- W empik go
Kopciuszek. Tom 5: powieść - ebook
Kopciuszek. Tom 5: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 261 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Tom V.
Wilno.
Nakład Maurycego Orgelbranda.
1863.
Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa dnia 10/22 Sierpnia 1862 r.
Starszy Cenzor, Antoni Funkenstein.
w Drukarni K. Kowalewskiego.
Mieszkańcy miast często się uskarżają na pozytywki, które im z nieznośnym uporem ciągle jedną pod oknami odegrywają piosenkę, nie zawsze ładną, a często w dodatku pofałszowaną schrypłemi dudkami starych organków. Jest nawet rzeczą dowiedzioną, że katarynkarze równie rachują, na przyjemność, którą czynią, jak na dokuczliwość jaką sprawiają i tyle zyskują od okupujących ich milczenie, co od pragnących nasycić się ich muzyką. W istocie pozytywka pod oknem, choćby najczulej wyśpiewywała arją z Normy, jest okrutnie zawadną i mają słuszność ci, co się na nią uskarżają; ale z małemi wyjątkami ludzie także są takiemi, słowo w słowo, pozytywkami, jedną przez pół życia powtarzającemi piosenkę.
I są tacy, którzy więcej nad nią nie umieją, są co ich mają dwie lub trzy na odmianę, ale zakręć tylko takiego człowieka, a z góry wiesz już, jaką ci śpiewkę będzie nucił.
Trudno ludzką naturę przemienić, nie ma na to sposobu, lecz gdy się żyje ciągle z jednemi, a przyjdzie słuchać tych żywych pozytywek, codzień powtarzających toż samo, – nie powiem żeby to miało być zabawne.
Jednak rzadki bardzo człowiek, szczególnie gdy podstarzeje i zleniwieje umysłowo, gdy się przestanie podsycać i karmić, żeby pozytywką nie został.
Do poczciwych a zacnych pozytywek takich, należał i pan Jan Wydym, którego w Rynku Starego Miasta i sąsiednich uliczkach, znano pod imieniem "Beznogiego."
Wydym, nietylko mową ale czynem, został, skutkiem przedłużonego kawalerskiego stanu i przywyknienia do niewolniczego porządku –
taką pozytywką, powtarzającą, codzień jedno a jedno.
I było mu z tem wszelako bardzo dobrze, bo nie ma na świecie spokojniejszych i szczęśliwszych ludzi, nad takie machinki.
Wiemy już, że posiadał kamieniczkę w Rynku Starego Miasta, wązką, starą, ale gruntownie pobudowaną w owych jeszcze czasach, gdy wszystko silnie i mocno się robiło, kiedy to glinę gnojono lat kilkanaście, cegłę wypalano z niej jak żelazną, a wapno w dołach przekazywano potomkom testamentami.
Postawiona grubo, zasadnie i silnie, trzymała się tak krzepko staruszka, że gdy w niej czasem wypadło wybić muru kawałek, to się żelazne kruszyły młoty, a iskry ze skamieniałego wapna sypały. We dwóch czy trzech miejscach porobiły się wprawdzie w murach szczeliny, jak marszczki na starej twarzy, ale Wydym utrzymywał, że temu głównie winno było utrzymanie kilkoletnie mniej staranne, pod ten czas gdy on w domu nie był, w wojsku służył i nogę tracił.
Od chwili gdy ją objął Beznogi, kamieni – czka pod niedźwiedziem pielęgnowana była jak najukochańsze dziecię. Wydym nie miał nic do roboty, dzielił więc godziny swe na spoczynek, zużytkowany zawsze poczciwie, i pracę około swego kochanego domu.
Tak się bowiem do niego przywiązał, że mu wcale nie szło o zysk, o trwanie dla oszczędności, ale o to, aby ulubione dziecię miało się dobrze.
Abyśmy lepiej poznali Wydyma, musimy z nim, nie powiem beczkę soli zjeść, boby to było za wiele dla czytelnika powieści, ale przeżyć choćby dzień jeden. Ab uno disce omnes.
Wydym wstawał latemi zimową porą punkt w chwili, gdy zegar w sypialnym pokoju, poważny staruszek, po wielkiem wysileniu, bzyczeniu, krztuszeniu i przyborze okrutnym, widocznie wiele go kosztującym, wydzwaniał godzinę piątą. Jeżeli, uchowaj Boże, zasnął nieco dłużej, co się nadzwyczaj rzadko zdarzało, był to znak, że się nie miał dobrze, że głowa była ciężką, że zjadł w wilją nad miarę, lub wypił trochę więcej niż potrzeba.
Wówczas porucznik zaczynał, po uczynieniu znaku krzyża świętego, od medytacji głębokiej – jakąby mogła być przyczyna tego nadwerężenia jego zdrowia. Często bardzo wskazywał ją rachunek sumienia; niekiedy wszakże skutek zostawał dlań tajemnicą.
