Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kopciuszek. Tom 5: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kopciuszek. Tom 5: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 261 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom V.

Wil­no.

Na­kład Mau­ry­ce­go Or­gel­bran­da.

1863.

Wol­no dru­ko­wać, pod wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa dnia 10/22 Sierp­nia 1862 r.

Star­szy Cen­zor, An­to­ni Fun­ken­ste­in.

w Dru­kar­ni K. Ko­wa­lew­skie­go.

Miesz­kań­cy miast czę­sto się uskar­ża­ją na po­zy­tyw­ki, któ­re im z nie­zno­śnym upo­rem cią­gle jed­ną pod okna­mi ode­gry­wa­ją pio­sen­kę, nie za­wsze ład­ną, a czę­sto w do­dat­ku po­fał­szo­wa­ną schry­płe­mi dud­ka­mi sta­rych or­gan­ków. Jest na­wet rze­czą do­wie­dzio­ną, że ka­ta­ryn­ka­rze rów­nie ra­chu­ją, na przy­jem­ność, któ­rą czy­nią, jak na do­kucz­li­wość jaką spra­wia­ją i tyle zy­sku­ją od oku­pu­ją­cych ich mil­cze­nie, co od pra­gną­cych na­sy­cić się ich mu­zy­ką. W isto­cie po­zy­tyw­ka pod oknem, choć­by naj­czu­lej wy­śpie­wy­wa­ła arją z Nor­my, jest okrut­nie za­wad­ną i mają słusz­ność ci, co się na nią uskar­ża­ją; ale z ma­łe­mi wy­jąt­ka­mi lu­dzie tak­że są ta­kie­mi, sło­wo w sło­wo, po­zy­tyw­ka­mi, jed­ną przez pół ży­cia po­wta­rza­ją­ce­mi pio­sen­kę.

I są tacy, któ­rzy wię­cej nad nią nie umie­ją, są co ich mają dwie lub trzy na od­mia­nę, ale za­kręć tyl­ko ta­kie­go czło­wie­ka, a z góry wiesz już, jaką ci śpiew­kę bę­dzie nu­cił.

Trud­no ludz­ką na­tu­rę prze­mie­nić, nie ma na to spo­so­bu, lecz gdy się żyje cią­gle z jed­ne­mi, a przyj­dzie słu­chać tych ży­wych po­zy­ty­wek, co­dzień po­wta­rza­ją­cych toż samo, – nie po­wiem żeby to mia­ło być za­baw­ne.

Jed­nak rzad­ki bar­dzo czło­wiek, szcze­gól­nie gdy pod­sta­rze­je i zle­ni­wie­je umy­sło­wo, gdy się prze­sta­nie pod­sy­cać i kar­mić, żeby po­zy­tyw­ką nie zo­stał.

Do po­czci­wych a za­cnych po­zy­ty­wek ta­kich, na­le­żał i pan Jan Wy­dym, któ­re­go w Ryn­ku Sta­re­go Mia­sta i są­sied­nich ulicz­kach, zna­no pod imie­niem "Bez­no­gie­go."

Wy­dym, nie­tyl­ko mową ale czy­nem, zo­stał, skut­kiem prze­dłu­żo­ne­go ka­wa­ler­skie­go sta­nu i przy­wyk­nie­nia do nie­wol­ni­cze­go po­rząd­ku –

taką po­zy­tyw­ką, po­wta­rza­ją­cą, co­dzień jed­no a jed­no.

I było mu z tem wsze­la­ko bar­dzo do­brze, bo nie ma na świe­cie spo­koj­niej­szych i szczę­śliw­szych lu­dzi, nad ta­kie ma­chin­ki.

Wie­my już, że po­sia­dał ka­mie­nicz­kę w Ryn­ku Sta­re­go Mia­sta, wąz­ką, sta­rą, ale grun­tow­nie po­bu­do­wa­ną w owych jesz­cze cza­sach, gdy wszyst­ko sil­nie i moc­no się ro­bi­ło, kie­dy to gli­nę gno­jo­no lat kil­ka­na­ście, ce­głę wy­pa­la­no z niej jak że­la­zną, a wap­no w do­łach prze­ka­zy­wa­no po­tom­kom te­sta­men­ta­mi.

Po­sta­wio­na gru­bo, za­sad­nie i sil­nie, trzy­ma­ła się tak krzep­ko sta­rusz­ka, że gdy w niej cza­sem wy­pa­dło wy­bić muru ka­wa­łek, to się że­la­zne kru­szy­ły mło­ty, a iskry ze ska­mie­nia­łe­go wap­na sy­pa­ły. We dwóch czy trzech miej­scach po­ro­bi­ły się wpraw­dzie w mu­rach szcze­li­ny, jak marszcz­ki na sta­rej twa­rzy, ale Wy­dym utrzy­my­wał, że temu głów­nie win­no było utrzy­ma­nie kil­ko­let­nie mniej sta­ran­ne, pod ten czas gdy on w domu nie był, w woj­sku słu­żył i nogę tra­cił.

Od chwi­li gdy ją ob­jął Bez­no­gi, ka­mie­ni – czka pod niedź­wie­dziem pie­lę­gno­wa­na była jak naj­uko­chań­sze dzie­cię. Wy­dym nie miał nic do ro­bo­ty, dzie­lił więc go­dzi­ny swe na spo­czy­nek, zu­żyt­ko­wa­ny za­wsze po­czci­wie, i pra­cę oko­ło swe­go ko­cha­ne­go domu.

Tak się bo­wiem do nie­go przy­wią­zał, że mu wca­le nie szło o zysk, o trwa­nie dla oszczęd­no­ści, ale o to, aby ulu­bio­ne dzie­cię mia­ło się do­brze.

Aby­śmy le­piej po­zna­li Wy­dy­ma, mu­si­my z nim, nie po­wiem becz­kę soli zjeść, boby to było za wie­le dla czy­tel­ni­ka po­wie­ści, ale prze­żyć choć­by dzień je­den. Ab uno di­sce omnes.

Wy­dym wsta­wał la­te­mi zi­mo­wą porą punkt w chwi­li, gdy ze­gar w sy­pial­nym po­ko­ju, po­waż­ny sta­ru­szek, po wiel­kiem wy­si­le­niu, bzy­cze­niu, krztu­sze­niu i przy­bo­rze okrut­nym, wi­docz­nie wie­le go kosz­tu­ją­cym, wy­dzwa­niał go­dzi­nę pią­tą. Je­że­li, ucho­waj Boże, za­snął nie­co dłu­żej, co się nad­zwy­czaj rzad­ko zda­rza­ło, był to znak, że się nie miał do­brze, że gło­wa była cięż­ką, że zjadł w wil­ją nad mia­rę, lub wy­pił tro­chę wię­cej niż po­trze­ba.

Wów­czas po­rucz­nik za­czy­nał, po uczy­nie­niu zna­ku krzy­ża świę­te­go, od me­dy­ta­cji głę­bo­kiej – ja­ką­by mo­gła być przy­czy­na tego nad­we­rę­że­nia jego zdro­wia. Czę­sto bar­dzo wska­zy­wał ją ra­chu­nek su­mie­nia; nie­kie­dy wszak­że sku­tek zo­sta­wał dlań ta­jem­ni­cą.

