonach horrorowego świata, ale z czasem zżyliśmy się jak bracia. Urodziliśmy się w tym samym roku i w tym samym czasie stykaliśmy się z większością filmów, komiksów, seriali i, co najważniejsze, książek, które ukształtowały naszą wyobraźnię. Od ładnego już kawałka czasu gramy wobec siebie role powierników (no i psychologów namawiających drugiego, żeby nie skakał jednak z tego okna). Nie muszę wam więc chyba tłumaczyć, dlaczego wiedziałem, że Bastion jest dla Briana równie ważny, jak dla mnie.
Zadzwoniłem do niego. Opowiedziałem o pomyśle. Że moim zdaniem Kingowi się nie spodoba, ale co szkodzi zapytać. Brian się ze mną zgodził i wysłałem tego maila. Gdy zobaczyłem, że Stephen daje zielone światło, dłuższą chwilę gapiłem się na jego odpowiedź. Czułem rzecz jasna zdziwienie i euforię i tak, uśmiechałem się od ucha do ucha na myśl o autorach, do których się zwrócę… lecz nie obyło się także bez przestrachu. A jeżeli spieprzymy sprawę? Jeśli zawiedziemy głos narratora mej młodości? Kurczę blade.
Jedynym sposobem na przezwyciężenie tego lęku był dobór pisarzy, którzy tak jak my uwielbiali Bastion i żywili głęboki szacunek dla jego autora. Nie mam zamiaru wymieniać tu kilkudziesięciu autorów, którzy pojawiają się w tym tomie, ale powiem, że spełnili wszystkie nadzieje, jakie w nich pokładaliśmy. Dali nam opowieści z całego świata i spoza jego granic. Historie zmieniające nasze rozumienie tych kilku tygodni rozprzestrzeniania się supergrypy „Kapitana Tripsa”, pochylające się nad wpływem Matki Abagail i Randalla Flagga i szkicujące obraz świata po zakończeniu ostatniej stronicy arcydzieła Stephena Kinga.
Brian powie kilka słów ze swojej strony na końcu książki, ale wiem, że mogę w imieniu nas obydwu stwierdzić, iż czujemy się głęboko zaszczyceni, że dane nam było przedstawić ten zbiór naszym Wiernym Czytelnikom. Jesteśmy nieskończenie wdzięczni Stephenowi Kingowi za błogosławieństwo, jakiego udzielił temu przedsięwzięciu, i za wsparcie. Jeżeli czytelnicy poczują, że znowu zanurzyli się w strasznym świecie Bastionu, w którym wciąż mieszka moja wyobraźnia, będziemy mogli uznać, że wykonaliśmy swoje zadanie.
Przełożył: Jacek SpólnyWSTĘP
Stephen King
Chociaż pełna wersja Bastionu zakończona jest epilogiem, w którym postać Randalla Flagga ma na celu ukazać, że życie kołem się toczy i zło zawsze znajdzie drogę powrotną, to jednak pierwsze wydanie powieści kończy się, tak jak zaczyna – w towarzystwie Stu Redmana i Frannie Goldsmith.
Odwrócił Fran do siebie, aby mogła spojrzeć mu w oczy.
– Co, Stuart?
Czy uważasz… czy uważasz, że ludzie mogą wyciągnąć wnioski z tej lekcji? Że zdołają się czegoś nauczyć?
Lampa naftowa migotała ciepłym, złocistym blaskiem, a oczy Fran wydawały się niewiarygodnie niebieskie.
– Nie wiem – odparła po chwili. Ta odpowiedź najwyraźniej jej nie zadowoliła, chciała powiedzieć coś więcej, ale ostatecznie powtórzyła tylko: – Nie wiem.
≈≈≈≈≈
To nie Frannie była niezadowolona, tylko ja. Nie ona chciała powiedzieć coś więcej – to ja. Jak dziś pamiętam, że kończyłem Bastion ze świadomością, że będę musiał pożegnać się z przyjaciółmi (jest jeszcze epilog, tak, lecz nigdy nie uważałem Randalla Flagga za przyjaciela). Oczywiście, że to pamiętam. Obcowałem ze Stu, Frannie, Nickiem, Tomem, Kojakiem, Lloydem, Abagail i całą resztą ponad dwa lata, a mówię tu tylko o pierwszej wersji, która liczyła mniej więcej dziewięćset stron z pojedynczą interlinią i pięćset tysięcy słów.
Mieszkałem wtedy w Bridgton w stanie Maine. Książkę kończyłem w gabinecie pod domem, naprzeciwko kotłowni (przywykłem do tego delikatnego stukotu), skąd miałem widok z poziomu gruntu na trawnik za domem, biegnący do jeziora Long Lake. Napisałem słowa Fran: „Nie wiem”. Szukałem jakiegoś podsumowania wszystkiego, co działo się przedtem, i znajdowałem tylko frazesy. W końcu (i na końcu) po prostu kazałem Fran powtórzyć to jak gdyby w zamyśleniu: „Nie wiem”. Bo i ja nie wiedziałem; już nie zdobyłem się na żadne prawdziwsze podsumowanie.
To zakończenie nigdy mnie nie zadowalało. Wtedy uważałem, że jest słabe. Wrażenie nie zmieniło się, gdy przeglądałem pierwotne wydanie Bastionu w Doubleday, i dodawałem rzeczy wcześniej pominięte, w tym mojego ulubionego Dzieciaka. („Ja nie jestem, kurde, od wykonywania poleceń, tylko od szefowania”). W trakcie wszystkich tych zmian, dokonywanych przede wszystkim w 1986 i 1987 roku, utknąłem na tym „Nie wiem” Frannie, które wciąż mnie nie zadowalało. Ale do głowy nie przychodziło nic lepszego i dlatego zostało tak, jak było.
Wiedziałem jednak mniej więcej, co miało się przytrafić Stu i Frannie w drodze powrotnej na wschodnie wybrzeże. Wiedziałem, że Frannie wpadnie do studni i jeszcze raz spotka się z Wędrowcem; powiedzmy, że będzie to Ostatnie kuszenie Frannie Goldsmith. Miałem zupełną jasność co do tej opowieści, ale nie było dla niej miejsca w ostatecznej (na razie) wersji Bastionu.
Po pierwsze, chciałem dokończyć losy głównych bohaterów w Boulder, a po drugie książka była już wystarczająco długa, więc potrafiłem wyobrazić sobie reakcję krytyków w przypadku, gdybym chciał jeszcze bardziej zwiększyć jej objętość. Pamiętałem szczególnie jadowitą recenzję długaśnej powieści Jamesa Michenera. Krytyk napisał mniej więcej tak: „Mam dla was dwie rady. Po pierwsze nie czytajcie tej książki, a jeśli już zaczniecie, nie upuśćcie jej sobie na stopę”.