Tu następowała wielce delikatna operacja, zastąpienia nogi, na której zbywało panu Janowi, dorobionym drzewa kawałkiem. Wydym stracił te podporę w bitwie i doktór Szwagrowicz, żwawy staruszek żyjący dotąd, który mu odejmował resztę niepotrzebną na pobojowisku, nie mógł zapomnieć stoicyzmu, z jakim porucznik natychmiastową zniósł operację. Nie było wówczas eteru i chloroformu, szklanka wina je zastąpiła, a gdy przyszło piłować, Wydym ze strachu, żeby nie krzyknąć przypadkiem lub jak baba nie omdleć, śpiewał marsza przez cały czas amputacji, niekiedy tylko trochę piskliwiej zawodząc.
Ozdrowiawszy, porucznik musiał pomyśleć o dorobieniu nogi i trafił na doskonałego majstra, który mu ją… tak od razu dopasował, że bez kuli o kiju i bardzo żwawo chodził, a na – wet podskakiwał i biegał. Później ten dość ciężki i nie bardzo zgrabny klocek, zobaczywszy jenerał S.. przyjaciel porucznika, sprowadził mu z Paryża daleko zgrabniejsze do chodzenia narzędzie, lekkie, zręczne i nawet wytworne, ale tej nogi francuzkiej, jak ją… zwał Wydym, rzadko używał, po części uważając ją za pamiątkę drogą od swego wodza, a w rzeczy może iż przywykł do starej nogi. W zapasie była jeszcze trzecia, tej samej fabryki co pierwsza, która się zwała nową nogą, ale tą, tylko czasu wielkiego błota, gdy potrzeba było wśród dnia odmienić narzędzie, posługiwał się porucznik.
I choć stara noga nieco się schodziła i starła, zawsze ona mu była najmilszą.
Wstawszy i przypasowawszy nogę, porucznik modlił się przechadzając, potem ubierał starannie, a gdy już dobrze rozwidniało, szedł na ogląd swej kamienicy, mając sobie za najświętszy obowiązek całą zwertować codziennie, nie spuszczając się na stróża, na sługi, na cudze oczy i dozór przyobiecywany. Pańskie oko konia tuczy, mawiał wychodząc na oględziny. Zstępował tedy na dół, zaglądając do każdego kątka, wychodził nawet zewnątrz, żeby obejrzeć facjaty i niedźwiadka, potem wdrapywał się na wschody i tak dochodził aż do strychu, stukając nogą, a notując sobie małe nieporządeczki, dostrzeżone wśród rewizji.
Kiedy niekiedy towarzyszył mu stróż, co zawsze obudzało jakiś niepokój w Wydymie, gdyż przekonał się, że ilekroć tak bardzo nad nim czuwał, zawsze coś miał na sumieniu. Naówczas zaglądał do najmniejszego kątka i badał póty, póki nie dobadał się winy, co w stróżu wywoływało przekleństwa ciche, ale zarazem i podziwienie nad niesłychaną beznogiego przenikliwością.
Wróciwszy z tego przeglądu, porucznik sam gotował sobie kawę na maszynce, wypalał fajkę i niekiedy kładł tak zwany napoleoński pasians kartami związanemi tasiemką, która tak się nauczyła na pewien węzełek codzień zaplątywać, że sama się prawie weń składała. Karty i tasiemka nabrały, przez codzienne obcowanie ze stolikiem koloru tak niepewnego, że gdyby kto o pochodzeniu jego nie wiedział, mógłby je wziąć za bardzo brudne.
Zobaczywszy stan barometru, który wisiał przy oknie pierwszego pokoiku, i termometru przyczepionego do szyby w sypialni, porucznik zdejmował czapeczkę haftowaną, zaczesywał księżycowate bokobrody, mastykował wąsy, przeglądał się w zwierciadełku, kładł surdut i wychodził.
Dokąd? zdawało mu się że to było tajemnicą, ale stukanie drewnianej nogi na wschodach, powtarzające się przez długie lata w jednej porze, nie mogło ujść ucha ludzkiego.
Wydym wchodził na trzecie piętro swojego domu.
Przykro mi bardzo wydawać porucznika z sekretu, ale utaić tego nie mogę. Mieszkała tu od lat dobrze dziesięciu bardzo ładna panna…. Czytelnik łatwo porachuje, że mieszkając tu przez lat więcej niż dziesięć, ta panna, gdyby nawet w chwili zajęcia lokalu liczyła tylko lat około dwudziestu, jużby teraz miała więcej niż trzy krzyżyki spełnione. O rachunek ten sprzeczać się nie widzę potrzeby, powtórzę tylko uparcie, że to była nawet bardzo ładna panna.
