- W empik go
Kontrapunkt - ebook
Kontrapunkt - ebook
Czy wszystko jest tym, czym się wydaje?
Rozgrzany od czerwcowego słońca Kraków. Michał Szelężny, trzydziestopięcioletni nauczyciel historii, znajduje zwłoki swojej sąsiadki Marii Stranowskiej. Policja uznaje, że kobieta popełniła samobójstwo, jednak mimo to Szelężny próbuje zbadać jej przeszłość i zrozumieć, co doprowadziło ją do tak dramatycznego kroku. Kolejne odkrycia jednak coraz bardziej zaciemniają obraz sytuacji…
Znany z „Zagadki drugiej śmierci, czyli klasycznej powieści kryminalnej o wdowie, zakonnicy i psie” komisarz Filip Wracz wraca w nowym wcieleniu. Dokąd zaprowadzi go śledztwo w sprawie samobójstwa Marii Stranowskiej? Czy nierozwikłana przed laty sprawa zaginięcia Basi Kasperskiej ma związek ze śmiercią kobiety?
Uwielbiana przez czytelniczki i czytelników Karolina Morawiecka, autorka bestsellerowego cyklu powieści kryminalnych o wdowie, powraca! Tym razem będzie poważnie. Śmiertelnie poważnie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68101-61-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świat zza ściany deszczu był całkiem inny. Nieznany. Pociągający.
Wycieraczki nie nadążały. Chwilami wydawało się, że zaraz złamią się pod naporem niepowstrzymanego żywiołu. Poruszały się tak szybko, a przecież od dłuższej chwili to, co przed nimi, było zamazane, jakby przynależało do części jakiejś innej rzeczywistości.
Za to w środku było ciepło. Bezpiecznie. Sennie.
Rytm wystukiwany przez krople otulał i usypiał.
Karoseria tamtego auta zalśniła w świetle reflektorów tylko na ułamek sekundy. W zasadzie można było udawać, że go tam nie ma. Wystarczyłoby na moment zamknąć oczy albo chociaż zasłonić je palcami jak przy odliczaniu w chowanego.
Samochód zatrzymał się jednak gwałtownie i stał przez chwilę w pełnym warkotu oczekiwaniu. Wreszcie dłoń ze złotym zygzakiem obrączki przekręciła kluczyk i wszystko zamilkło. Słychać było tylko szum wody. Krople uderzające w hipnotyzującym rytmie o blachę pojazdu. I wtórujący im dźwięk świateł awaryjnych.
— Sprawdzę, co się stało. Nie wychodźcie — rzucił stanowczo.
— Może lepiej poszukajmy telefonu? Gdzieś w pobliżu powinna być budka… — rozpaczliwie próbowała go zatrzymać.
— Najpierw musimy być pewni, że pomoc w ogóle jest potrzebna. Może jakiś kretyn po prostu zostawił auto na poboczu — otworzył drzwi i zniknął za ścianą deszczu.
Nie wiedział, jak długo to trwało. Śledził krople spływające w zawrotnym tempie po szybie. Próbował dłonią zatrzymać je na chwilę — ale od wewnątrz to się nie udawało. Chociaż przyciskał palce ze wszystkich sił.
— Poczekaj, muszę coś sprawdzić — rzuciła nerwowo. — Ani się waż wysiadać! Zaraz wrócimy.
Nie zwrócił na nią większej uwagi. Spod półprzymkniętych powiek obserwował wodne esy-floresy, które nie chciały poddać się jego woli.
Chyba zasnął, bo kiedy ponownie otworzył oczy, wokół przestało być ciemno. Deszcz ustał. Za to w środku było bardzo, bardzo zimno. Przez chwilę próbował grzecznie siedzieć, pamiętając słowa, które wypowiedziała. Ale ciekawość zwyciężyła prężący się w brzuchu strach.
Powoli nacisnął klamkę, jakby przeczuwając, że po otwarciu drzwi wszystko się zmieni. Że tam, po drugiej stronie, wszystko będzie inne.PONIEDZIAŁEK, 28 CZERWCA
Z perspektywy czasu dziwił się, że nie dostrzegł żadnego ze znaków. Teraz były dla niego oczywiste. Teraz je rozumiał. Jednak wtedy umykały mu, ewidentnie się z nim drażniły. Przybierały pozory codziennych, banalnych wydarzeń, choć przecież zapowiadały śmierć. I to niejedną.
