Konwicki - cudzoziemiec tranzytowy - ebook
Konwicki - cudzoziemiec tranzytowy - ebook
Konwicki. Cudzoziemiec tranzytowy to pierwsza próba biograficznego spojrzenia na życie oraz twórczość pisarza,wnikliwy i czuły zapis kondycji niezwykłego człowieka, twórcy, którego biografia najpełniej odzwierciedla najbardziej dramatyczne doświadczenia Polski i Polaków. Portret wybitnego literata, reżysera, scenarzysty rekonstruowany na podstawie rozmów, audycji radiowych, dokumentów, wspomnień, ale przede wszystkim wyłaniający się z jego książek, scenariuszy i filmów.
Już za życia stał się legendą. Był czas, kiedy każda jego kolejna książka stawała się literackim wydarzeniem, wywoływała burzliwą dyskusję. Gdy po raz pierwszy, tym razem w oficjalnym obiegu, ukazała się Mała apokalipsa,bestseller czasów PRL, powieść w jednym z warszawskich punktów sprzedawano bezpośrednio z ciężarówki. I tylko jednego dnia na stołecznych ulicach sprzedaż osiągnęła rekordowy pułap –5 tysięcy egzemplarzy, sukces, o jakim może tylko pomarzyć każdy współczesny autor.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15110-9 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na jego książkach i filmach wychowywały się pokolenia spragnionych wolności Polaków. Po premierze Kalendarza i klepsydry recenzje ukazywały się nieprzerwanie przez trzydzieści siedem tygodni. Jego utwory, zwłaszcza te publikowane poza głównym nurtem wydawniczym, w drugim obiegu, ze względu na niewielki nakład wypożyczano sobie po uiszczeniu kaucji, która wynosiła niekiedy jedną trzecią przeciętnych polskich zarobków. Kiedy po raz pierwszy, już oficjalnie, ukazała się Mała apokalipsa – powieść legenda, bestseller czasów PRL – sprzedawano ją bezpośrednio z ciężarówki stojącej na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. I tylko jednego dnia sprzedaż na stołecznych ulicach osiągnęła rekordowy pułap – pięć tysięcy egzemplarzy. To sukces, o jakim współczesny autor może tylko pomarzyć.
Jednak zanim Konwicki ukształtował styl swojego pisarstwa, był okres „burzy i naporu”, nie zawsze trafnych wyborów ideologicznych, licznych życiowych błędów, zawiedzionych nadziei, rozczarowań. Szukanie własnej drogi zajęło mu sporo czasu i kosztowało wiele zdrowia. W rezultacie na własnym przykładzie pokazał, że każde doświadczenie, nawet to najbardziej negatywne, usilnie wypierane ze świadomości za sprawą „usłużnej pamięci”, stanowi zaczyn czegoś nowego.
Do powojennej Polski, w pojałtańskich granicach, przybył z Kresów – krainy pięknych pejzaży i prostych wartości. Pomimo upływu lat nie wyzwolił się nigdy z poczucia obcości. W książkach i filmach Konwickiego nieustannie powracają te same miejsca oraz zdarzenia. Nowa Wilejka, gdzie się urodził, Kolonia Wileńska, w której mieszkał z ciotecznymi dziadkami Blinstrubami, Wilno, w którym mieściło się renomowane Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta – to samo, do którego przed laty uczęszczał starszy o kilkanaście lat od Konwickiego Czesław Miłosz, który zachował w pamięci podobne pejzaże.
Autor Małej apokalipsy, na wzór romantycznych antenatów, pielęgnował wileńskie krajobrazy. Najlepiej czuł się wówczas, gdy udało mu się zaprowadzić swoich literackich bohaterów w zakola malowniczej Wilenki. „Pomyślałem sobie nie bez złośliwości – pisał przed laty Antoni Słonimski – że gdyby terenem przygód młodzieńczych Konwickiego był Grójec albo Sochaczew, trudniej byłoby nas oczarować. Bez wielkiego protoplasty, bez protektoratu jego słowa cóż by nas obchodziły te Tuhanowicze? Któż by pamiętał imię córki Wereszczaków?”. A w innym miejscu i okolicznościach Słonimski, którego Konwicki cenił jako literata i społecznika, pytał i sprytnie insynuował: „Tadzio pochodzi z Wileńszczyzny – bardzo ładnie, ale chciałbym wiedzieć, co by zrobił, gdyby pochodził z Bydgoszczy i miał Bydgoszcz do zaklęcia w kawałki bursztynu”.
