Konitzville - ebook
Pruskie Twin Peaks: zagadka, która wstrząsnęła spokojnym miasteczkiem
W Konitzville, w Prusach Zachodnich, życie płynęło powolnym rytmem – do dnia, gdy odkryto poćwiartowane szczątki młodego Ernesta Wintera, ukryte w różnych zakątkach miasta.
Lokalną społeczność ogarnia fala niepokoju. Pojawiają się podejrzenia rytualnego mordu, a uśpione konflikty wybuchają ze zdwojoną siłą. Zanim zagadka zostanie wyjaśniona, przez Konitzville przetoczy się lawina wściekłości i pogardy. Płomienie antysemiztyzmu sięgną wyżej niż kiedykolwiek wcześniej.
Ta oparta na kanwie prawdziwych wydarzeń powieść pokazuje, jak mrok ludzkiej natury zmienia senne miasteczko w epicentrum strachu, manipulacji oraz przemocy. Nienawiść, podsycana przez mieszkańców, przyjmuje w Konitzville różne formy i szybko infekuje okolicę, co staje się zalążkiem najmroczniejszych wydarzeń XX-wiecznej Europy.
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8373-635-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Masz ładne oczy.
– A włosy?
– Włosy też, i skórę.
– Skórę? Gdzie?
– Na dłoniach i na szyi.
– Gdzie jeszcze?
– Tu. – Pocałunek.
– Gdzie jeszcze?
– I tu. – Pocałunek.
– Weź przestań, nie jestem taka.
– Kocham cię.
– Wiedziałam.
Kolejny pocałunek. Tym razem bez sprzeciwu. Przytulenie, westchnienie, podniecenie. Jego ręce we włosach, jej na ramionach. Jego ręce na piersi, jej na rozporku. Ona się trochę wyrywa, on ją trochę przyciska. Uderza go pięściami, z czego on nic sobie nie robi. Ona udaje, że ulega, on wykorzystuje sytuację. Długi, soczysty, namiętny pocałunek. Ona ucieka, poprawia się i mówi coś o pogodzie. On nie ma już śmiałości, rzuca kamieniem albo patykiem bez sensu.
I tak to trwało od kilku miesięcy. Początek lata w starym stuleciu przyniósł suszę. Nie chodzi o gorąco, tylko o wiatry. Tumany kurzu chrzęściły w zębach. Marne plony z i tak marnej ziemi. Ernest uśmiechnął się do niej, ona odpowiedziała tym samym, oboje wiedzieli, że to początek gry. Jego granatowy garnitur gimnazjalisty obsypany był pyłem, ale i tak robił wrażenie. Włosy Helenki, potargane od wiatru i obściskiwania, nie trzymały fasonu pod ledwie wiszącą spinką.
– Jak mnie kochasz?
– Sama wiesz.
– Każdej to mówisz, wiem o tym.
Uśmiechnął się, ściągnął czapkę, gotowy złożyć przysięgę. Tego dnia Helenka obiecała mu więcej, niby w nagrodę za wzorową promocję do piątej klasy gimnazjum. Z tego powodu wrócił wcześniej z Konitzville do rodzinnego Prechlau. Ojciec, Johannes Winter, sprezentował mu bryczkę, którą wracał teraz z naręczem nagród i odznaczeń szkolnych. Oczywiście najpierw zajechał do Helenki.
Ernest był oczkiem w głowie znanego w regionie budowlańca. Jego starsza o pięć lat siostra przeprowadziła się w okolice Preußisch Stargard, do męża, fachowca od maszyn w wytwórni Winkelhausena. Gromadka dzieci, niemała odległość i dostatek, jaki dawała fucha przy produkcji wódek, zwracały ich uwagę raczej w stronę Gdańska. Stary Johannes z synem odwiedzali ją z rzadka, przy okazji interesów. Zazwyczaj kończyło się to rozczarowaniem, wyrażonym w krótkim zarzucie: dziecko, aleś ty skociewiała.
Młody Winter uczył się świetnie. Nawet łacina i francuski nie sprawiały mu problemów. Do tego rachunki, matematyka, nauki przyrodnicze. Gorzej było z niemieckim, nie miał talentów humanistycznych, z czego zdawał sobie sprawę. Prosił często koleżanki z żeńskich klas o pomoc. Przystojny, wyrośnięty blondyn umiał kokietować. Wpadał wtedy w uroczą skromność, że wstydzi się tych głupot, które wypisywał o wierszach Schillera czy Goethego. Odwdzięczał się efektowną drobnostką ze sklepu kolonialnego. Dziewczyny go uwielbiały.
– Helenko, nie mów tak. Przykre, że tak źle mnie osądzasz.
– Możesz mieć każdą, co mi do tego.
– Chcę tylko ciebie. Nie drocz się.
Helenka wyszeptała jakieś niezrozumiałe zaklęcie po kaszubsku, co przyjął za dobrą monetę. Był przyzwyczajony, że mu się nie odmawia. Ojciec planował wysłać go na studia buchalteryjne do Gdańska, a może nawet do Berlina. Miał potem przejąć po nim interes budowlany, szanowany w całym regionie. Johannes zasłynął z budowy kościoła ewangelickiego, którego wraz z przyjacielem Stanisławem Latalskim, starostą Schlochau, był głównym fundatorem. Pobożnego luteranina uznawano za wzór rzemieślniczej solidności. Namawiano, by został przewodniczącym rady i tak już prosperującej, bogatej wioski. Po śmierci żony stracił jednak zainteresowanie pracą społeczną. Interes kwitł, zamówienia przychodziły nawet z odległych miejscowości powiatu. W samym Konitzville był niekwestionowanym autorytetem. Mimo wpływów chciał pozostać na uboczu.
Winterowie mieszkali w starym folwarku. Takiej posesji zazdrościli im wszyscy w Prechlau. Po uwłaszczeniu chłopów dziadek Ernesta kupił za bezcen zabudowania i znaczną część gruntów ornych po Wojciechu Aubrechcie-Prądzyńskim. Podzielił na mniejsze działki i dał w dzierżawę chłopom. Dworek odremontował i solidnie, po prusku urządził. Rolę uprawiali zniemczeni polscy Kaszubi, ale też Kosznajderia. Wszyscy katolicy, trzymani na wsi przez tradycję i brak odwagi. Luteranie szli z prądem, przenosili się do miast, prowadzili cechy i rzemiosła, tworząc nową klasę społeczną. Tak Johannes zajął się budowlanką.
Znowu wiatr zagrodził drogę Helence. Wróciła na bryczkę i wygodnie się rozsiadła. Ernest dosiadł się i wyciągnął przed nią zaciśnięte dłonie. Wybrała lewą. Pusta. Jeszcze raz zamieszał za plecami. Wybrała prawą. Pusta. Roześmiali się. Obie puste. Helenka odgarnęła włosy, trochę złości, trochę zdziwienia. Wyjął z kieszeni marynarki elegancko zapakowane puzderko. Pokręcił nim przed jej twarzą i położył na swoim kolanie.
– No widzisz, jaki ty jesteś.
– Prezent. To, co lubisz.
– Klęknij i daj mi go jak damie. Proś, bym przyjęła. Mów do mnie po francusku.
Wypowiedział jakieś wyuczone zdanie, wystarczająco długie, by zrobić wrażenie. Mogło być o czymkolwiek, dla niej brzmiało jak wyznanie.
– Jeszcze raz.
– Potem.
Złapał jej rękę i położył na kolanie z pakunkiem. Nie puszczał. Helenka leżała na nim, sczochrane włosy przykryły mu biodra. Chciała się wyrwać, ale chwycił ją mocniej. Szamotanina. Gryzła go, zaczęła okładać pięściami. W końcu z pakunkiem uciekła na drugi koniec siedzenia.
– Rozpakuj.
– Poproś.
– Rozpakuj, Helenko, prezent. Proszę.
Dziewucha parsknęła z zadowolenia. Niebieski pakunek otwierał się powoli, puściła wstążka, w środku było pudełko. Wyjęła mały flakonik. Wciągnęła woń, jakby to był haust świeżego powietrza. Zapachniało wielkim światem. Pośród pruskich borów, na nieżyznej, suchej jak pieprz ziemi, z podmuchami wiatru rozpraszały się nuty piżma, trawy cytrynowej, bergamotki, wanilii i egzotycznych cytrusów. Helenka jeszcze raz powąchała, podniosła lnianą kieckę i rozchyliła uda. Już wcześniej zauważył, że była bez majtek. Pierwszy raz zobaczył kobietę w taki sposób, była to miłość od pierwszego wejrzenia…
W empik go