Kontra - ebook
Kontra - ebook
Kontynuacja bestsellerowych powieści Inwazja iFarba.
Władimir Putin, który obwołał się carem i postanawia reaktywować Imperium Rosyjskie, posuwa się za daleko. Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych Mike Pence nie zamierza czekać, aż totalitarne plany rosyjskiego władcy pochłoną pozostałą część Europy Zachodniej. Rozpoczyna się uderzenie amerykańskich wojsk, które ma na celu zniszczenie imperialnej armii. Kontra.
Także Polska przeżywa kolejny zwrot i ponownie staje się teatrem działań wojennych. Znowu wybucha chaos, a pozbawieni reguł i aparatu państwowego ludzie muszą radzić sobie na własną rękę.
Trzeci tom trylogii „Wojna.pl” Wojtka Miłoszewskiego skupia się na czymś zupełnie innym, niż dwa wcześniejsze tomy. Pisze o aktywnym przeciwstawianiu się szarej codzienności. Pokazuje nie raz trafne, a nie raz bardzo chybione decyzje wraz z ich wszelkimi konsekwencjami. Napisana jest specyficznym, żołnierskim językiem i posługuje się wyrażeniami ludzi z narkotycznego półświatka. Akcja książki jest szybka, przepełniona z jednej strony odrażającymi opisami wojennych realiów, a z drugiej wzruszającymi do łez momentami.
Wojtek Miłoszewski to jeden z tych pisarzy, który doskonale trzyma poziom swoich tytułów. Ostania część trylogii, kontynuacja bestsellerów, nie zawodzi – napięcie i tempo akcji nie zwalnia, a niestworzone historie i nieprawdopodobne zdarzenia przeplatają się co chwila z grozą, tworząc naprawdę świetną całość. „Kontra” ma wszystko, czego oczekuje się od książki Miłoszewski to przede wszystkim doskonałe pióro. Jego styl po prostu się pochłania, książkę skończyłam w kilka godzin i wciąż czuję lekki niedosyt. Potencjalnych czytelników ostrzegam – „Kontra” grozi książkowym kacem, mimo sporej dozy chaosu, którego jednak trudno uniknąć, splatając ze sobą tyle wątków, postaci i zdarzeń. Ten autor potrafi komplikować iście po mistrzowsku – splata je raz po raz, doprowadzając czytelnika do szewskiej pasji. Ale chyba właśnie o to chodzi? Poszczególne wydarzenia zostają naprawdę ciekawie spięte pozornie nieznacznymi wątkami, które nietrudno przeoczyć. Mimo to warto podjąć tę rzuconą przez autora rękawicę i zagłębić się w niezwykłym, z rozmachem skonstruowanym świecie wyobraźni tak rozległej, że jest czego pozazdrościć. Koniec końców po lekturze cieszę się, że „Wojna” to tylko literacki cykl, fikcja, a nie prawdziwe wydarzenia, które mogłyby znów tak krwawo naznaczyć naszą historię. Polecam każdemu, kto nie potrafi docenić tego, co ma. Gwarantuję, że Miłoszewski w tym pomoże, szczególnie kilkoma brutalnymi opisami… Czego? No cóż, przekonajcie się sami, bo warto.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-7009-7 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Strach. Każdy człowiek nienawidzi tego uczucia. Bez niego trudno byłoby jednak przetrwać miliony lat ewolucji. To przerażenie nakazywało pierwotnemu człowiekowi nocną porą wdrapywać się na drzewo. Wtedy, kiedy był niemal bezbronny wobec dzikich zwierząt, przewyższających jego skromny gatunek rozstawem szczęk oraz siłą mięśni. Car Władimir I słuchał nagrania dostarczonego przez służby specjalne i dziwił się, że mówiący zignorował instynkt samozachowawczy. Zszedł z drzewa i podążył w ciemność, na spotkanie z największym drapieżnikiem w okolicy. Z samym Władimirem Władimirowiczem Putinem.
Oczywiście nawet władca Rosji się bał. Mieszane wieści z frontu sprawiały, że czuł nieprawdopodobne wręcz napięcie. Wykładowcy z KGB zawsze twierdzili, że wygrywa nie ten, który się nie boi, ale ten, kto panuje nad strachem. Władimir I miał jednak na to jeszcze inną receptę. Uważał, że prawdziwym zwycięzcą jest ten, kto strach wywołuje. Rozejrzał się po surowym wnętrzu bunkra mieszczącego się kilka kondygnacji pod Kremlem. Czy stary dobry Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili również tu bywał? Całkiem możliwe. To właśnie Stalinowi przypisywano słowa: „Wolę, gdy ludzie popierają mnie ze strachu niż z przekonania. Przekonania są zmienne, strach zawsze jest ten sam”. Współczesny władca Rosji nie mógł się nie zgodzić ze swoim słynnym poprzednikiem.
Ale w takim razie dlaczego? Putin zmarszczył brwi, skupiając zmęczony wzrok na głośnikach, z których płynęły słowa próbującego przekonać wojskowych dowódców, że wywołana wojna to czyste szaleństwo i że doprowadzi naród rosyjski do zguby. Czyżby strach był jednak zbyt słaby? Tak, to chyba dlatego. Musiał więc wzmóc terror tak, aby na samą myśl o swoim carze ludzie bledli ze strachu. Uśmiechnął się złowieszczo. Głos rozlegający się w pomieszczeniu należał do szefa sztabu rosyjskiej armii. Świetnego i doświadczonego generała, Wasyla Aleksandrowicza Sorokina. Kiedy ucichł, Władisław Surkow, prawa ręka rosyjskiego władcy, wyłączył nagranie, a ten spytał cichym głosem:
– Czy ktoś zgłosił sprawę?
– Merinow. I to jeszcze zanim nasze służby przeanalizowały materiał.