Tu na­stę­po­wa­ła wiel­ce de­li­kat­na ope­ra­cja, za­stą­pie­nia nogi, na któ­rej zby­wa­ło panu Ja­no­wi, do­ro­bio­nym drze­wa ka­wał­kiem. Wy­dym stra­cił te pod­po­rę w bi­twie i dok­tór Szwa­gro­wicz, żwa­wy sta­ru­szek ży­ją­cy do­tąd, któ­ry mu odej­mo­wał resz­tę nie­po­trzeb­ną na po­bo­jo­wi­sku, nie mógł za­po­mnieć sto­icy­zmu, z ja­kim po­rucz­nik na­tych­mia­sto­wą zniósł ope­ra­cję. Nie było wów­czas ete­ru i chlo­ro­for­mu, szklan­ka wina je za­stą­pi­ła, a gdy przy­szło pi­ło­wać, Wy­dym ze stra­chu, żeby nie krzyk­nąć przy­pad­kiem lub jak baba nie omdleć, śpie­wał mar­sza przez cały czas am­pu­ta­cji, nie­kie­dy tyl­ko tro­chę pi­skli­wiej za­wo­dząc.

Ozdro­wiaw­szy, po­rucz­nik mu­siał po­my­śleć o do­ro­bie­niu nogi i tra­fił na do­sko­na­łe­go maj­stra, któ­ry mu ją… tak od razu do­pa­so­wał, że bez kuli o kiju i bar­dzo żwa­wo cho­dził, a na – wet pod­ska­ki­wał i bie­gał. Póź­niej ten dość cięż­ki i nie bar­dzo zgrab­ny klo­cek, zo­ba­czyw­szy je­ne­rał S.. przy­ja­ciel po­rucz­ni­ka, spro­wa­dził mu z Pa­ry­ża da­le­ko zgrab­niej­sze do cho­dze­nia na­rzę­dzie, lek­kie, zręcz­ne i na­wet wy­twor­ne, ale tej nogi fran­cuz­kiej, jak ją… zwał Wy­dym, rzad­ko uży­wał, po czę­ści uwa­ża­jąc ją za pa­miąt­kę dro­gą od swe­go wo­dza, a w rze­czy może iż przy­wykł do sta­rej nogi. W za­pa­sie była jesz­cze trze­cia, tej sa­mej fa­bry­ki co pierw­sza, któ­ra się zwa­ła nową nogą, ale tą, tyl­ko cza­su wiel­kie­go bło­ta, gdy po­trze­ba było wśród dnia od­mie­nić na­rzę­dzie, po­słu­gi­wał się po­rucz­nik.

I choć sta­ra noga nie­co się scho­dzi­ła i star­ła, za­wsze ona mu była naj­mil­szą.

Wstaw­szy i przy­pa­so­waw­szy nogę, po­rucz­nik mo­dlił się prze­cha­dza­jąc, po­tem ubie­rał sta­ran­nie, a gdy już do­brze roz­wid­nia­ło, szedł na ogląd swej ka­mie­ni­cy, ma­jąc so­bie za naj­święt­szy obo­wią­zek całą zwer­to­wać co­dzien­nie, nie spusz­cza­jąc się na stró­ża, na słu­gi, na cu­dze oczy i do­zór przy­obie­cy­wa­ny. Pań­skie oko ko­nia tu­czy, ma­wiał wy­cho­dząc na oglę­dzi­ny. Zstę­po­wał tedy na dół, za­glą­da­jąc do każ­de­go kąt­ka, wy­cho­dził na­wet ze­wnątrz, żeby obej­rzeć fa­cja­ty i niedź­wiad­ka, po­tem wdra­py­wał się na wscho­dy i tak do­cho­dził aż do stry­chu, stu­ka­jąc nogą, a no­tu­jąc so­bie małe nie­po­rzą­decz­ki, do­strze­żo­ne wśród re­wi­zji.

Kie­dy nie­kie­dy to­wa­rzy­szył mu stróż, co za­wsze obu­dza­ło ja­kiś nie­po­kój w Wy­dy­mie, gdyż prze­ko­nał się, że ile­kroć tak bar­dzo nad nim czu­wał, za­wsze coś miał na su­mie­niu. Na­ów­czas za­glą­dał do naj­mniej­sze­go kąt­ka i ba­dał póty, póki nie do­ba­dał się winy, co w stró­żu wy­wo­ły­wa­ło prze­kleń­stwa ci­che, ale za­ra­zem i po­dzi­wie­nie nad nie­sły­cha­ną bez­no­gie­go prze­ni­kli­wo­ścią.

Wró­ciw­szy z tego prze­glą­du, po­rucz­nik sam go­to­wał so­bie kawę na ma­szyn­ce, wy­pa­lał faj­kę i nie­kie­dy kładł tak zwa­ny na­po­le­oń­ski pa­sians kar­ta­mi zwią­za­ne­mi ta­siem­ką, któ­ra tak się na­uczy­ła na pe­wien wę­ze­łek co­dzień za­plą­ty­wać, że sama się pra­wie weń skła­da­ła. Kar­ty i ta­siem­ka na­bra­ły, przez co­dzien­ne ob­co­wa­nie ze sto­li­kiem ko­lo­ru tak nie­pew­ne­go, że gdy­by kto o po­cho­dze­niu jego nie wie­dział, mógł­by je wziąć za bar­dzo brud­ne.

Zo­ba­czyw­szy stan ba­ro­me­tru, któ­ry wi­siał przy oknie pierw­sze­go po­ko­iku, i ter­mo­me­tru przy­cze­pio­ne­go do szy­by w sy­pial­ni, po­rucz­nik zdej­mo­wał cza­pecz­kę ha­fto­wa­ną, za­cze­sy­wał księ­ży­co­wa­te bo­ko­bro­dy, ma­sty­ko­wał wąsy, prze­glą­dał się w zwier­cia­deł­ku, kładł sur­dut i wy­cho­dził.

Do­kąd? zda­wa­ło mu się że to było ta­jem­ni­cą, ale stu­ka­nie drew­nia­nej nogi na wscho­dach, po­wta­rza­ją­ce się przez dłu­gie lata w jed­nej po­rze, nie mo­gło ujść ucha ludz­kie­go.

Wy­dym wcho­dził na trze­cie pię­tro swo­je­go domu.

Przy­kro mi bar­dzo wy­da­wać po­rucz­ni­ka z se­kre­tu, ale uta­ić tego nie mogę. Miesz­ka­ła tu od lat do­brze dzie­się­ciu bar­dzo ład­na pan­na…. Czy­tel­nik ła­two po­ra­chu­je, że miesz­ka­jąc tu przez lat wię­cej niż dzie­sięć, ta pan­na, gdy­by na­wet w chwi­li za­ję­cia lo­ka­lu li­czy­ła tyl­ko lat oko­ło dwu­dzie­stu, już­by te­raz mia­ła wię­cej niż trzy krzy­ży­ki speł­nio­ne. O ra­chu­nek ten sprze­czać się nie wi­dzę po­trze­by, po­wtó­rzę tyl­ko upar­cie, że to była na­wet bar­dzo ład­na pan­na.

Zna­no ją w domu pod imie­niem Mnisz­ki, gdyż cho­dzi­ła za­wsze czar­no, była bar­dzo po­boż­ną i pro­wa­dzi­ła ży­cie tak za­mknię­te i ci­che, jak w klasz­to­rze.

Pan­nie imie było Sa­lo­mea – zresz­tą kto, zkąd była, nikt tak da­le­ce nie wie­dział i po la­tach z górą dzie­się­ciu, nikt się o to zbyt na­tar­czy­wie do­wia­dy­wać nie my­ślał.

P. Sa­lo­mea zaj­mo­wa­ła tu dwa po­ko­iki, po­wiedz­my le­piej szcze­rą praw­dę, je­den prze­forsz­to­wa­ny, i pra­co­wa­ła po ca­łych dniach, bo to mu­sia­ło sta­no­wić całe jej utrzy­ma­nie.

Bra­ła ona ro­bo­tę do domu, a że była nie­zmier­nie su­mien­ną w jej wy­ko­ny­wa­niu, nig­dy jej na­tem nie zby­wa­ło.

Prócz p. Wy­dy­ma z ty­tu­łu go­spo­da­rza, nikt pra­wie u niej nie by­wał. Ale po­rucz­nik za to dnia jed­ne­go nie opu­ścił, żeby za­cze­sa­ny i wy­świe­żo­ny, nie zaj­rzał na chwil­kę do pan­ny Sa­lo­mei.

Jest… rze­czą nie ule­ga­ją­cą wąt­pli­wo­ści, że się w niej na za­bój od lat dzie­się­ciu ko­chał – ale my­śląc i prze­my­śli­wa­jąc, go­tu­jąc się nie­mal co­dzień jej to wy­znać, za­wsze się dla swo­je­go ka­lec­twa od sta­now­cze­go kro­ku wstrzy­my­wał. Gdy był u sie­bie, Wy­dym na­der śmia­ło oświad­cze­nie ukła­dał i po­sta­na­wiał je wy­rzec, do­wo­dząc so­bie, że mu ko­ro­na z gło­wy nie spad­nie cho­ciaż­by od­mó­wi­ła, – ale siadł­szy na­prze­ciw niej, zu­peł­nie tra­cił od­wa­gę i od­kła­dał na ju­tro…. Dzie­sięć już lat co­dzień po­wta­rza­ło się toż samo.

Po­ko­ik p. Sa­lo­mei był dla swej czy­sto­ści tyl­ko i świe­żo­ści miły – szczu­pluch­ny, cia­sny, ubo­gi – ona za­wsze przy sto­licz­ku i ro­bo­cie, cza­sem pę­czek kwia­tów przed nią.

Po­zna­li się za­pew­ne ze sto­sun­ków go­spo­da­rza z lo­ka­to­rem, ale sto­su­nek przy­ja­zny stał się trwa­łym i co­dzien­nym. – Po­rucz­nik wzdy­chał gdy się do drzwi zbli­żał, a czę­sto moc­niej­sze jesz­cze wes­tchnie­nie wy­da­wał od­cho­dząc.

Gdy z nie­go so­bie ktoś bliż­szy żar­to­wał, co się cza­sem zda­rza­ło, bo lu­dzie ple­tli róż­nie o czu­łej przy­jaź­ni, od­po­wia­dał pra­wie gniew­nie:

– Tak! tak! bredź­cie! bredź­cie. Co to jest? za­pew­ne! osza­le­li! któ­raż­by ko­bie­ta wzię­ła bez­no­gie­go ka­wa­le­ra! gdzież to kto sły­szał? I ja­bym był też głu­pi, gdy­by mi się co ta­kie­go przy­śni­ło na sta­re lata! Ale też!

Panu Bogu tyl­ko wia­do­mo, jak się tym­cza­sem po­rucz­nik mę­czył cią­gle zbie­ra­jąc oświad­czyć, –nie­kie­dy już miał sta­now­cze słów­ko na ustach, ale się za­wsze za ję­zyk uką­sił i skoń­czył ru­mień­cem dzie­wi­czym. Pan­na uśmie­cha­ła się, po­glą­da­ła nań, zda­wa­ła cze­goś ocze­ki­wać, z wy­ra­zem przy­jaź­ni wle­pia­ła weń czar­ne oczy, po­tem z wes­tchnie­niem spusz­cza­ła znów gło­wę nad ro­bo­tą, któ­rej od­wie­dzi­ny nig­dy na chwi­lę nie prze­ry­wa­ły. Po­rucz­nik od­wa­żał się cza­sem trzy­mać jej mo­tek lub zwi­jać nici.

Parę lat temu Wy­dym nie­bez­piecz­nie za­cho­ro­wał, nie było go komu do­glą­dać, pan­na Sa­lo­mea do­wie­dziaw­szy się ze­szła za­raz i trzy dni i trzy nocy sie­dzia­ła przy bied­nym, póki nie mi­nę­ła go­rącz­ka…. Uj­rzaw­szy ją zbla­dła i zmę­czo­ną przy so­bie, po­rucz­nik się roz­pła­kał, uca­ło­wał jej ręce, o mało nie wy­rzekł, aby po­zo­sta­ła przy nim na za­wsze… ale w tej chwi­li spoj­rzał na drew­nia­ne nogi upo­rząd­ko­wa­ne w ką­ci­ku i od­wa­gę stra­cił. P. Sa­lo­mea po­wró­ci­ła na górę, ale przy­jaźń ich zmie­ni­ła się w po­ufal­szą i ser­decz­ną. Mu­siał Wy­dym przyj­mo­wać od niej opła­tę za miesz­ka­nie, bo jej od­mo­wą nie chciał upo­ka­rzać, sta­rał się jed­nak, aby ten grosz za­wsze jej w ma­łych zwró­cić po­dar­kach.

Od­wie­dzi­ny trwa­ły cza­sem całą go­dzi­nę, po­czem Wy­dym ca­ło­wał ją w rękę ze drże­niem, wzdy­chał i po­wo­li ku drzwiom pa­trząc od­cho­dził, a oczy ich spo­ty­ka­ły się, i pan­na Sa­lo­mea uśmie­cha­ła do nie­go z uczu­ciem sio­stry, a gdy wy­szedł, wzdy­cha­ła po­ci­chu i nie­kie­dy łza za­krę­ci­ła się jej w oku.

Taki po­czci­wy bra­ter­ski sto­su­nek trwał już od wię­cej lat dzie­się­ciu. Od cho­ro­by swej, Wy­dym co­raz moc­niej po­sta­na­wiał szczę­ścia pró­bo­wać i oświad­czyć się, ale gdy po­my­ślał, że od­mó­wiw­szy mu go­to­wa pan­na Sa­lo­mea wy­nieść się z jego domu… bra­kło od­wa­gi.