Znano ją w domu pod imieniem Mniszki, gdyż chodziła zawsze czarno, była bardzo pobożną i prowadziła życie tak zamknięte i ciche, jak w klasztorze.
Pannie imie było Salomea – zresztą kto, zkąd była, nikt tak dalece nie wiedział i po latach z górą dziesięciu, nikt się o to zbyt natarczywie dowiadywać nie myślał.
P. Salomea zajmowała tu dwa pokoiki, powiedzmy lepiej szczerą prawdę, jeden przeforsztowany, i pracowała po całych dniach, bo to musiało stanowić całe jej utrzymanie.
Brała ona robotę do domu, a że była niezmiernie sumienną w jej wykonywaniu, nigdy jej natem nie zbywało.
Prócz p. Wydyma z tytułu gospodarza, nikt prawie u niej nie bywał. Ale porucznik za to dnia jednego nie opuścił, żeby zaczesany i wyświeżony, nie zajrzał na chwilkę do panny Salomei.
Jest… rzeczą nie ulegającą wątpliwości, że się w niej na zabój od lat dziesięciu kochał – ale myśląc i przemyśliwając, gotując się niemal codzień jej to wyznać, zawsze się dla swojego kalectwa od stanowczego kroku wstrzymywał. Gdy był u siebie, Wydym nader śmiało oświadczenie układał i postanawiał je wyrzec, dowodząc sobie, że mu korona z głowy nie spadnie chociażby odmówiła, – ale siadłszy naprzeciw niej, zupełnie tracił odwagę i odkładał na jutro…. Dziesięć już lat codzień powtarzało się toż samo.
Pokoik p. Salomei był dla swej czystości tylko i świeżości miły – szczupluchny, ciasny, ubogi – ona zawsze przy stoliczku i robocie, czasem pęczek kwiatów przed nią.
Poznali się zapewne ze stosunków gospodarza z lokatorem, ale stosunek przyjazny stał się trwałym i codziennym. – Porucznik wzdychał gdy się do drzwi zbliżał, a często mocniejsze jeszcze westchnienie wydawał odchodząc.
Gdy z niego sobie ktoś bliższy żartował, co się czasem zdarzało, bo ludzie pletli różnie o czułej przyjaźni, odpowiadał prawie gniewnie:
– Tak! tak! bredźcie! bredźcie. Co to jest? zapewne! oszaleli! którażby kobieta wzięła beznogiego kawalera! gdzież to kto słyszał? I jabym był też głupi, gdyby mi się co takiego przyśniło na stare lata! Ale też!
Panu Bogu tylko wiadomo, jak się tymczasem porucznik męczył ciągle zbierając oświadczyć, –niekiedy już miał stanowcze słówko na ustach, ale się zawsze za język ukąsił i skończył rumieńcem dziewiczym. Panna uśmiechała się, poglądała nań, zdawała czegoś oczekiwać, z wyrazem przyjaźni wlepiała weń czarne oczy, potem z westchnieniem spuszczała znów głowę nad robotą, której odwiedziny nigdy na chwilę nie przerywały. Porucznik odważał się czasem trzymać jej motek lub zwijać nici.
Parę lat temu Wydym niebezpiecznie zachorował, nie było go komu doglądać, panna Salomea dowiedziawszy się zeszła zaraz i trzy dni i trzy nocy siedziała przy biednym, póki nie minęła gorączka…. Ujrzawszy ją zbladła i zmęczoną przy sobie, porucznik się rozpłakał, ucałował jej ręce, o mało nie wyrzekł, aby pozostała przy nim na zawsze… ale w tej chwili spojrzał na drewniane nogi uporządkowane w kąciku i odwagę stracił. P. Salomea powróciła na górę, ale przyjaźń ich zmieniła się w poufalszą i serdeczną. Musiał Wydym przyjmować od niej opłatę za mieszkanie, bo jej odmową nie chciał upokarzać, starał się jednak, aby ten grosz zawsze jej w małych zwrócić podarkach.
Odwiedziny trwały czasem całą godzinę, poczem Wydym całował ją w rękę ze drżeniem, wzdychał i powoli ku drzwiom patrząc odchodził, a oczy ich spotykały się, i panna Salomea uśmiechała do niego z uczuciem siostry, a gdy wyszedł, wzdychała pocichu i niekiedy łza zakręciła się jej w oku.
Taki poczciwy braterski stosunek trwał już od więcej lat dziesięciu. Od choroby swej, Wydym coraz mocniej postanawiał szczęścia próbować i oświadczyć się, ale gdy pomyślał, że odmówiwszy mu gotowa panna Salomea wynieść się z jego domu… brakło odwagi.
Wspomniałem przypadkiem o czarnych oczach p. Salomei, i to mi przy wodzi na pamięć niespełniony obowiązek odwzorowania Mniszki… Był to przywiędły nieco, ale ładny ieszcze kwiatek i długa, pociągła twarz rysów szlachetnych, prześliczne włosy krucze, postawa królowej, wdzięk smutny jakiś i skromny. Zrazu bardzo się za nią uganiano, ale przekonawszy się, że na nikogo spojrzeć nawet nie chciała, opuściła ją młodzież i stare przyjaciołki, które się troskliwie losem jej zaopiekować chciały.
Po tych odwiedzinach, które go na cały dzień nakarmiały, schodził Wydym zamyślony do swojego mieszkania, brał jaką książkę w rękę, którą od lat piętnastu czytał i powoli kart kilka przestudjował, potem znowu kładł kabałę zamyślając na pannę Salomeę, palił fajkę, ubierał się raz jeszcze stosownie do pory i wychodził na miasto. Droga jego przechadzki tak była jednostajną, jak życie całe. Mijał powoli kościół Śgo Jana, wyruszał mimo Zygmunta przez Senatorską, przyszedłszy przed Ratusz sprawdzał chód swego zegarka, notował ile jego termometr różnił się od miejskiego, nareszcie za Reformatami pod Bankiem aż zarzucał kotwicę.
Tu go czekał obiad gospodarski u wdowy po dalekim krewnym, która go od lat wielu stołowała. Pani Marchwińska, niegdyś żona urzędnika, obarczona sześciorgiem dzieci całujących najregularniej porucznika w rękę, gdy przychodził i oddalał się, karmiła go za tanie pieniądze i wcale nie źle, w niejakiej nadziei może, że kiedyś coś po bezdzietnym kuzynie otrzyma w spadku.
Trapiło ją tylko, że przypadkiem dowiedziała się o pannie Salomei i z razu poczęła była po obiedzie, ogólnikami narzekać na zepsucie kobiet, na ich chciwość i chytrość, ale widząc, że Wydym nic nie odpowiada i spieszniej odchodzi, przestała nawracania. Nie wiem ile rachuba na sukcessją była usprawiedliwioną, ale porucznik dość lubił dziatwę, brał młodsze na kolana, bawił tu czasem do czwartej; a potem już inną drogą przez Tłumackie, Długą, Freta wędrował nazad na Stare Miasto. Obejrzawszy co się działo w domu, gdyż godzina po obiedzie niebezpieczną bywa z powoda kucharek dla podwórza, porobiwszy sobie w księdze potrzebne notatki, porucznik wieczorem znowu wybierał się na herbatę do kawiarni na rogu Podwala i tu zabawiwszy chwilkę, ostatecznie do domu powaracał… wszy chwilkę, ostatecznie do domu powraca!…
Trafiało się w porze owoców lub kwiatów, że kupiwszy cóś, przez stróża posłał p. Salomei, sam znajdując nieprzyzwoitem nachodzić ją spóźnioną porą.
A że bał się by i owe dary podejrzanemi nie były, zawsze oddając je stróżowi, dodawał z miną lekceważącą, głosem obojętnym.
– Zanieś to tam, pannie – wiesz.
Stróż odpowiadał – No! no! – i natem się kończyło. Powróciwszy do domu porucznik rozbierał się, odejmował nogę, siadał na łóżku, palił fajkę iterum iterumque kładł pasians, zapisywał sobie niektóre obserwacje, a gdy zegar wybijał bzycząc dziesiątą, gasił świecę z ogromnem westchnieniem ku trzeciemu piętru.
To życie tak się zmieniło, że drobne w niem nawet nieregularności, niezmiernie się rzadko zdarzały. Zdaje się, że ono najlepiej daje po – znać Wydyma, któremu naturalnie osadzenie samowolne w niewoli kapitana Pluty, tak dziwnie i szybko dokonane, że się nad jego następstwami zastanowić czasu nie miał, zupełnie pomięszało szyki i zmusiło do nadzwyczajnej pilności, do wycieczek ku lochowi, do niespokojnych snów i zapytań nieustannych: Jak się to skończy! a nuż zdechnie?…
Biedny porucznik był w niesłychanym kłopocie i gryzł się niezmiernie, tak że panna Salomea spytała go nawet raz, czy się nie czuł chorym, bo czegoś bardzo mizernie wyglądał.
Mocno go to obeszło, zwłaszcza, że jakoś chodziło mu o to zawsze by w oczach przyjaciołki jak najpiękniejszym się wydawał. Dnia tego, gdy mu to powiedziała, kilka razy nawet przejrzał się w zwierciadle, a po cichu serdecznie klął tego utrapionego Zeżgę.
Tymczasem w lochu cicho było jak w grobie.
Pluta z razu znękany i podpiły usnął, obudził się jednak z gorączką, nie rychło rozmiarkował gdzie był i przypomniał jak się tu dostał, by znowu rzucać, przeklinać i rozpaczać.
Żart trwał za długo.