Tak więc opowieść Frannie – czy nazwiemy ją dodatkiem, odgałęzieniem, czy bisem – pozostała nienapisana. Wtedy Josh Boone, utalentowany młody reżyser, zobowiązał się do przerobienia Bastionu na serial platformy streamingowej CBS All Access (oryginał dla ABC, zwany „miniserialem”, został wyreżyserowany przez Micka Garrisa na podstawie mojego scenariusza). Opowiadałem gdzieś o wydarzeniach w studni, prawdopodobnie na jakimś panelu albo w trasie promocyjnej. Josh zapamiętał to i poprosił mnie o napisanie „Frannie w studni” jako rodzaju kody do serialu CBS. Zgodziłem się z przyjemnością. Przy okazji tej „Frannie w studni” i ostatniego pojawienia się Flagga, miałem nawet możliwość pośredniego zajęcia się tym niepokojącym „Nie wiem”.
Kilka lat później Chris Golden i Brian Keene zasugerowali – chyba nie bardzo licząc na moją przychylność – że mogliby zredagować zbiór opowiadań opartych na szkielecie konstrukcyjnym Bastionu: zaczyna się światowa epidemia, która zmiata z powierzchni ziemi 99,8% ludzkości.
Początkowo chciałem odmówić, bo pomysł kojarzył mi się z przyjętym w muzycznym świecie zwyczajem wypuszczania albumów „tribute to” na cześć artystów podstarzałych albo tych, którzy wstąpili już do owego wielkiego chóru w niebie. Ella Fitzgerald śpiewa Duke’a Ellingtona, Dinah Washington śpiewa Bessie Smith, Nilsson śpiewa Randy’ego Newmana, a sławni na cały świat Różni Artyści śpiewają wszystkie kawałki od Carpenters i Jimiego Hendrixa po Warrena Zevona.
Tak więc z początku pomysł nie przypadł mi do gustu. Myślałem sobie „Nie jestem stary, żyję i się nie trzęsę”. Potem przeszedłem zabieg wymiany biodra, uszkodzonego w wypadku wiele lat wcześniej, zbudziłem się w szpitalnym łóżku i poczułem staro. Kiedy w końcu dźwignąłem się z tamtego łóżka – z chodzikiem, potem o kuli – odkryłem też, że cały się trzęsę (choć tylko w dni powszednie). W tej chwili chodzę przeważnie o własnych siłach, ale zaraz po operacji zobaczyłem tę propozycję wydawniczą w innym świetle.
Stało się to między innymi dzięki wspomnieniu „Frannie w studni”. Zastanawiałem się, ile jeszcze historii może toczyć się w świecie dotkniętym albo supergrypą, albo jej następstwami. Nie da się ukryć, że tego rodzaju myśli zdarzały się częściej w szczytowym okresie pandemii Covidu, kiedy nagle zabrakło śmietanki do kawy, a ludzie podcierali sobie tyłki ogłoszeniami, bo ze sklepowych półek zniknął papier toaletowy. Zastanawiałem się także, co dzieje się w innych częściach świata, a nawet w świecie zwierząt. (Dodam przy okazji, że jedno z opowiadań w zbiorze, Afrykański malowany pies Catriony Ward, doskonale wpasowuje się w te zagadnienia).
Do tego dochodził jeszcze jeden, dość istotny element: podziwiałem proponowanych redaktorów Końca świata, jaki znamy. Panowie Golden i Keene to dobrzy pisarze, dlatego ufałem, że uda im się stworzyć porządny i eklektyczny zbiór. Tak też się stało. Szkoda jedynie, że – być może przez niepotrzebną skromność – postanowili nie włączać do antologii własnych tekstów. Mimo to z jaką obfitością mamy tu do czynienia! Dowiedziałem się, jak rzeczy mają się w innych częściach świata. Poza opowiadaniem Catriony Ward mamy opowieści rozgrywające się w Anglii, Portoryko, Kanadzie i Pakistanie… nawet jedną przerażającą wizytę na statku kosmicznym krążącym po słabnącej orbicie, na którą zabiera nas Tim Lebbon. Książka zawiera trzydzieści cztery teksty autorstwa wybitnych przedstawicieli dziedzin horroru, fantasy i science fiction. Pozostali, tacy jak Caroline Kepnes, S.A. Cosby i Meg Gardiner, zazwyczaj uprawiają inne gatunki, dzięki czemu ich pojawienie się tutaj nabiera szczególnej świeżości.
Każdy z pisarzy daje tu z siebie wszystko i efekty bardzo mnie cieszą. Jestem szczęśliwy, że zgodziłem się na wydanie tej bardzo szczególnej książki.
To koniec świata, jaki znamy… i dobrze się z tym czuję.
Przełożył: Jacek Spólny
Stephen King, Bastion, przeł. Robert Lipski, Warszawa 2017.POKÓJ NUMER 24
Caroline Kepnes
Jeszcze jeden przystanek i fajrant. Abel zadzwonił do drzwi.
– Idę!
Wiedział, czego się spodziewać: jeszcze jednej uprzejmej gospodyni domowej, która nie chciała nikomu kazać czekać.
– Momencik – krzyknęła. – Kłopoty z ciastem!
– Nie ma sprawy, proszę pani.
Wszystkie były takie same – kobiety, które nie chcą robić rabanu, wiedzione źle pojętym poczuciem obowiązku nie zostawią łajdackich mężów. Otwarła drzwi.
– W czym mogę pomóc?
Ciasto nie było fałszywą wymówką. Było je od niej czuć, zapach przesycał kuchnię. Czekoladowe.
– Przepraszam, czy mówię z panią Blanchard?
– Tak – odpowiedziała.
Zatkało go. Tak nie wolno. To przez nią. Kobiety to potrafiły. Zabić, przygładzając swoje rude włosy. Wycierając ręce o brzoskwiniową letnią sukienkę. Uśmiechem istoty z horroru. Szkliste, kłamliwe oczy, piękne, że aż bolało. Piegi na przedramionach. I siniaki. Abel przypomniał sobie okładkę książki na nocnej szafce u matki. Co się wydarzyło w Madison County. Nie czytał jej.
– Przepraszam – powtórzył, jak często robią to kobiety. – Dostaliśmy wezwanie w sprawie zakłócania porządku.
Zamrugała. Wgapił się w siedzące na krzesełku dziecko. Przy dzieciach robił się sztywny. Gaworzące, obsmarowane gównem skutki tego, co faceci robią kobietom: wsadzają siusiaki i spuszczają się. Prysła właśnie aura tajemnicy wokół tej ślicznej, smutnej kobiety. To dziecko oznaczało, że rozkładała przed kimś nogi.
Przesunęła rękami po przedramionach.
– A – powiedziała. – Rona, Rona, Rona.
– Proszę?
– Sąsiadka, Rona. To nie… Szuka pan drugiej połowy, wie pan, co mam na myśli?
Dała mu szansę na roześmianie się, jakby nie wiedział, jak postępować z nic niewartymi facetami i kobietami wierzącymi, że sobie na nich zasłużyły. Pozostał niewzruszony. Twardy.
– Jest pani sama, proszę pani?
Zaczynała mięknąć. Kręciła głową, mamrotała, że mąż jest „w pracy”. Zgarnęła włosy na jeden bok. Kamienny posąg. Nieprzenikniona.
– Piekę tu dla niej ciasto, co robię czasami jako dobra sąsiadka, a ona jest tam i dzwoni właśnie na policję. Poważna sprawa… nawet jak na nią.
– Mówiła, że słyszała pani krzyk.
Pani Blanchard przygryzła wargę.
– Wejdzie pan?
Abel poszedł za nią do środka.
– Widzi pan. Rona mieszka sama. Nie ma męża. A ja mam ręce pełne roboty. Piekę jej ciasto.
Objął wzrokiem bałagan. Brudne naczynia. Mleko na podłodze.
– Wspominała pani.
Przyglądała mu się badawczo i sprawiało mu to przyjemność, niestety nie nauczył się tego ukrywać.
– Niech pan posłucha – ciągnęła. – Mogę być z panem szczera?
– Oczywiście.
– Rona jest odludkiem i właśnie tym się zajmuje. Wtyka nos w nie swoje sprawy, bo nie ma żadnych własnych.
Drogą przemykała karetka na sygnale.
– Wierzy pan w te bzdury – sapnęła. – Jak gdyby ludzie nigdy nie chorowali na grypę.
Abel poczuł zawód. Należała do osób, które zgrywają twarde, zamiast zmierzyć się ze swym lękiem. Lecz z drugiej strony odczuł ulgę. Fajnie tak z nią pogadać, tak samo jak wszyscy inni rozmawiali o tej paskudnej grypie. Abel uwielbiał wielkie, złe, spektakularne nowiny. Wyrównywały szanse, ułatwiały niezobowiązujące pogaduchy. Zło było dobre i jednoczyło, tak samo jak mama wspominała dzień zamachu na JFK, że wszyscy pamiętali, gdzie byli, gdy się o tym dowiadywali, że śmierć JFK pozostawiała uczucie, że świat jest zły, a jednocześnie łagodny, jest miejscem, w którym obcy ludzie padają sobie w ramiona.
Pani Blanchard wpatrywała się w niego i miała po temu powody. Co miał z tym wszystkim wspólnego JFK? Powinien się ogarnąć, to fakt.
– Przepraszam – powiedział. – To co, wszystko w porządku?
– Szczerze mówiąc… nie.
Abel wychylił się w jej stronę.
– On tu jest?
– Chodzi o Ronę.
– Aha.
Kobiety takie są. Mówią prawdę i jednocześnie kłamią.
– Niech pan posłucha – powiedziała. – To ona jest tu problemem, tak? A to mówi, że Kip parkuje na jej trawniku, a to jęczy, że nasz pies wyjada jej marchewki.
– Ma pani psa?
– Nie. A ona nie uprawia żadnych marchewek.
Zaśmiali się i Abel chciał tu zostać, zamieszkać. Kobieta przechyliła głowę.
– Jest pan żonaty?
Chciał mieć z panią Blanchard coś wspólnego. Też mieć siniaki, małżonkę, dziecko.
– Nie, proszę pani.
Odsunęła się, na tyle, żeby poczuć ten smrodek, ten odór samotności. Znowu to robił, budował mosty do nieistniejących miejsc, chciał czegoś za bardzo, zbyt otwarcie. Ojciec nazywał go tchórzem. Może dlatego został policjantem.
– Przepraszam – powiedziała. – To nie moja sprawa. Ale może pan z nią pogada? Poprosi, żeby odpuściła.
I dalej poklepywała po główce dziecko, zwalała winę na Ronę, jakby to ta staruszka się nad nią znęcała. Wetknęła dziecku smoczek i Abel widział, jak jej mąż kutas wsadza jej z taką samą niecierpliwością. Dziecko będzie cierpiało, jeśli Abel czegoś nie zrobi. Zdobył się na uśmiech.
– Słodkie.
Zaśmiała się, jakby Abel ją bawił, i znów rozwiązał jej się język. Trudno było jej słuchać, nadążać za nią. To mu się zdarzało. Uszy zatykała wata i słowa nie były w stanie przedostać się do głowy. Potem przypominało mu się, co ojciec mawiał o kobietach: że dobry Bóg umieścił je na tej planecie, by utrudniać życie mężczyznom, że wszystkie są wężami. „Bóg dał im cycki i dziury na nasze pokuszenie, Abel. Słuchaj uważnie” – mawiał. „Nie można zaufać nikomu, kto chowa swoje najfajniejsze rzeczy w środku. Dlatego traktuj je dokładnie tak samo jak nas”. Potem poprawiał krawat i zakradał się na ambonę, i wygłaszał kazania tak, jak gdyby każde słowo, które mówił w domu, było kłamstwem. Abel nie mógł się zorientować, co jest prawdą.
– Tak że wie pan, o co mi chodzi, tak? – spytała.
Abel nie miał pojęcia, ale kiwnął głową, co chyba ją ucieszyło.
– Dobrze – stwierdziła. – Rona po prostu nie rozumie, że w kłótni najfajniejsze jest godzenie się. – Patrzył na jej ramiona, na siniaki. Nie był najlepszym gliną, lecz nie był też ostatnim. – Dobra – ciągnęła. – Kip… mój mąż. No, stracił właśnie brata.
– Przykro mi.
– I uznał, że brat umarł na tę „supergrypę”…
– Tak.
– Wkurza się i zabiera mi klucze. Mam zostać z Randym w domu, bo on jest takim człowiekiem, co… Uważa, wie pan, że tam jest „niebezpiecznie”.
Ablowi nie spodobała się świadomość, że Kip ma plusy. Bystry i opiekuńczy. Ale te jej ramiona. Obrączka na palcu, gówniarz na kolanach. Abel nie wiedział, że ma w sobie tę przemoc, i czasami czuł, że kobiety potrzebują tylko takich, którzy ją w sobie mają, że nie mogą nic na to poradzić.
– W każdym razie – mówiła – nie jestem żadną „ofiarą”. Jesteśmy z Kipem nieźle napaleni. A kiedy człowiek się napali… Wspominam o szwagrze tylko dlatego, że tym razem nasze godzenie było głośne, nawet na nasze standardy.
Bawiła się dziecięcym smoczkiem w taki sposób, że Ablowi krew zastygła w żyłach. Czemu się tak zachowywała? Ostro, otwarcie? Czuł, jak kontrolę przejmują jego wady. Był człowiekiem zazdrosnym. Niedoświadczonym. Cynicznym od zbyt wielu wezwań do domowych awantur. Wołową dupą po raz kolejny wspominającą o świętej pamięci ojcu i motelu przy I-90, gdzie pojechali na piętnaste urodziny Abla. Dziwce z długimi blond włosami i obwisłymi cyckami. Zapachu w pokoju numer dwadzieścia cztery. O tym, jak splunęła w dłonie i dotknęła jego fiutka, i śmiała się razem z tatą, że nie może mu stanąć. O słońcu na karku, gdy stał na zewnątrz, kiedy ojciec robił to, na co nie mógł zdobyć się Abel, czego nie chciał, przynajmniej nie z tą wredną kurwą o żółtych włosach.
Pani Blanchard poczęstowała go twardym ciastem na wyszczerbionym talerzu.
– Wystarczy?
– Jak najbardziej, wygląda doskonale.
– To od Entenmanna – zaśmiała się. – Nie przesadzajmy, panie władzo…
To „panie władzo” dźwignęło go z błota i podkarmiło mocne strony. Nie był brzydalem. Ani w stu procentach przegrywem. Zjadł czerstwe ciasto. Czy gdyby byli małżeństwem, tak by to wyglądało? Pokochałby małego? Teraz należało zachować spokój, zjeść powoli ciasto i czekać, aż zadziała cukier. Może właśnie się coś zaczyna. Abel był człowiekiem czystego serca i ciała. Nie miał skłonności do przemocy ani zmarłego, palącego jak komin brata i nigdy nie narzucał się kobietom, nie zapłodnił żadnej tylko po to, żeby ograniczyć jej wolność.
Pani Blanchard dotknęła guzika sukienki.
– Będzie panu przeszkadzać?
A potem się pojawiła. Jej pierś. Z mlekiem. Abel czuł, że jego ciało dociera do jej Madison County, i ciężko było się nie uśmiechnąć i nie wyjąć swojego. Jego fiut był w porządku. On sam nie był brzydalem, a cisza w tej kuchni tchnęła czymś szczególnym. Przynależała do nich.
Może ten kutas, jej mąż, rozbije samochód w drodze powrotnej do domu. Dziecko oderwie się i pozwoli mu łyknąć.
– Tak że – zaczęła – pamięta pan, o czym mówiłam?
– O czym?
– Zmieniłam zdanie. Nie musi pan rozmawiać z Roną.
– Na pewno? Bo po to tu jestem.
– Nie. Nic mi nie jest. Wszystko dobrze.
≈≈≈≈≈
Po odstawieniu auta na posterunek Abel nie był w stanie wrócić do domu. Jeszcze nie. Był zbyt szczęśliwy.
Jedna ze stażystek płakała na parkingu – zmarła jej ciotka – i otaczało ją kilka innych, ustalając plany żałoby, wyjścia na drinka. Nie zapraszały Abla, który wyjątkowo w swoim zasranym życiu… nie przejął się tym.
Wsiadł do samochodu. Brum.
Wszystko nabrało sensu. Oczywiście odnalazł miłość życia, kiedy większość ludzi widziała świat w ponurych barwach. Ostatnio odnosiło się wrażenie, że każdy znał kogoś chorego, a Abel miał szczęście, bo nie zależało mu na nikim poza nią. Panią Blanchard w brzoskwiniowej sukience.
Zatrzymał się przy księgarni i kupił Co się wydarzyło w Madison County. Dokupił jeszcze ciasta, którym go częstowała, i nie zamykał pudełka, żeby wyschło. Życie było piękne. Przeczytał dwie strony i musiał się rozpiąć. Wyobraził sobie wezwanie. Przemoc domowa. Wyobraził sobie, że przekracza prędkość, nie łamiąc prawa, wyważa jej drzwi i zabija męża. Na jej oczach. Wyobraził ją sobie w stanie gorszym niż dzisiaj, zakrwawioną, pobitą.
Od lat nie spuścił się tak gwałtownie, ale gdy skończył i zaczął szukać chusteczek, unikał swojego wzroku w lustrze. W tym wszystkim było coś nie w porządku. Bo chciał jej właśnie takiej, zakrwawionej, pobitej, okropnej.
≈≈≈≈≈
Dwa kolejne dni upłynęły pod znakiem pustki.
Bez telefonu od wścibskiej Rony. Za dużo chaosu w pracy, gdzie wszyscy jarali się supergrypą w sposób, który przestawał być już śmieszny. Wezwania przychodziły, ale nie od Rony, co oznaczało, że pani Blanchard nic nie grozi albo już nie żyje. Co zaczynało wychodzić na jedno. Bezpieczna. Martwa. Nocą także nie było szału. Fiut się buntował, psuł. Czasem widział panią Blanchard, i nie było to przyjemne. Czasem była podziurawiona jak rzeszoto dziurami od kul i Abel całował te otwory, wysysał z nich krew, wsadzał w nie fiuta.
Nie było to jednak fajne, kiedy wiedziało się, że może być życie pozagrobowe, a ojciec siedzi tam sobie w górze i zajada popcorn, kręcąc głową na widok chorego, zboczonego syna.
Trzeciego dnia Abel kupił w markecie dwa pudełka chusteczek. Dupa przy kasie westchnęła:
– Muszę się zaopatrzyć. Ten superwirus jest mocny, nie?
Abel wrócił do domu okrężną drogą. Minął warsztat blacharski, gdzie zobaczył prawdziwego Kipa Blancharda. Potwora. Takiego samego brudasa, na jakiego wyglądał na ślubnej fotografii w ich korytarzu, której Abel starał się nie zauważać. Palącego i roześmianego, i popisującego się przed kumplami. Wrednymi typami. Prawdziwymi mętami. Włosy wyrastające spod białej koszulki Kipa, smar na koszuli, na rękach. Kip trzymał w ustach papierosa i udawał, że bierze kobietę od tyłu. Syf. Ablowi kojarzył się z diabłem, a biała bandana na jego głowie z szatańskim znakiem, sygnałem. Abel nie urządził sobie przejażdżki przed panią Blanchard. Ulica była za wąska. Starał się zachowywać grzecznie. Odegrał w głowie jedną historię, w której pani Blanchard w brzoskwiniowej sukience stała nad trupem męża na podłodze. Zakrwawionym. Z pięćdziesięcioma, może sześćdziesięcioma ranami po pchnięciach nożem.
Fiutowi się to nie podobało, więc wrócił do drugiej wersji. Sperma obryzguje jej zakrwawione zwłoki, przywraca jej życie, fiut rytmicznie uciska serce.
≈≈≈≈≈
Piątego dnia telefon od Rony.
Pani Blanchard otwarła drzwi. Dżinsy i smutna, zgrzebna koszulka. Prawdopodobnie jego. Abel nie należał do gości lubiących, gdy kobiety ubierają się jak faceci. Otuchy dodało mu odczucie napięcia mięśni, gdy dostrzegł na jej czole krew. Abel nie był potworem. Fiutowi także nie spodobała się ta krew.
– Jezus Maria – zaczął, a pani Blanchard pomarszczyła się jak chusteczka higieniczna do nosa.
Wszedł. Ani śladu dziecka.
– Zanim pan zacznie… Nie. Nie mogę, tak? Nie mogę go zostawić i nie jest to jego wina. Matka… Jak go zostawię, kto zapłaci za opiekę? I Randy, wie pan?
Abel rozumiał i milczał. Kiwając głową.
– No kurwa – powiedziała i oparła się o niego, naparła na niego.
Nie pamiętał uczucia lepszego niż te jej łzy i drżące ramiona. Mówiła szczerze. Spieprzyła sobie życie. Zawsze wybierała niewłaściwych facetów.
– Nie da się – stwierdził Abel. – Właściwy mężczyzna nie istnieje. Wszyscy są źli.
Opuszki jej drobnych palców wędrowały w różne strony.
– Słodki jesteś. Jak gdybyś nie był… Przepraszam.
Nie pamiętał uczucia gorszego niż patrzenie, jak odzyskuje psychiczną równowagę, klepie go po tyłku, odsuwa się i nalewa kawy. Zapaliła papierosa. Siadła na krześle i położyła nogi na stół. Abel przestał się czuć jak mężczyzna. Stał się na powrót gliniarzem. Niczym więcej.
– Więc tym się pan cały dzień zajmuje? – spytała. – Jeżdżeniem od jednego spieprzonego małżeństwa do drugiego?
– Czasami. Ale nie mnie osądzać.
Sapnęła. W niczym nie przypominała pani Blanchard z jego fantazji.
– Tak – potwierdziła. – Jasne.
– Chciałaby pani złożyć skargę?
– Tak. Pamięta pan ciasto, które upiekłam dla Rony? Odniosła je i zostawiła u nas na ganku, i dobrały się do niego szopy, i to wkurzyło Kipa. Tak że idę do Rony i proszę, żeby nie robiła takich rzeczy, a ona na to, że nie znosi ciężkiego czekoladowego ciasta. Woli lekkie biszkopty. Kto przy zdrowych zmysłach pogardziłby takim czarnym czekoladowcem i wybrał anielski torcik biszkoptowy?
Abel by tak zrobił. Wolał biszkopty.
– Rozumiem.
– No przecież… chodzi o czekoladę.
On w to nie wchodził, nie będzie rechotał z jej głupich kawałów ani się z nią przepychał i przyznawał, że pod wieloma względami przypomina Ronę, że również jego zdaniem ciasto czekoladowe jest zbyt tłuste i ciężkie. Jego zadaniem było chronić i służyć.
– Chciałaby pani złożyć skargę na męża?
Wydmuchała dym w jego stronę.
– A pan by złożył?
– Zdziwiłaby się pani, ile istnieje systemów mających pomagać kobietom w takiej sytuacji.
– Tak. A tymczasem muszę iść pomóc siostrze. Jest chora.
– Może się pani u niej na trochę zatrzymać razem z Randym?
Popatrzyła na niego jakby zdziwiona, że zna imię jej dziecka.
– Wow.
– Mam dobrą pamięć do imion.
– A ja fatalną – powiedziała i była na powrót sobą. Śliczna i wystraszona, i miękka. – Ale to chyba nic dziwnego… Opowiedzieć ci coś chorego?
Spuściła nogi na podłogę. Ucichł. Jak cmentarz pełen duchów.
– Kiedy się na mnie dzisiaj rzucił, po awanturze z ciastem, pobiegłam do sypialni. Chciałam, żeby Rona nas usłyszała, więc zrobiłam aluzję do jego świętej pamięci brata. Żeby mnie obił, bo wtedy byś wrócił i… Jestem odpychająca. Jestem matką, a drażnię się z niedźwiedziem, żeby mnie zabił i żeby ten gliniarz, którego kiedyś spotkałam, wrócił i mnie „uratował”.
Abel cały rozpływał się w środku.
– Może i uratuje – powiedział.
Zapaliła następnego papierosa.
– Jasne. I uciekniemy, i będziemy żyli długo i szczęśliwie, i stworzymy wielką, szczęśliwą rodzinę. Nic z tego. Jestem pojebana, panie władzo, naprawdę strasznie, zajebiście pojebana.
– Jesteś aniołem, Amelie.
Zrobił to. Zwrócił się do niej po imieniu. Ucichła. Czy przegiął? Czy wiedziała, że na posterunku trochę się przygotował? Z trudem przełknęła ślinę, co mogło być dobrym znakiem. Może czekała, aż powtórzy. A-mee-lii. Ale wtedy zachichotała.
– Nie, nie jestem żadnym „aniołem”, panie władzo. To pański wydział.
Ciepłe trzewia Abla zlodowaciały. Nie znał się na kobietach i podrapał się po głowie, jakby nie ćwiczył jej imienia pod prysznicem.
– No, ja też nie jestem aniołem, pani B. Bynajmniej.
Roześmiała się, okropnie, jak gdyby przejrzała na wylot jego i jego gierki w panią B. A jeśli za bardzo lubiła diabła i dlatego nie mogła go pokochać?
– A co z tobą? Dziewczyna? Szalona była? A może sam jesteś stukniętym byłym…
– Nie. Chwilowo nie.
Zawsze dodawał to drugie zdanie, żeby wyjść na bardziej dojrzałą osobę.
– Hmm – mruknęła. – Wieczorem, gdy poznaliśmy się z Kipem, siedzę sobie w barze i jestem zawiana w siny dym….