Wspo­mnia­łem przy­pad­kiem o czar­nych oczach p. Sa­lo­mei, i to mi przy wo­dzi na pa­mięć nie­speł­nio­ny obo­wią­zek od­wzo­ro­wa­nia Mnisz­ki… Był to przy­wię­dły nie­co, ale ład­ny iesz­cze kwia­tek i dłu­ga, po­cią­gła twarz ry­sów szla­chet­nych, prze­ślicz­ne wło­sy kru­cze, po­sta­wa kró­lo­wej, wdzięk smut­ny ja­kiś i skrom­ny. Zra­zu bar­dzo się za nią uga­nia­no, ale prze­ko­naw­szy się, że na ni­ko­go spoj­rzeć na­wet nie chcia­ła, opu­ści­ła ją mło­dzież i sta­re przy­ja­cioł­ki, któ­re się tro­skli­wie lo­sem jej za­opie­ko­wać chcia­ły.

Po tych od­wie­dzi­nach, któ­re go na cały dzień na­kar­mia­ły, scho­dził Wy­dym za­my­ślo­ny do swo­je­go miesz­ka­nia, brał jaką książ­kę w rękę, któ­rą od lat pięt­na­stu czy­tał i po­wo­li kart kil­ka prze­stu­djo­wał, po­tem zno­wu kładł ka­ba­łę za­my­śla­jąc na pan­nę Sa­lo­meę, pa­lił faj­kę, ubie­rał się raz jesz­cze sto­sow­nie do pory i wy­cho­dził na mia­sto. Dro­ga jego prze­chadz­ki tak była jed­no­staj­ną, jak ży­cie całe. Mi­jał po­wo­li ko­ściół Śgo Jana, wy­ru­szał mimo Zyg­mun­ta przez Se­na­tor­ską, przy­szedł­szy przed Ra­tusz spraw­dzał chód swe­go ze­gar­ka, no­to­wał ile jego ter­mo­metr róż­nił się od miej­skie­go, na­resz­cie za Re­for­ma­ta­mi pod Ban­kiem aż za­rzu­cał ko­twi­cę.

Tu go cze­kał obiad go­spo­dar­ski u wdo­wy po da­le­kim krew­nym, któ­ra go od lat wie­lu sto­ło­wa­ła. Pani Mar­chwiń­ska, nie­gdyś żona urzęd­ni­ka, obar­czo­na sze­ścior­giem dzie­ci ca­łu­ją­cych naj­re­gu­lar­niej po­rucz­ni­ka w rękę, gdy przy­cho­dził i od­da­lał się, kar­mi­ła go za ta­nie pie­nią­dze i wca­le nie źle, w nie­ja­kiej na­dziei może, że kie­dyś coś po bez­dziet­nym ku­zy­nie otrzy­ma w spad­ku.

Tra­pi­ło ją tyl­ko, że przy­pad­kiem do­wie­dzia­ła się o pan­nie Sa­lo­mei i z razu po­czę­ła była po obie­dzie, ogól­ni­ka­mi na­rze­kać na ze­psu­cie ko­biet, na ich chci­wość i chy­trość, ale wi­dząc, że Wy­dym nic nie od­po­wia­da i spiesz­niej od­cho­dzi, prze­sta­ła na­wra­ca­nia. Nie wiem ile ra­chu­ba na suk­ces­sją była uspra­wie­dli­wio­ną, ale po­rucz­nik dość lu­bił dzia­twę, brał młod­sze na ko­la­na, ba­wił tu cza­sem do czwar­tej; a po­tem już inną dro­gą przez Tłu­mac­kie, Dłu­gą, Fre­ta wę­dro­wał na­zad na Sta­re Mia­sto. Obej­rzaw­szy co się dzia­ło w domu, gdyż go­dzi­na po obie­dzie nie­bez­piecz­ną bywa z po­wo­da ku­cha­rek dla po­dwó­rza, po­ro­biw­szy so­bie w księ­dze po­trzeb­ne no­tat­ki, po­rucz­nik wie­czo­rem zno­wu wy­bie­rał się na her­ba­tę do ka­wiar­ni na rogu Pod­wa­la i tu za­ba­wiw­szy chwil­kę, osta­tecz­nie do domu po­wa­ra­cał… wszy chwil­kę, osta­tecz­nie do domu po­wra­ca!…

Tra­fia­ło się w po­rze owo­ców lub kwia­tów, że ku­piw­szy cóś, przez stró­ża po­słał p. Sa­lo­mei, sam znaj­du­jąc nie­przy­zwo­item na­cho­dzić ją spóź­nio­ną porą.

A że bał się by i owe dary po­dej­rza­ne­mi nie były, za­wsze od­da­jąc je stró­żo­wi, do­da­wał z miną lek­ce­wa­żą­cą, gło­sem obo­jęt­nym.

– Za­nieś to tam, pan­nie – wiesz.

Stróż od­po­wia­dał – No! no! – i na­tem się koń­czy­ło. Po­wró­ciw­szy do domu po­rucz­nik roz­bie­rał się, odej­mo­wał nogę, sia­dał na łóż­ku, pa­lił faj­kę ite­rum ite­ru­mque kładł pa­sians, za­pi­sy­wał so­bie nie­któ­re ob­ser­wa­cje, a gdy ze­gar wy­bi­jał bzy­cząc dzie­sią­tą, ga­sił świe­cę z ogrom­nem wes­tchnie­niem ku trze­cie­mu pię­tru.

To ży­cie tak się zmie­ni­ło, że drob­ne w niem na­wet nie­re­gu­lar­no­ści, nie­zmier­nie się rzad­ko zda­rza­ły. Zda­je się, że ono naj­le­piej daje po – znać Wy­dy­ma, któ­re­mu na­tu­ral­nie osa­dze­nie sa­mo­wol­ne w nie­wo­li ka­pi­ta­na Plu­ty, tak dziw­nie i szyb­ko do­ko­na­ne, że się nad jego na­stęp­stwa­mi za­sta­no­wić cza­su nie miał, zu­peł­nie po­mię­sza­ło szy­ki i zmu­si­ło do nad­zwy­czaj­nej pil­no­ści, do wy­cie­czek ku lo­cho­wi, do nie­spo­koj­nych snów i za­py­tań nie­ustan­nych: Jak się to skoń­czy! a nuż zdech­nie?…

Bied­ny po­rucz­nik był w nie­sły­cha­nym kło­po­cie i gryzł się nie­zmier­nie, tak że pan­na Sa­lo­mea spy­ta­ła go na­wet raz, czy się nie czuł cho­rym, bo cze­goś bar­dzo mi­zer­nie wy­glą­dał.

Moc­no go to obe­szło, zwłasz­cza, że ja­koś cho­dzi­ło mu o to za­wsze by w oczach przy­ja­cioł­ki jak naj­pięk­niej­szym się wy­da­wał. Dnia tego, gdy mu to po­wie­dzia­ła, kil­ka razy na­wet przej­rzał się w zwier­cia­dle, a po ci­chu ser­decz­nie klął tego utra­pio­ne­go Ze­żgę.

Tym­cza­sem w lo­chu ci­cho było jak w gro­bie.

Plu­ta z razu znę­ka­ny i pod­pi­ły usnął, obu­dził się jed­nak z go­rącz­ką, nie ry­chło roz­miar­ko­wał gdzie był i przy­po­mniał jak się tu do­stał, by zno­wu rzu­cać, prze­kli­nać i roz­pa­czać.

Żart trwał za dłu­go.

Dru­gie­go dnia po­trze­ba było za­pa­liw­szy świe­ce uciec się do su­che­go chle­ba i reszt­ki roz­la­nej wody, któ­rej cóś na dnie dzban­ka po­zo­sta­ło. Prze­ką­ska ta wca­le mu nie sma­ko­wa­ła, ale żo­łą­dek się jej na­tar­czy­wie do­ma­gał. Plu­ta klął przez ścię­te zęby, ale prze­strach pierw­szy raz wży­ciu ogar­niał go nie­opi­sa­ny – przy­pusz­czał z prze­ra­że­niem, że gło­dem umo­rzo­nym być może.

Krzy­czał, pie­nił się, ta­rzał, usy­piał, bu­dził się by bić we drzwi, któ­rych po­ru­szyć nie mógł, po­wra­cał na swój bar­łóg tra­cąc reszt­kę du­cha i drżą­ce przed oba­wą śmier­ci. Nie stwo­rzo­ny był na mę­czen­ni­ka wca­le, i w tej chwi­li był­by naj­więk­szą pod­łość po­peł­nił, naj­strasz­niej­szy na sie­bie cy­ro­graf pod­pi­sał, byle go kto chciał uwol­nić.

Trze­cie­go dnia przez otwór we drzwiach spusz­czo­no mu chleb świe­ży i wodę na któ­rej zby­wać za­czy­na­ło; – na szmer otwie­ra­ją­ce­go się okien­ka, po­rwał się biedz ku nie­mu Plu­ta, chcąc użyć ca­łych sił wy­mo­wy, aby roz­bro­ić klucz­ni­ka, ale nim do­padł po ciem­ku drzwi, otwór się za­su­nął, a głos prze­klęstw pe­łen, w gro­bo­wej tyl­ko roz­legł się ci­szy.

– A! to tak! to tak! – krzyk­nął ka­pi­tan ła­miąc ręce – chcą wi­docz­nie trzy­mać mnie tu zbrod­nia­rze na chle­bie i wo­dzie do­pó­ki nie zdech­nę! a no! zo­ba­czy­my! zo­ba­czy­my! ale je­śli się wy­rwę…. bia­da wam! bia­da! bia­da!

Gniew i wście­kłość roz­bu­dzi­ły w nim tro­chę, przy­kro­ścią po­ło­że­nia wca­le nie­zwy­czaj­ne­go, odrę­twia­łe wła­dze umy­sło­we, po­czął so­bie zno­wu przy­po­mi­nać wszyst­kie nie­gdyś sły­sza­ne hi­stor­je o sław­nych więź­niach róż­nych, po­cząw­szy od ba­ro­na Tren­ka, o środ­kach mi­ster­nych na ja­kie się zdo­by­wa­li dla oswo­bo­dze­nia, o nad­ludz­kich wy­sił­kach do któ­rych wiel­kie cier­pie­nia i nie­bez­pie­czeń­stwo czło­wie­ka znie­wo­lić mogą…. aż ja­kaś dziw­na na­dzie­ja i uf­ność we wła­sne siły, wstą­pi­ły do jego ser­ca. Jął się więc po­wo­li w kil­ka dni roz­pa­try­wać po swo­im lo­chu, a że mu nikt w tej pra­cy nie prze­szka­dzał, cza­su miał bar­dzo do­syć, aby zba­dać po­ło­że­nie i oce­nić wszyst­kie moż­li­we do­by­cia z nie­go spo­so­by.

W samo po­łu­dnie, tro­szecz­kę świa­tła któ­re bar­dzo wy­so­ko umiesz­czo­ne okien­ko prze­pusz­cza­ło, gdy oczy się z gru­bym oswo­iły mro­kiem – do­zwo­li­ło roz­po­znać bu­do­wę lo­chu, na­gie jego ścia­ny i trud­no­ści wy­do­sta­nia się… przez je­dy­ny otwór u góry. Ka­pi­tan jed­nak raz wziąw­szy się do ro­bo­ty nie po­prze­stał na po­wierz­chow­nym oglą­dzie, po­sta­no­wił do­stać się do okna i bli­żej z niem za­po­znać. Jak­kol­wiek wiel­ki za­wsze czuł wstręt do ręcz­nej pra­cy, w po­ło­że­niu jego sta­wa­ła się ona nie­uchron­ną, a choć mu z Wiel­ką przy­cho­dzi­ła trud­no­ścią, mu­siał się do niej brać nie żar­tem, klnąc przy­ja­cie­la, bo nie miał się kim wy­rę­czyć. Za do­brych cza­sów, Plu­ta nie lu­biał wsta­wać z ka­na­py, żeby so­bie faj­kę na­ło­żyć i po­słu­gi­wał się wtem na­wet Kir­ku­ciem, choć wie­dział, że przy­ja­ciel za­wsze gar­ścią ty­tu­niu do kie­sze­ni ścią­gnię­tą się wy­na­gra­dzał – te­raz sam pan sam słu­ga, choć po­tniał a sił mu bra­kło, bo o chle­bie i wo­dzie piesz­czo­cho­wi wca­le nie było zdro­wo, choć nic wzmac­nia­ją­ce­go nie miał dla po­krze­pie­nia – co mu nad­zwy­czaj­ną spra­wia­ło przy­krość i przy­pra­wia­ło pra­wie o cho­ro­bę – mu­siał i gło­wą ro­bić do – brze, aby cóś wy­my­śleć i rę­ka­mi pra­co­wać. Ulgę mu przy­no­si­ło tyl­ko, że wy­my­ślał po ci­chu, od­gra­żał się i przy­rze­kał po­mścić uro­czy­ście.

Cała jego uwa­ga i usi­ło­wa­nia zwró­ci­ły się do okien­ka w skle­pie­niu. O ile mógł miar­ko­wać, było ono do­syć sze­ro­kie, by się czło­wiek przez nie z bie­dą prze­ci­snął, ale za­kra­to­wa­ne gru­be­mi że­la­zne­mi prę­ta­mi. Ka­pi­ta­no­wi na myśl przy­szło, że miał przy so­bie ze­ga­rek, w ze­gar­ku sprę­ży­nę, i że gdzieś czy­tał, ja­ko­by z po­dob­ne­go ma­ter­ja­łu ro­bi­ły się pił­ki do prze­ci­na­nia że­la­za.

Ale szło na­przód o to, jak się ta­lii do­stać do tych gór­nych stref, aże­by le­piej wy­stu­djo­wać sam otwór i że­la­zne kra­ty. Plu­ta zna­lazł po­do­stat­kiem de­sek wścia­nach, któ­re nie­gdyś były pół­ka­mi, roz­ma­ite szcząt­ki drew­na i umy­ślił zbu­do­wać dra­bi­nę. Czło­wie­ko­wi tak nie­wpraw­ne­mu jak on, nie mo­gło to pójść ła­two, ale cze­go bie­da nie na­uczy? Mor­do­wał się dłu­go i kil­ka­kroć po­rzu­cał ro­bo­tę, wresz­cie prze­ko­naw­szy się, że drze­wo wy­ma­ga że­la­za, że dra­bi­na tak dłu­go lada jako skle­ić się nie da, wpadł na ideę zwią­za­nia jej z po­dar­tej koł­dry i prze­ście­ra­dła. Jak­kol­wiek po­ściel choć li­cha, gnu­śno­ści jego do­ga­dza­ła, zrzekł się wy­go­dy i po­czął sznu­ry krę­cić z gał­ga­nów, wią­zać, le­pić, aż ro­dzaj li­chej dra­bin­ki, nie bez wiel­kich trud­no­ści, utwo­rzył so­bie na­resz­cie. Kil­ka gru­bych ćwie­ków zna­le­zio­nych, w de­skach i za­gię­tych, do­star­czy­ło ha­ków na któ­rych dra­bi­na za­wi­snąć mia­ła. Ra­cho­wał na to, że ją za­rzu­cić po­tra­fi.

Po­czę­ły się tedy ćwi­cze­nia gim­na­stycz­ne, któ­re do­syć­by były śmiesz­ne dla wi­dzów, gdy­by ich mógł mieć ka­pi­tan. Ci­skał przez całe dnie ową dra­bin­kę, a spa­da­ło mu to na nos, to na ra­mio­na nie da­jąc się przy­twier­dzić w ża­den spo­sób. Ale zręcz­no­ści na­by­wa się wpra­wą i po kil­ku dniach dra­bin­ka zo­sta­ła umo­co­wa­ną, tak, że Plu­ta oparł­szy się na ostat­nim jej szcze­blu, po­pró­bo­wał mocy i prze­ko­nał się, że go utrzy­ma. Na­ów­czas ra­chu­jąc na to, że nim się wy­do­sta­nie, bę­dzie mógł choć kart­kę oknem wy­rzu­cić, na­pi­sał ów bi­le­cik do Kir­ku­cia, scho­wał go do kie­sze­ni i po­czął dra­pać się do góry.

Z nie­ma­łą przy­szło trud­no­ścią i ową kart­kę na­kre­ślić, bo nie po­są­dza­jąc Plu­ty, aby miał w lo­chu li­te­ra­tu­rą się zaj­mo­wać, nie przy­go­to­wa­no mu nic, coby do pi­sa­nia słu­żyć mo­gło. Tro­chę spa­lo­nej sło­my z ło­jem za­stą­pi­ły in­kaust, a piór­ko od zę­bów zna­le­zio­ne w kie­szon­ce od ka­mi­zel­ki, wzię­te gdzieś w trak­tjer­ni, jako tako po­mo­gło do kosz­la­we­go skre­śle­nia li­ter.

Ale ba! dra­bin­ka ko­ły­sa­ła się tak moc­no, że ka­pi­tan wszedł­szy na parę szcze­blów w górę i po­cząw­szy się z nią ob­ra­cać w po­wie­trzu, zra­zu cof­nął się przed za­da­niem. Dzień cały prze­le­żał na sło­mie, my­śląc jak­by so­bie śmierć za­dać, tak mu już ja­koś ży­cie obrzy­dło, ale ob­raz zgo­nu nową wlał otu­chę – ja­koś nie chcia­ło mu się w ża­den spo­sób umie­rać. Za dru­gim ra­zem wszedł na czte­ry szcze­ble i po­tań­co­waw­szy w gó­rze, da­le­ko jesz­cze od skle­pie­nia i okna, zno­wu się spu­ścił czu­jąc za­wrót gło­wy – za trze­cim spadł chcąc zno­wu zbyt żywo i po­spiesz­nie dzie­ła do­ko­nać, a za; czwar­tym ra­zem ze­rwa­ła się dra­bin­ka w po­ło­wie, co kil­ka dni zwło­ki spo­wo­do­wa­ło, bo

Plu­ta po­tłukł się, le­żeć mu­siał i czul się osta­tecz­nie zra­żo­nym. Ale wy­cze­kaw­szy nie­co, roz­po­czął zno­wu wią­za­nie tej dra­bi­ny w na­dziei, cze­pia­nie jej i po­chód ku skle­pie­niom. Przy­twier­dziw­szy koń­ce do zie­mi, no­ga­mi i rę­ka­mi cze­pia­jąc się, do­bił się ja­koś tego, że so­bie moc­no stłukł gło­wę o ce­gły i po­chwy­cił na­resz­cie za że­la­zne prę­ty okien­ka.

Ale – do­szedł­szy kre­su ży­czeń, prze­ko­nał się o tem, iż na­uka per­spek­ty­wy każ­de­mu jest po­trzeb­ną, luf­cik bo­wiem ma­leń­ki w przy skle­pie­niu osa­dzo­ny, nie mógł wiel­kie­go Plu­ty w ża­den żywy spo­sób prze­pu­ścić, a kra­ta była tak okrut­nie gru­ba i moc­na, że jej roz­pi­ło­wać ani wy­kru­szyć nie wi­dział spo­so­bu. Za po­mo­cą, jed­nak pa­ty­ka z ze­wnątrz wbi­te­go mię­dzy prę­ty, po­tra­fił kart­kę z kie­sze­ni wy­rzu­cić tędy w rynsz­tok nie­da­le­ko prze­cho­dzą­cy tyl­ne po­dwór­ko.

Zlazł nie­szczę­śli­wy Plu­ta zroz­pa­czo­ny nada­rem­ną koł­dry stra­tą, klnąc zno­wu i wy­le­żał dwa dni na bar­ło­gu nie ru­sza­jąc się z nie­go, tyl­ko do dzban­ka i chle­ba.

Pierw­sze­go dnia reszt­ka nie­do­pa­lo­ne­go cy­ga­ra i parę pa­pie­ro­sów po­zo­sta­łych w cy­gar­ni­cy, nie­co go roz­we­se­la­ły, ale wkrót­ce nie­opatrz­nie zu­ży­ty za­pas wy­czer­pał się. Na­łóg cóś pa­lić ka­zał, do­pa­lał więc reszt­ki, resz­tecz­ki, odro­bin­ki, a na­osta­tek sło­mę z pod sie­bie dla roz­ryw­ki za­czął kop­cić, od cze­go się krztu­sił – ale za­wsze to był dym ja­kiś.

W wol­nych od snu go­dzi­nach, ka­pi­tan roz­wo­dził la­men­ta nad nie­spra­wie­dli­wo­ścią losu, nad okrut­nem po­ło­że­niem swo­jem, zło­ścią ludz­ką, i nie­czu­ło­ścią. Opatrz­no­ści. Zwy­kle jego szy­der­stwo rzad­ko się już mie­sza­ło do tych dia­tryb prze­ciw­ko ro­dza­jo­wi ludz­kie­mu, bo ka­pi­tan w owem nie­szczę­ściu po­stra­dał na­wet nie­wy­czer­pa­ny daw­niej swój dow­cip i we­so­łość.