Ot, choćby dwa dni wcześniej podczas porannego spaceru z Kulką, na jezdni, zaraz na wysokości klatki schodowej, zobaczył ciało martwego kosa. Biedaczysko, wypadł z gniazda i wbił się swoim dzióbkiem w czerń asfaltu jak niepokojący wykrzyknik. Przez chwilę Michał był pewien, że zastygłe oko patrzy na niego oskarżycielsko. Pamiętał, że chciał przenieść jego ciałko na trawnik, rozglądał się nawet przez chwilę za kawałkiem jakiegoś papieru czy gałęzią, dzięki której mógłby go przesunąć pod omdlewające od żaru hortensje. Jednak Kulka szarpnęła nagle smyczą i zawarczała, a potem, całkowicie obojętna na rozlegający się tuż obok dramat, ruszyła na krótkich łapkach w stronę kota grzejącego się na murze otaczającym pobliską willę. Żywego. Gdy wrócili ze spaceru kilkanaście minut później, po kosie nie było już śladu. Jedynie na rozgrzanym i lepkim asfalcie dawało się dostrzec małe niepokojące wgłębienie.
Albo tamta chmura — niczym kir zakryła nagle pół nieba i przez kilkanaście minut unosiła się nad Krakowem czarna i ciężka, zapowiadająca burzę, która zresztą nie nadeszła.
I wreszcie ich ostatnie spotkanie. Niby było jak zawsze, choć — sam już nie był pewien, czy sobie tego nie wyobraża — jakoś bardziej nerwowo. Coś niepokojącego unosiło się w nieznośnie nagrzanym powietrzu. Może właśnie dlatego na jej: „To do zobaczenia wkrótce, Michałku”, tym razem odpowiedział: „Oby nie”. Oczywiście nie wypowiedział tych słów na głos, co to, to nie. Na to był zbyt uprzejmy, za dobrze wychowany. W rzeczywistości uśmiechnął się tylko zdawkowo i wyszedł, domykając cicho drzwi. Jak zawsze z uczuciem ulgi, że ma to już za sobą. Że przynajmniej przez jeden dzień będzie miał spokój.
A potem zobaczył ją jeszcze raz. Kawałek niedbale ułożonego koka wyłonił się zza prześcieradła, którym sanitariusze przykryli ciało. Mieli problem na wąskiej klatce schodowej; nie mieścili się w trójkę na półpiętrze zastawionym doniczkami z kwiatami, które całe lata hodowała — dwóch silnych mężczyzn o minach wyrażających całkowity brak emocji i ona, przypięta do noszy, żeby przypadkiem nie spadła, a w tle sansewierie, fikusy i kroton. Wzniecone przez nich drobinki kurzu nagle zawirowały w promieniach słońca wpadającego przez wysokie okna klatki schodowej i błyszczały przez moment w powietrzu jak płatki sztucznego śniegu zamknięte w szklanej kuli. Szelężny przypatrywał się temu z nieodpartym poczuciem, że to wszystko nieprawda, że to tylko sen. Wrażenie minęło wraz z głuchym odgłosem, gdy jeden z sanitariuszy, ten tęższy, z siwymi przyklapniętymi od potu lokami, uderzył łokciem w glinianą doniczkę z paprotką.
— Może jakoś pomogę — spytał głupio, gdy się tak szamotali na półpiętrze, obserwując ich z bezpiecznej przystani swoich drzwi. — Tu chyba trzeba będzie w pionie jakoś, do góry te nosze i pod kątem — usiłował się na coś przydać.
— Taa — odpowiedzieli ewidentnie zirytowani. Upał jak nie wiem co, a oni mieli przed sobą jeszcze trzy i pół piętra. Ale po chwili kotłowaniny posłuchali go. Ten drugi, z kwadratową szczęką i małymi oczami, stęknął z wysiłku, podniósł wysoko ręce, nosze uniosły się, prześcieradło osunęło się jeszcze niżej i Michał na ułamek sekundy zobaczył Marię Stranowską po raz ostatni. Natychmiast zamknął oczy.
— Panowie sobie poradzą — z mieszkania naprzeciwko wyszedł policjant, który mniej więcej godzinę wcześniej go przesłuchiwał. Wysoki brunet, równy z Szelężnym liczącym nierówne sto osiemdziesiąt siedem i pół centymetra wzrostu, z wyraźnym brzuchem piwosza, wydawał się nerwowy. Zasłonił sobą drzwi z numerem 28 i bezczelnie lustrował Michała kolejny już dzisiaj raz, przy czym cały czas uderzał wielką dłonią w masywne udo. Może się gdzieś spieszył, a może mimo wielu lat w zawodzie po prostu nie przywykł do widoku śmierci. Lub — przyszło do głowy obserwującemu go Michałowi — nie potrafi opędzić się od jakiejś piosenki i nieświadomie wystukuje jej rytm. — To nie jest ich pierwszy raz.
— Oczywiście — bąknął zawstydzony. — Po prostu chciałem się na coś przydać… Jakoś pomóc, bo człowiek tak stoi bezradnie… — tłumaczył zażenowany.
— Jasne — uciął komisarz. Kiedy niedawno przesłuchiwał sąsiada denatki w celu złożenia wyjaśnień i usłyszał, że Szelężny Michał, lat trzydzieści pięć, pracuje jako nauczyciel historii w jednym z pobliskich liceów, oblał go zimny pot. Wiadomo, tacy są najgorsi. Zawsze wiedzą lepiej i wszystko i wszystkich chcą poprawiać. Mieć takiego za świadka, to strzelić sobie w stopę. Niby nie zabije, ale długo będzie boleć. Za długo. — Sprawa wydaje się czysta — postanowił na wszelki wpadek utrwalić ten znamienny fakt — ale gdyby pan coś jeszcze sobie przypomniał… — niedokończonemu zdaniu towarzyszył zdawkowy gest wręczenia wizytówki. Od tygodnia było cholernie gorąco, a tu, na czwartym piętrze, temperatura wydawała się nieznośnie wysoka. Najwyższy czas wracać do komendy, gdzie klimatyzacja działa z całą mocą. Załatwi się papierkową robotę i fajrant, można do domu na zimne piwko.
— Mnie się to w głowie nie mieści… — Michał tak naprawdę wciąż nie mógł dojść do siebie. Nie tylko pierwszy raz wzywał policję, co samo w sobie było przerażające i w jego prywatnej skali rzeczy niezwykłych jeszcze dziś rano byłoby na samej górze, ale pierwszy raz widział zwłoki. Co prawda za bardzo się nie przyglądał, po prostu krzyknął i pobiegł do siebie po telefon, ale coś tam jednak zobaczył. Dziwnie bladą stopę, z której zsunął się pantofel, z niebieskosiną plamą opadową na pięcie. Rękę wykrzywioną w paroksyzmie śmierci, ze skierowanymi do góry gruzłowatymi palcami drapieżnie chwytającymi nagrzane czerwcowe powietrze. Przekrzywioną na bok głowę. Farbowane na brąz włosy związane w luźny kok. — Rozumiem serce, wypadek, ale samobójstwo… — próbował spojrzeć schodzącemu już z półpiętra policjantowi w oczy. Podświadomie czuł, że musi z nim o tym porozmawiać. Zatrzymać go jeszcze na chwilę. Zrozumieć, co niezrozumiałe.
— Człowiek nigdy nie pozna drugiego tak do końca — rzucił filozoficznie policjant. Wisząca tuż obok wysokiego okna doniczka z zielistką tworzyła nad jego głową coś na kształt zielonej aureoli. Chyba chciał się uśmiechnąć, ale wyszedł mu jakiś dziwny grymas i przez chwilę wyglądał jeszcze gorzej niż leżąca niedawno na wyfroterowanej podłodze we własnej kuchni Maria Stranowska. — W kontakcie! — pożegnał się i ruszył w dół po schodach.
Już piętro niżej poczuł, że temperatura przyjemnie się obniża. Miał wielką ochotę zagwizdać, ale się powstrzymał. Nie miał wątpliwości, że za każdymi drzwiami czają się rozemocjonowani sąsiedzi i bacznie obserwują go przez wizjer. Że stoją tak już od kilku godzin, to jest od momentu, kiedy radiowóz na sygnale podjechał pod kamieniczkę przy ulicy Zaleskiego i zatrzymał się tuż przy pierwszej klatce, blokując na długi czas drogę wewnętrzną. I dobrze im tak, zarechotał w duszy, niech sobie stoją, niech gadają. A on przynajmniej tym razem nie będzie się z nimi musiał użerać. Denatka zrobiła mu tę przysługę, że zostawiła list pożegnalny na stole. Tuż obok butelki po leku, który wcześniej zażyła. Zaś ten cały Szelężny Michał, sąsiad zmarłej, zadzwonił na policję zaledwie kilka godzin po zgonie, co przy tych temperaturach miało ogromne znaczenie. Tak więc sprawa była czysta, i to dosłownie.
Samobójczyni albo świadomie, albo szczęśliwie dla prowadzącego śledztwo, zamiast wieszać się, czy zjeść tonę tabletek, zmieszała z wysokoprocentowym alkoholem syrop na kaszel. W efekcie Wracz i technicy nie musieli się babrać w odchodach czy wymiocinach. Maria Stranowska wybrała śmierć przez uduszenie — niezbyt pewnie przyjemną dla niej samej, ale niewątpliwie czystą i schludną, na ile tylko czysta i schludna może być śmierć w taki upał. Biorąc pod uwagę sterylny porządek w mieszkaniu, modus operandi był identyczny z charakterem denatki. Tak, niewątpliwie wszystko do siebie pasowało. Prokuratorowi Urbańskiemu nawet się dupy nie chciało ruszać w ten upał.
