- W empik go
Koniec świata, umyj okna - ebook
Koniec świata, umyj okna - ebook
Alicję zaczynają dręczyć ataki paniki. Wkrótce lęk całkowicie opanowuje jej życie. Nie rozumie, co się z nią dzieje; ma niepijącego męża, wystarczająco dobrą pracę i wspierającą rodzinę. Skąd zatem biorą się te stany? Alicja ukrywa swój koszmar, próbując żyć „normalnie”, w końcu jednak traci grunt pod nogami, a kto nie ma kontroli nad życiem, ten przestaje widzieć w nim sens. Szukając przyczyn zaburzeń, Alicja zaczyna dostrzegać to, co wcześniej umykało niezauważone.
Alicja ma napady paniki. Skondensowanego lęku uderzającego znikąd, w różnych okolicznościach, tak potężnego, że człowiek wymiotuje, dostaje biegunki, nawiedzają go na przemian fale gorąca i przeraźliwego zimna. Reszta czasu upływa na lęku przed następnym atakiem, więc skutek jest taki, że człowiek boi się bez przerwy. Własna psychika może być izbą tortur w wewnętrznym więzieniu. W tej opowieści lękowcy odnajdą siebie, a ci, którzy miewają lęki w zwykłym człowieczym rozmiarze, poczują ulgę, że to nie na nich padło. Świetna, do głębi poruszająca proza.
Michał Cichy
„Jesteś z tym sama”, mówi Agnieszka Jelonek. „Strach to twój problem”. I w jakiś przedziwnie pozytywny sposób pokazuje, że dla dorosłej kobiety bycie samą wobec pewnych wyzwań to najkorzystniejsza pozycja, z jakiej może się z tym wyzwaniem zmierzyć. Wąż, któremu tylko my same możemy zdeptać głowę: dziękuję autorce, że jej piękna książka przypomina mi, że to możliwe i że nikt za mnie tego zadania nie wykona.
Justyna Bargielska
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-957838-2-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciekawe, że nagle komuś zależy, żeby ze mną rozmawiać. Waham się chwilę, po czym się rozłączam.
Woda na dole jest stalowoszara, kawałki kry płyną całą szerokością nurtu, niektóre wolno, a niektóre całkiem szybko, jakby śpieszyły się gdzieś bardziej niż pozostałe. Rękawiczki ślizgają się po oblodzonej poręczy mostu, ale za to buty… Buty są porządne, nie przesuwają się ani o milimetr, nawet kiedy stawiam stopę po drugiej stronie barierki. Szkoda ich, mogłabym się nimi cieszyć jeszcze przez jakiś czas, chodzić po zasypanym śniegiem wąwozie i mieć suche skarpety. „Cieszyć się butami” – odlotowo to brzmi w tej sytuacji.
Dziś rano ułożyłam na stoliku wszystkie tabletki, które udało mi się znaleźć w domu, razem czterdzieści siedem sztuk. Po przełknięciu czwartego afobamu moje gardło zamknęło się, jakby ktoś postawił w nim płot z zasiekami, przejścia nie ma. Całe szczęście mieszkam nad rzeką. Mosty łapią brzegi fastrygą, by miasto kompletnie się nie rozeszło. Stoję na jednym z tych mostów i gapię się w dół.
Woda porusza młyn pamięci i niesie mnie do domu babci. Do landrynek kaleczących podniebienie. Do namiotu z koca, w którym szybko robiło się za gorąco, i do dzieci z podwórka, które grzebały patykami w koleinach po dużym fiacie albo gotowały zupę z mleczów.
Przed zmrokiem wracałam do domu babci, żeby porządnie zjeść i żeby nie porwali mnie Cyganie. Czasem myślę o tym, jak by to było, gdyby mnie jednak porwali. Czy mieliby lekarstwo na moje małe wielkie problemy, których nie mogłam nikomu zdradzić? Przed snem (a często śniłam o śniadych kobietach i ich kwiecistych długich spódnicach) babcia czytała mi Stary Testament. W owych czasach Abraham był przede wszystkim dobrym ojcem, Samson miał długie włosy, żona Lota jeszcze się nie odwróciła, a moje lęki pojawiały się tylko w nocy. Potem, latami, zaczęły się przedostawać przez nieszczelny sen i znalazły drogę do codzienności.
Nagle nad mostem pojawia się słońce. Zapala oszronione brzegi i kolczyk w nosie nastolatki zaciągającej się papierosem tam, na dole. Kaczki zrywają się do lotu, tylko po to, żeby zaraz przysiąść kawałek dalej. Świat jest niebrzydki. Nie zamierzam zrobić sobie krzywdy. To byłby straszny wstyd tak się zabić, a ja unikam kompromitujących sytuacji.
Właśnie wtedy but jednak zsuwa się po oblodzonym filarze.
*
Wszystko zaczęło się w hotelu Verdum, do którego przyjechałam napisać artykuł sponsorowany o miejscowym spa, basenach wewnętrznym i zewnętrznym oraz o strefie saun. Dałam się namówić redakcyjnej koleżance z działu Moda na zdrowie na saunę parową, ale kiedy tylko usiadłam na gorących deskach, wszystko zaczęło się bujać. Nie potrafiłam tego ani zrozumieć, ani wytłumaczyć, jednak natychmiast, ale to natychmiast, musiałam się schronić. Otulając się ciasno szlafrokiem, wpatrzona w podłogę ruszyłam w kierunku swojego pokoju, od którego dzieliły mnie tylko korytarz i schody na pierwsze piętro.
– Ty, a widziałaś siłownię? – Dziennikarz z Balkonu twoich marzeń zastąpił mi drogę.
Popatrzyłam w jego jasne oczy. Nagle przypomniały mi się warsztaty reportażowe w Oświęcimiu. Byłam wtedy na drugim roku studiów dziennikarskich i spędziłam tydzień w archiwach Auschwitz, pisząc tekst pod tytułem Higiena w obozie kobiecym. Takie błękitne tęczówki, jakie miał ten facet, dawały szanse na przeżycie.
– I mają co?! – zapytał.
Milczałam, trzęsłam się cichutko. Od czasów studenckich nie napisałam wielu reportaży, choć przecież chciałam.
– Przejażdżki rowerowe! – W kąciku ust utworzył mu się bąbelek śliny. – Można zamówić w recepcji!
Mój żołądek kurczył się i kurczył, jakby poddał się procesowi samozniszczenia. Pokój sto cztery, teraz, natychmiast. Biegłam, a wykładzina kleiła mi się do butów.
Pamiętam, że przesuwając palcami po niezwykle ruchliwej tapecie, dotarłam do pokoju, okna podjeżdżały pod sufit, ściany oddalały się od siebie gwałtownie, rozdzierając podłogę; powstawały w niej dziury w kształcie rombów, dokładnie takich samych, jakie jeszcze rano były tylko wzorem na płytkach. Nie znajdowałam się pod wpływem narkotyków ani leków, ani żadnej chemii innej niż smutek ostatnich kilku lat.
Dotarłam do łóżka i położyłam się pod kołdrą w szlafroku i kapciach. Jednocześnie byłam pewna, że muszę uciekać. Leżałam. Powinnam biec. Nie mogłam się ruszyć.
Była to najdłuższa noc w moim życiu i trwała do samego świtu.
Około dziewiątej wstałam, włożyłam spodnie i bluzę i szczękając zębami ze strachu, zeszłam na śniadanie. Przy stoliku niebieskooki dziennikarz z kolegą pili kawę. Nalałam sobie do ust trochę wody. Oni rozmawiali o tym, jak się wczoraj upili, i to za darmo, ależ im się opłacało, nawet w pakiecie z kacem. Za to dzisiaj popływają godzinkę w basenie i będzie dobrze, może się przyłączę? Popływam, kostium chyba mam? Mogę też bez kostiumu, oni nie mają nic przeciwko temu.
Najwyraźniej nie było po mnie widać, że właśnie oszalałam.
Wyszłam przed hotel, nade mną wisiało słońce, które nie dawało ciepła. Na brzegu jeziora spała łódka, odwrócona do góry spuchniętym brzuchem. Był mróz, postawiłam stopę na zamarzniętym jeziorze. Nie chciało mnie przyjąć. Szłam i szłam, bez kurtki, w lekkich białych hotelowych klapeczkach z napisem „Verdum”, a lód nawet nie zaskrzypiał o tym, że zabawa dopiero się zaczyna.Pani doktor numer jeden, jak ją później nazwałam, przyjmując numerację chronologiczną, a nie jakościową, urzędowała w starym mieszkaniu w kamienicy, na drugim piętrze. Mimo że odwiedziłam potem jeszcze wiele gabinetów, od enefzetowskich cel po apartamenty z reprodukcjami Nowosielskiego, ten pierwszy zapamiętałam najwyraźniej. To trochę tak jak z utratą dziewictwa. Trzeba przeżyć, ale dupy nie urywa.
Przed gabinetem znajdowała się maleńka poczekalnia, tak wąska, że kiedy usiadłam na rozchwianym krzesełku, czubkami butów dotykałam przeciwległej ściany. Przy wejściu wisiał obrazek przedstawiający maki. Unosiły się w przestrzeni bez tła i bez łodyg. Poza tym nie było nawet sztucznej paprotki ani gazety. Ani okna, ani plakatu z napisem: „Always look on the bright side of life”. Nic, tylko te maki.
W gabinecie obok toczyła się cicha rozmowa. Mężczyzna szeptał, a cienkie drzwi przepuszczały tajemnicę spowiedzi. Grzesznik pomieszał alkohol z lekami, to znaczy zapił leki, i było mu strasznie przykro, jego wina, jego bardzo wielka wina. Psychiatra udzieliła mu rozgrzeszenia, pokutę, zdaje się, już odbył. W końcu facet wyślizgnął się na zewnątrz z konfesjonału, ja wstałam i przez chwilę byliśmy tak blisko siebie, że zastanawiałam się, czy nie pocałować go na pocieszenie. Bardziej jednak zależało mi, żeby już sobie poszedł.
Przemiła pani doktor kazała mi usiąść i zaczęła zadawać pytania o męża, mamę, tatę, brata i dziadków. Wszystko układało się we współczesną historię Polski, z traumą wojny u dziadków i peerelu u rodziców, bez spektakularnych urazów psychicznych u mnie w okresie przemian ustrojowych. Kiedy płakałam, gałęzie drzew uderzały o szybę w oknie. To wiatr, to tylko wiatr.
Przemiła zapytała o myśli samobójcze. Usłyszałam, jak mówię, że dają mi trochę wytchnienia.
Wypisała dwie recepty przezroczystym długopisem z niebieskim wkładem. Drzewo drewnianym paznokciem napisało na szybie, że i tak wyląduję w zakładzie zamkniętym.
Wieczorem mąż przyniósł do domu medal za bieg, a ja swoje pierwsze w życiu antydepresanty. Miał coraz lepsze wyniki, zwiększył wydolność tlenową i w ogóle szczycił się bombową formą. Zapowiedział, że teraz zregeneruje się za pomocą snu, bo jutro od rana… wiadomo. Głupio mi było, że nie potrafiłam docenić go tak, jak na to bez wątpienia zasługiwał. Łyknęłam tabletkę i zasnęłam, jakbym wpadła do piwnicy.
Obudził mnie pisk w uszach. Otworzyłam oczy, ale wizja się nie pojawiła. Macając na oślep po stole, zrzuciłam książkę Siedem powodów, żeby przebiec maraton, znalazłam komórkę i zadzwoniłam do przemiłej z informacją, że umieram. Zaleciła, żeby zażyć tę drugą, żółtą tabletkę. Wymacałam opakowanie, wyłuskałam kuleczkę i wzięłam ją do ust, ale nie potrafiłam łyknąć.
Głos przemiłej był bardzo przesterowany, mówiła raz głośniej, raz całkiem cicho. Nie może tkwić na telefonie przez wieczność, ma swoje sprawy.
Leczenie farmakologiczne zakończyło się, zanim się zaczęło. Było to również ostatnie spotkanie z panią doktor numer jeden.
Leżąc na podłodze, wpatrując się w ciemność i słuchając pisku wypalającej się doksepiny, postanowiłam, że też zacznę biegać. Będę miała lepszą wydolność tlenową i temat do rozmów z mężem.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.