Nie podobało mu się to, wcale a wcale, i zachichotał:
– Znam to. – Było to kłamstwo i ona o tym wiedziała.
– W każdym razie – podjęła – Kip pyta prosto z mostu: „Gdzie masz chłopaka?”. Jestem w swoim żywiole, tak że się rozkręcam, tak? Wygarniam mu, że nie lubię, gdy faceci pytają, czy mam chłopaka. Jakbym potrzebowała pretekstu w postaci chłopaka. Jak któregoś nie lubię, to moja rzecz. Nie muszę wymyślać chłopaka. Czasami myślę sobie, że gdybym nie była taka pijana, taka impertynencka… nie wiem, do czego zmierzałam, ale w tym właśnie sęk, że ktoś cię poznaje i w pamięć zapada to pierwsze wrażenie. Nie mogę mieć Kipowi za złe, że uznał, że tamta pijana ja to moje ja prawdziwe. Zresztą może i jest prawdziwe.
Ablowi nie podobało się, że mówi o swoim mężu, jakby on nie był także mężczyzną, zasłania usta, żeby cicho beknąć, jak się kręci i wie, że on czuje się przy niej nieswojo. Czuł, że ona stara się zmienić. Widział to. To była miłość. Na pewno.
– No, ale co z tobą? Tak bez żartów.
Nie umiał jej powiedzieć, że w jego życiu nikogo nie ma, zapożyczył więc motyw z Madison County i powiedział, że ma mniej szczęścia, że był zakochany tylko raz, ale nie było im pisane być ze sobą. Strasznie było czekać na jej reakcję, kiedy patrzyła na niego tak, jakby nie mogła zdecydować, co z nim począć, jak gdyby był sukienką, którą zechce może zwrócić, licząc na odzyskanie zapłaconych pieniędzy. Nie udawało mu się. Chciała go poznać, a on nie umiał opowiedzieć jej o swoim fiutku, o przyspieszonym biciu serca przy każdej myśli, że ona może właśnie krwawi, że jest ranna. Nie umiał opowiedzieć o pudełkach chusteczek, które zużywał na jej cześć, jak wchodził w nią w wyobraźni, widział fiuta umazanego jej krwią.
– Słodki jesteś – stwierdziła. – Pewnie musi istnieć na świecie jeden dobry…
Zaśmiała się i on jej zawtórował, i właśnie to działo się w Madison County. Tak jest. A potem opuściła wzrok na swoje brudne palce, a on poczuł się zachęcony do powędrowania za jej wzrokiem. Także popatrzył na jej palce i siedzieli w ten sposób chwilę, wpatrzeni w jej ręce.
– No – odezwała się – to mam nadzieję, że nigdy cię już nie zobaczę…
Coś się zmieniło. Ona, Amelie. Obserwowała go, czekała. Taka bliskość była przerażająca. A jeżeli się mylił? Jak zwykle Abel, żyjący złudzeniami. Nieważne. Musiał zrobić ten krok. Dzięki Bogu się zdecydował, bo wszystkie te brednie były prawdą, tak? Miłość była potężna. Naprawdę można było dużo powiedzieć, nie otwierając ust. Uśmiechnął się. Ona też. Abel znalazł się w rzeczywistości małej i domowej, jak ten kuchenny stolik.
Pierwszy rumieniec, jak łaskotanie w gardle niezapowiadające, co się zaraz wydarzy. Z jej oczu odczytał, czego chce.
– Abel – powiedział. – Na imię mam Abel.
≈≈≈≈≈
Potem cisza w eterze przez dwa dni, ale to typowe dla miłosnych historii, dla seksu. Jest, nie ma, jest, nie ma. Umierali ludzie. Jakby codziennie, cały dzień ginął JFK, a w szalonych czasach dzieją się szaleństwa. Prawdopodobnie oboje coś planowali.
Abel wygrzebał pistolet ojca. Nikt o nim nie wiedział. Tylko on. Pojechał do marketu po chusteczki, ale przed sklepem zobaczył wielki napis. NIE MA CHUSTECZEK NIE MA PAPIERU TOALETOWEGO ZAPRASZAMY GDZIE INDZIEJ.
W domu wytarł się ściereczką do naczyń i czuł to w kościach, w gałkach oczu. Jutro nadejdzie ten dzień. Zadzwoni Rona.
Ale jutro nadeszło i pokazało, że się myli. Chory idiota. Czeka na telefon od Rony. Fiut pobolewał – potrzebował milszych ścierek – i tak się dłużej nie dało. Czekać. Ona też tego nie wytrzymywała.
A jeżeli nie żyje? Albo myśli, że on jej nie kocha?
Popatrzył na to od drugiej strony, jak detektywi. Otworzyła się przed nim. Opowiedziała, że mąż ją bije. Że chce wyplątać się z tej sytuacji, ale nie może.
A co na to Abel?
Nic.
≈≈≈≈≈
Istna tragedia.
Kip Blanchard dał się zabić.
Działo się to na parkingu Safeway i przeciwnicy okazali więcej zimnej krwi. „Co za idiota używa gnata w bójce na noże i przegrywa?”.
Kip Blanchard najwyraźniej tak robi.
Trzy dni po pogrzebie Abel pakował do bagażnika swego wozu dwie walizki. Jedną dla siebie, drugą dla niej, dla Amelie. Do tylnej kieszeni w spodniach wetknął chusteczkę do nosa Kipa. Nie jak seryjny morderca obnoszący się ze zdobyczą. Raczej jak kot przynoszący swym ludziom myszy. I nie był głupi. Nie zamierza pokazać jej Amelie. Nie spodziewał się też, że od razu przejdą do kontaktów fizycznych. Chusteczka miała mu po prostu przypominać o tym, co zrobił, kim był.
Mężczyzną.
Kupił kwiaty i jechał powoli. Dzisiaj nie było powodów do pośpiechu. Kiedy znajdzie się tą jedyną, człowiek chce rozkoszować się każdym szczeblem tej pięknej drabiny, która prowadzi do jakiegoś lepszego, wyższego miejsca. Bliżej.
Gdy zatrzymał się przed jej domem, włożył do ust miętówkę. Panowała tu cisza, co dużo mówiło o życiu Amelie, o jej znajomych. Mąż umarł i nikt jej nie pomaga?
– Przepraszam! Panie władzo!
Rona. A tu on. Głupek.
Stała w bezruchu na trawniku przed swoim domem. Spojrzał na trzymaną w ręku bandanę. Białą i zakrwawioną. Słabo. Abel nie był tak do końca mężczyzną, tylko chłopcem, który nie może oderwać się od pechowej króliczej łapki. Rona wycofywała się, rozglądała na wszystkie strony. Kuku na muniu.
Wsunął chusteczkę do tylnej kieszeni spodni.
≈≈≈≈≈
Abel potrzebował małej chwilki.
Rona była stara. A Amelie miała rację. Była chora, wierzyła w paranoje. Z zewnątrz dom emanował szczególną energią, za to w środku zaczynał się zupełnie inny świat. Wszędzie poprzyklejane karteczki, różowe, zielone i niebieskie. „Kaseta z Napisała: Morderstwo! Mleko! Kool-Aid!”. Na myśl o takim życiu Ablowi pękało serce: wysmarowane gównem gacie i zero wnuków. Podszedł do sprawy sprytnie, oswoił niczym węża, mocno objął, mówił, że nic się nie stało, zaprowadził do łazienki i pomógł się rozebrać, puścił wodę jak pracownik opieki domowej, sprawdzając, czy nie jest za gorąca ani za zimna.
Rona się w końcu poddała, jak gdyby oczekiwała, że ten samarytanin powiedzie ją w jakieś lepsze miejsce. Opieka i służba. Może też po prostu utraciła przytomność od nadmiaru stresu.
W każdym razie umarła sama i gdyby policja prowadziła śledztwo – a nie przeprowadzi – doszłaby do wniosku, że niepełnosprawna zmarła w kąpieli. Ludzie tego nie lubią. Nie lubią, gdy umierają same.
Abel dopił herbatę Rony. Bezpieczniej zabrać od niej coś, czego nie można wsadzić do kieszeni. Ta bandana. Głupota, tak. Ale głupota liczy się tylko wtedy, gdy człowiek nie chce zmądrzeć. Był miły, nieodrodny syn swego ojca, ostatni raz odwiedził Ronę, ukląkł przy niej. Zaczynał rozumieć, że ojciec w wielu sprawach się mylił, ale potrafił też mieć rację. Okazywało się, że z Ablem rzeczywiście jest coś nie tak. Jeżeli ktoś zabija dwoje ludzi, a potem jest w stanie przełknąć herbatę, na pewno brak mu jakiejś części. Serca. Sumienia. Abel usłyszał dźwięk syreny i przypomniał sobie o wirusie. Być może zło tkwiło w nim od samego początku. Matka malowała powieki na niebiesko, by uwydatnić błękit danych od Boga oczu. Być może wirus działał jak farba do oczu, wywabiając na wierzch prawdę o Ablu. Ale dobrze było tu sobie posiedzieć. To dowód, że dobro jest tak samo prawdziwe jak zło. Zmarli nie umierają od razu. Dusza odchodzi wolno, stopniowo. Parująca herbata.
I Ablowi naprawdę się to udawało, prawda? Uchodziły na sucho dwa morderstwa.
No, może półtora, ale też coś.
≈≈≈≈≈
Sala numer dwadzieścia cztery niezbyt zmieniła się przez ostatnie dwadzieścia lat, o czym Abel nie wspomniał Amelie. Rozglądała się. Pociągnęła nosem.
– To wybielacz – stwierdziła. – Nie znoszę wybielaczy.
– Przynajmniej czysto – powiedział, brzmiąc jak mąż. Jeszcze nie. Ale już niedługo.
Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Kiedy zadzwonił do drzwi, Amelie zatrzasnęła mu je przed nosem. Powiedziała, że nic jej nie jest. Przeżywała żałobę, o której Abel nie miał pojęcia, bo nie był żonaty, nie wiedział, że miłość i nienawiść są nierozłączne, namiętność jest nieprzyjemna, że nie chciała, żeby mąż jej dziecka umarł, że nie chodzi nawet o Randy’ego, że miłość to miłość. Bolało, że nie wpuściła go do środka, że nie ma tam czego szukać, jak gdyby przyjechał w mundurze, jak gdyby nie należał do niej.
Na końcu otworzyła.
– W porządku – powiedziała. – W porządku.
Abel wszedł do środka. Znowu… szału nie było. Wszędzie papiery. Założyła te dżinsy, dżinsy i sweter, który należał do niego. Kipa. Gubiła się w gąszczu zastawów i hipotek. Wszystko to wyglądało niedobrze, co jeszcze bardziej potwierdzało, że czyn Abla był szlachetny. Kip był skrytym kutasem i dom tonął. Tak jak jej życie. Abel usiadł przy stole.
– Jakieś poszlaki?
– Co?
– Poszlaki – powtórzył.
– Nie wiem. Muszę to ogarnąć, żeby móc jechać po dzieciaki siostry.
No tak. Abel wciąż przyzwyczajał się do tych wszystkich relacji z innymi ludźmi, z jakimi ktoś wchodził do twojego życia. Amelie miała siostrę. Nieżyjącą od trzech dni. Starał się mówić, co należy – „Przykro mi… damy radę” – i z całych sił ukrywał fakty niewłaściwe, na przykład odrobinę zadowolenia. Amelie przyjmowała dzieci, stworzą więc dużą rodzinę. Była to ulga, wstydliwa ulga, którą należało zachować dla siebie, lecz Abel czuł się dobrze ze świadomością, że Amelie będzie go teraz jeszcze bardziej potrzebować. Myślami wrócił do bandany, do krwi.
– Wiedziałaś o broni? – spytał.
Popatrzyła na niego jak na kogoś złego. Nie halo.
– Raport – oznajmił. – Mąż miał przy sobie broń, tak?
– No oczywiście, że wiedziałam. – Znów kłamała.
– Aha.
– Słuchaj – podjęła. – Nie wiem, co tutaj robisz, tak? Już ci mówiłam… jestem pojebana. Ale nie jestem idiotką. Chcesz poznać prawdę? Dowiedzieć się, jaka jestem? Jak się nam razem żyło? Uwielbiałam tę broń, tak? Kip mi ją wsadzał, a czasami wkładał mi ją do ust, kiedy się pieprzyliśmy. Wieczorem tego dnia, gdy zginął, zanim poszedł do sklepu, zapowiedział, że zastrzeli mnie i małego, i siebie, jeśli ta „supergrypa” nas dopadnie, i myśl o tym, że zabije nas za jednym zamachem, tak mnie nakręciła, że zanim wyszedł… znowu dałam mu dupy.
≈≈≈≈≈
– Abel.
Teraz jest teraz. Pokój numer dwadzieścia cztery. Amelie z grymasem trzymała poduszkę.
– Powąchaj.
Abel uwielbiał poczucie, że ciągle ją kocha, mimo że jest paskudną kurwą, obrzydliwą kłamczuchą, nielogiczną kobietą, która nie boi się śmiercionośnej grypy, a obwąchuje hotelową poduszkę. Bywają dobre kłamstwa. Całe jej świntuszenie było ściemą. Kip nie miał broni. Należała ona do ojca Abla, a potem do niego, nie do Kipa. Nigdy. A Abel z wielką radością podjął gierkę.
Przyłożył poduszkę do twarzy, niemal spodziewając się, że kobieta rzuci się na niego, zacznie go dusić. Nic z tych rzeczy. Orzekł, że poduszka jest „świeża jak ranna rosa”, po czym wskoczył na łóżko i uśmiechnął się do niej. Niedługo stanie się sobą. Będzie odwzajemniać uśmiechy.
Obrzuciła gniewnym spojrzeniem jego tors i stopy. Czy był brzydki? Gruby?
– Przepraszam – powiedział. – Już zdejmuję buty.
– Nie możemy spać w jednym łóżku.
Gdzie się podziała miłość? Nie odeszła. Tylko się skryła. Bała się dobrych rzeczy, takich jak anielskie postępowanie Abla, jego delikatnych rąk, grzecznego fiutka.
– Słuchaj – ciągnęła. – Już ci mówiłam… Potrzebuję czasu.
Znowu. Ale ona lubiła wymieniać wszystkie nieszczęścia. Utratę domu, męża, siostry. Usłuchał i przeniósł się na drugie łóżko, zmagając się z nową wielką obawą. A jeśli miłość się nie ukrywa? Jeśli odeszła, a on znalazł się w tym pokoju tylko dlatego, że Amelie bała się jechać sama do Boise?
I może jej się nie chciało.
Wtedy pociągnęła za sukienkę. Tę samą, co w dzień, gdy się poznali. Abel uśmiechnął się. Dobrze się czuł w ich małym świecie, lubił przenośne łóżeczko, które złożył, gruchanie małego Randy’ego. Mieli wszystko, czego potrzebowali, a ta letnia sukienka była dobrym znakiem.
– Co tylko chcesz, Amelie.
– Możesz po prostu… Możemy być cicho? Randy potrzebuje snu, mnie kręci się w głowie i nie chcę zwalać na ciebie całej winy, ale…
Pokazał palcem, że ma zasznurowane usta. Nie sprawiał jej przyjemności, a jemu nie podobały się jej przekleństwa ani wydłubywanie brudu zza paznokci.
– Idę na papierosa – powiedziała.
Zmusi ją do rzucenia, gdy już oswoją się z Boise.
– Proszę bardzo.
Mały drzemał, więc Abel poszedł za nią – na świecie byli źli ludzie, szalała zabójcza grypa – i patrzył, jak wchodzi do telefonicznej budki. Czas zatrzymał się, gdy wkładała monetę. Czy był inny mężczyzna? Inny gliniarz? Inny Kip?
– Joanie – zaczęła, i poczuł, jak rozluźnia mu się żołądek. Po chwili gadki szmatki westchnęła. – Tak że z tym policjantem… wiem, ale jak się nie ma, co się lubi… Być może mam alergię na przyzwoitość albo nie umiem sobie wyobrazić, że w tej fazie życia może zacząć się dla mnie coś dobrego.
Abel wrócił. Te słowa nie miały znaczenia, bo nie były przeznaczone dla niego. Kobiety robią tak przy przyjaciółkach. Kłamią i bagatelizują dobro. Joan była rozwódką, a Amelie była słodka. Nie chciała, żeby Joan żałowała swej samotności.
≈≈≈≈≈
Zapadł zmrok i przyszła pora posiłku.
Wszystko stało się trudne. Nie mogli wynieść dziecka na toksyczny świat, ale nie mogli też zostawić go samego. Abel zaproponował, że pojedzie sam, ale ta perspektywa przeraziła Amelie. „Po co? Żeby wrócić z zarazkami w zimnych frytkach?”. W dodatku pokój numer dwadzieścia cztery ją męczył. Potrzebowała wyjść na powietrze. Abel posłusznie pomógł umieścić dziecko w foteliku. Zaproponował lokal dla zmotoryzowanych, ale ona odrzuciła ten pomysł. Potrzebowała wnętrza, towarzystwa ludzi. Ostrożnie rzucił jakąś uwagę na temat zarazków i Amelie znowu nie wytrzymała. „Przestań krytykować każdy mój ruch”. W końcu zauważył lokal przy drodze i Amelie znów sarknęła. „Ja też umiem czytać”. Zamigał, skręcając na parking, na co Amelie sapnęła. „Nikogo oprócz nas nie ma na drodze. Jesteś świętszy od papieża”. Abel przeprosił, na co kazała mu przestać… „Nieważne”. Kiedy wchodzili do baru, jej mina zrzedła. Poza nimi znajdowała się tutaj tylko jedna, starsza para. Abel poprosił o osobny boks, na co Amelie i kelnerka go wyśmiały, ale tym mniej się przejął. Trochę się wygłupił, jeśli spojrzeć na wszystkie te wolne miejsca. Obiad jakoś zleciał. Klops dla niego, cheeseburger dla niej i butelka dla małego Randy’ego. Abel nie mógł dopuścić do takiego zakończenia ich wielkiego wypadu, musiał się bardziej postarać, wywołać na jej twarzy uśmiech. Mrugnął do niej, zamawiając deser:
– Poproszę kawałek biszkoptu.
Miało być słodko, taka intymna chwila w letniej sukience, lecz Amelie znowu się zbiesiła. „Jak mamy tu z tobą siedzieć, to mógłbyś przynajmniej wziąć coś treściwego”. Abel spuścił głowę. Czuł, że nadchodzi. Chciał to powstrzymać, ale po raz pierwszy w ich wspólnym życiu stracił cierpliwość i burknął:
– Przynajmniej nie jestem potworem.
Ta jej mina. Wybałuszone oczy. Abel zdobył się na przeprosiny, ale Amelie uniosła ręce, jakby była w kościele.
– Nareszcie. Odrobina prawdy!
Zaklaskała, jakby robił postępy, jakby spodziewała się po nim podłości. Abel spojrzał na małego Randy’ego. Śpiący, niewinny, czysty. Tak, Abel robił złe rzeczy, lecz Amelie nie miała o tym pojęcia. Nie chciał być podły. Nie był podły.
Gdy poszła do toalety, zmienił zamówienie, a gdy zobaczyła czekoladowe ciasto, zmarszczyła brwi.
– Naprawdę jesteś takim popychadłem?
Ciąg dalszy w wersji pełnej