Drugiego dnia potrzeba było zapaliwszy świece uciec się do suchego chleba i resztki rozlanej wody, której cóś na dnie dzbanka pozostało. Przekąska ta wcale mu nie smakowała, ale żołądek się jej natarczywie domagał. Pluta klął przez ścięte zęby, ale przestrach pierwszy raz wżyciu ogarniał go nieopisany – przypuszczał z przerażeniem, że głodem umorzonym być może.
Krzyczał, pienił się, tarzał, usypiał, budził się by bić we drzwi, których poruszyć nie mógł, powracał na swój barłóg tracąc resztkę ducha i drżące przed obawą śmierci. Nie stworzony był na męczennika wcale, i w tej chwili byłby największą podłość popełnił, najstraszniejszy na siebie cyrograf podpisał, byle go kto chciał uwolnić.
Trzeciego dnia przez otwór we drzwiach spuszczono mu chleb świeży i wodę na której zbywać zaczynało; – na szmer otwierającego się okienka, porwał się biedz ku niemu Pluta, chcąc użyć całych sił wymowy, aby rozbroić klucznika, ale nim dopadł po ciemku drzwi, otwór się zasunął, a głos przeklęstw pełen, w grobowej tylko rozległ się ciszy.
– A! to tak! to tak! – krzyknął kapitan łamiąc ręce – chcą widocznie trzymać mnie tu zbrodniarze na chlebie i wodzie dopóki nie zdechnę! a no! zobaczymy! zobaczymy! ale jeśli się wyrwę…. biada wam! biada! biada!
Gniew i wściekłość rozbudziły w nim trochę, przykrością położenia wcale niezwyczajnego, odrętwiałe władze umysłowe, począł sobie znowu przypominać wszystkie niegdyś słyszane historje o sławnych więźniach różnych, począwszy od barona Trenka, o środkach misternych na jakie się zdobywali dla oswobodzenia, o nadludzkich wysiłkach do których wielkie cierpienia i niebezpieczeństwo człowieka zniewolić mogą…. aż jakaś dziwna nadzieja i ufność we własne siły, wstąpiły do jego serca. Jął się więc powoli w kilka dni rozpatrywać po swoim lochu, a że mu nikt w tej pracy nie przeszkadzał, czasu miał bardzo dosyć, aby zbadać położenie i ocenić wszystkie możliwe dobycia z niego sposoby.
W samo południe, troszeczkę światła które bardzo wysoko umieszczone okienko przepuszczało, gdy oczy się z grubym oswoiły mrokiem – dozwoliło rozpoznać budowę lochu, nagie jego ściany i trudności wydostania się… przez jedyny otwór u góry. Kapitan jednak raz wziąwszy się do roboty nie poprzestał na powierzchownym oglądzie, postanowił dostać się do okna i bliżej z niem zapoznać. Jakkolwiek wielki zawsze czuł wstręt do ręcznej pracy, w położeniu jego stawała się ona nieuchronną, a choć mu z Wielką przychodziła trudnością, musiał się do niej brać nie żartem, klnąc przyjaciela, bo nie miał się kim wyręczyć. Za dobrych czasów, Pluta nie lubiał wstawać z kanapy, żeby sobie fajkę nałożyć i posługiwał się wtem nawet Kirkuciem, choć wiedział, że przyjaciel zawsze garścią tytuniu do kieszeni ściągniętą się wynagradzał – teraz sam pan sam sługa, choć potniał a sił mu brakło, bo o chlebie i wodzie pieszczochowi wcale nie było zdrowo, choć nic wzmacniającego nie miał dla pokrzepienia – co mu nadzwyczajną sprawiało przykrość i przyprawiało prawie o chorobę – musiał i głową robić do – brze, aby cóś wymyśleć i rękami pracować. Ulgę mu przynosiło tylko, że wymyślał po cichu, odgrażał się i przyrzekał pomścić uroczyście.
Cała jego uwaga i usiłowania zwróciły się do okienka w sklepieniu. O ile mógł miarkować, było ono dosyć szerokie, by się człowiek przez nie z biedą przecisnął, ale zakratowane grubemi żelaznemi prętami. Kapitanowi na myśl przyszło, że miał przy sobie zegarek, w zegarku sprężynę, i że gdzieś czytał, jakoby z podobnego materjału robiły się piłki do przecinania żelaza.
Ale szło naprzód o to, jak się talii dostać do tych górnych stref, ażeby lepiej wystudjować sam otwór i żelazne kraty. Pluta znalazł podostatkiem desek wścianach, które niegdyś były półkami, rozmaite szczątki drewna i umyślił zbudować drabinę. Człowiekowi tak niewprawnemu jak on, nie mogło to pójść łatwo, ale czego bieda nie nauczy? Mordował się długo i kilkakroć porzucał robotę, wreszcie przekonawszy się, że drzewo wymaga żelaza, że drabina tak długo lada jako skleić się nie da, wpadł na ideę związania jej z podartej kołdry i prześcieradła. Jakkolwiek pościel choć licha, gnuśności jego dogadzała, zrzekł się wygody i począł sznury kręcić z gałganów, wiązać, lepić, aż rodzaj lichej drabinki, nie bez wielkich trudności, utworzył sobie nareszcie. Kilka grubych ćwieków znalezionych, w deskach i zagiętych, dostarczyło haków na których drabina zawisnąć miała. Rachował na to, że ją zarzucić potrafi.
Poczęły się tedy ćwiczenia gimnastyczne, które dosyćby były śmieszne dla widzów, gdyby ich mógł mieć kapitan. Ciskał przez całe dnie ową drabinkę, a spadało mu to na nos, to na ramiona nie dając się przytwierdzić w żaden sposób. Ale zręczności nabywa się wprawą i po kilku dniach drabinka została umocowaną, tak, że Pluta oparłszy się na ostatnim jej szczeblu, popróbował mocy i przekonał się, że go utrzyma. Naówczas rachując na to, że nim się wydostanie, będzie mógł choć kartkę oknem wyrzucić, napisał ów bilecik do Kirkucia, schował go do kieszeni i począł drapać się do góry.
Z niemałą przyszło trudnością i ową kartkę nakreślić, bo nie posądzając Pluty, aby miał w lochu literaturą się zajmować, nie przygotowano mu nic, coby do pisania służyć mogło. Trochę spalonej słomy z łojem zastąpiły inkaust, a piórko od zębów znalezione w kieszonce od kamizelki, wzięte gdzieś w traktjerni, jako tako pomogło do koszlawego skreślenia liter.
Ale ba! drabinka kołysała się tak mocno, że kapitan wszedłszy na parę szczeblów w górę i począwszy się z nią obracać w powietrzu, zrazu cofnął się przed zadaniem. Dzień cały przeleżał na słomie, myśląc jakby sobie śmierć zadać, tak mu już jakoś życie obrzydło, ale obraz zgonu nową wlał otuchę – jakoś nie chciało mu się w żaden sposób umierać. Za drugim razem wszedł na cztery szczeble i potańcowawszy w górze, daleko jeszcze od sklepienia i okna, znowu się spuścił czując zawrót głowy – za trzecim spadł chcąc znowu zbyt żywo i pospiesznie dzieła dokonać, a za; czwartym razem zerwała się drabinka w połowie, co kilka dni zwłoki spowodowało, bo
Pluta potłukł się, leżeć musiał i czul się ostatecznie zrażonym. Ale wyczekawszy nieco, rozpoczął znowu wiązanie tej drabiny w nadziei, czepianie jej i pochód ku sklepieniom. Przytwierdziwszy końce do ziemi, nogami i rękami czepiając się, dobił się jakoś tego, że sobie mocno stłukł głowę o cegły i pochwycił nareszcie za żelazne pręty okienka.
Ale – doszedłszy kresu życzeń, przekonał się o tem, iż nauka perspektywy każdemu jest potrzebną, lufcik bowiem maleńki w przy sklepieniu osadzony, nie mógł wielkiego Pluty w żaden żywy sposób przepuścić, a krata była tak okrutnie gruba i mocna, że jej rozpiłować ani wykruszyć nie widział sposobu. Za pomocą, jednak patyka z zewnątrz wbitego między pręty, potrafił kartkę z kieszeni wyrzucić tędy w rynsztok niedaleko przechodzący tylne podwórko.
Zlazł nieszczęśliwy Pluta zrozpaczony nadaremną kołdry stratą, klnąc znowu i wyleżał dwa dni na barłogu nie ruszając się z niego, tylko do dzbanka i chleba.
Pierwszego dnia resztka niedopalonego cygara i parę papierosów pozostałych w cygarnicy, nieco go rozweselały, ale wkrótce nieopatrznie zużyty zapas wyczerpał się. Nałóg cóś palić kazał, dopalał więc resztki, reszteczki, odrobinki, a naostatek słomę z pod siebie dla rozrywki zaczął kopcić, od czego się krztusił – ale zawsze to był dym jakiś.
W wolnych od snu godzinach, kapitan rozwodził lamenta nad niesprawiedliwością losu, nad okrutnem położeniem swojem, złością ludzką, i nieczułością. Opatrzności. Zwykle jego szyderstwo rzadko się już mieszało do tych diatryb przeciwko rodzajowi ludzkiemu, bo kapitan w owem nieszczęściu postradał nawet niewyczerpany dawniej swój dowcip i wesołość.
– Nie ma bo nic głupszego nad człowieka, – mówił do siebie jednego wieczora, zestarzeje się nie nabrawszy doświadczenia i da się potem złapać na lada co, jak dziecko. Nie wierzyć ludziom nigdy, nie wierzyć, powiadałem ci to Pluto, ale dobroć serca twego zawsze cię narażała na nieprzyjemności, a zbrodni, które knowa zdrajca i szatanby się nie domyślił. Bez winy, bez sądu, do takiego zamknąć mnie więzienia, na chleb i wodę zatęchłą, bez cygani, nawet bez prostej wódki kieliszka; a niechże ich jasne pioruny zapalą!
Właśnie gdy się tym monologiem rozrywał kapitan, zdało mu się, że obok łoża swego jakiś szmer usłyszał. Nie pierwszy to raz uszów jego dochodziły szelesty niezrozumiałe dlań, głuche, jakby z zamuru przenikające. Ale włosy mu się jeżyły na głowie, gdy je usłyszał, bo wyobrażał sobie, że oprócz szczurów i myszy, z któremi widywał się codziennie, mogły gdzieś sąsiadować z nim stworzenia bajeczne, jakie napełniać zwykły lochy przez poetów opisywane, węże, żmije i ropuchy. Pluta zaś miał wrodzony wstręt do wszelkich gadów.
Zerwał się na równe nogi, lecz gdy stanąwszy przy ścianie, wyraźnie dosłyszał jakby za cienkim murem coś się przelewało… jakby płyn jakiś spadał z góry kaskadą, wpadł na " myśl, że blisko musiał być rynsztok, że deszcz może strumieniem leciał weń z ulicy. Od rynsztoka tego wspomnienia jego pobiegły w miasto i ciężkie westchnienie dobyło się z piersi uciśnionej, na myśl o dawnem tak swobodnem niegdyś życiu. Jednakże to lanie i przelewanie, nie ustawało, przerwane odnawiało się, i tak dalece obudziło baczność kapitana, że podszedł ciekawie ucho do ściany przyłożyć.
Mur był dosyć cienki w framudze i przycisnąwszy się do niego, Pluta mógł rozeznać lepiej, że owemu laniu towarzyszyło sztukanie, zabijanie, suwanie, jakaś widocznie ludzka robota.
Serce okrutnie mu bić zaczęło.
– Gorzej już nie będzie, – rzekł w sobie, obok mnie są ludzie, wszyscy w zmowie być nie mogą, trzeba się do nich dostać, przez mur słychać, nie powinien być zbyt gruby, wydrapię go lub podkopię się – o! muszę się ratować.
Błysnął tedy promyk nadziei i kapitan chwycił się gorliwie do nowej roboty. Żelaznych kilka antabek i gwoździ dostarczyły mu narzędzi, wygodnie o ile mógł przysiadł się do muru i rozpoczął kruszenie cegieł, które wcale nie szło łatwo.
Potniał Pluta, wzdychał, stękał, klął, ale musiał robić około swojego wyzwolenia, bo nikt o nim widać nie myślał. Co parę dni otwierało się okienko, spuszczał dzbanuszek i bułka, nie mniej nie więcej, za każdą razą… podbiegał Pluta i z niczem powracał, musiał więc z tego przykrego położenia się ratować.
Wydrapywanie muru nie jest rzeczą zbyt przyjemną, ma tę między innemi niedogodność, że ręce męczy, usta i nos zasypuje niestannie pyłem, a człowieka niecierpliwi, ale wiele ten czyni kto musi. Pluta począwszy niezgrabnie, znacznie się później wprawił i doszedł do tego, że cegłę dokoła obrabiał a potem ją całą prawie wyjmował.
W parę dni otwór szedł już tak głęboko, że odgłosy z piwnicy sąsiedniej coraz dolatywały go wyraźniej.
Gdy zacny kapitan tak usilnie pracuje, my zajrzemy co się dzieje z drugiej strony muru, bo i tam mogą być rzeczy ciekawe.
Na dole w kamienicy p. Wydyma, znajdo – wał się od niepamiętnych czasów sklep winny i korzenny, niegdyś p. Deodata Brenner'a, był on tu jeszcze od pradziada jego i utrzymywał się z pokolenia w pokolenie na jednem miejscu. Ale, że rodziny kupieckie takim losu zmianom ulegają, jak książęce i hrabiowskie, zszedł w ostatku ów uczciwy handel na bardzo słabe i nieudolne ręce. Owdowiała bezdzietna pani Deodatowa Brennerowa, miała lat pod czterdzieści gdy mąż zmarł; wkrótce potem główny subjekt, a daleki ich krewny, z tyfusu życie zakończył i została w bardzo przykrem położeniu. Okazało się, że ani zapasów, ani pieniędzy, ani sposobu prowadzenia dalszego handlu nie było. W dodatku Brennerowa tylko płakać i lamentować umiała; chodziła nieboraczka po pokoju, zalewała się łzami, ale nie wiedziała co począć. Handel jeszcze szedł, ale już już miało wszystkiego zabraknąć, gdy jakieś zrządzenie Opatrzności zesłało jej niespodzianie jenjalnego człowieka, który ją dźwignął z tej niedoli.
Mocno byśmy zgrzeszyli, gdybyśmy malując te obrazki, lekko pominąć mieli człowieka, o którym mowa. Genjusze rodzą się wszędzie, choćbyśmy je w handlu winnym znaleźli i tam je poszanować potrzeba. Achilles Czwartacki, tak się bowiem zwał, niezaprzeczenie do liczby ich należał, ludzie mu nie wierzyli, ale on przynajmniej najmocniej był o tem przekonany. Nie poznany i nie uznany, nie tracił wiaty w siebie, co, jak wiadomo, jest cechą, jenjuszu, a choć okoliczności zmusiły go na małej przestrzeni i w ciasnem kole' działalności dawać dowody, nie tracił wszakże nadziei, iż się szerszego poła dobije w przyszłości.
Achilles Czwartacki nie mawiał nigdy o swem pochodzeniu, ale ci co go dawniej znali, zawsze w nim nadzwyczajności upatrywali znamiona. Sama fizjognomja była wielce znaczącą, odbijał wśród niej nos strasznie zadarty, oczy na wierzchu siedzące, czoło kwadratowe, a nad niem włosy ogromnie obfite i rozbujałe, swobodnie puszczone w kształcie lwiej grzywy, którą lubił potrząsać, spadały kaskadą czarną na szerokie ramiona.
Achilles czuł w sobie jenjusz zawczasu, który mu spocząć nie dawał, nie mógł tylko trafić na właściwe jego przeznaczenie, na swe, jak powiadał, szczególne posłannictwo. Cokolwiek widział naśladował zaraz, zapalał się do każdej rzeczy, dochodził w niej do pewnej wprawy, ale po za ten kres trudno mu było pójść dalej – zapewne dla tego, że się do nazbyt wielu rzeczy razem porywał. Trochę rysował choć się nigdy nie uczył, trochę grał na skrzypcach z ucha i słyszenia, pisywał wiersze w ciężkiej potrzebie, nie gorsze od innych chodzących po świecie, deklamował wcale nie źle dosyć głupie rzeczy, ale ostatecznie passją jego stała się chemja, którą rozpoczął podobno od zrobienia różowego atramentu. Jakiś czas sam myślał, że zostanie farmaceutą, wstąpił był na naukę, trochę liznął kwasów i soli, i rozmiłował się w ich kombinacjach; ale że zarazem uczył się astronomji, muzyki na flecie i przeraźliwie się zakochał – farmacją wkrótce porzucić musiał.
Została mu po niej, niczem nie usprawiedliwiona, do rnixtur i robót chemicznych namiętność. Nie wiemy dokładnie, jakich w życiu przygód doznawał, to pewna, że znikł zo – czów przyjaciół i znajomych, nie zostawując wieści po sobie, a niektórzy go nawet opłakały – gdy zjawił im się w nowej odświeżonej edycji, wspanialszy, pewniejszy siebie niż kiedykolwiek, ale golszy jeszcze niż ongi bywało.
Pierwsi co go spotkali, musieli wygłodzonego przez dni kilka przekarmiać, gdyż, jak mówił, przybył do kraju z zagranicy, gnany mnóstwem przygód fantastycznych, ale ze skarbami doświadczenia i nauki, któremi mógł zarobić miljony.
Mówił o swej umiejętności nabytej gdzieś tajemniczo, o zyskach z niej przyszłych z uśmiechem pełnym tak osłupiającej pewności i wiary w siebie, że ci co go słuchali, nie mogli ją, podać w wątpliwość.
– To wszystko głupstwo, – szeptał przyjaciołom, – goły dziś jestem, ale powiadam wam, dajcie mi tylko pole – pokażę co umiem – świat się zdumieje.
Nie wygadał się jednak wcale o co szło i jako talentu miał użyć, chodził długo, tam i owdzie grosza zarwał, nareszcie jednemu z przyjaciół zwierzył się pod wielkim sekretem, że posiadał tajemnicę tworzenia win, przerabiania ich, metamorfozowania jak w kanie galilejskiej.
– Dajcie mi lurę, wodę, trochę spirytusu i to co ja wiem, a zrobię co zechcę…. Gdybym znalazł wspólnika, – dodawał po cichu klaszcząc językiem, mówie wam że zrobilibyśmy miljony – ja w tem.
Ale po długich poszukiwaniach, gdy się z jednym, drugim kupcem rozmówił, przekonał się, że w Warszawie, dla jej barbarzyńskich przesądów, nic począć nie było można.
– To ludzie starego etatu! – wołał pogardliwie, – oni nie rozumieją, rzeczy – nie ma co mówić z niemi.