Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Koniec to tylko początek - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
28 kwietnia 2025
E-book: EPUB, PDF
19,98 zł
Audiobook
19,98 zł
19,98
1998 pkt
punktów Virtualo

Koniec to tylko początek - ebook

Jackob Philips na emeryturze który wyczekuje już tylko jednego - "Wielkiego finału". Opowieść o kimś kto czekał na śmierć a jej się nie doczekał. Historia z czarnym humorem która pokazuje, że umieranie a śmierć to całkiem co innego. Zobaczycie, że życie bywa przewrotne, a śmierć też ma swoje do powiedzenia.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 143 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Koniec to tylko początek”

Autor: Jakub Wójtowicz

Pani Agnieszko,

z całego serca pragnę podziękować za Pani nieocenione wsparcie i troskę o moje samopoczucie. Dzięki Pani zaangażowaniu i profesjonalizmowi czuję, że każdego dnia robię krok naprzód w zrozumieniu siebie i radzeniu sobie z trudnościami. Pani empatia, wnikliwe spojrzenie oraz umiejętność stworzenia bezpiecznej przestrzeni sprawiają, że czuję się wysłuchany i akceptowany.

Dziękuję za to, że zawsze mogę na Panią liczyć i znaleźć u Pani zrozumienie. Pani pomoc jest dla mnie nieocenioną inspiracją i motywacją do dalszej pracy nad sobą.

Drogi Czytelniku,

Chcę Ci coś wyznać: po wszystkim, co mnie spotkało, dużo łatwiej przychodzi mi pisanie niż mówienie. Kiedy próbuję ubrać w słowa to, co tkwi głęboko w mojej pamięci, głos więźnie mi w gardle, a słowa ulatują. Dlatego przepraszam – tak bardzo chciałbym opowiedzieć Ci to wprost, ale nie potrafię jeszcze wydobyć z siebie tego, co leży mi na sercu.

Mam nadzieję, że rozumiesz. Czasem słowa zapisane na papierze są jedynym sposobem, by uporać się z tym, co niewypowiedziane. Dziękuję Ci, że czytasz – to dla mnie naprawdę wiele znaczy.

Rozdział 1

Jak to możliwe, że każdy dzień zaczyna się tak samo? Siedemdziesiąt lat – a właściwie siedemdziesiąt i pół, ale kto by tam liczył po siedemdziesiątce – i ani jednej spektakularnej katastrofy, która zakończyłaby ten żywot. Przynajmniej tak uważał Jackob. Zwlekał się z łóżka powoli, ostrożnie stawiając stopy na zimnej podłodze, mrucząc pod nosem jak zrzędliwy niedźwiedź, którego obudzono w połowie zimowego snu.

– _No i znowu się obudziłem_, pomyślał z przekąsem. _Kiedy wreszcie przyjdzie ten wielki finał?_

To jego mała poranna rutyna: krótkie zdziwienie, że jednak żyje. Potem szybka ocena potencjalnych zagrożeń (pęknięte kolano, buntujący się kręgosłup, niewyraźne widzenie) i wreszcie konsternacja, że wszystko trzyma się na słowo honoru. Ale trzyma.

Ziewając, doczłapał się do kuchni. Czajnik włączył się z lekkim opóźnieniem – tak jakby i on przechodził już na emeryturę. Jackob wygrzebał z szafki ulubiony kubek w kropki (pozostałość po dawnej kolekcji żony). Wstawił do niego saszetkę z herbatą, którą ktoś nazwał „energetyzującą”. Z przymrużeniem oka zastanowił się, czy takiej herbaty nie powinni raczej reklamować trzydziestolatkowie marzący o awansie, a nie spracowani emeryci czekający na… no właśnie, na co?

– _Na śmierć, panie kolego, na śmierć_, mruknął sam do siebie, przez co zabrzmiało to niczym ponura mantra.

Gdy tylko w kuchni pojawiła się para z czajnika, Jackob stanął przed oknem. Miał widok na spokojną ulicę. Tu starość nie wydawała się niczym niezwykłym; większość jego sąsiadów także przekroczyła już dawno wiek emerytalny. Każdy z nich jednak znalazł sobie jakiś sposób na zabicie czasu. Zosia z parteru, na przykład, prowadziła prywatną wojnę z gołębiami, które brudziły jej balkon. Nieważne, że była to walka bez końca – przynajmniej miała zajęcie. Franek z drugiej klatki kolekcjonował stare radia i po nocach próbował je naprawiać. A Jackob? On czekał.

Od kiedy zmarła mu żona, minęło już parę lat. Dzieci wyprowadziły się dawno temu, wnuki wpadały z krótkimi wizytami, najczęściej na święta. O ile w ogóle trafiały do właściwych drzwi – młodszy z wnuków zawsze się gubił w identycznych klatkach bloku. Sam Jackob nie miał zamiaru narzucać się rodzinie, bo – jak twierdził – _„kto chciałby spędzać czas z tetrykiem, któremu wszystko jedno?”_

Siedząc z kubkiem herbaty, przypomniał sobie, że dziś musi odebrać rentgen kolana z przychodni. Z grymasem na twarzy spojrzał na zegar. Dochodziła dziewiąta. _Trzeba jakoś przebiedować do dwunastej, a potem może coś się stanie._ Rozsiadł się w fotelu i z przyzwyczajenia sięgnął po gazetę. Od lat kupował te same tytuły, głównie dla nekrologów i krzyżówek. Na przeglądanie nekrologów był gotów psychicznie i – co może brzmieć upiornie – był nawet ciekawy, kto dołączył do tamtej strony. Niestety (albo stety), tego ranka żadne nazwisko nie skojarzyło mu się z kimś znajomym. Westchnął zawiedziony.

Zamiast tego przerzucił wzrok na dział kulinarny. Był przepis na zupę dyniową z imbirem i śmietanką kokosową. Jackob poczuł, że przełyk sam mu się krzywi w proteście. Wolał swoją prostą pomidorówkę z ryżem i pieprzem – jak u mamy, bez żadnych egzotycznych dodatków. _Chyba świat rzeczywiście zwariował_, pomyślał, odkładając gazetę.

Zdjął z półki słoik z ciastkami. Jeszcze niedawno to były pyszne, domowe kruche ciasteczka, które upiekła córka, ale ten zapas musiał mieć co najmniej rok. Kto by się jednak tym przejmował? Tyle razy czytał, że ciastka mają wręcz nieograniczoną datę przydatności. W końcu to głównie cukier i tłuszcz – a przecież oba są świetnymi konserwantami. Ugryzł jednego, skrzywił się i ostatecznie zdecydował się odstawić słoik, żeby nie ryzykować połamania i tak już nadwątlonych zębów.

– _No dobra, koniec tej sielanki_, powiedział do siebie, choć w mieszkaniu było cicho. _Trzeba się ubrać i wyjść po ten rentgen. W końcu jak mnie kiedyś wreszcie trafi, to chociaż będą mieć gotowe zdjęcie do sekcji._

Parsknął śmiechem, bo nawet sobie wyobraził minę lekarza, który patrzy na jego przestarzałe zdjęcia rentgenowskie kolana i mówi coś w stylu: „Panie Jackobie, tu i tu widać uszkodzenia, ale nic groźnego. Jeszcze pan pożyje.” – zawsze to samo. _„Jeszcze pan pożyje.”_ A on zawsze takie słowa odbierał bardziej jako wyrok niż obietnicę.

Z lekkim wysiłkiem wciągnął spodnie z kantem – w końcu do przychodni nie pójdzie w domowych dresach, bo jeszcze pielęgniarki by go obgadały. Mruknął pod nosem coś o tym, że w dawnych czasach ludzie doceniali elegancję. Dziś królują klapki i t-shirty z niesmacznymi napisami. _Kiedy ja dorastałem, to się na takie rzeczy nie pozwalało…_

Po kwadransie zmagań z kołnierzykiem i sznurówkami Jackob był gotowy. Zerknął w lustro wiszące w przedpokoju. Twarz może i pomarszczona, włosy mocno przerzedzone, ale w oczach wciąż błyskał jakiś taki figlarny ognik, którego nie potrafiły zagasić kolejne dekady. Tylko co mu po tym ogniku, skoro od dawna nie miał okazji, by z kimś tego błysku użyć?

Wyszedł na klatkę schodową, pomału zszedł na dół, jakby za każdym razem chciał sprawdzić, czy to już dzisiaj. Może jeden nieostrożny krok i… skończyłoby się czekanie. Ale nic takiego się nie stało. Drzwi wyjściowe skrzypnęły, oślepiające słońce uderzyło go w twarz.

– _A jednak, jeszcze żyję_, mruknął pod nosem. – _Co za pech._

Na dworze było zadziwiająco ciepło jak na tę porę roku. Jackob skierował się w stronę przystanku. Pewnie i tak musi przepuścić dwa autobusy, zanim wsiądzie do trzeciego – przecież nikt nie będzie się pchał do zatłoczonego pojazdu, jeśli nie musi. W dodatku te starsze roczniki autobusów zawsze pachną tak dziwnie… mieszanką kurzu, smaru i nadziei, że jakoś dojadą do końca trasy.

I tak zaczynał się kolejny zwykły dzień w życiu Jackoba. Taki sam, a jednak może odrobinę inny, bo każdy w końcu ma w sobie zalążek czegoś nowego. Tylko że Jackob – zdając się nie dostrzegać tej możliwości – wciąż powtarzał w myślach: _„Może jutro, może pojutrze… W końcu musi nadejść.”_

Rozdział 2

Jackob usiadł na zardzewiałej ławce przy przystanku, przyglądając się grupce młodych ludzi skupionych na swoich smartfonach. Widok był dla niego trochę obcy, a trochę znajomy – kiedyś też obserwował pasażerów, tyle że z innej perspektywy: zza kierownicy autobusu.

– _No proszę, ja – kierowca autobusu. Kto by pomyślał, że to było jakieś trzydzieści lat temu…_ – westchnął, poprawiając sztywny kołnierzyk koszuli.

W jego pamięci pojawił się obraz rozklekotanego jelcza, który prowadził po zakurzonych ulicach rodzinnego miasta. Nazywał go pieszczotliwie „Gruchot”, bo przy ostrzejszych zakrętach potrafił tak zaskrzypieć, że Jackob miał wrażenie, iż zaraz odpadną mu drzwi. A przecież to był zaledwie jeden z problemów, z którymi się zmagał. W tamtym okresie miał ledwie czterdzieści parę lat, bujną czuprynę i odrobinę więcej entuzjazmu w sercu. Zwykł mawiać pasażerom: _„Nie martwcie się, dojedziemy. Nawet jeśli w kawałkach!”_ – co jednych bawiło, a innych przyprawiało o panikę.

Czekając na autobus, Jackob wspominał tamte poranki, kiedy stawiał się w zajezdni. Połowa załogi już spała na stojąco, a on – wtedy wesoły i pełen werwy – czuł się królem szosy. Czy to było wyolbrzymione poczucie wolności? Owszem. Ale co poradzić, gdy człowiek ma wrażenie, że między przystankami świat naprawdę należy do niego?

– _Panie Jackobie, pan dziś jedzie na linii 17!_ – wołał do niego dyspozytor, Zbyszek, który zawsze chodził w pogniecionym mundurze z odklejonym guzikiem. – _A dałoby się zamienić na jakąś spokojniejszą trasę, Zbysiu?_ – pytał wtedy Jackob. – _Chciał pan wolne od przygód, to trzeba było do administracji iść._ – Zbyszek przewracał oczami. I tak lądował na najbardziej krętej trasie, gdzie pasażerowie narzekali: a to, że hamulce za ostre, a to, że za ciepło, a to, że za zimno. Wiecznie coś było nie tak. Ale Jackob zawsze znajdował powód, by puścić do kogoś oko, rzucić żartem albo choćby lekko się uśmiechnąć.

Na przystanku zagrzechotała blaszana tablica z rozkładem jazdy, wybudzając go z zadumy. Oto nadjeżdżał współczesny autobus – niskopodłogowy, klimatyzowany, z elektronicznym wyświetlaczem. _„Prawdziwe cacko w porównaniu z moim Gruchotem”_ – pomyślał Jackob. Z sentymentem próbował sobie wyobrazić, co by powiedzieli dawni pasażerowie, gdyby mieli okazję skorzystać z tego wygodnego wehikułu.

Pamiętał, jak w tamtych czasach klamka w drzwiach często się zacinała i musiał wyskakiwać z kabiny, żeby ją naprędce naprawić. Albo jak pewnego zimowego poranka zauważył, że ogrzewanie padło, a przy trzydziestostopniowym mrozie wszyscy pasażerowie siedzieli owinięci w szale i koce. _„Najcieplejszy to jest kierowca”_ – mruknął wtedy w myślach, bo w kabinie, paradoksalnie, aż dusił się z gorąca. Tak, tamte realia były dalekie od dzisiejszego komfortu.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij