Konsultantka - ebook
Konsultantka - ebook
Przebiega obok roześmianych dzieci, bawiących się w parku. Z biciem serca dociera na brzeg rzeki i oddech więźnie jej w gardle, gdy jej oczom ukazuje się drobne ciało, zaplątane w trzciny, blade i pozbawione życia.
Trzy lata później. Życie Claire jest idealne. Nowy dom na wsi. Nowo narodzone dziecko. Wspaniały mąż u boku. Ale za zamkniętymi drzwiami jej życie rozpada się na kawałki. Kiedy w skrzynce na listy pojawia się list z oświadczeniem, że nie zasłużyła na swoją córkę, staje się jasne, że ktoś zna jej przeszłość... Ktoś wie, że Claire nie zasługuje na swoje idealne życie. I ten ktoś zrobi wszystko, co tylko możliwe, by je zniszczyć.
Klimatyczny, mrożący krew w żyłach i niezwykle wciągający thriller psychologiczny o najgorszym koszmarze każdej matki. Fani K.L. Slater, Shalini Boland i „Dziewczyny z pociągu” będą zachwyceni zwrotami akcji i rysem psychologicznym głównej bohaterki.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-542-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ten dzień był niczym marzenie każdego malarza. Żywe barwy. Jasne, bezchmurne niebo. Porośnięte zielonymi liśćmi drzewa, które odbijały się w migoczącej rzece. Przyjemny poranek pełen oczekiwania na dalszy ciąg letniego dnia: śmiech piknikujących nad brzegiem rodzin, piski dzieci pluskających się w nieoczekiwanie chłodnej wodzie, turyści przepychający się w walce o jak najlepszy kadr do swoich zdjęć.
Kiedy ją zobaczyłam, poczułam, jakby czas miał się zatrzymać. Ale biegł dalej. Ptaki nadal świergotały, jakby to był każdy zwyczajny poranek.
Oddech uwiązł mi w piersi.
Zaplątała się w trzcinę, której łany owinęły się wokół jej bladego ramienia. Prąd nieustannie odciągał je od ciała, aż bark wykrzywił się do tyłu i wyskoczył ze stawu, tak że ręka zaczęła wyglądać jak u połamanej przez dziecko plastikowej lalki. Pozostała część ciała kołysała się pod powierzchnią wody.
Nawet gdyby czas istotnie się zatrzymał, byłoby już za późno. Żeby wszystko naprawić i zmienić ciąg zdarzeń, czas musiałby biec wstecz. Wtedy powstrzymałby mnie przed zapoczątkowaniem serii wydarzeń, przez które znalazłam się w tym właśnie miejscu, gdzie bezradnie obserwowałam małą dziewczynkę wyciąganą z wody.
Policjant brodził w rzece, ale prąd nie stanowił problemu dla jego silnych nóg.
Wydobył ją, sprawdził czy nie ma w ustach żadnych ciał obcych, po czym odwrócił do góry nogami i uderzył w plecy. Za mocno. Z jej ust chlusnęła woda, a mnie serce podskoczyło do gardła.
– Oddychaj! – zawołałam. – Oddychaj!
Jego kolega stanął nad brzegiem, żeby odebrać od niego dziewczynkę. Przekazali ją sobie dość brutalnie, jakby była zwykłą lalką. Walczyłam z chęcią podejścia bliżej, ale jakieś nieznajome palce ściskały mnie za ręce i ciągnęły do tyłu. Gniew szybko jednak ustąpił miejsca rozpaczy. Jej szkliste oczy zdawały się patrzeć wprost na mnie. Dusza już ją opuściła.
Krzyk przestraszył ptaki. Dopiero kiedy opadłam na kolana w błotniste podłoże, a palce wbiłam w ziemię, zrozumiałam, że wydostał się on z mojego gardła.
– Nie!
Ale było już za późno. Mogłam jedynie patrzeć, jak policjant rozpaczliwie próbuje przywrócić ją do życia, uciskając klatkę piersiową i wdmuchując powietrze przez niemal dziesięć minut. W końcu zastąpił go sanitariusz, a on opadł ciężko na ziemię obok niej i odgarnął jej włosy z twarzy. Kiedy sanitariusz ją reanimował, to jej małe ciałko podskakiwało i drżało od wkładanej w to siły, a pierś poruszała się w harmonii z ruchami, giętka i pozbawiona życia.
Zrobiłabym wszystko, żeby usłyszeć jej krzyk. Jednak do moich uszu dobiegało wyłącznie zawodzenie policyjnych syren, kiedy nadjeżdżały kolejne samochody z błyskającymi światłami.ROZDZIAŁ 1
Koła samochodu chrzęszczą na żwirze, kiedy zatrzymujemy się przed domkiem z wapienia. Zostawiliśmy za sobą wiele kilometrów wiejskich krajobrazów i w końcu dotarliśmy na miejsce. Doskonały dom dla naszej małej rodzinki. Przechodzi mnie dreszcz podekscytowania i z uśmiechem otwieram drzwi samochodu. Natychmiast czuję niesamowity zapach wsi. To jest to nowe życie, o którym marzyłam.
Na szczęście nasza córka Olivia jest zaskakująco spokojna. Spała przez bite dwie godziny, odkąd opuściliśmy mieszkanie w Londynie. Ostrożnie odpinam ją z fotelika i podnoszę, żeby mogła zobaczyć dom po raz pierwszy. Budzi się, popiskuje cicho i marszczy powieki w reakcji na jasne, zimowe słońce.
Matt wysiada z samochodu i obejmuje mnie ramieniem. Wdycham zimne, rześkie powietrze, które łaskocze mnie w gardło. Nie ma tutaj ani śladu Londynu.
– I co, szczęśliwa? – pyta Matt, ściskając moje ramię.
– Tak. – Radość otula mnie niczym koc. Przeszłość wydaje się już daleko za nami, zmienia w odległe wspomnienie. To nowy początek dla nas jako rodziny. Liczy się tylko przyszłość.
Na podjazd wjeżdża furgonetka firmy przeprowadzkowej, a na ścieżce biegnącej z boku budynku w stronę domu mojej teściowej pojawia się i ona sama.
– Claire. – Ściska mnie krótko i odbiera ode mnie Olivię. Tuląc dziecko do piersi, oświadcza, że to najpiękniejsza istotka, jaką kiedykolwiek widziała.
Uśmiecham się do Ruth. Mamy szczęście, że z nami jest. Pozwoliła nam zamieszkać w domu jej matki bez opłacania czynszu. Możemy więc zacząć oszczędzać na coś własnego.
Ruth zerka z powątpiewaniem w stronę furgonetki.
– Sporo tego macie.
– Głównie rzeczy dziecka – odpowiadam, odbierając od niej Olivię. Dwaj mężczyźni właśnie wyładowują kołyskę na żwir.
– Musimy sprawdzić, czy wszystko się pomieści. – Śmieję się na te słowa, patrząc na dom. Jest czterokrotnie większy niż nasze mieszkanie. – Pójdę otworzyć – dodaje Ruth i prowadzi nas w stronę drzwi. Ogród zarósł chwastami, które zaczynają się wspinać na grządki przy progu. Wyobrażam sobie, jak poświęcamy z Mattem cały słoneczny dzień na sadzenie nasion, obserwowani przez siedzącą w wózku Olivię.
Serce mi łomocze, kiedy Ruth wyjmuje zestaw kluczy i próbuje jeden po drugim. Nie mogę się doczekać, aż wejdę do środka.
Olivia zaczyna marudzić, więc głaszczę ją po pleckach. Jest głodna. Nakarmię ją, kiedy tylko wejdziemy do środka.
Jeden z kluczy Ruth w końcu pasuje do zamka i daje się nie bez trudu przekręcić.
Przechodzę przez próg i zaczynam kaszleć. Wilgoć, kurz i pleśń. Powietrze cuchnie. Zasłaniam dłonią usteczka Olivii.
– Och – rzucam tylko, rozglądając się dookoła.
Na regale przy drzwiach stoją buty, na haczyku wiszą płaszcze, a na półce przy wejściu leży czekający na wysłanie list. Pozostawiony dawno temu parasol pokrywa gruba warstwa kurzu. Beżowy wyciąg dla wózków inwalidzkich czeka cierpliwie na właściciela.
Pamela, matka Ruth, zmarła na zawał trzy miesiące temu.
– Nie wchodziłam tu przez chwilę – przyznaje Ruth, zbierając z dywanu stertę poczty. – Kto by pomyślał, że tyle tego będzie? – mruczy pod nosem.
Nie tego oczekiwałam. Jestem pewna, że słyszałam, jak Ruth mówiła coś o wysprzątaniu domu na nasz przyjazd.
Okrążam ją i rozglądam się w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłabym nakarmić Olivię. Plastikowy chodzik na kółkach blokuje wejście do pokoju dziennego. Odsuwam go na bok i siadam na skraju kwiecistej sofy. Rozpinam bluzkę i przysuwam Olivię do suchego, pomarszczonego sutka. Z początku walczy i mnie odpycha. Poprawiam uchwyt, aż w końcu się udaje. Kiedy zaczyna mocno ssać, wzdycham z ulgą. Olivia i ja mamy problemy z karmieniem piersią, ale jestem zdeterminowana, by sobie z tym poradzić. Pielęgniarka powiedziała, że pomaga to zbudować więź z dzieckiem.
Rozglądam się po pokoju dziennym. Na kominku stoją zakurzone ozdoby i fotografie. Na stoliku leży otwarta książka. Dom pozostawał nietknięty od odejścia Pameli, czuję się w nim jak nieproszony gość. Matt przynosi mi herbatę w filiżance z kwiecistymi wzorami, a Ruth znajduje dla niej jakąś podstawkę.
– Musimy kupić mleko – oznajmia przepraszającym tonem Matt, lecz ja sączę herbatę z wdzięcznością, starając się nie zbliżać jej zbytnio do dziecka. To mnie uspokaja.
– Sporo tu antyków – mówi Ruth. – Ufam wam i wiem, że dobrze będziecie się z nimi obchodzić.
Wyobrażam sobie chodzącą już Olivię, która krąży po domu, siejąc zniszczenie.
– Niektóre rzeczy będzie trzeba wynieść – odpowiadam. Przez ostatni tydzień przeglądałam w sieci meble. Myślałam, że w końcu będziemy mogli wybrać własne.
– Nie wiem, dokąd mielibyście je wynieść. – Ruth się krzywi.
Zamierzam wspomnieć o jej wielkim domu w głębi ogrodu, ale chwytam spojrzenie Matta i milczę.
Do środka wchodzi jeden z mężczyzn od przeprowadzek, całkiem zdyszany.
– Gdzie postawić kartony? – pyta. Rozglądam się dookoła.
– Na piętrze? – podsuwam.
Ruth idzie razem z nim. W końcu zostaję sama z Mattem i Olivią. Odprężam się nieco i przyglądam uważniej wnętrzu. Gruntowne sprzątanie oraz zawieszenie obrazów nie powinno stanowić większego problemu. Zmienimy ten dom w nasze miejsce.
Na piętrze rozlega się jakiś huk, moje mięśnie natychmiast tężeją. Filiżanka wypada z moich dłoni i ląduje na dywanie. Wydaję z siebie krzyk, kiedy gorąca ciecz rozlewa się na moich dżinsach.
Piętro wyżej Ruth krzyczy na mężczyzn, zaś Olivia zaczyna płakać. Matt natychmiast podbiega, a ja sprawdzam, modląc się, czy nigdzie nie jest mokra od herbaty.
– Przepraszam – mówię do Matta, czując napływające do oczu łzy.
Mogłam ją poparzyć. Moje dziecko mogłoby mieć przeze mnie blizny.
– Nic nie szkodzi – odpowiada Matt i obejmuje mnie. – Jeden z nich musiał coś upuścić. Wystraszyłaś się.
Słyszę w jego głosie oskarżycielską nutę. On się nie wystraszył. Gdyby to on trzymał filiżankę, herbata by się nie wylała.
Wszystko ostatnio sprawia, że podskakuję ze strachu.
Miałam nadzieję, że to się zmieni, kiedy przyjadę na wieś, ale niezależnie od tego, jak daleko się przemieszczam, pewne rzeczy wciąż mnie nie opuszczają.
*
Zasłaniam część twarzy rękami i zerkam przez palce w oczekiwaniu na następny cios. Policzek mam zimny od kuchennych płytek. Leżę tam, gdzie upadłam. Nie mam odwagi się ruszyć, żeby jeszcze bardziej go nie rozzłościć.
W końcu nadchodzi.
Czuję połączenie ze skórą, pękającą kość. Wrażenie jest w pełni fizyczne. Jestem otępiała, pozbawiona emocji. Ale uderzenie jest mocne i przyciskam instynktownie dłoń do ust, żeby nie krzyknąć. Moja córka śpi na piętrze.
Jestem uwięzionym zwierzęciem, zastygłym w jednym miejscu, a on wyładowuje swój gniew, cios za ciosem. Zasługuję na to. Starałam się sprawiać mu przyjemność, być idealną żoną i matką, ale wciąż nie jestem wystarczająco dobra. Nigdy taka nie będę. Potwierdzają to moje blizny. Potwierdza to moje czarno-niebieskie ciało. On nigdy nie będzie nienawidził mnie tak bardzo, jak ja sama siebie nienawidzę. Jestem do niczego. Jestem nikim. Leżę nieruchomo i pozwalam mu skończyć, zmęczyć się.
Kiedy opada z sił, na sam koniec częstuje mnie wymuszonym kopniakiem w żebra. Potem podchodzi do blatu i nalewa sobie kieliszek czerwonego wina, tego kosztownego, które kupił w strefie bezcłowej podczas zeszłorocznego powrotu z Buenos Aires. Wychodzi z kuchni, a ja słucham jego kroków na schodach.
Kiedy dobiega do mnie odgłos zatrzaskujących się drzwi jego gabinetu i wiem, że już zakończył swój dzień, wstaję na trzęsące się nogi. Krzywię się, opierając ciężar ciała na tej lewej. Musiałam się w nią uderzyć, kiedy upadałam. Odruchowo sprawdzam, czy wszystkie kończyny mam całe, rejestruję w głowie każde z obrażeń. Stare rany już się zabliźniają, nowe będą potrzebowały czasu. Moje ciało jest jednym niekończącym się cyklem cierpienia i powrotu do zdrowia. Ale coraz trudniej jest mi podnosić córkę bez krzywienia się z bólu.
Wychodzę na korytarz, żeby spojrzeć w lustro. Przyglądam się uważnie swojej twarzy, jakby była namalowanym portretem. Oko mam podbite, zaś na policzku – nowego siniaka. Poprzedni, na drugim policzku, zaczyna już żółknąć. Wmawiałam sobie, że niebawem zblednie na tyle, aż będę mogła zakryć go makijażem i wyjść do supermarketu lub nawet na spotkanie z innymi matkami. Ale on dopilnował, żeby to było niemożliwe. Nie mogę opuścić domu w takim stanie.
Przez chwilę wyobrażam sobie chłodne powietrze na skórze i ciepło promieni słońca na twarzy. Ale idea wolności jest tylko fantazją, na którą pozwalam sobie od czasu do czasu. Bo z domu nie wychodziłam już od miesięcy.
Jestem całkowicie uwięziona.ROZDZIAŁ 2
Płacz Olivii staje się coraz głośniejszy. Mam ochotę poczytać książkę poświęconą wzorcom snu u małych dzieci, ale nawet tego nie jestem w stanie zrobić. Utknęłam na drugiej stronie. W ten sposób nigdy się nie dowiem, jak ją usypiać w nocy. Nie mogłam się skupić, jeszcze zanim zaczęła płakać. Moje myśli zaprząta wszystko, co trzeba tutaj zrobić, i troski o to, jak sobie poradzę z opieką nad moją córeczką. Liczyłam na to, że spokojna atmosfera wsi mnie ukoi, dzięki czemu nawiążę z nią silniejszą więź. Niestety lektura książek dla mam okazuje się bezowocna. Nie mam ani chwili dla siebie.
Sofa jest niczym wyspa pośród stosów brązowych kartonów. Znajduje się w nich mnóstwo rzeczy do rozpakowania, których nie ma gdzie poustawiać. Każda szuflada zapchana jest rzeczami Pameli. Ruth powiedziała, że planuje wszystko przejrzeć sama, przedmiot po przedmiocie. Nie jest jeszcze jednak na to emocjonalnie gotowa. Tymczasem to my się o wszystko potykamy i manewrujemy wśród kartonów stojących w każdym pokoju. Jesteśmy na etapie przejściowym, czekamy. Wszystko w tym domu pokrywają warstwy kurzu. Kiedy znikną stąd rzeczy Pameli i w końcu się rozpakujemy, tak by można było zobaczyć dywan, wysprzątam tu wszystko do czysta.
Płacz staje się coraz głośniejszy. Wyginam plecy. Moje ciało nie przystosowało się jeszcze po ciąży do normalnego funkcjonowania. Kręgosłup nie jest prosty i mam niewłaściwą postawę. Stale się nachylam, żeby zmienić pieluchę, uspokoić Olivię, wykąpać ją. Jestem w szoku, jak my, matki, w ogóle sobie z tym wszystkim radzimy. Pochylamy się z szacunkiem nad naszymi dziećmi, kłaniamy do ich stóp – zupełnie, jakby były półbogami wymagającymi czci w ramach ofiary, za jako taki spokój w naszym życiu.
Płacz ustaje. Ona nie żyje. Taka myśl wdziera się do mojej świadomości. Wiem, że powinnam ją zlekceważyć, ale nie potrafię. Wyobrażam sobie Olivię uwięzioną między kołyską a ścianą, niezdolną do zaczerpnięcia oddechu. Czuję lodowaty dreszcz.
Wbiegam po schodach, przeciskając się obok wyciągu dla wózków.
Olivia śpi spokojnie w swojej kołysce, tuż obok pluszowego króliczka, w jednej z sypialni w domu Pameli. Oddycham z ulgą. Twarzyczkę wciąż ma wilgotną od łez. Mam ochotę zetrzeć je palcem, ale boję się, że ją obudzę.
Wysłużone łóżko tuż obok kołyski należy do mnie. Czarna farba odłazi od metalowej ramy, a materac zapadł się na samym środku. Jestem jednak wyczerpana, więc postrzegam je teraz jako najwygodniejsze łóżko na świecie. Kładę się powoli, starając się nie hałasować, żeby nie zbudzić Olivii. Sprężyna na środku pojękuje, wbijając mi się w kręgosłup, a z materaca zaczyna się unosić zapach wilgoci. Nic mnie to nie obchodzi. Tylko pięć minut snu, choćby nawet i pięć sekund.
Odzywa się dzwonek u drzwi.
Następuje chwila ciszy, bezruchu tak zupełnego, że muszę wstrzymać oddech, by jej nie zakłócić. Wtedy dźwięk rozlega się ponownie, a krzyk Olivii rozdziera powietrze.
Odrzucam poduszkę i stawiam stopy na podłodze. Nie ma mowy, żeby moje dziecko teraz zasnęło. Podnoszę ją, przytulam do piersi i zaczynam kołysać.
Trzeci dzwonek.
– Idę! – wołam. Może to Ruth przyszła do mnie zajrzeć. Muszę zejść po schodach, zanim sama użyje klucza. Już pierwszego wieczoru w tym domu przyszła, kiedy kładłam Olivię do łóżka. Znaleźliśmy ją w pokoju dziennym, grzebiącą w komodzie i szukającą płyt DVD, które pożyczyła Pameli przed jej śmiercią.
Dostrzegam sylwetkę gościa przez matową szybę w drzwiach. Miga coś czerwonego. Za wysoka postać, żeby to mogła być Ruth.
Otwieram drzwi i patrzę na kobietę w czerwonym płaszczu, która uśmiecha się do mnie ciepło i wyciąga wypielęgnowaną dłoń. Na drugiej ręce trzyma małe dziecko w identycznym, czerwonym płaszczyku.
– Cześć – mówi. – Jestem Emma. Mieszkam przy końcu ulicy.
Uśmiecham się do niej i wyciągam rękę, przytrzymując sobie Olivię uniesionym udem. Jestem zakłopotana dziecięcymi wymiocinami, które zaschły na ramieniu mojego rozciągniętego swetra, i zastanawiam się, jakim cudem Emmie udaje się zachować tak nieskazitelny wygląd. Ma ładne, jasne włosy, nosi też drogie ubranie.
– Claire – przedstawiam się, a Olivia wydaje z siebie pisk, jakby chciała dołączyć do rozmowy. Dziecko Emmy patrzy w niebo, nieświadome wszystkiego co dzieje się obok. Zakładam swoje kręcone, brązowe włosy za uszy, mając nadzieję, że nie zapomniałam ich dziś rano rozczesać.
Emma z pewnością uważa mnie za niechluja, ale wydaje się niczego nie zauważać.
– Cieszę się, że wprowadził się tu ktoś z małym dzieckiem – mówi z uśmiechem. – Zauważyłam furgonetkę i pomyślałam, że się przedstawię. Jesteś córką Ruth, prawda?
– Jej synową – koryguję pospiesznie.
– Ach. – Emma rzuca mi coś, co wygląda na pełne współczucia spojrzenie.
– Znasz ją?
– Wszyscy ją znają. To ktoś, kogo w tej wsi po prostu wypada znać. Jeśli jesteś jej synową, to z pewnością zostaniesz otoczona opieką.
Uśmiecham się, zamyślona. To część charakteru Ruth, której w ogóle nie znam.
Emma się pochyla i podnosi brązową, papierową torbę z logo sklepu, który widziałam w pobliskim miasteczku.
– Kupiłam trochę ciasta w ramach sąsiedzkiego powitania. Mogę wejść?
Chciałabym odmówić. Nie mam siły na rozmowy. Emma przeszła już jednak przez próg i wkroczyła do mojego domu.
– Mam zdjąć buty? – pyta, siadając na brudnym stopniu i manewrując dzieckiem podczas rozpinania obuwia.
Krzywię się. Dom jest taki zapuszczony. Za chwilę blade rajstopy Emmy staną się całe czarne od ziemi i kurzu.
– Przepraszam za bałagan – mówię, wskazując nierozpakowane kartony.
Emma się uśmiecha.
– Trudno utrzymać porządek, kiedy ma się dziecko.
– Jak ma na imię twoja córeczka? – pytam.
– Lizzie. A twoja?
– Olivia.
– Ile ma?
– Dwa miesiące.
– Lizzie ma trzy.
Interakcja opiera się na dokładnie tym samym skrypcie, jaki obowiązuje w kontaktach z innymi matkami. Taka sama rozmowa przeprowadzana jest w każdej grupie matek z dziećmi w całym kraju. Pytania i odpowiedzi mamy tak doskonale wyuczone, jakbyśmy spotykały się wcześniej setki razy.
– Chodź – mówię, starając się brzmieć przyjaźnie.
Kiedy prowadzę Emmę do fatalnie wyglądającej kuchni, zaczynam patrzeć na dom w zupełnie inny sposób. Byłam przekonana, że kiedy tylko usuniemy z Mattem wszystkie zbędne rzeczy, zaczniemy kształtować wnętrze według naszego gustu. Teraz jednak zauważam odpadające tapety z lat siedemdziesiątych i jakieś bliżej niezidentyfikowane plamy na dywanie.
– To dom babki Matta – wyjaśniam. – Niedawno zmarła.
– Tak mi przykro – mówi Emma ze smutkiem.
– W porządku. Nie znałam jej zbyt dobrze. Ale moja teściowa… jej trochę trudniej się z tym pogodzić. Chciałabym zawiesić parę obrazów, może odmalować dom. Ale Ruth… – Próbuję znaleźć najlepszy sposób, by to powiedzieć i nie zabrzmieć jednocześnie jak niewdzięcznica. – Ruth chce na razie pozostawić dom bez zmian. Wciąż jest w żałobie.
– To musi być dla niej trudne.
– Tak, wiem. – Sama straciłam matkę lata temu i pamiętam, jak ciężko było mi pozbyć się jej rzeczy.
– To niesamowite miejsce. Ma długą historię.
Emma stoi przy kuchennym blacie, trzymając Lizzie pod jednym ramieniem, i grzebie w szufladzie w poszukiwaniu noża do ciasta. Odkładam Olivię i podchodzę do zlewu pod oknem, żeby napełnić czajnik. Za oknem, na końcu ogrodu, widzę dom Ruth i Jacka. Ciemny, ponury kształt. W środku nie ma nikogo.
– Jak duży kawałek dla ciebie? – pyta Emma, odmierzając ciasto nożem.
– Mały.
Zerkam zazdrosnym okiem na jej smukłą talię i zastanawiam się, jak to możliwe, że niektóre kobiety tak szybko wracają do formy po porodzie.
W pokoju dziennym odstawiam herbatę i ciasto, po czym proponuję Emmie miejsce na starej sofie. Kwieciste poduchy uginają się podczas siadania.
Kiedy jemy, Emma opowiada mi o wszystkim, co można zrobić w okolicy. Przy drodze jest park, a miejscowe matki raz w tygodniu organizują plac zabaw na wsi.
– Więcej atrakcji jest w Oxfordzie – mówi. – To tylko pół godziny jazdy samochodem. Mają tam jogę dla dzieci, basen i kino dla maluchów. Na cokolwiek masz ochotę, możesz tam wybrać się z małą.
– A ty? Co robiłaś wcześniej? – pytam.
– Wcześniej?
– No wiesz, przed Lizzie. Przed macierzyństwem. Przed pieluchami i bezsennymi nocami.
Emma się śmieje.
– Pracowałam w zarządzie firmy. Teraz nie potrafiłabym sobie tego wyobrazić. A ty?
Mam dziecinną ochotę jej zaimponować.
– Jestem dziennikarką – odpowiadam. To białe kłamstwo. Byłam nią kiedyś. Teraz odnoszę wrażenie, że to działo się w innym życiu.
– Lokalna prasa?
– Nie, jedna z większych ogólnokrajowych gazet. W Londynie. – Uśmiecham się nerwowo, zastanawiając się, czy nie zapyta mnie za chwilę o tytuł. Nie chcę jej odpowiadać. Kto wie, czy mnie nie wyszuka w sieci i nie zobaczy, że nie pracuję tam już od trzech lat.
– Oj, ogólnokrajowa prasa. Ciężko się dostać do takiej redakcji. Musiałaś być zdeterminowana.
Kiwam z zakłopotaniem głową. Nie chcę o tym rozmawiać. Nie chcę sobie przypominać, jak dobrze rozwijała się moja kariera, zanim wszystko się gwałtownie skończyło.
Emma szuka mojego spojrzenia.
– Co sprowadza cię aż tutaj? Z Londynu to przecież kawał drogi.
– Mój mąż jest weterynarzem. Szykuje tutaj nową praktykę. Chcieliśmy też być bliżej jego rodziców, żeby pomogli nam przy Olivii. Jestem dzięki temu mniej samotna.
Czuję, że się czerwienię. Nie chciałam się do tego przyznać.
Ale Emma patrzy na mnie ze zrozumieniem.
– A gdzie mieszka twoja rodzina? – pyta.
– Mojego ojca wiecznie nie było. A matka… zmarła. Dawno temu. – Podnoszę filiżankę i upijam łyk, ukrywając emocje. Jutro wypadają urodziny mojej mamy. W ten dzień zawsze wszystko do mnie wraca.
– Bez czyjegoś wsparcia jest zawsze trudno. Moi rodzice też już odeszli.
– Przykro mi.
– To było dziesięć lat temu. Byłam jeszcze dzieckiem.
Siedzimy przez chwilę w milczeniu, po czym rozmowa wraca na temat dzieci. Wzorce snu. Karmienie. Kolka. Ten temat jest przynajmniej komfortowy. Z Emmą rozmawia się naprawdę przyjemnie i nawet nie zauważam upływu czasu. Dyskutujemy tak, aż zaczyna się ściemniać, ale Emma nie wydaje się skora do powrotu do domu.
Kiedy w końcu wstaje i szykuje się do wyjścia, zbliża się już pora snu Olivii, ale i tak nie chcę, żeby Emma sobie poszła. Dopiero teraz sobie uświadamiam, jak bardzo brakowało mi towarzystwa. Matt pracuje do późna, od kiedy się wprowadziliśmy, a ja zawsze kładę Olivię sama.
W progu, pod wpływem impulsu, zapraszam Emmę i jej partnera na kolację pod koniec tygodnia.
Dostrzegam na jej twarzy jakiś cień i natychmiast tego żałuję. Jest jeszcze za wcześnie. Ledwie się znamy.
– Nie mam partnera – odpowiada. – Jestem samotną matką. – Na moich oczach wydaje się kurczyć w sobie, a jej oczy wilgotnieją.
– Och – odpowiadam, zaskoczona. – Przepraszam. Nie chciałam…
W końcu się prostuje i zaciska na moment powieki.
– Nie szkodzi – mówi z wymuszonym uśmiechem. – Przynajmniej mam Lizzie.
Odrzuca z ramion jasne włosy, odwraca się i odchodzi. Czuję się fatalnie, że ją zasmuciłam, zwłaszcza po tak miłym po południu. Miałam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy, a teraz wszystko spieprzyłam.
Wracam do pokoju dziennego, gdzie czuję przytłaczającą ciszę. Bez głosu Emmy dom wydaje się oddychać, rytmicznie się przy tym unosząc i opadając. Nawet we własnym pokoju czuję się niepewnie, jakby ktoś mnie obserwował.
Olivia wodzi za mną wzrokiem, kiedy sprzątam filiżanki. Może to ona. Może własne dziecko działa mi na nerwy. Zawsze tak patrzy, a ja nie wiem, co sobie myśli. Czasami wydaje mi się, że zagląda mi w głąb duszy i ocenia wszystkie moje matczyne błędy.
Puk. Puk. Puk.
Podskakuję, słysząc ten dźwięk. Dochodzi z góry. Delikatne, rytmiczne pukanie.
Podnoszę Olivię i idę na piętro. Ledwie pół godziny temu dom wydawał się otwarty i ciepły, pełen śmiechu Emmy. Teraz powietrze jest ciężkie.
Puk. Puk. Puk.
Docieram na szczyt schodów i zerkam przez otwarte drzwi do łazienki.
To tylko żaluzja stukająca o ramę okna. Emma musiała je otworzyć, kiedy korzystała z toalety.
Wypuszczam powietrze z płuc i śmieję się nerwowo. Co jest ze mną nie tak? Jak mogę tak paranoicznie reagować na każdy odgłos?
Olivia patrzy na mnie i zaczyna płakać. Zaraz przypominam sobie, jak spokojna pozostawała Lizzie przez cały pobyt tutaj. Moja córka wymagała wtedy nieustannej uwagi. Zaciskam zęby, kiedy narasta we mnie znajomy gniew. Odpycham go od siebie pospiesznie, pozwalając napłynąć poczuciu winy. Chciałabym dać mojej córce tyle miłości, na ile zasługuje, ale chyba po prostu nie mam jej w sobie.
Czasami się zastanawiam, czy jej starsza siostra byłaby inna? Gdyby przeżyła. Czy okazałaby się bardziej pogodnym dzieckiem? Czy łączyłaby nas silniejsza więź?
Może Olivia bierze ze mnie przykład. Utrata jej siostry przytępiła moje emocje i nie mogę przez to kochać własnego dziecka tak, jak powinnam. Może wyczuwa mój strach i go odzwierciedla.
Trzymając córeczkę na jednej z rąk, podciągam żaluzję w łazience i zamykam okno. Widać przez nie ogród. Patrzę na sadzawkę: ciemną dziurę pełną brudnej wody, w której odbija się blask księżyca. Drżę, wyobrażając siebie samą pod tą ciemną powierzchnią, wplątaną w rosnące na dnie wodorosty. Niebezpiecznie mieć sadzawkę, kiedy w domu jest małe dziecko. Wystarczy chwila nieuwagi i może dojść do nieszczęścia. Nie pozwolę Olivii bawić się w ogrodzie, dopóki woda nie zostanie wypompowana. Księżyc skrywa się za przesuwającą się po niebie chmurą i sadzawka znika wśród ciemnozielonej trawy. Ale wiem, że tam jest – mroczna, głęboka dziura, która czeka, aż wydarzy się wypadek.ROZDZIAŁ 3
Kiedy budzę się następnego dnia, mam chwilę spokoju, zanim sobie przypominam, że moja matka miałaby dziś urodziny. Siadam i czuję narastający w głowie ból. Sięgam po leżący przy łóżku paracetamol. Kolejne urodziny, których nie będzie mogła świętować. Powraca rzeczywistość, kiedy zaczynam poranną rutynę, karmiąc Olivię i przygotowując śniadanie. Podczas gdy Matt szykuje córkę do drogi, zapalam świecę, która wypełnia kuchnię zapachem pomarańczy – ulubionym aromatem mojej matki. Stoję przez chwilę nieruchomo z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie ją tuż obok mnie. Po policzkach płyną mi łzy, ale już po chwili słyszę płacz Olivii. Ocieram wilgoć grzbietem dłoni.
– Gotowa do wyjścia? – pyta Matt, muskając lekko moje ramię.
Odwracam się, a on dostrzega zaraz mój smutek. Obejmuje mnie i trzyma przez chwilę.
Odsuwam się po kilku sekundach.
– Jestem gotowa.
Zdmuchuję świecę i idę w stronę drzwi. Mam w torbie drugą, którą zamierzam zapalić na grobie matki. Trudno uwierzyć, że minął rok, od kiedy odwiedziłam go po raz ostatni.
Matt zawozi nas do Wimbledonu, gdzie jest pochowana. Po drodze zatrzymujemy się na stacji benzynowej, w której kupuję kwiaty i butelkę wody. Ignoruję wystawione czerwone róże i skupiam uwagę na pomarańczowych oraz żółtych chryzantemach, które najbardziej lubiła.
Na cmentarzu siedzę ze skrzyżowanymi nogami na trawie, a wiatr rozwiewa mi włosy. Ziemia jest twarda i czuję lutowy ziąb przenikający moje dżinsy. Przyjeżdżałam tu w urodziny mamy przez dwanaście ostatnich lat. Napełniam wbudowany wazon wodą z butelki i układam starannie barwne kwiaty. Niektóre już zaczynają opadać, więc wsypuję do wody zawartość niewielkiej paczuszki, którą przyklejono do jednej z łodyg. Mam nadzieję, że wytrzymają jeszcze kilka godzin walki z żywiołami.
Stawiam świecę na zimnym, płaskim granicie i zapalam pierwszą zapałkę. Udaje mi się dopiero przy trzeciej, ale tę natychmiast gasi wiatr. Każdego roku to samo. Pojawia się maleńki płomyk i zaraz znika, ale to wystarczy, żebym się z nią tym światłem podzieliła, choćby przez sekundę.
– Wszystkiego najlepszego, mamo – szepczę, ale moje słowa porywa wiatr.
Zamykam oczy i próbuję ją ożywić. Jej zapach, perfumy wymieszane z aromatem truskawkowego szamponu. Wyobrażam sobie jej głos, uśmiech na powitanie. Dotyk jej ramion, tak silnych, kiedy byłam dzieckiem, a potem słabych i kruchych, zanim odebrał mi ją rak. W myślach widzę ją trzymającą Olivię, kołyszącą ją delikatnie i patrzącą na nią z uczuciem.
Nie tak miało być.
Rozglądam się po cmentarzu. Widzę Olivię z Mattem po drugiej stronie rozległej przestrzeni. Matt się pochyla, by przeczytać napisy na nagrobkach, a Olivia zwisa w nosidełku. Dobrze, że jest za mała, by to zrozumieć.
Po mojej stronie drzewa genealogicznego jestem tylko ja. Mój ojciec zniknął, by rozpocząć nowe życie w Afryce Południowej na długo przed odejściem mamy. Cieszę się, że Olivia wychowa się w rodzinie Matta. Mam nadzieję, że wszyscy będziemy mogli dać jej miłość. I że nie odczuje braku dziadków od strony mamy.
Rozmawiam z mamą, jakby wciąż żyła. W jej urodziny rok temu zwierzyłam się jej i opowiedziałam, jak bardzo pragnę dziecka. Staraliśmy się przez dwa lata, byłam już tym wyczerpana. Wciąż cierpiałam po stracie siostry Olivii i utraciłam już wiarę w następną szansę od losu.
Nie wiedziałam, że kilka miesięcy po odwiedzeniu grobu matki ujrzę na teście ciążowym dwie kreski. Od tamtej pory nasze życie zmieniło się nieodwracalnie. Mieliśmy Olivię, przeprowadziliśmy się. Teraz mam wszystko, o czym marzyłam przez ostatni rok. Chyba naprawdę dostałam drugą szansę. Okazję do naprawienia wielu spraw.
Dlaczego w takim razie nie jestem szczęśliwa?
Dotykam zimnego kamienia i słowa zaczynają się wylewać. Opowiadam matce o moim zmęczeniu. O tym, że nigdy nie mogę się normalnie wyspać. Macierzyństwo nie spełniło moich oczekiwań. Nie dostrzegam więzi łączącej mnie z córką. Czasami myślę, że nie zasługuję na bycie rodzicem. Że nie nadaję się na matkę.
Kiedy kończy mi się oddech, wciąż nie ma żadnej odpowiedzi, żadnego pocieszenia czy porady. Tylko wiatr szumiący wśród drzew. Chciałabym, żeby matka wskazała mi drogę, żeby poinstruowała mnie, jak mam pokochać swoją córkę tak, jak ona kochała mnie.
Czuję dłoń na ramieniu i podryguję.
– Wszystko w porządku? – pyta Matt. – Trochę już ci tutaj zeszło.
Olivia bawi się paskami nosidełka.
– W porządku – odpowiadam i wstaję powoli. – Opowiadałam mamie o Olivii.
– W końcu może poznać swoją wnuczkę – mówi Matt, a ja czuję napływające do oczu łzy. Jedyny wspólny czas mojej mamy i Olivii będzie tutaj, przy tym grobie, rok po roku. – Wszystko będzie dobrze – dodaje.
Ale nie może mi tego obiecać.
*
Kiedy ruszamy w podróż powrotną, Matt informuje mnie, że ma dla mnie niespodziankę. Zatrzymamy się w Richmond Park, żeby zobaczyć sarny.
Po przyjeździe na miejsce Matt wyjmuje Olivię z fotelika i przypina ją do siebie. Dziecko się uspokaja zaraz po tym, jak czuje bliskość jego ciała. Lubię patrzeć na nich razem – brązowe oczy Olivii i wysoko osadzone kości policzkowe to spadek po ojcu. Jest przy nim taka drobniutka. Przez chwilę widzę rozkoszne, słodkie maleństwo, które w taki sposób muszą postrzegać inni.
Słońce świeci jasno, ale wieje chłodny wiatr, więc ostrożnie zakładam wełnianą czapeczkę na nagą główkę Olivii. Po chwili ubieram się w płaszcz.
Matt niesie plecak pełen pieluch, a ja idę swobodnie, nie trzymając niczego. Mogę wymachiwać rękami, wyprostować się, a nawet biec, gdybym chciała.
Matt chwyta mnie za rękę i nasze palce się splatają, kiedy idziemy w stronę parku. Czuję się bezpieczna. Tak dobrze być poza domem, na świeżym powietrzu.
– Jak się adaptujesz w nowym domu? – pyta Matt. Jest tak zajęty otwieraniem zakładu weterynaryjnego, że w ubiegłym tygodniu praktycznie go nie było.
Nie wiem, co odpowiedzieć. Myślę o zabałaganionym wnętrzu, pełnym nierozpakowanych kartonów. O tym, jak trudno mi poczuć wspólną więź z Olivią.
– Okej – odpowiadam niepewnie, pamiętając, że to ja nalegałam na wyprowadzkę na wieś. Matt nie był z początku entuzjastycznie nastawiony, ale ja nie odpuszczałam. Wiedziałam, że będzie tu spore zapotrzebowanie na weterynarza. Znalazłam dla niego nawet odpowiedni lokal.
– Tylko okej? – Patrzy na mnie z niepokojem.
– No cóż, myślałam, że twoja matka usunie rzeczy Pameli.
– Ja też. Ale czasami potrafi być trudna.
– Och – mówię, zaskoczona. – Nigdy się taka nie wydawała.
Czasami odnoszę wrażenie, że Matt uważa obecność swoich rodziców za pewnik.
– Porozmawiam z nią o tym – zapewnia, marszcząc czoło.
– Wszystko w porządku? – pytam.
Ściska moją dłoń.
– Muszę się po prostu z tym wszystkim oswoić. Znowu tutaj. Szczerze mówiąc, myślałem, że już nigdy tu nie wrócę. – Kiwam głową. Tak bardzo chciałam, żebyśmy byli tutaj szczęśliwi. – Nawet moja siostra się wyprowadziła.
Siostra Matta mieszkała we wsi niedaleko od domu rodziców, ale niecały rok temu przeniosła się do Hongkongu.
– Dostała nową pracę, prawda? Lepszą?
– Tak. Może po prostu chciała oddalić się od mamy.
– Ona nie jest chyba aż taka zła? – pytam, zbita z tropu.
Obejmuje mnie ramieniem.
– Nie martw się, wszystko się ułoży. Muszę po prostu przywyknąć do tego, że wróciłem, to wszystko.
Idziemy dalej w milczeniu. Choć wieje porywisty wiatr, Olivia zasnęła przy ciele Matta. Przechodzimy przez park saren, trzymając się za ręce. Pamiętam, jak zazdrościłam innym rodzinom, kiedy rozpaczliwie próbowałam zajść w ciążę.
Teraz mam życie, o którym marzyłam. Próbuję czuć się wdzięczna za wszystko, co tutaj mam, ale nie potrafię. Po prostu nie daję rady.
Matt przerywa moje przemyślenia.
– Pamiętasz, jak byliśmy tutaj ostatnim razem? – pyta z uśmiechem.
– Tak. – Nie było nas tutaj pięć i pół roku. Ale tamten ostatni dzień był najlepszym w moim życiu.
Była pełnia lata. Wybraliśmy się na piknik przy brzegu jeziora i karmiliśmy kaczki resztkami chleba. Wtedy Matt zabrał mnie do saren. Było krótko po okresie rozrodu i widzieliśmy sporo młodych trzymających się blisko matek. Matt opowiedział mi historię parku – o tym, jak sarny zawsze mogły biegać na wolności.
Później, kiedy zbliżała się godzina zamknięcia parku, ukryliśmy się w krzakach, starając się nie chichotać na widok patrolu zamykającego bramy. Gdy mieliśmy pewność, że mężczyźni odjechali, rozłożyliśmy koc przy brzegu i otworzyliśmy szampana. Położyliśmy się i kochaliśmy przed śpiącymi w trzcinach kaczkami, a okruchy na kocu wbijały mi się w plecy, gdy drżałam w ramionach Matta.
Kiedy drzemałam pod gwiazdami, czułam się bezpieczna jak nigdy dotąd. Byłam kochana i kochałam. Chciałam, żeby ta chwila mogła się rozciągnąć w przeszłość i przyszłość. Pragnęłam, by to uczucie zamknęło mnie w swoim kokonie na zawsze.
W końcu zasnęłam i Matt obudził mnie czułymi pocałunkami w kark. Usiadłam powoli i patrzyłam, jak nieruchoma jest tafla jeziora.
Kiedy się odwróciłam, Matt klękał na jedno kolano i trzymał pierścionek.
W tym momencie poczułam, że wszystko jest możliwe. Zobaczyłam wizję przyszłości. Białą sukienkę. Ślub w wiejskim domu. Początek kariery. Moje nazwisko w kolumnie na pierwszej stronie ogólnokrajowej gazety. Matta czekającego w domu z kieliszkiem wina po moim powrocie z pracy. A później dziecko. Idealną rodzinę. Idealną karierę.
Miałam jedno i drugie. Idealną rodzinę oraz karierę. Mam męża i dziecko, którego tak bardzo chciałam. Zdobyłam nagrody dziennikarskie. Ale stres panujący w mieście mnie zmęczył. A teraz, choć mamy Olivię, czuję, że wciąż czegoś mi brakuje. Odsuwam od siebie tę myśl. Dziś chcę się skupić tylko na świeżym powietrzu i mężu. Nie ma niczego lepszego niż wiatr na twarzy i jego dłoń trzymająca moją.
Spędzamy kolejną godzinę w parku, a w drodze powrotnej Matt opowiada mi o planach związanych z gabinetem. Sama nie mam zbyt wiele do powiedzenia o dniach spędzonych z Olivią, więc pozwalam mu mówić. Jego głęboki głos niesie mnie jak wiatr i koi niczym kołysanka. Z Mattem czuję się bezpieczna. Jest zawsze gotów mnie wspierać. W najgorszych chwilach życia był moim obrońcą. Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdybym go nie miała. Wspierał mnie, gdy brakowało mi sił i gdy uważałam, że nie zasługuję na to, by żyć. Byłam pokonaną kobietą. On mnie podniósł i pomógł się pozbierać w jedną całość.
Zatrzymujemy się w zalesionym miejscu i Matt mnie obejmuje. Olivia jest między nami. Matt całuje mnie namiętnie, a ja przypominam sobie całą tę tęsknotę, którą czułam w dniu, kiedy mi się oświadczył. Jego usta dotykają moich i czuję zapach wody po goleniu. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni uprawialiśmy seks. Byliśmy zbyt zajęci. Jego ręce suną w dół i dotykają moich piersi, podczas gdy całuje mnie w szyję. Trudno mu to robić, bo małe ciało Olivii między nami uniemożliwia mu odpowiedni chwyt.
Przypominam sobie całe popołudnia spędzane w łóżku, kiedy zaczęliśmy się spotykać. Znów tego chcę. Matt i ja musimy konieczne poczuć się częścią siebie nawzajem.
– Chodźmy do domu – szepczę mu do ucha. – Położymy Olivię i nacieszymy się sobą tylko we dwoje.
Matt się uśmiecha i wracamy do samochodu, trzymając się za ręce.
*
Jestem gotowa. Zamierzam wyjść z domu. Kiedy tylko wróci mój mąż, otworzę drzwi i wyjdę na powietrze. Rozrasta się we mnie bańka niepokoju. Już tak dawno nie byłam na dworze, że nie mam pewności, czy w ogóle starczy mi odwagi. Ale muszę pójść na moje spotkanie.
Siniaki na twarzy zamaskowałam grubymi, bladymi warstwami podkładu, ale wciąż widać ślady obrażeń – mój policzek jest ciemniejszy pod jednym okiem. Pozostałą część twarzy przygotowałam tak, żeby pasowała do cienia do powiek i grubej kreski eyelinera. Wcale nie wyglądam jak ja. Ale może to i dobrze?
Mój mąż niebawem wróci do domu, żeby zająć się córką, a ja udam się na konsultację z psychiatrą w szpitalu. Okrążam jeszcze raz dom, żeby się upewnić, że wszystko sprawdziłam. Przesuwam dłonią po kominku w taki sam sposób, w jaki on to robi. Ani odrobiny kurzu. Lustruję powierzchnie w kuchni. Żadnych pozostawionych okruchów. Wygładzam kuchenny ręcznik zawieszony na uchwycie piekarnika.
W salonie przenoszę córkę wzdłuż sofy i poprawiam za nią poduszki. Ogląda telewizję i wpatruje się w migoczący ekran.
Motyw z Listonosza Pata mówi mi, że już czas wyjść.
Czuję ogromnie rozczarowanie. Dlaczego go jeszcze nie ma?
Może nie przyjdzie?
Słyszę zgrzyt klucza w zamku. Wrócił do domu. Oczywiście, że wrócił. Zgodnie z zapowiedzią. Wiedziałam, że mogę na nim polegać.
Przygotowuję uśmiech, żeby go powitać i staję na palcach, by pocałować go w policzek.
Cofa się o krok i patrzy na mnie dziwnie.
– Jak ty wyglądasz? – pyta cicho, z niedowierzaniem.
Szukam słów. Nie mogę mu powiedzieć, że muszę zamaskować sińce, choć z pewnością o tym wie. Chcę brzmieć swobodnie, jakby to była codzienność, jakbym nie spędziła kilku godzin przed lustrem, nakładając podkład i jak najlepiej maskując obrażenia.
– Chciałam dla odmiany nałożyć trochę makijażu – odpowiadam. – Postarać się.
Patrzy na mnie swoimi niebieskimi oczami. Zakochałam się w tym intensywnym spojrzeniu. Zanim go poznałam, myślałam, że jego pasja jest czymś godnym podziwu. Ale teraz już wiem, że między pasją a gniewem jest tylko cienka linia i że ja jestem ujściem dla jednego i drugiego.
Moje słowa są bezsilne w zestawieniu z jego czystym gniewem. Nauczyłam się już milczeć, zanim sam się nie odezwie.
– Postarałaś się dla swojego psychiatry – mówi, wypowiadając wyraźnie każdą sylabę. – Dla swojego psychiatry, a nie dla mnie?
Zamykam oczy i czekam na konsekwencje swojego błędu. Czuję jego dłonie na szyi. Z początku są łagodne. Lubi, jak moje mięśnie tężeją pod jego palcami. Czekając, zaczynam odliczać w głowie. Tylko w ten sposób potrafię kontrolować strach i powstrzymać się przed łkaniem.
Nagle uścisk robi się tak silny, że aż odbiera mi oddech, a on z całą siłą popycha mnie na ścianę. Uderzenie głowy o tynk jest fizycznym uwolnieniem. Upadam na podłogę i słyszę, jak odchodzi. Koniec.
Nie spotkam się z psychiatrą. Nigdzie się nie wybieram.
Nie wiem nawet, jak mogłam sobie wyobrażać, że będzie inaczej.
Ciąg dalszy w wersji pełnej