Na raj bezpowrotnie utracony, Wileńszczyznę, nałożyły się zrządzeniem losu obrazy Warszawy. Miasta, w którym osiadł (chociaż tego nie planował) i przeżył większość swojego życia. Warszawa pojawi się w różnych porach roku, odsłonach, ujęciach. W wersji realistycznej lub kompletnie odrealnionej: plac Trzech Krzyży, Wiejska, Frascati, Nowy Świat, most Poniatowskiego, Krakowskie Przedmieście, Świętokrzyska, Chmielna, Ordynacka, róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. I wreszcie najbardziej eksponowany element miejskiego pejzażu, „martwa dekoracja teatralna”, „architektoniczny niebotyk”, „pomnik pychy”, „statua niewolności”, „kamienny tort przestrogi”, „obca świątynia”, „piramida”, „cacko”, „przedpotopowy pterodaktyl”, „wieża Babel”, „zagasła pochodnia”, „dziwna budowla”, „mały szalet zagubiony na środkowoeuropejskim rozdrożu”, a może, sądząc po częstotliwości występowania w prozie i filmach Konwickiego, mistrz pierwszego planu, znak firmowy oraz nieustannie powracająca obsesja – Pałac Kultury. Niechciany, „dwuznaczny podarek od przyjaciół Moskali”, symbol „podbicia i zniewolenia”, który z czasem pięknie się zdemokratyzował i wrósł, jak żadna inna socrealistyczna budowla, w przestrzeń miasta. Widział go codziennie, kiedy stał na balkonie bloku z epoki późnego stalinizmu przy Górskiego lub kiedy wyruszał w miasto. „Oto mój pałac, który śni mi się po nocach i któremu ja śnię się po nocach” – pisał we Wschodach i zachodach księżyca.
Po nieudanej przygodzie z socrealizmem oraz „inżynierią społeczną” postanowił jeszcze uporczywiej wplatać w książki, filmy, wywiady najbardziej osobiste wątki. Zdarzało się, że to samo wydarzenie miało równocześnie kilka różniących się w zasadniczych szczegółach wersji. „Przyłapany” przez rozmówców, którzy cytowali jego wcześniejsze zapisy czy wypowiedzi, niejednokrotnie zasłaniał się brakiem pamięci. Twierdził, że bardziej od konkretnych faktów zapamiętuje emocje, nastrój oraz ogólną atmosferę, jakie im towarzyszyły. „Klimaty moralne”, które decydują o postępowaniu i ostatecznie rzutują na zachowanie ludzi.
W życiu, podobnie jak w sztuce, unikał dosłowności. Najbardziej pociągające okazywało się wszystko to, co niedopowiedziane, głębokie, niosące tajemnicę. Zamiast tradycyjnej, sfabularyzowanej, epickiej opowieści proponował czytelnikowi utwór otwarty, pola do uzupełnienia, powieściową grę. Zespoloną z różnorodnych, na pozór niejednorodnych, kawałków epicką hybrydę, stanowiącą skrupulatny zapis współczesnej kondycji człowieka, twórcy. To od czytającego miało ostatecznie zależeć, czy w ogóle podejmie się oddzielenia tego, co wydaje się prawdopodobne, a nawet autentyczne, od tego, co na potrzeby fikcji literackiej zupełnie odrealnione i zmyślone. Jeśli czytelnik podąży ścieżką zasugerowaną przez pisarza, pozbiera skrawki tego osobowościowego kolażu, polifonicznie rozpisanego w utworach na różne postacie, okaże się, że tak naprawdę bohater jest jeden. „Mylę literaturę z życiem. Swój pospolity życiorys ogłaszam dziełem literackim” – pisał w Małej apokalipsie. A kilka lat później w Nowym Świecie i okolicach dodawał: „Literatura faktu. Ja jestem faktem mojej literatury”, „Piszę ciągle tę samą książkę”. W Pamflecie na siebie, ostatnim utworze, dowodził: „Książka, dobra czy zła, jest portretem własnym autora”.
Genialny mistyfikator życia, wodzący czytelnika ze swadą i urokiem po ostępach swojej wyobraźni, który poprzez kreowane przez siebie światy nieustannie dąży do odkrycia sensu i prawdy. Zamiast tej samej przestrzeni wędrówki po dziwnych, nierzadko podejrzanych, trudno dostępnych miejscach. Zamiast tradycyjnej fabuły – narracja autorska, sylwa à rebours, „pokraczny raptularz”, „łże-dziennik”, „apokryf autobiograficzny”, poetyka pastiszu i eseju, autotematyzm, „proza totalna”. Zamiast czasu realnego – nieustanne wycieczki w przeszłość i przyszłość, czas psychologiczny, a raczej, jak mówił sam Konwicki, czas „zachciany” i „odwołany”. Zamiast płaskiego, jednorodnego obrazu świata – wrażenie chaosu i rozbicia, świadomość zmienności, poczucie wszechpanującego relatywizmu. Zamiast jednorodnego, konkretnego bohatera – pastisz bohatera, bohater „zbiorczy i persyflażowy”. Zamiast wiernie odtwarzanej biografii – mitobiografia.
Powracające nieustannie w różnych ujęciach wątki, tematy, miejsca. Wiodący bohater, czyli sam autor, spiritus movens całości, Tadeusz Konwicki, Tadzia, Tadźka, Konwa na różnych planach przestrzennych i czasowych. Zmyślny Proteusz, sprzedający w umownej konwencji szczerości prawdę o sobie. „Chytry Litwin” świadomie podejmujący grę z czytelnikiem, widzem. Literat (bo słowa pisarz nie lubił) piszący z autentycznej, wewnętrznej potrzeby, nie tylko, aby odcisnąć „monogram na naszej ścianie płaczu”, zostawić jakiś ślad, „kamuszek na tej drodze bez początku i końca”, lecz także po to, by dodać, tak po ludzku, otuchy drugiemu człowiekowi. Pracą jest wszystko to, co przynosi pożytek, a sztuką to, co pomaga żyć. „Chcę być przechodniem, którego człowiek spotyka w życiu i chciałbym pomachać, dać mu znak, że nie jest zupełnie sam”.