— Jak się wszystko zgadza, to git i szafa gra, Wracz. Wracaj na komendę i do papierów — rzucił do słuchawki po raporcie policjanta.
Pieprzony elegancik! Komisarz z irytacją pomyślał o siedzącym teraz w klimatyzowanym gabinecie, na pewno ubranym jak z żurnala, mężczyźnie. Jego nowy partner, aspirant Tomasz Tomczyński zwany pieszczotliwie Tomciem, wyjawił mu w sekrecie, nad którąś z kolei zapoznawczą wódeczką pitą gdzieś na Kazimierzu, że Urbański nie zawsze tak wyglądał. Podobno kilka lat temu naczytał się Miłoszewskiego i teraz mu się wydawało, że jest, kurwa, drugim Szackim. Może i ubierał się jak tamten, ale zdecydowanie — Wracz wyczuwał takich na kilometr — był dupkiem. Za to takim, który dobrze wie, skąd wieje wiatr. Z kim należy trzymać, a kogo lepiej unikać, bo jest na spalonej pozycji. Albo już wkrótce może się na takiej znaleźć.
Inna sprawa — pomyślał — że w tym akurat wypadku mógł mieć rację. Zazwyczaj sprawy są dokładnie tym, na co wyglądają. Nie ma sensu ich zbytnio komplikować. To ostatnie jest domeną pisarzy, którzy o policyjnej robocie nie mają pojęcia, ale uparli się na pisanie kryminałów.
— Tak jest, git i szafa gra — podsumował więc teraz ostatnie godziny pracy w mieszkaniu pod numerem 28. Wszystko jasne, żadnego śladu udziału osób trzecich, nic podejrzanego. Klasyczny samobój i do tego z listem. Żadnych nadgodzin, żadnych ciągnących się w nieskończoność przesłuchań świadków. Zbliżający się urlop pozostaje niezagrożony. Jeszcze tylko trochę i będzie siedział na plaży w Sarbinowie, jadł smażoną rybkę, pił zimne piwo i może nawet do Gąsek skoczy na pierogi…
*
— Nie może to być! Nie może to być! Proszęjaciebie — rozhisteryzowany głos w słuchawce wibrował coraz to silniejszymi emocjami. — No jak to: zabiła się?! Jak to: nie żyje?! Może to jednak pomyłka jakaś, może to serce, bo wiadomo, wiek już nie ten, a upał w tym miesiącu niezwykły. Niby czerwiec, proszęjaciebie, a przecież prawie trzydzieści stopni już od tygodnia! W tym mieście nie ma, doprawdy, czym oddychać, to i serce mogło nie wytrzymać. Zwłaszcza że Maria miała problemy z ciśnieniem. No, ale kto ich nie ma w tym wieku — głos w słuchawce wydawał się niepowstrzymany. Zalewał go niczym dodatkowa porcja ukropu, wypełniał całą kuchnię dziwnymi pretensjami. Nawet Kulka musiała to wyczuć, bo uciekła na krótkich łapkach spasionego kundelka do dużego pokoju i położyła się w wąskiej plamie cienia, tuż obok wysłużonej zielonej sofy.
Michał poczuł nagle obezwładniające zmęczenie.
— Nie wiem, co powiedzieć…
— Ja też nie — w przeciwieństwie do głosu Szelężnego jej był silny i nie załamywał się — i zaraz do ciebie przyjadę. Wszystko mi opowiesz, bo tak przez telefon to się nie da!
— Ale ja już wszystko… — próbował oponować, choć dobrze wiedział, że nie przyniesie to rezultatu. I rzeczywiście, pani Ala Wejner po prostu się rozłączyła.
Westchnął niezadowolony i bezradnie rozejrzał się po niewielkiej kuchni. Upał był rzeczywiście nieznośny. Nagrzane ponadtygodniowym żarem powietrze stało w miejscu, niemiłosiernie podkreślając wszechobecne drobinki kurzu, choć przecież kilka dni temu odkurzał. Spojrzał na zegar wiszący na wąskim skrawku ściany między brązowymi szafkami a zamkniętym od rana oknem. Dochodziła szesnasta. Postanowił, że jednak zaryzykuje i otworzy je na oścież — wychodziło na podwórze i o tej porze była szansa, że do mieszkania nie wleje się dodatkowa porcja gorąca. Co najwyżej hałasy z restauracji U Siemachy i zapachy z baru mlecznego Smakosz z kamienicy tworzącej prawe skrzydło budynku.
Opadł ciężko na krzesło. W wiszącym na wprost wejścia do kuchni przykurzonym lustrze z Ikei zobaczył swoje spocone odbicie. Był dziwnie blady, jakby śmierć sąsiadki wywabiła z jego opalonej już pierwszym słońcem skóry cały kolor. Niebieska koszula z krótkim rękawem przykleiła mu się do pleców, ale beżowe spodnie wydawały się w porządku.
Przez chwilę, pewnie pod wpływem emocji i tego obezwładniającego upału, pozwolił sobie na coś, czego nie robił od trzech tygodni. Dopuścił myśli, które kłębiły się gdzieś w podświadomości, ale blokowane były przez świadomość. Czy Kaśka byłaby zadowolona z tego zestawu? Co by powiedziała na widok puszczonej luźno koszuli, dokładnie tak, jak lubiła? Czy doceniłaby ogolone niemal do zera włosy? Tak wiele razy go na to namawiała. Przekonywała, że z krótkimi będzie lepiej wyglądał niż z tą mysią kitką, jak nazywała jego kucyk. Bronił go jak niepodległości, a kiedy to się stało, po prostu poszedł do zakładu fryzjerskiego, tego pobliskiego, przy Kieleckiej, do którego i ona kiedyś poszła, i niespodziewanie dla samego siebie kazał sobie zgolić głowę. Teraz przejechał dłonią po szczecinie, lecz zamiast ulgi czuł fantomowy ból. Nie, nie za kucykiem. Za nią.
Ściany nagle zadrżały i powietrze wypełnił dźwięk przejeżdżającego tuż obok tramwaju. Hałas otrzeźwił go momentalnie. Odgonił myśli, przełknął dławiącą go w gardle gulę.
— Weź się w garść, Szelężny! — nakazał sobie na głos chrapliwym warknięciem.
Poczuł, że zaschło mu w gardle, więc po prostu nachylił się nad zlewem i przez dłuższą chwilę pił zimną wodę prosto z kranu. Na koniec opłukał twarz. Pomogło. Jeszcze raz popatrzył w lustro. Powinien zmienić koszulę, żeby wyglądać świeżo. Ale, uświadomił sobie, najpewniej już nie zdąży. Pani Ala mieszkała niedaleko, przy Meissnera, raptem dwa przystanki tramwajem od niego. Zrezygnowany cofnął się do kuchni i postanowił nastawić ekspres do kawy. Podobno Tuaregowie na upał piją właśnie gorącą kawę lub herbatę — przypomniało mu się. — I to bardzo słodką. A cukier krzepi — zaśmiał się nerwowo. Kaśka doceniłaby skojarzenie. Kaśka, gdyby tylko tu była, na pewno ogarnęłaby sytuację. I umiałaby postawić granicę Alicji Wejner.
Ale Kaśki tu nie ma. I nie będzie. Więc tylko westchnął, odgonił od siebie jej obraz i napełnił wodą wysłużony ekspres. Od strony Mogilskiej nadjeżdżał kolejny tramwaj. Hałas ponownie wypełnił kuchnię. Drobinki kurzu znowu się podniosły i zawirowały. W rurach zabulgotało.
Po tym spotkaniu pójdę na cmentarz. Kwiaty trzeba podlać, pewnie pomdlały w tym upale. A tak je lubiła — pomyślał. A potem drętwą ciszę przeciął dźwięk domofonu. I głośny szczek Kulki, która zaraz przybiegła z dużego pokoju, merdając z zadowoleniem nieproporcjonalnie długim ogonem.
Szelężny stanął w drzwiach wejściowych i nasłuchiwał dyszenia zbliżającej się powoli Alicji Wejner. Wspinaczka na czwarte piętro wybudowanej zaraz po wojnie kamieniczki nawet młodym sprawiała trudności, a kobieta, na którą czekał, była po czterdziestce.
Niekomfortowo wysokie schody pewnie już na etapie projektu były źle wyprofilowane. Michał był jednak pewien, że dodatkowo budowniczowie nowej socjalistycznej ojczyzny rozdzielili między siebie i swoje bliższe oraz dalsze rodziny część cegieł, by w efekcie poradzić sobie z niedoborem materiału, tworząc najprawdziwszą architektoniczną przeszkodę. Czasem zastanawiał się, jak by to było, gdyby zamiast być częścią garażu na jakiejś działce czy ściany w domu szwagra, cegły wróciły na planowo przeznaczone im miejsce.
Gdy tylko ubrana w czarne płócienne spodnie i czarną podkoszulkę Wejner pojawiła się na półpiętrze, Kulka przestała merdać. Spojrzała z wyrzutem na swojego pana i potruchtała z powrotem w pobliże sofy.
No tak — pomyślał. — Podobno psy mają świetną intuicję i znają się na ludziach. Chociaż, musiał to przyznać, w przypadku jego suczki to wcale nie było takie oczywiste. Kulka nie znosiła kobiet. Na widok Marii Stranowskiej niemal zawsze obnażała wykrzywione zęby i za nic nie dała się głaskać sąsiadce. Jej najlepszej koleżanki, Alicji Wejner, także nie tolerowała i gdy ta była w zasięgu psiego wzroku, czarno-biała Kulka zmykała, gdzie pieprz rośnie. To jest niezbyt daleko, bo przy takiej posturze nie byłoby to możliwe, ale zawsze w okolice kanapy lub stojącego nieopodal fotela. No i nie uznawała Kaśki. Ona co prawda mogła ją czasem pogłaskać, ale nigdy, przenigdy Kulka nie pomachała na jej widok ogonem. Nawet wtedy, gdy dawała jej kawałek parówki lub wędzoną szprotkę. Nie, suczka Michała najwyraźniej miała swoje zasady i nie uznawała kobiet. Choć temu, że nie lubiła Wejner, zbytnio się nie dziwił. Prawdę powiedziawszy, sam jej nie znosił. Ta żałobna czerń na przykład. Niby na miejscu, a jednak go drażniła. Śmierć kogoś bliskiego jest niewyobrażalnie bolesna, sam to wiedział najlepiej, a jednak to przebranie było dla niego… no właśnie — przebraniem…
— No-co-to-się-po-ro-bi-ło! — przerwała mu rozważania. — Co-za-nie-szczę-ście! Mi-cha-le! No-kto-to-wi-dział! — choć od drzwi Szelężnego dzieliły ją raptem dwa schody, musiała na chwilę przystanąć. Trzymające się kurczowo poręczy żylaste niewielkie dłonie z pomalowanymi na czerwono paznokciami jak zawsze skojarzyły mu się z ptasimi szponami.
W ogóle niska i drobna Wejner przypominała mu kurę. A jeszcze dokładniej — kogucika. Zgrabna i zadbana nie wyglądała na starszą o jedenaście lat, a jednak było w niej coś odpychająco drapieżnego. Może to kwestia zabiegów medycyny estetycznej, którym regularnie się oddawała, zmieniając rysy twarzy w coraz bardziej bezosobowe, choć idealnie napięte. A może to kwestia fryzury. Odkąd ją pamiętał, nosiła krótko obcięte włosy z wygolonym niemal do zera bokiem i irokezem na czubku. Na przestrzeni lat zmieniała jedynie ich kolor. Kiedyś, wiele lat temu, gdy zobaczył ją po raz pierwszy, przyznał się babci, że rudowłosa wówczas kobieta kojarzy mu się z kogucicą. Krystyna Szelężny, sama niezbyt wysokiej postury, najpierw parsknęła śmiechem, ale zaraz potem spojrzała na niego surowo spod okularów i pogroziła mu palcem. „O takich kobietach mówiło się u nas na Kresach, że gdyby nie wzrost, byłyby przystojne” — powiedziała mu wtedy, choć dałby sobie głowę uciąć, że w głębi serca zgadzała się ze swoim wnukiem.
— Dzień dobry, pani Alu — przywitał się odruchowo. Choć ten dzień wcale nie był dobry.
— Tak, tak — przytaknęła i weszła do mieszkania numer 27. — Co za nieszczęście! Nie-szczę-ście! — powtórzyła, jakby jeszcze tego nie wiedział. — I do tego ten upał… A może — opadła na krzesło w kuchni i wystawiła twarz w stronę otwartego okna, jakby spodziewając się chłodzącej bryzy — to wszystko jednak pomyłka, proszęjaciebie? Po-mył-ka jakaś? I ta cała a-fe-ra z Marią to jednak przez upał. Dajże mi wody, kochany, bo od tego wszystkiego w ustach mi za-sy-cha — dziobała słowa jak kura ziarno. — Byle zimnej, bo z tych emocji to palpitacji jakichś dostaję.
Z ciekawością zlustrowała otwieraną właśnie lodówkę. Za dużo w niej nie było, ale na drzwiach obok mleka stała butelka z muszynianką i karton z rysunkiem pomarańczy.
— Soku mi daj — zaordynowała. — I kawy mi zrób. I mów-że-wresz-cie, co to się dzisiaj stało — tu nagle głos jej się załamał i zaczęła chlipać w chusteczkę.
Michał wyjątkowo długo nalewał pomarańczowego płynu do szklanki z duralexu (babcia Krysia miała rację, nie dało się ich stłuc) i wybierał filiżanki do kawy, a gdy wreszcie postawił je przed rozpaczającą kobietą, tej udało się już dojść do siebie.
— Sam jestem w szoku — zaczął niepewnie. — Gdyby nie pani telefon, pewnie przez kilka dni bym się nie zorientował.
Dopóki bym nie poczuł — pomyślał i aż się wzdrygnął na samą myśl.
— Tak jak pani prosiła, pani Alicjo, dzwoniłem i pukałem, bez rezultatu. Więc w końcu nacisnąłem na klamkę, jakoś tak odruchowo całkiem, i okazało się, że drzwi były otwarte. To znaczy — uściślił na wszelki wypadek — nie były zamknięte na klucz.
— Ot-war-te? Ale, proszęjaciebie, jak-to-dla-cze-go?
— Wtedy też się zdziwiłem. Ale w sumie — rozłożył bezradnie ręce — ma to sens. Pani Maria zawsze była taka porządna. Pewnie chciała, żeby ją szybko znaleźć. Albo może — uśmiechnął się do wspomnień o męczącej sąsiadce — szkoda jej było drzwi. Bo wiadomo, że w końcu trzeba by je wyważyć…
— Tak, to ma sens — przytaknęła zadowolona Wejner. — Właśnie sa-ma-mia-łam-mó-wić, proszęjaciebie, że drzwi szkoda, szko-da. Marysia taka była, o wszystkim zawsze myślała. O-wszys-tkim! — znowu zakryła twarz chusteczką.
— Może pójdziemy do dużego pokoju. — Michał postanowił zmienić temat. Nie radził sobie z własnymi emocjami, a co dopiero z cudzymi.
— Nie, nie — widać pomogło, bo zaoponowała normalnym głosem — tu siedźmy. W kuchni zawsze raźniej, za-wsze. A co na to policja? Na te drzwi otwarte?
— Ten cały komisarz… — szukał w pamięci nazwiska nerwowego dryblasa z piwnym brzuchem — Wracz, Filip Wracz, sam to podsunął. Podobno samotni samobójcy często tak robią.
— Coś podobnego! Coś-po-do-bne-go — siedząca naprzeciwko szczupła kobieta pożerała Szelężnego wzrokiem. — Co-to-się-wy-pra-wia — mamrotała przejęta, popijając gorącą czarną kawę zimnym sokiem.
— No… — nie mogąc od niej oderwać oczu, Michał zgodził się z Kogucicą. Nagle nabrał pewności, że cała ta sytuacja sprawia kobiecie jakąś chorą przyjemność. Zaraz się jednak zawstydził tej myśli i czym prędzej skupił na opowieści. — W każdym razie drzwi były otwarte i wszedłem do środka. Zawołałem kilka razy, ale pani Maria oczywiście nie odpowiedziała. Zajrzałem do kuchni, bo tam przecież identyczny rozkład jak u mnie w mieszkaniu i, po pierwsze, najbliżej, a po drugie…
— Marysia zawsze w kuchni siedziała, proszęjaciebie — wyszeptała w chusteczkę pani Alicja.
— Właśnie! — ucieszył się, że go zrozumiała. — I dalej już nie musiałem szukać… — teraz jemu załamał się głos, choć przecież nie lubił zbytnio Stranowskiej.
Przypomniało mu się, jak babcia Krysia wielokrotnie wyjaśniała zachowanie mieszkającej naprzeciwko nich Marii. „Kobiety z Kresów twardsze są, bo i życie miały twarde” — powtarzała, jakby szukając usprawiedliwienia i dla niej, i dla samej siebie. „Jakie życie, taka śmierć” — skojarzyło mu się teraz i poczuł wstyd. „Noż kurna, Szelężny! Bierz się w garść! Opanuj się chłopie, opanuj!” — przywołał samego siebie do porządku. Odchrząknął.
— Leżała na podłodze, przy stole. Chyba zsunęła się z krzesła. Dużo nie widziałem, drzwi zasłaniały — tłumaczył się sam przed sobą. — Zadzwoniłem na policję, a oni znaleźli list.
— List?! — Wejner aż zakrztusiła się sokiem. — Czyli nie ma żadnych wątpliwości? Żad-nych — wyszeptała.
— Żad-nych — zgodził się Michał i znowu zrobiło mu się głupio. Na szczęście przejęta Kogucica nie zorientowała się, że ją przedrzeźnił. — Według komisarza sprawa jest czysta. Samobójstwo. Teraz chyba będą szukać kogoś z rodziny, pewnie i panią przepytają…
— Mnie? Ale-że-jak-to-mnie? — zachłysnęła się z wrażenia. — Przecież mnie tu, proszęjaciebie, nawet nie było, nie-by-ło! I skąd ten cały policjant…
— …komisarz Filip Wracz — podsunął jej usłużnie Szelężny. Już wiedział, że ta rozmowa dobrze się nie skończy. Pani Ala Wejner wyglądała teraz jak wyszkolony do nielegalnych walk kogut tuż przed atakiem. Czarne ubranie podkreślało tylko jej bojowy charakter.
— Wracz — zgodziła się uprzejmie, choć jej głos nagle wyraźnie się ochłodził, obniżając temperaturę w kuchni o parę stopni — o mnie wie?
— Pytał mnie o jakichś krewnych, przyjaciół pani Marii… — Michał starał się jakoś wybronić. — A pani jest przecież jej najlepszą przyjaciółką. To znaczy: była pani — poprawił się. Czuł, że koszulka już całkiem przykleiła mu się do pleców. Marzył o długim, zimnym prysznicu. I jeszcze dłuższym śnie.
— Oczywiście! — zaśmiała się histerycznie. — Byłam jej przyjaciółką. Najlepszą, naj-lep-szą! A ona takie coś mi zrobiła, proszęjaciebie! Sobie zrobiła, so-bie! — przez chwilę wydawało mu się, że oszalała. Starannie pielęgnowana twarz wykrzywiła się w paroksyzmie, oczy zaszkliły, nadmuchane jakimś wypełniaczem usta wygięły w dzikim uśmiechu. — I nic nie wiedziałam, nic! Nic! Choć przecież intuicja mnie nie zawiodła, prosiłam cię, żebyś sprawdził… Niepokoiłam się, nie-po-ko-i-łam… — ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się na dobre.
Kurka siwa, Szelężny, zróbże coś! — dopingował sam siebie. Ale sytuacja go przerosła. Miał ochotę wyjść z kuchni i wrócić, gdy Kogucicy już nie będzie.
— Do Kulki pójdę — wyszeptał. — Sprawdzę, czy wszystko u niej OK. Może już balkon otworzę, upał taki… — nie dokończył.
Żeż cholera jasna, psia krew, Szelężny, ty tchórzu!
Pogłaskał dyszącą Kulkę po białym pękatym brzuszku. Uchylił drzwi balkonowe. Do pokoju wlał się strumień hałasu z Grunwaldzkiej i Mogilskiej. I fala gorącego powietrza.
Zamknął drzwi, rozejrzał się bezradnie wokół. Dwa regały z książkami, peerelowski fotel, słynny projekt Józefa Chierowskiego, z przetartą na krawędziach tapicerką, ikeowska szafka z telewizorem nie podpowiedziały mu, co ma robić. Leżąca tuż przy starej zielonej kanapie biało-czarna suczka także nie wydawała się zainteresowana jego dalszymi krokami. Nie, póki w kuchni jest Alicja Wejner.
Bierz się w garść, Szelężny! Bierz się, kurna, chłopie w garść! — nakazał sobie i wrócił do kuchni.
Najwyraźniej chwila samotności posłużyła Kogucicy, bo wydawała się w całkiem niezłej formie.
— Ja już pójdę, proszęjaciebie — uśmiechnęła się smutno do gospodarza. — Już tu nic zrobić nie możemy… Z policją porozmawiam, oczywiście, przecież nic nie mam do ukrycia, nic-nie-mam! — zapewniła niepotrzebnie. — Albo może lepiej męża wyślę? — zastanowiła się. — Co tam biedna kobieta sama na komendzie zrobi? Zgubi się, zgu-bi, i tyle będzie pomocy. Ale to już jak tam ten cały… — zawahała się
— Wracz, komisarz Filip Wracz — raz jeszcze podpowiedział usłużnie.
— …to jak już on będzie chciał — zgodziła się i wstała od stołu.
Wydała mu się nagle krucha i zagubiona. Zrobiło mu się jej żal. Ptasia twarz wciąż jeszcze była mokra od łez. Poczuł, że ze wstydu płoną mu policzki. Też sobie wymyślił nazwę: Kogucica!
— Może to nie będzie potrzebne? — nieporadnie próbował dodać jej otuchy. — Może moje zeznania wystarczą? Chyba nie będą szukać motywu, bo i po co?… W liście podobno wszystko wyjaśniła… To znaczy nie wiem, nie czytałem — spojrzała na niego tak badawczo, że aż się zaplątał. — Komisarz czytał i mówił. List wziął ze sobą — tłumaczył nieudolnie. — Mieszkanie zamknął, klucze zabrał…
— Jezu drogi! — Alicja Wejner niemal opuściła trzymaną w ręce czarną torebkę. — To jak my ją do trumny ubierzemy? I — pobladła. — Kto pogrzeb wyprawi?