– Jego w takim razie oszczędzić.
– Zostawić w czynnej służbie?
– Gdzie! Wyślijcie go na daleki wschód, pozbawcie dystynkcji i niech tam do śmierci wiedzie zasrany żywot biedaka. Reszta do wora. – Władimir Putin uświadomił sobie, że dawno nie używał tego zwrotu. Ostatnio chyba jeszcze w czasach urzędowania w petersburskim merostwie.
– A Sorokin? – spytał Surkow.
– Chcę przy tym być.
Nad centrum Moskwy rozpadało się na dobre. Do kuchni Sofii Michajłownej gwałtownym podmuchem wdarło się chłodniejsze powietrze. Zamknęła okno i włączyła światło.
– Mama, zrobisz naleśniki?
Odwróciła się i uśmiechnęła do sześcioletniego Maksa. Miał na sobie żółtą koszulkę z Yodą z Gwiezdnych Wojen.
– W porządku, Maksik. – W domu wszyscy tak się zwracali do malca. – A pomożesz mi?
– Jasne! – Roześmiał się.
Sonia szybko wyjęła z lodówki jajka i mleko, a Maksik otworzył jedną z szafek, bezbłędnie odnajdując mąkę. Potem przysunął sobie niewielki plastikowy stopień, na który się wdrapał, dzięki czemu zyskał lepszy dostęp do stołu. Będzie szefem kuchni, na pewno, pomyślała Sonia. Od zawsze z taką chęcią przygotowuje ze mną posiłki i w ogóle nie boi się nowych smaków. Jej mąż przez całe życie nie tknął owoców morza, a Maksik uwielbiał krewetki. Gdy byli we Francji, nie wystraszył się ostryg ani langusty, tylko zjadał je ze smakiem.
– Pamiętasz składniki ciasta? – spytała.
– Pewnie. Mleko, mąka, jajka, trochę soli i oleju. No i woda gazowana, żeby były takie fajne dziurki! – Buzia chłopca wyraźnie pojaśniała. – Tylko musisz mi przypomnieć, ile czego dać, bo to trochę zapomniałem.
– Dobrze. Zaraz mi pomożesz. Biegnij tylko spytać Wierę, czy też zje.
Maksik kiwnął głową i wybiegł z kuchni. Jego starsza o cztery lata siostra miała pokój na początku holu. Chłopiec zmierzał w tamtym kierunku, gdy drzwi wejściowe eksplodowały drzazgami i rzucone jakąś potężną siłą, z łoskotem przesunęły się po drewnianym parkiecie. Maks stanął jak wryty, ale dębowe elementy podcięły mu nogi. Potłukł się przy tym i krzyknął z bólu.
Sofia Michajłowna wypadła przerażona z kuchni. Najpierw dostrzegła leżące dziecko, potem wchodzących do środka ludzi w czarno-białych mundurach. Na twarzach mieli kominiarki. Chciała krzyknąć, wzywając pomocy, ale głos uwiązł jej w gardle. Pierwszy z napastników chwycił ją dłonią w skórzanej rękawiczce za szyję, a drugą podniósł Maksika za koszulkę niczym szczenię za skórę na karku.
– Won, suko pierdolona! Ale już! – wysapał i powlókł oboje do wyjścia.
W salonie generał Wasyl Sorokin odrzucił gazetę i zerwał się z fotela, żeby wybiec na korytarz, ale zamarł w pół kroku. Do środka wszedł car Władimir I z obstawą. Po chwili w salonie znalazło się jeszcze ośmiu generałów w galowych mundurach.
– Cześć, Wasyl – mruknął Putin. – Nie gniewasz się, że wpadliśmy bez zapowiedzi?
Pomieszczenie wypełniło się ludźmi w mundurach. W dużym pośpiechu i fachowo opróżniali pokój z mebli. W całym mieszkaniu huczało od wizgu wiertarek i wkrętarek rozmontowujących dekoracje. Z klatki schodowej dobiegał opętańczy, przerażający wrzask Sofii Michajłownej.
Bardzo dobrze, skwitował w myślach Władimir I. Takie było polecenie. Wszyscy mają wiedzieć. Ta pokazowa degradacja miała być na ustach całego Arbatu, całej Moskwy, całej Rosji wreszcie. Mieli o tym mówić długo. I przede wszystkim nigdy nie zapomnieć. Tak kończą zdrajcy.
– Jestem odpowiedzialny za Rosjan – powiedział bardzo cicho Sorokin. – Sto pięćdziesiąt milionów. Zginą przez tę twoją zasraną wojnę!
– Nie wszyscy. – Putin wzruszył ramionami. – Przestań histeryzować.
W korytarzu mignęła twarz przerażonej Wiery, niesionej przez jednego z żołnierzy. Dziewczynka, widząc ojca, krzyknęła rozpaczliwie:
– Papa! Pomóż!
Sorokin ruszył gwałtownie do drzwi, ale dwóch mężczyzn z obstawy cara powaliło go na ziemię, wykręcając ręce. Rozległ się suchy trzask kości, generał zawył z bólu, a stojących w półkolu wojskowych przeszedł lekki dreszcz. Byli nowymi oficerami sztabu, mieli zastąpić tych, którzy stracili już zaufanie władcy Rosji i właśnie kończyli kariery w bezimiennych mogiłach – swoistym znaku rozpoznawczym najnowszej rosyjskiej historii.
W kącie stał niewysoki, chudy i łysiejący mężczyzna o żywym, inteligentnym spojrzeniu. Generał Igor Nikołajewicz Petrow, nowy szef sztabu rosyjskiej armii. Był doświadczonym dowódcą i nieraz dał się poznać od najlepszej strony, zwłaszcza podczas ostatnich wojen w Syrii i na Ukrainie. Ale nie miał wątpliwości, dlaczego to właśnie jemu car powierzył tak odpowiedzialne stanowisko. Od zawsze szczerze nie cierpiał generała Sorokina. Co nie znaczyło, że mu teraz nie współczuł. I sam się nie bał. Jak rozumiał, taki efekt chciał osiągnąć Władimir Putin. Udało mu się znakomicie.
Człowiek z obstawy chciał zarzucić leżącemu na głowę czarny foliowy worek, car Władimir I jednak mu go odebrał. Potem klęknął i splunął Sorokinowi w twarz.
– Będziesz się smażył w piekle – wychrypiał tamten.
– Bardzo możliwe. – Władimir Putin uśmiechnął się zimno. – Ale ty najpierw.
Sam wciągnął mu worek na głowę, a potem skręcił mocno brzegi, pozbawiając go powietrza. Nie lubił tego robić, ale wiedział, że teraz musi. Z satysfakcją patrzył na przerażone twarze stojących wokół generałów. Sorokin zaczął wierzgać i młócić nogami dywan, który po kilku sekundach został spod niego wyszarpnięty, zrolowany i wyniesiony przez ekipę czyścicieli. Dźwięki łamania i rozkręcania mebli rozbrzmiewały coraz rzadziej. W salonie zostały tylko kaloryfery, łomotanie butów Sorokina po parkiecie odbijało się od gołych ścian złowieszczym echem.
W końcu generał przestał się ruszać. Władimir Putin odczekał jeszcze pełne dwie minuty dla pewności i puścił worek, a dwóch ludzi z obstawy wywlekło trupa z salonu. Car podszedł do stojącego w kącie Petrowa. Mam nadzieję, że ten jest z innej gliny, pomyślał. Zmierzył go poważnym spojrzeniem i powiedział:
– Generale, liczę na pana.
– Tak jest! – Petrow wyprężył się na baczność i regulaminowo zasalutował. – Ku chwale ojczyzny!
Władimir Putin skinął głową i wyszedł ze swoją obstawą. Generał Petrow zdążył jeszcze zauważyć, jak mężczyźni w czarno-białych mundurach wynoszą dziecięce łóżeczko. Wiedział, że należało do maleńkiego Wadima, urodzonego niespełna sześć miesięcy temu. Wiedział też, że Wadim nie skończy nawet roku. Przekaz był jasny. Nie ma litości dla zdrajców ojczyzny i ich rodzin.
Car Władimir I wyszedł na ulicę i gwałtownym gestem odtrącił otwierające się nad nim parasole. Chciał, żeby na niego padało. Rozejrzał się po Arbacie. O tej porze ulicą powinny przelewać się tłumy, ale oprócz jego obstawy i żołnierzy ładujących meble na odkrytą ciężarówkę nie było nikogo. Migające w oddali światła policyjnych kogutów potwierdzały, że cały kwartał został odcięty na czas wizyty monarchy.
Szybko cały przemókł. Ale żaden z ochroniarzy nie zdecydował się na ponowne otwarcie parasola. Dobrze znali swego szefa. Ten myślał intensywnie o zbliżającej się awanturze. Tylu ludzi, tyle narodów i organizacji, a wszystkie próbują połączyć siły, aby przeciwstawić się właśnie jemu. Był w centrum wydarzeń. Był teraz bez wątpienia jedną z najważniejszych – jeśli nie najważniejszą – osobą na świecie. Czy był z siebie dumny? Zdecydowanie tak.
Ruszył do samochodu, a któryś z jego ludzi natychmiast otworzył tylne drzwi. Wsiadając do środka, car Władimir I rzucił jeszcze okiem na odjeżdżającą ciężarówkę, wypełnioną meblami z mieszkania Sorokina. Na jednym z krzeseł wisiała przemoczona żółta koszulka z Yodą.
2.
Nie modlił się. Nie użalał nad swoim losem. Zdegradowany do szeregowego Roman Gurski kierował się wieloma zasadami, ale ta była z nich chyba najważniejsza. Nie cierpiał bezproduktywnych zajęć, a do tych właśnie zaliczał mazgajstwo. Postanowił, że będzie walczył do samego końca. Był przekonany o tym, że generał Sawicki będzie chciał wykonać wyrok jak najszybciej.
Żywcem mnie nie wezmą, powtórzył w myślach po raz setny. Siedział na brzegu niewielkiej pryczy w kącie ciasnego pomieszczenia, a wszystkie mięśnie miał napięte do granic możliwości. Gotów zerwać się na nogi i zaatakować wchodzących, gdy tylko przekroczą próg. Nieopodal, na podłodze, stała taca z pozostałościami po kolacji. W poplamionej plastikowej zastawie brakowało łyżki. Tę Roman pieczołowicie spiłował na żelaznym rancie pryczy w taki sposób, żeby uzyskać niewielkie, ale bardzo mocne ostrze. Trzymał teraz tę prymitywną broń w zaciśniętej dłoni.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie zdoła uciec. Ale przynajmniej załatwi dwóch, a może i trzech skurwieli z FARBY. Snując takie niecne plany, poczuł nagle, że dzieje się coś dziwnego. Żołądek zrobił mu się niepokojąco lekki, a po chwili to wrażenie słabości rozlało się po całym ciele. Kompletnie bezwładny, zaczął powoli przechylać się na bok, by w końcu runąć w kierunku ziemi. Przytomność stracił milisekundę przed zetknięciem twarzy z posadzką.
Gdy tylko zaczął odzyskiwać świadomość, poczuł chłód podłogi rozchodzący się po czole. Nie rozumiał tylko, dlaczego chybotała się ona na boki i odbijała jego głowę niczym piłkę. Po chwili udało mu się otworzyć oczy i – gdy uzyskał już odpowiednią ostrość widzenia – stwierdził, że jego czoło opiera się jednak o samochodową szybę. Rozejrzał się po wnętrzu. Wojskowa terenówka jechała leśną drogą, podwozie ciężko pracowało na nierównej nawierzchni. Siedzący obok mężczyzna z berylem między kolanami rzucił od niechcenia:
– Panie generale.
Wtedy pasażer z przedniego fotela się odwrócił i Roman rozpoznał generała Sawickiego.
– Obudziła się nasza śpiąca królewna? Dzień dobry, szeregowy Gurski. Gotowi na wasz najważniejszy dzień?
Roman nie odpowiedział. Jak to, do kurwy nędzy, się stało, pomyślał, że wczoraj tak nagle usnąłem? W rozbitym nosie czuł zaschniętą krew, a w ustach suchość o dziwnym, chemicznym posmaku. Wreszcie zrozumiał. Wczorajsza kolacja od początku smakowała trochę dziwnie, ale uznał, że potrzebuje energii i nie ma co wydziwiać przed czekającą go walką. Skurwysyny. Podrzucili mu coś do żarcia i dlatego stracił przytomność.
Wyprostował się na siedzeniu. Ręce miał skute z tyłu kajdankami, a te dodatkowo połączone łańcuchem z drugim zestawem, spinającym nogi w kostkach. Ponadto przypięto go pasami bezpieczeństwa. Szybko orientował się w sytuacji. Jechali przez las, eskortowani przez jeszcze dwie terenówki, z przodu i z tyłu. Wieloletnie doświadczenie z wojsk desantowych ułatwiło mu błyskawiczne i precyzyjne określenie szans ucieczki. Zero.
– Nie wierzgajcie, Gurski. Dla was to już koniec – odezwał się Sawicki, jakby czytając w myślach swojego podkomendnego.
Ranek powoli zmieniał się w dzień, promienie słoneczne coraz śmielej przebijały się przez szpalery drzew. Samochody wyjechały na niewielką polanę i zatrzymały się pod potężną betonową konstrukcją. Wszyscy wysiedli, a Gurskiego wyszarpało z terenówki dwóch największych żołnierzy. Zmierzył wzrokiem okrągłą budowlę. Szarą, poznaczoną plamami betonową bryłę otaczały promieniście wąskie przypory, przypominające zwężające się ku górze skrzydła. Całość na tle ściany lasu wyglądała bardzo tajemniczo.
– To specjalnie na moją cześć? Wylaliście na szybko kilkaset ton cementu, żeby egzekucja była bardziej efektowna? – spytał lekko Gurski.
– Alfred Nobel Dynamit Aktien-Gesellschaft – odparł Sawicki. – Dawna fabryka amunicji.
Ciekawe, pomyślał Roman. Niemcy pozwolili mnie rozwalić na swoim terytorium… Dopiero po chwili uznał, że opuszczona fabryka musi się jednak znajdować w Polsce. Napis sprayem na ścianie nie pozostawiał wątpliwości: „Jestem wariat rozkurwię każdy komisariat”.
– Fajne miejsce. – Gurski wciągnął rześkie powietrze do płuc. – To teraz zjawią się pańscy kumple z tortem?
– Co?
– No, wie pan, z takim tortem nakrytym wafelkami. – Roman zauważył, że Sawicki ciągle nie zrozumiał nawiązania do przedwojennego incydentu, więc szybko dodał: – Tort, wafelki ułożone w swastykę. Mówi to coś panu?
– Zamknij mordę! – Generał stracił nad sobą panowanie i splunął Gurskiemu pod nogi. – Jak śmiesz porównywać nas do faszystów?
– Rozwałka, przepraszam, egzekucja z wyroku sądu wojskowego polskiej organizacji podziemnej w nazistowskiej fabryce amunicji. Faktycznie, za daleko się posunąłem w tych skojarzeniach.
Sawicki dał znak swoim ludziom, a ci brutalnie pociągnęli Romana do pancernego gmaszyska. Wdrapali się po zrujnowanych, porośniętych mchem stopniach na drugą kondygnację i weszli do olbrzymiej sali. W cementowej posadzce wydrążono tam sześć potężnych okrągłych otworów. Roman zaczął się właśnie zastanawiać, czy mogły służyć do montażu wielkich pocisków, gdy nagle zamarł.
Do prętów zbrojeniowych sterczących z jednej z pokruszonych ścian przywiązano pięciu mężczyzn. Rozpoznałby ich na środku oceanu podczas bezgwiezdnej nocy. Sierżant Jovan Lacević, kapral Daniel Seget, plutonowy Marek Bosak, kapral Mariusz Wójcik i kapral Tomasz Janik. Ludzie z jego plutonu. Wszyscy się uśmiechnęli na widok dawnego dowódcy. Bez komendy.
– Co oni tu robią!? – wysyczał do Sawickiego.
– Wierzę, że pozostaną w FARBIE. Chcę, żeby wiedzieli, jak kończą zdrajcy.
– Gościu naprawdę jest porządnie jebnięty – powiedział zniesmaczony Seget.
Gurski zdał sobie sprawę, że kapral, swego czasu świetny dowódca drużyny granatnika Mk 19, ma rację. Podczas służby Roman wielokrotnie dostrzegał w Sawickim cechy godne szczerego podziwu. Ale jakoś nigdy nie zauważył, że poza tym facet był po prostu psychopatą.
– Zabierzcie stąd tych ludzi. Przecież to ja mam wyrok – wyszeptał bezsilnie. Był tym wszystkim zmęczony.
– Romuś, nic się nie przejmuj. Nie takie rzeczy widywaliśmy! – Sierżant Lacević był niereformowalny. Przez całą służbę tylko raz się zwrócił do przełożonego w oficjalnej formie.
– W dupie byłeś, gówno widziałeś! – Roman się uśmiechnął. Mimo podbramkowej sytuacji widok jego ludzi na nowo rozpalił w nim płomyk nadziei.
– Ten dziadyga może nam naskoczyć!
– Sierżancie! Liczcie się ze słowami. – Sawicki poczerwieniał na twarzy. – Przyjdzie pora, że jeszcze będziecie potrzebować mojej pomocy.
Lacević splunął lekceważąco i jak to miał w zwyczaju, udzielił zwięzłej, żołnierskiej odpowiedzi:
– Chuj w to wbijam.
– Przywołuję was do porządku! – Roman mrugnął porozumiewawczo. – Takie słownictwo nie przystoi oficerowi!
– Nic nie poradzę, że mam zdolności do języków. – Sierżant wzruszył skromnie ramionami. – A polski jest stworzony do klęcia. To jest kurwa piękne, do chuja wafla.
– Mądrego zawsze miło posłuchać.
Gurski uśmiechnął się do Jovana, a w ich spojrzeniach zawarła się cała trudna droga, jaką wspólnie przebyli podczas wojennej awantury. Uśmiechy jednak zaraz zgasły, nadając twarzom poważny wyraz. W ten sposób się żegnali. Wiedzieli, że sytuacja jest beznadziejna, a za chwilę jeden z nich przestanie istnieć.
Ludzie Sawickiego przy okrągłym otworze w podłodze rozwinęli grubą linę. Roman szarpnął się gwałtownie, przytrzymywany przez dwóch żołnierzy, i krzyknął:
– Kurwa, co jest!? Wyrok to śmierć przez rozstrzelanie!
– W tym kraju od wieków zdrajców się po prostu wiesza. – Sawicki roześmiał się nieprzyjemnie. – Szkoda pocisków na takie ścierwo jak ty. Gdyby odpalono ładunek, wszystko wyglądałoby inaczej.
– Gościu pierdoli jak w Matriksie – westchnął Lacević, po czym krzyknął: – Lepiej nas też powieście, bo jak zostawicie przy życiu, to wszystkich was zajebiemy!
Jeden z żołnierzy wymierzył mu silny cios kolbą. Sierżant zwiesił głowę i gdyby nie więzy trzymające go przy zbrojeniowych prętach, zwaliłby się na ziemię. Roman poczuł na szyi ciężar grubej, gryzącej liny, a żołnierze przyciągnęli go do krawędzi otworu, podczas gdy dwóch innych wiązało solidny węzeł na poprzecznej stalowej belce najeżonej nitami.
– Z wyroku podziemnej organizacji wojskowej… – zaczął patetycznie Sawicki.
– Pierdol się! – warknął Gurski.
Zniesmaczony generał dał znak i żołnierze pchnęli Romana nad dziurę. Zakołysał się łagodnie na linie i zaczął obracać wokół własnej osi. Choć wiedział, że to bezcelowe, bo pilnujący go na pewno by zareagowali, próbował skutymi nogami dosięgnąć krawędzi betonu. Bezskutecznie. Po niecałej minucie zrobiło mu się ciemno przed oczami. Mimo wszystko charkot dobywający się z jego własnych ust go zaskoczył. Gurski się dusił.
3.
Wszystko urządzono po rosyjsku. Pomysł całkiem dobry, plan trochę gorszy, ale jeszcze znośny, za to wykonanie kompletnie do dupy. Łuck to średniej wielkości miasto na zachodzie Ukrainy. Przed wojną dzieliło go od polskiej granicy może sto kilometrów. Gdy tylko rosyjskie wojska zajęły ukraińskie terytorium, rozpoczęły się prace na opuszczonym lotnisku na południe od miasta. Szybko powstały tam dwa pełnowymiarowe pasy startowe, hangary oraz park maszyn. Na pobliskiej równinie stanął gigantyczny obóz, w którego namiotach stłoczono blisko sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy.
Był to najlepszy dowód, że car Władimir I od początku planował dalszą ekspansję i marsz na zachód. Pomimo dobrych założeń w obozie i na lotnisku panował niewyobrażalny chaos. Lejtnant Paweł Gawriłow był tu już od trzech dni, ale gubił się za każdym razem, gdy miał wrócić na kwaterę. Wraz ze swoim nieodłącznym druhem, praporszczikiem Aleksandrem Kozłowem, zajmował kąt jednego z namiotów. Mieli tam podłogę z drewnianych palet i ścianki działowe z płyty pilśniowej. Prywatności dawały jednak niewiele, bo sięgały raptem dwóch metrów, więc i tak każdy słyszał, co działo się po drugiej stronie. Mimo wszystko był to jeden z bardziej luksusowych namiotów w łuckiej bazie. Prawa do tego lichego kawałka przestrzeni lejtnant Gawriłow nabył za półtora tysiąca dolarów.
– Ja pierdolę, gdzie to było? – mruknął do siebie, pokonując kolejny zakręt wąskiego zaułka.
Pieniądze zarobione w czasach prosperity, gdy szefował polskiemu Krajowemu Urzędowi Bezpieczeństwa Obywatelskiego, na razie pozwalały mu się jako tako urządzić, chociaż nie mógł zabrać całego majątku. Zastanawiał się wcześniej, czyby nie wysłać części pieniędzy do rodziny w Irkucku, ale uznał to za zbyt ryzykowne. Podskórnie czuł, że już niedługo ludzie będą tam jeść pałeczkami i hucznie obchodzić chiński Nowy Rok. Dlatego wybrał rozwiązanie znane już przed wiekami. Po prostu większość gotówki zgromadzonej podczas służby w KUBO zakopał w stalowej skrzyni jeszcze na terenie Polski i zapisał współrzędne geograficzne.
– To się tak robi!? Oni pojęcia zielonego nie mają! Suki! Na Szeremietiewie lachę by mi robili! To są procedury!? Kurwa, jebać!
Gawriłow usłyszał znajomy głos i odetchnął z ulgą. W końcu udało mu się znaleźć swoją kwaterę. Sąsiednią zajmował kontroler lotów, którego wcielono do wojska prosto z cywilnej służby. Nie mógł się pogodzić po pierwsze z wyprowadzką z Moskwy, a po drugie z burdelem panującym w armii. Dlatego poza służbą chlał do nieprzytomności i klął na czym świat stoi.
Jego niekończące się złorzeczenia zagłuszył samolot transportowy podchodzący do lądowania, a Gawriłow pchnął właściwe drzwi i znalazł się w klitce ledwo mieszczącej dwie prycze. Wylegujący się dotąd Kozłow usiadł na brzegu swojej.
– Już nie mogę słuchać tego wariata – westchnął, wskazując głową na ściankę, a potem przejechał palcem po gardle. – Może by go tak?
– Zostaw. Znalazłeś naszego człowieka?
– Tak jest. Nazywa się Sasza Daniłow.
– Jak sytuacja?
– Słabo. Do gościa praktycznie się nie da podejść. Jest niczym „Sokole Oko” z lornetką i noktowizorem w królestwie ślepców.
– Malownicze porównanie. Nie znałem was od tej strony. – Gawriłow pokręcił głową z niezadowoleniem i zapalił papierosa. Przy okazji poczęstował podwładnego.
– Chodzi mi o to, że ma zajebistą pozycję i trzeba by naprawdę pomachać grubą forsą.
Ciasna przestrzeń szybko wypełniła się dymem, a lejtnant uznał, że nie będzie tłumaczył Kozłowowi, że się domyślił za pierwszym razem, co ten miał na myśli. Gdy siedzieli w cieplutkim KUBO w Warszawie, wszystko wyglądało inaczej. On jako szef instytucji w randze pułkownika, jego podopieczny z perspektywą awansu na kapitana. Zasrany Władimir I, pomyślał z wściekłością Gawriłow. Gdyby nie zachciało mu się tej wojny, nie bylibyśmy teraz w ciemnej dupie. Lejtnant dobrze wiedział, że nie może dopuścić do tego, aby wysłano ich na front. Doskonale pamiętał, jak to było podczas polskiej kampanii. Na początku wszystko rozmyte i pogrążone w chaosie tak jak tutaj, w Łucku. Ale kiedy w końcu przydzielą ich do odpowiedniej jednostki i wyślą do walki, to nie będzie zmiłuj. Już się nie wykręcą.
– Dowiedziałeś się, gdzie nam będzie najlepiej? – Kozłow przerwał ciszę i zgasił papierosa w popielniczce z wypełnionej wodą połówki plastikowej butelki.
– Dwudziesta Dziewiąta Samodzielna Warszawska Brygada Kolejowa – odparł Gawriłow.
– Lejtnant to jednak ma sentyment do polskiej stolicy…
– Zabezpieczenie szlaków kolejowych, odbudowa i ochrona infrastruktury. Spokojna, tyłowa służba.
– Robota lekka, łatwa i przyjemna?
– Może nie aż tak – parsknął lejtnant. – Ale lepsze to niż selfie z własnymi jelitami.
– Tylko że aby się tam znaleźć, musimy dorwać szefa sekcji personalnej. Tego Saszę.
– Jak myślisz, ile nam to zajmie?
– Kilka dni co najmniej.
Niedobrze, pomyślał Gawriłow. Tyle czasu mogli już nie mieć. W bazie panował taki burdel, że ciągle nie znali swojego prawdziwego przydziału. A może tak naprawdę niepotrzebnie kombinowali? Lejtnant przypomniał sobie jeszcze o swoim poprzednim pomyśle. Dotyczył wojsk inżynieryjnych, ale do tego potrzebowaliby odpowiedniego wykształcenia.
– A jak wygląda sprawa naszych papierów, że nie tylko most, ale i rakietę w kosmos zbudujemy, jak będzie trzeba?
– Chcą pięć tysięcy papieru od łba.
– Ile, kurwa?! – Gawriłow wydarł się na całe gardło.
– Szefie, tu jest sześćdziesiąt tysięcy chłopa, a każdy myśli o jednym. Jak by się gdzieś zadekować.
Lejtnant westchnął ciężko, przeciągając dłonią po twarzy. Wiedział, że jego podwładny ma rację. Morale nigdy nie było najmocniejszą stroną armady, jak żołnierze nazywali między sobą rosyjską armię.
Ryk startujących i lądujących maszyn rozlegał się coraz częściej. Przez te trzy dni w obozie odnotowywali taką wzmożoną aktywność każdego popołudnia. Jednak tym razem hałas silników odrzutowych próbował przekrzyczeć jakiś tubalny, coraz lepiej słyszalny głos. Gawriłow i Kozłow wymienili zdziwione spojrzenia. Po krótkiej chwili drzwi do ich kanciapy odskoczyły gwałtownie, a w wejściu pojawiła się wściekła, kanciasta postać. Łysy intruz był purpurowy na twarzy. Pagony polowego munduru miał tak wymięte, że nie sposób było stwierdzić, czy był kapitanem, czy starszym lejtnantem. Niewątpliwie był za to pijany.
– Praporszczik Kozłow i lejtnant Gawriłow! Są tu takie kurwy?!
Obaj zerwali się z prycz i stanęli na baczność.
– Melduję posłusznie, że kurew brak! – wrzasnął lejtnant. – Tylko żołnierze!
Oficer zmierzył go groźnym spojrzeniem i podszedł bliżej, a Gawriłow uświadomił sobie pomyłkę. On nie był pijany, ale po prostu pod wpływem alkoholu, co nie przeszkadzało mu jednak zachować bystrości umysłu. Prawdopodobnie funkcjonował tak na co dzień.
– Zostajecie wcieleni do Pierwszej Armii Pancernej! Dwudziesta Siódma Brygada Zmechanizowana, siódma kompania! – Łysy uśmiechnął się plugawie. – Moja kompania!
– To dla nas prawdziwy zaszczyt! – Lejtnant wyprężył się jeszcze bardziej. – Ale myślimy o innej ścieżce kariery.
– Co? – wychrypiał tamten.
– U nas są pieniądze, dolary. Ile?
Łysy pochylił głowę tak, że Gawriłow wyraźnie poczuł ostrą woń wódki i szybko się zorientował, że pomylił się jeszcze raz. Choć to niezwykłe w rosyjskich realiach, nie mieli do czynienia z łapownikiem.
– Pieniądze to nie problem. Ludzie… Z tymi gorzej. Jestem kapitan Siemion Pawłowicz Turczyn. Dla przyjaciół Turek, dla was kapitan Turczyn. Ale lepiej myślcie o mnie jako o diable, szatanie, demonie czy co tam. – Złapał obu mocno za włosy i szarpnął tak mocno, że zderzyli się głowami. – A jeśli któryś z was, skurwysyny, pójdzie na lewiznę, to z waszych jaj ukręcę linę i zaduszę jak psa! Mandżur w łapę i za dwie minuty na placu!
Dokładnie półtorej minuty zajęło praporszczikowi i lejtnantowi pobieżne rozmasowanie obolałych kręgów, szybkie zebranie dobytku i ustawienie się przed namiotem wśród innych żołnierzy. Całą brygadę zaczęto pakować w potwornym chaosie do ciężarówek i zdezelowanych autokarów. Gawriłow szybko uznał taki sposób podróżowania za wyjątkowo niekomfortowy i odżałował tysiąc dolarów. Dzięki temu jeden z oficerów nadzorujących transport pozwolił im wleźć do BTR-a, który wkrótce zniknął w trzewiach potężnego śmigłowca Mi-26.
Gdy tylko maszyna wzbiła się w powietrze, Gawriłow z Kozłowem otworzyli drzwi transportera i poszli powyglądać przez wąskie okienko transportowej maszyny. Kozłow pierwszy rozpoznał punkty orientacyjne i rzucił z przygnębieniem:
– Lecimy na zachód, na front. Mamy przejebane.
Lejtnant zlustrował wzrokiem rozciągający się w dole krajobraz, rozpaczliwie pragnąc udowodnić podwładnemu, że się myli. Na próżno. Do głowy przyszło mu tylko jedno słowo:
– Prawda.
Zauważył go w ostatniej chwili, gdy już miał wyjść na otwartą przestrzeń. Wycofał się ostrożnie i przykucnął za jednym z drzew. Wcześniej wyjątkowo długo i skrupulatnie obserwował okolicę stacji benzynowej. Nabrał przekonania, że nikt jej nie pilnuje, ale teraz go widział, choć ukrył się całkiem sprytnie. Po prawej, wśród porzuconych na placu samochodów, stała ciężarówka. Teraz, w świetle stojącego wysoko słońca Zenon Marczak widział dokładnie sylwetkę nachyloną nad kierownicą. Ani chybi właściciel stacji, pomyślał. Gdybym podszedł do dystrybutora, pewnie posłałby mi przez okno kulę albo dwie z myśliwskiej strzelby. Cholerny wieśniak.
Odczekał jeszcze chwilę, próbując przyłapać tamtego na choćby drobnej zmianie pozycji. Ale nie, nie poruszył się w ogóle. Marczak musiał. Korzystając z osłony gęstych drzew, uszedł dobry kilometr na północ, dopiero wtedy zdecydował się na przekroczenie drogi i ostrożny powrót. W kucki podkradł się od tyłu do potężnej naczepy. Wsunął się pod cielsko maszyny i podczołgał aż do kabiny, unikając kałuży przy prawym kole. Wyciągnął zza paska glocka. Wcześniej, gdy wrzucił nieprzytomną Danutę do terenówki, zatrzymał się przy martwym najemniku i zabrał mu ten pistolet. Niestety w magazynku były tylko dwa naboje.
Wychylił się ostrożnie zza koła i spojrzał w górę na drzwi kabiny. Zaklął w duchu, ganiąc się za bezmyślność. Kierowca mógł go zobaczyć w dolnej części potężnego lusterka. Nie tracąc czasu, wydostał się spod pojazdu, szarpnął za klamkę i wycelował do wnętrza. Uderzenie fetoru omal nie zwaliło go z nóg. Zenon odszedł kilka kroków z załzawionymi oczami i zgiął się wpół, opierając ręką o burtę naczepy. Siłą woli utrzymał w żołądku zjedzoną nad ranem konserwę. Wrócił, żeby się wspiąć po stopniach ciężarówki.
Trup za kierownicą był napuchnięty, a jego łuszcząca się skóra przybrała fioletowo-zielony odcień. Z szyi sterczał mu w bok sporych rozmiarów śrubokręt. Jeśli zamordowany był kiedyś strażnikiem stacji benzynowej, to zdecydowanie nie dźwignął zadania, pomyślał Zenon, a lustrując fotel pasażera, uznał, że chyba trafił nawet z tą strzelbą. Na siedzeniu leżało puste opakowanie po amunicji myśliwskiej. Niestety w kabinie nie było żadnej broni.
Z glockiem gotowym do strzału Zenon przeszukał też splądrowany budynek stacji. Po sklepie zostały w środku jedynie meble. Rozszabrowano wszystko, łącznie z kasą fiskalną i grzejnikami. Na zewnątrz przyjrzał się jeszcze jednemu nadpalonemu generatorowi stojącemu przy dystrybutorze. Ktoś podpiął agregat na krótko do pompy, żeby ściągnąć paliwo.
– Ciekawe, czy cokolwiek zostało w zbiornikach – mruknął do siebie Zenon z rezygnacją.
Pamiętał, że minęli Mikołów. Jakieś dwadzieścia kilometrów później w terenówce skończyło się paliwo. Ile mogli ujechać… Dwadzieścia, trzydzieści kilometrów? Wcześniej uznał, że nie ma sensu pchać się na zachód i przebijać na front. Stwierdził, że najlepiej przedostać się na południe, do Czech. Może by tak jednak na piechotę?
Rozważania przerwał mu łoskot nisko przelatujących myśliwców. Wkrótce potem po całej okolicy rozniosły się echa dalekich grzmotów eksplozji. Front się zbliżał. Zenon podjął decyzję, że musi chociaż spróbować zdobyć jakieś paliwo. Kłopot w tym, że przez całe życie tankował benzynę tak jak wszyscy. Podjeżdżał pod dystrybutor, nalewał i płacił w kasie. Gdzie się trzyma paliwo na stacji? Nie miał zielonego pojęcia, ale wytypował sporych rozmiarów żelazną klapę przed wjazdem pod dystrybutory.
Otworzył bez problemu oba skrzydła i spojrzał na wystający z ziemi cylinder przykryty deklem przymocowanym dużymi śrubami. Dwudziestki albo dziewiętnastki, oszacował i wrócił do ciężarówki z trupem. W schowkach przy kołach naczepy znalazł kilka kluczy nasadowych. Przy klapie okazało się, że pasuje ten w rozmiarze dwadzieścia sześć. Narzędzie w kształcie fajki umożliwiało zastosowanie dźwigni, ale Zenona i tak kosztowało bardzo wiele wysiłku, aby choć ruszyć pierwszą śrubę. Mocno dokręcone i zastałe, najlepiej byłoby pewnie poluzować kilkoma uderzeniami, uznał jednak, że krzesanie iskier podczas otwierania zbiornika z paliwem to kiepski pomysł.
Pół godziny później był zlany potem, a dłonie i plecy płonęły mu żywym ogniem. W tym czasie zdołał pokonać dziesięć śrub. Zostało jeszcze osiem. Wstał i rozprostował bolący kręgosłup. Strasznie chciało mu się pić. Przeszukał jeszcze raz budynek i nawet kontener ze śmieciami, ale nic nie znalazł. W końcu wczołgał się w desperacji pod ciężarówkę i wychłeptał trochę wody z kałuży jak pies. Potem wrócił do pracy.
Gdy uporał się z ostatnią śrubą, miał pozdzieraną z palców skórę, a obie dłonie mocno krwawiły. Naparł rękoma na pokrywę, a ta po dłuższej chwili ustąpiła z cichym sykiem. Powietrze wokół zafalowało od oparów benzyny. Odłożył ostrożnie pokrywę i odszedł kilka kroków, dając czas większości gazów na rozproszenie się w powietrzu. Po kilku minutach zajrzał do zbiornika i odetchnął z ulgą. Na dnie było jeszcze trochę benzyny.
Kanistra, rzecz jasna, nie znalazł nawet w ciężarówce. Za to czegoś innego w okolicy nie brakowało. Śmieci. Ulice były wprost zasypane niezniszczalnym plastikowym badziewiem w każdym możliwym rozmiarze i kolorze. Bez trudu wyszukał dwa odpowiednie baniaki i butelkę. Najwyraźniej szabrownicy nie pomyśleli jeszcze o kradzieży oświetlania, bo po rozpruciu podwieszanego sufitu pozyskał kilka metrów kabla.
Cierpliwie spuszczał półtoralitrową butelkę do zbiornika i korzystając z tego, że kabel był dosyć sztywny, wpychał ją pod powierzchnię i nabierał trochę benzyny. Potem wyciągał butelkę i przelewał zawartość do baniaka. Gdy napełnił pierwszy i po raz kolejny posyłał butelkę na dół, kabel zahaczył o leżący obok klucz nasadowy. Zenon rzucił się gwałtownie w przód, uderzając boleśnie czołem o krawędź włazu, i wyciągnął rękę. Złapał klucz w ostatniej chwili, ale po sekundzie ten wyślizgnął się ze spoconych palców. Zenonowi w mgnieniu oka przeleciały przez głowę obrazy z ostatniego roku: początek wojny, praca u starego Wojnarowicza, okrutna rana zadana przez jego siostrę, wreszcie niebezpieczna gra z Gawriłowem i KUBO. A teraz zginę przy szabrowaniu wachy, pomyślał, gdy klucz wpadł z pluskiem do paliwa i stuknął w dno zbiornika.
Nic się nie stało. Zenon uświadomił sobie, że przecież wybuchają opary, a nie sama benzyna. I nie od szturchnięcia zwykłym kluczem, tylko od iskry.
Gdy w połowie wypełnił drugi baniak, usłyszał daleki pomruk silnika. Przesunął pokrywę na miejsce, zakręcił naczynie i ruszył z oboma biegiem w kierunku lasu. Niecałe osiem litrów powinno mu starczyć do granicy, a może nawet do Ostrawy, bo terenówka przy oszczędnej jeździe paliła jakieś dziesięć litrów na sto kilometrów. Miał tylko dwa pociski i nie chciał ryzykować spotkania z jakimiś maruderami.
Już pod osłoną drzew odstawił na chwilę baniaki i odwrócił się w stronę stacji. Pod dystrybutory podjechało niewielkie kombi, z którego wysiadł mężczyzna. Nawet z tej odległości Zenon widział, że w aucie została kobieta z dwójką dzieci. Kierowca wymienił z nią kilka zdań, a potem wyciągnął z bagażnika łom. Gdy tylko podszedł do włazu i wziął solidny zamach, Zenon padł na ziemię, nakrywając głowę rękoma. Nie mógł zobaczyć iskry skrzesanej uderzeniem. Potężny huk niemal rozerwał mu bębenki w uszach.