– Nie ma bo nic głup­sze­go nad czło­wie­ka, – mó­wił do sie­bie jed­ne­go wie­czo­ra, ze­sta­rze­je się nie na­braw­szy do­świad­cze­nia i da się po­tem zła­pać na lada co, jak dziec­ko. Nie wie­rzyć lu­dziom nig­dy, nie wie­rzyć, po­wia­da­łem ci to Plu­to, ale do­broć ser­ca twe­go za­wsze cię na­ra­ża­ła na nie­przy­jem­no­ści, a zbrod­ni, któ­re kno­wa zdraj­ca i sza­tan­by się nie do­my­ślił. Bez winy, bez sądu, do ta­kie­go za­mknąć mnie wię­zie­nia, na chleb i wodę za­tę­chłą, bez cy­ga­ni, na­wet bez pro­stej wód­ki kie­lisz­ka; a nie­chże ich ja­sne pio­ru­ny za­pa­lą!

Wła­śnie gdy się tym mo­no­lo­giem roz­ry­wał ka­pi­tan, zda­ło mu się, że obok łoża swe­go ja­kiś szmer usły­szał. Nie pierw­szy to raz uszów jego do­cho­dzi­ły sze­le­sty nie­zro­zu­mia­łe dlań, głu­che, jak­by z za­mu­ru prze­ni­ka­ją­ce. Ale wło­sy mu się je­ży­ły na gło­wie, gdy je usły­szał, bo wy­obra­żał so­bie, że oprócz szczu­rów i my­szy, z któ­re­mi wi­dy­wał się co­dzien­nie, mo­gły gdzieś są­sia­do­wać z nim stwo­rze­nia ba­jecz­ne, ja­kie na­peł­niać zwy­kły lo­chy przez po­etów opi­sy­wa­ne, węże, żmi­je i ro­pu­chy. Plu­ta zaś miał wro­dzo­ny wstręt do wszel­kich ga­dów.

Ze­rwał się na rów­ne nogi, lecz gdy sta­nąw­szy przy ścia­nie, wy­raź­nie do­sły­szał jak­by za cien­kim mu­rem coś się prze­le­wa­ło… jak­by płyn ja­kiś spa­dał z góry ka­ska­dą, wpadł na " myśl, że bli­sko mu­siał być rynsz­tok, że deszcz może stru­mie­niem le­ciał weń z uli­cy. Od rynsz­to­ka tego wspo­mnie­nia jego po­bie­gły w mia­sto i cięż­kie wes­tchnie­nie do­by­ło się z pier­si uci­śnio­nej, na myśl o daw­nem tak swo­bod­nem nie­gdyś ży­ciu. Jed­nak­że to la­nie i prze­le­wa­nie, nie usta­wa­ło, prze­rwa­ne od­na­wia­ło się, i tak da­le­ce obu­dzi­ło bacz­ność ka­pi­ta­na, że pod­szedł cie­ka­wie ucho do ścia­ny przy­ło­żyć.

Mur był do­syć cien­ki w fra­mu­dze i przy­ci­snąw­szy się do nie­go, Plu­ta mógł ro­ze­znać le­piej, że owe­mu la­niu to­wa­rzy­szy­ło sztu­ka­nie, za­bi­ja­nie, su­wa­nie, ja­kaś wi­docz­nie ludz­ka ro­bo­ta.

Ser­ce okrut­nie mu bić za­czę­ło.

– Go­rzej już nie bę­dzie, – rzekł w so­bie, obok mnie są lu­dzie, wszy­scy w zmo­wie być nie mogą, trze­ba się do nich do­stać, przez mur sły­chać, nie po­wi­nien być zbyt gru­by, wy­dra­pię go lub pod­ko­pię się – o! mu­szę się ra­to­wać.

Bły­snął tedy pro­myk na­dziei i ka­pi­tan chwy­cił się gor­li­wie do no­wej ro­bo­ty. Że­la­znych kil­ka an­ta­bek i gwoź­dzi do­star­czy­ły mu na­rzę­dzi, wy­god­nie o ile mógł przy­siadł się do muru i roz­po­czął kru­sze­nie ce­gieł, któ­re wca­le nie szło ła­two.

Po­tniał Plu­ta, wzdy­chał, stę­kał, klął, ale mu­siał ro­bić oko­ło swo­je­go wy­zwo­le­nia, bo nikt o nim wi­dać nie my­ślał. Co parę dni otwie­ra­ło się okien­ko, spusz­czał dzba­nu­szek i buł­ka, nie mniej nie wię­cej, za każ­dą razą… pod­bie­gał Plu­ta i z ni­czem po­wra­cał, mu­siał więc z tego przy­kre­go po­ło­że­nia się ra­to­wać.

Wy­dra­py­wa­nie muru nie jest rze­czą zbyt przy­jem­ną, ma tę mię­dzy in­ne­mi nie­do­god­ność, że ręce mę­czy, usta i nos za­sy­pu­je nie­stan­nie py­łem, a czło­wie­ka nie­cier­pli­wi, ale wie­le ten czy­ni kto musi. Plu­ta po­cząw­szy nie­zgrab­nie, znacz­nie się póź­niej wpra­wił i do­szedł do tego, że ce­głę do­ko­ła ob­ra­biał a po­tem ją całą pra­wie wyj­mo­wał.

W parę dni otwór szedł już tak głę­bo­ko, że od­gło­sy z piw­ni­cy są­sied­niej co­raz do­la­ty­wa­ły go wy­raź­niej.

Gdy za­cny ka­pi­tan tak usil­nie pra­cu­je, my zaj­rze­my co się dzie­je z dru­giej stro­ny muru, bo i tam mogą być rze­czy cie­ka­we.

Na dole w ka­mie­ni­cy p. Wy­dy­ma, znaj­do – wał się od nie­pa­mięt­nych cza­sów sklep win­ny i ko­rzen­ny, nie­gdyś p. De­oda­ta Bren­ner'a, był on tu jesz­cze od pra­dzia­da jego i utrzy­my­wał się z po­ko­le­nia w po­ko­le­nie na jed­nem miej­scu. Ale, że ro­dzi­ny ku­piec­kie ta­kim losu zmia­nom ule­ga­ją, jak ksią­żę­ce i hra­biow­skie, zszedł w ostat­ku ów uczci­wy han­del na bar­dzo sła­be i nie­udol­ne ręce. Owdo­wia­ła bez­dziet­na pani De­oda­to­wa Bren­ne­ro­wa, mia­ła lat pod czter­dzie­ści gdy mąż zmarł; wkrót­ce po­tem głów­ny sub­jekt, a da­le­ki ich krew­ny, z ty­fu­su ży­cie za­koń­czył i zo­sta­ła w bar­dzo przy­krem po­ło­że­niu. Oka­za­ło się, że ani za­pa­sów, ani pie­nię­dzy, ani spo­so­bu pro­wa­dze­nia dal­sze­go han­dlu nie było. W do­dat­ku Bren­ne­ro­wa tyl­ko pła­kać i la­men­to­wać umia­ła; cho­dzi­ła nie­bo­racz­ka po po­ko­ju, za­le­wa­ła się łza­mi, ale nie wie­dzia­ła co po­cząć. Han­del jesz­cze szedł, ale już już mia­ło wszyst­kie­go za­brak­nąć, gdy ja­kieś zrzą­dze­nie Opatrz­no­ści ze­sła­ło jej nie­spo­dzia­nie jen­jal­ne­go czło­wie­ka, któ­ry ją dźwi­gnął z tej nie­do­li.

Moc­no by­śmy zgrze­szy­li, gdy­by­śmy ma­lu­jąc te ob­raz­ki, lek­ko po­mi­nąć mie­li czło­wie­ka, o któ­rym mowa. Gen­ju­sze ro­dzą się wszę­dzie, choć­by­śmy je w han­dlu win­nym zna­leź­li i tam je po­sza­no­wać po­trze­ba. Achil­les Czwar­tac­ki, tak się bo­wiem zwał, nie­za­prze­cze­nie do licz­by ich na­le­żał, lu­dzie mu nie wie­rzy­li, ale on przy­najm­niej naj­moc­niej był o tem prze­ko­na­ny. Nie po­zna­ny i nie uzna­ny, nie tra­cił wia­ty w sie­bie, co, jak wia­do­mo, jest ce­chą, jen­ju­szu, a choć oko­licz­no­ści zmu­si­ły go na ma­łej prze­strze­ni i w cia­snem kole' dzia­łal­no­ści da­wać do­wo­dy, nie tra­cił wszak­że na­dziei, iż się szer­sze­go poła do­bi­je w przy­szło­ści.

Achil­les Czwar­tac­ki nie ma­wiał nig­dy o swem po­cho­dze­niu, ale ci co go daw­niej zna­li, za­wsze w nim nad­zwy­czaj­no­ści upa­try­wa­li zna­mio­na. Sama fi­zjo­gnom­ja była wiel­ce zna­czą­cą, od­bi­jał wśród niej nos strasz­nie za­dar­ty, oczy na wierz­chu sie­dzą­ce, czo­ło kwa­dra­to­we, a nad niem wło­sy ogrom­nie ob­fi­te i roz­bu­ja­łe, swo­bod­nie pusz­czo­ne w kształ­cie lwiej grzy­wy, któ­rą lu­bił po­trzą­sać, spa­da­ły ka­ska­dą czar­ną na sze­ro­kie ra­mio­na.

Achil­les czuł w so­bie jen­jusz za­wcza­su, któ­ry mu spo­cząć nie da­wał, nie mógł tyl­ko tra­fić na wła­ści­we jego prze­zna­cze­nie, na swe, jak po­wia­dał, szcze­gól­ne po­słan­nic­two. Co­kol­wiek wi­dział na­śla­do­wał za­raz, za­pa­lał się do każ­dej rze­czy, do­cho­dził w niej do pew­nej wpra­wy, ale po za ten kres trud­no mu było pójść da­lej – za­pew­ne dla tego, że się do na­zbyt wie­lu rze­czy ra­zem po­ry­wał. Tro­chę ry­so­wał choć się nig­dy nie uczył, tro­chę grał na skrzyp­cach z ucha i sły­sze­nia, pi­sy­wał wier­sze w cięż­kiej po­trze­bie, nie gor­sze od in­nych cho­dzą­cych po świe­cie, de­kla­mo­wał wca­le nie źle do­syć głu­pie rze­czy, ale osta­tecz­nie pas­sją jego sta­ła się chem­ja, któ­rą roz­po­czął po­dob­no od zro­bie­nia ró­żo­we­go atra­men­tu. Ja­kiś czas sam my­ślał, że zo­sta­nie far­ma­ceu­tą, wstą­pił był na na­ukę, tro­chę li­znął kwa­sów i soli, i roz­mi­ło­wał się w ich kom­bi­na­cjach; ale że za­ra­zem uczył się astro­nom­ji, mu­zy­ki na fle­cie i prze­raź­li­wie się za­ko­chał – far­ma­cją wkrót­ce po­rzu­cić mu­siał.

Zo­sta­ła mu po niej, ni­czem nie uspra­wie­dli­wio­na, do rni­xtur i ro­bót che­micz­nych na­mięt­ność. Nie wie­my do­kład­nie, ja­kich w ży­ciu przy­gód do­zna­wał, to pew­na, że znikł zo – czów przy­ja­ciół i zna­jo­mych, nie zo­sta­wu­jąc wie­ści po so­bie, a nie­któ­rzy go na­wet opła­ka­ły – gdy zja­wił im się w no­wej od­świe­żo­nej edy­cji, wspa­nial­szy, pew­niej­szy sie­bie niż kie­dy­kol­wiek, ale gol­szy jesz­cze niż ongi by­wa­ło.

Pierw­si co go spo­tka­li, mu­sie­li wy­gło­dzo­ne­go przez dni kil­ka prze­kar­miać, gdyż, jak mó­wił, przy­był do kra­ju z za­gra­ni­cy, gna­ny mnó­stwem przy­gód fan­ta­stycz­nych, ale ze skar­ba­mi do­świad­cze­nia i na­uki, któ­re­mi mógł za­ro­bić mil­jo­ny.

Mó­wił o swej umie­jęt­no­ści na­by­tej gdzieś ta­jem­ni­czo, o zy­skach z niej przy­szłych z uśmie­chem peł­nym tak osłu­pia­ją­cej pew­no­ści i wia­ry w sie­bie, że ci co go słu­cha­li, nie mo­gli ją, po­dać w wąt­pli­wość.

– To wszyst­ko głup­stwo, – szep­tał przy­ja­cio­łom, – goły dziś je­stem, ale po­wia­dam wam, daj­cie mi tyl­ko pole – po­ka­żę co umiem – świat się zdu­mie­je.

Nie wy­ga­dał się jed­nak wca­le o co szło i jako ta­len­tu miał użyć, cho­dził dłu­go, tam i owdzie gro­sza za­rwał, na­resz­cie jed­ne­mu z przy­ja­ciół zwie­rzył się pod wiel­kim se­kre­tem, że po­sia­dał ta­jem­ni­cę two­rze­nia win, prze­ra­bia­nia ich, me­ta­mor­fo­zo­wa­nia jak w ka­nie ga­li­lej­skiej.

– Daj­cie mi lurę, wodę, tro­chę spi­ry­tu­su i to co ja wiem, a zro­bię co ze­chcę…. Gdy­bym zna­lazł wspól­ni­ka, – do­da­wał po ci­chu klasz­cząc ję­zy­kiem, mó­wie wam że zro­bi­li­by­śmy mil­jo­ny – ja w tem.

Ale po dłu­gich po­szu­ki­wa­niach, gdy się z jed­nym, dru­gim kup­cem roz­mó­wił, prze­ko­nał się, że w War­sza­wie, dla jej bar­ba­rzyń­skich prze­są­dów, nic po­cząć nie było moż­na.

– To lu­dzie sta­re­go eta­tu! – wo­łał po­gar­dli­wie, – oni nie ro­zu­mie­ją, rze­czy – nie ma co mó­wić z nie­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: