- W empik go
Kopciuszek. Tom 6: powieść - ebook
Kopciuszek. Tom 6: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Tom VI
Wilno
Nakład Maurycego Orgelbranda.
1863.
Wolno drukować, pod warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa dnia 10/22 Sierpnia 1862 r.
Starszy Cenzor, Antoni Funkenstein.
w Drukarni K. Kowalewskiego.
Moja jejmość, – rzekł pan Szwarc do żony jednego wieczora, gdy spokojnie siedzieli oboje w ostatnim pokoiku i jakoś dosyć byli pochmurni, od dawna nie mając wiadomości od syna, – moja jejmość, jakby się to tobie zdawało? przyszła mi myśl jedna, potrzebaby się nam poradzić.
Szwarcowa, która coś robiła około doniczek zeschłego na pół geranjum, może aby mąż nie dopatrzył że łzy miała w oczach, odwróciła się żywo ku niemu.
– Mój kochany, – odpowiedziała udając spokój, – już jak ty co pomyślisz, to pewnie dobrze. Cobym ja tam moim kobiecym rozumem dodać tobie mogła?
– O tak! a ileż to razy trafiało się, żeś mi jejmość święcie i poczciwie doradziła? Człowiek się uprze przy swojej myśli, gdy mu ona głowę świdruje, i tak się w niej zakuje, że ani podobna z niej wyruszyć i dopiero jak go kto wyparuje siłą, mocą, postrzeże się, że nie na dobrem miejscu siedział. Zawsze co dwie głowy, to nie jedna.
– Twoja i za dziesięć starczy, moje serce.
– Rzuciłabyś jejmość te pochlebstwa; ot! nie nam to już, tyle lat z sobą… przeżywszy, prawić sobie słodycze! Moja głowa do robienia grosza to jeszcze jako tako, ale do innej sprawy, zwłaszcza teraz, kiedy na niej tyle ciężkich myśli ołowiem leży, nie taka już skuteczna jak się jejmości wydaje. Czuję, że mnie i starość, a nie bez tego żeby i smutek nie ogłupiał. Człowiek znosi, znosi, ale jak go ciśnie to uciśnięty.
– Ty bo nadto do serca bierzesz zaraz…
– No, no! a Jejmość lepsza? – zawołał Szwarc, – niby to ja nie widzę!
– Cóż masz widzieć?
– A! at! at! rozumiemy się i bez słów, dosyć oczów. Wiele to czasu jakeśmy Adolfa nie wspominali, ja dla tego żeby jejmości nie smucić, ty duszko żeby mnie nie drażnić, a z oczów sobie czytamy oboje, że tylko o nim dzień i noc myślimy! To darmo! Jejmość sądzisz że ja śpię, kiedy tak ciężko wzdychasz? A już też nie czego tylko z turbacji o niego. Na co to taić? Mnie tylko to jego ożenienie ciągle przed oczyma stoi. Ma on rozum, nie można mu go odmówić, mógł sobie wybrać dobrze, ale broń Boże chybi, ratunku na to nie ma, całe życie będzie pokutował. Ja mu pewnie żony ani narzucać, ani odbierać nie myślę, boć to nie dla mnie ale dla niego ta żona, przecieżbym oczyma własnemi chciał ją widzieć i być pewniejszym co to tam takiego? Już jakbym się gryzł, tobym przynajmniej dokumentnie wiedział dla czego się jem.
Z uwagą wysłuchawszy tych słów p. Szwarcowa, pokiwała głową twierdząco.
– Cóż dziwnego, że jegomość byś chciał to widzieć własnemi oczyma, kiedy mnie, dla której to wprost niepodobieństwo, tylko to chodzi po głowie, żeby ją też zobaczyć. Adolf ma przecie nie dla proporcji rozum i edukacją, ale młodość, ale miłość, tak człowieka obałamucą, że gdyby panna była z rogami, z pozwoleniem, toby ją wziął jak się raz wkocha; powiedziałby sobie że jej i z tem ładnie. Ale jakże jegomość możesz się tam dostać i ją zobaczyć?
– Czekajże no, myślałem ja dobrze, zaraz ci powiem, to może się zrobić i bardzo nawet łatwo. Narębscy mają kilka szynków, pojechałbym do Warszawy pod pozorem, że chcę je wziąć w dzierżawę od niego, tym co je trzymali dotąd właśnie kontrakt wychodzi, powód mam dobry. Wezmę czy nie, a najpewniej że nie zaarenduję, – a potargować mogę.
– Chociażby i tak! a jakże się tam przyjechawszy odrekomendujesz? cóż powiesz? Szwarc! a tu Szwarc jakiś stara się o ich córkę, nuż domyśla się, przewąchają, to dopiero byś się Adolfowi przysłużył! ha!
– Ale ba, juściż ja to sam miarkuję, że tak nie można, a któż mnie tam zna? Szwarc czy
Kwarc, czy jakie tam licho, przecie nie spytają, o papiery.
– Czyżbyś jegomość znowu chciał się w cudzą, skórę poszywać? – spytała Szwarcowa z podziwieniem.
Stary otarł się chustką, bo nie był pewien czy mu się co z oczów nie sączy, a chciał zaraźliwy symptom utrapienia ukryć przed żoną, jak ona mu swe łzy ukrywała, udając, że po kątach czegoś upatruje.
– Och! moja jejmość, – rzekł, – robiło się dużo dla Adolfa, dosyć powiedzieć że się ojciec dziecka zaparł, aby mu tym szynkiem, z którego wyszedł, nie psuć karjery, trzeba już brnąć do ostatka, i swojego imienia bodaj się wyprzeć jeszcze. Ja się tam tak wykręcę, że i nie skłamię i sprawy nie popsuję, mruknę coś pod nosem, ni to ni owo…. Bylebym własnemi oczyma ich zobaczył, ją widział, – dodał propinator, – bo, gadajcie sobie co chcecie, żeby mi jak kto opisywał, malował, donosił, ja więcej zrozumiem okiem raz rzuciwszy, niż gdyby mi pół dnia gadano. Zresztą, ojcowskie wejrzenie zawsze nie to co cudze.
Adolf się kocha, to tak jakby przez okulary patrzył, obcy ludzie każdy po swojemu widzi i sądzi, mnie się zdaje, że ja taki prawdę zobaczę.
– A! mój Boże! gdyby ci się tylko udało, cóż ja przeciwko temu mieć mogę, mój drogi; i jabym twojemi oczyma lepiej widziała, co tam Pan Bóg daje, czy pociechę czy utrapienie…. bo to jeszcze na dwoje wróżono.
– Pewnie, pewnie, – odparł Szwarc widocznie uradowany, – a w dodatku, do Warszawy i inneby się jeszcze interessa znalazły. Jest tam trochę grosza, toby się tej cielęcej skóry, listów zastawnych kupiło, bo na hypoteki żal się Boże oddawać, człowiek potem o swój własny grosz modlić się musi. Potem trochę tam i do domu, tego i owego braknie, sam pojechawszy taniejbym i lepiej kupił…
– Taniej? nie powiem, jegomość nie rachujesz kosztów podróży.
– Ale za to sam wybieram i targuję, i to cóś warto. Biłem się ja z tą myślą, chciałem nic nie mówić aż zrobię, ale i kłamać nie umiem, i na co bym przed jejmością się taił?
Spokojniejszy pojadę, gdy wiedzieć będziesz po co, wiec już teraz nie ma co odkładać! dalibóg pojadę, – dodał Szwarc wstając z krzesełka, – i to nie dalej jak jutro.
– Jutro! na miłość Bożą! zlituj się! jutro, tak zaraz! To niepodobieństwo! Ja jeszcze nie wiem, czy jegomość masz bieliznę, trzeba się wybrać, pomyśleć….
– A! nie wstrzymujże mnie moja dobrodziejko, – zawołał Szwarc, składając ręce jak do modlitwy, – do czego ja się mam męczyć? Co prędzej to lepiej, słowo się rzekło, i robić….
– Z jegomości zawsze taka gorączka, jakbyś miał lat dwadzieścia, – odparła Szwarcowa, z lekka ruszając ramionami.
– A Wyszliście kiedy źle natem, żem ja się zawsze spieszył? – spytał stary z uśmieszkiem zwycięzkim, – no, powiedz tak szczerze kochanie moje?
– No! no! ty bo mnie zawsze przekonać musisz, – westchnęła Szwarcowa, – jedź już, jedź, ale daj mi dość czasu aby choć węzełki porobić, choć upiec co na drogę, albo bigosu zgotować, a i ta bielizna…. Jakże jegomość jechać myślisz?
– E! gdybyś ty się tylko nie obawiała, – rzekł Szwarc nieśmiało, – zaprzągłbym sobie parę młodych kasztanków do małego wózeczka, siadłbym i pojechał.
– Ach! jegomość! jegomość! – przerwała żona, – zawsze z tym pośpiechem! Samże zważ, ty stary, nie przymawiając, nie zawsze bardzo zdrów, droga długa, konie młode i taki swawolne, popsuje się co, bieda, – złodziejów pełno po gościńcach, okradną, a w Warszawież to tam filutów mało? Gdzie myśleć jechać samemu. Dobrze to do Lublina, albo do Piasków, ale do Warszawy! Jeszcze jegomość mówisz, że chcesz robić sprawunki, bo przez posły wilk nie tyje, a cóż tam w tym wózku pomieścisz? funt pieprzu!
– No! no! nie gderzże już, – rzekł Szwarc pokonany… – pójdą stare gniade kobyły, i wezmę parobka i wóz długi, o co ci chodzi?
– Oczewiście, że tak będzie i wygodniej i bezpieczniej i taki przecię pokaźniej. Na wóz, choćby przyszło jegomości zabrać kilka głów cukru, kamień mydła, świec i trochę butelek, to się to tam wszystko pomieści.
Szwarc nie był wcale uparty, dał się żonie łatwo przekonać, i postanowionem zostało, że ma wyjechać pojutrze, a weźmie statecznego parobka i wóz, który nie trząsł wcale.
Następnego dnia sama jejmość i młoda wychowanica, która o celu podróży wcale nie wiedziała, zajęte były od rana do nocy węzełkami na drogę. Szwarcowa zawsze tak swojego starego wyprawiała z troskliwością niezmierną, z której on się śmiał, narzekając na nią, a zapobiedz nie mogąc. Połowa tych przysmaków zawsze zeschła i potarta choć nie tknięta, powracała do Zamurza, nieumiała wszakże poczciwa kobieta bez nich męża z domu wypuścić.
– Niech sobie nie je, mówiła uparcie, bylebym ja była spokojna, że jak mu się zachce, to je będzie miał pod ręką. Nie zginiemy przez to, że się ta odrobina zmarnuje, pracował na to całe życie, ażeby w starości nie cierpiał niodostatku… a choćby to moja fantazja? no! to i tej warto dogodzić.
Próżno Szwarc przedstawiał, że po drodze nie wożą się z temi węzełkami, że tych samych rzeczy wszędzie dostać można, jejmość utrzymywała, że kupne są gorsze, że na ich cenie oszukują, że lepiej mieć w wozie pod ręką, niż po ludziach prosić.
Szwarc miał zwyczaj wyjeżdżać z domu rano, zjadłszy miskę grzanego piwa z serem. Dnia wyznaczonego wstali wszyscy do dnia, wychowanka kręciła się, parobek konie zaprzęgał i uprząż przyrządzał, stara Szwarcowa co chwila, w największym niepokoju ducha, wysyłała coś, to sama biegła zatykać do wozu.
W takich nadzwyczajnych okolicznościach, ze zbytku truskliwości stawała się niecierpliwą i gderzącą, ale wszystko to pochodziło z poczciwego i przywiązanego serca. Dziewcze nie miało pokoju, słudzy latali, gnani przez nią, jak poparzeni.
– No! Patrzajcież, – wołała to stając na progu, to wracając do izdebki, której wszystkie kąty opatrywała, – byliby parasola zapomnieli! Skaranie Boże, żeby zmókł, zaziębił się i jeszcze, uchowaj czego, odchorował! kiedy najpotrzebniejsze głowy, wszyscy je potracą, ja jedna muszę za wszystkich pamiętać o wszystkiem…. A druga para butów? wzięli drugą parę? otóż nie! stoi w kącie najspokojniej… toć przecie bez nowego obuwia się nie obejdzie…. i gdzie tu rozsądek? gdzie zastanowienie?…. Pokażcie mi kobiałkę z jedzeniem, nie włożyli szklanki!! Zechce się w drodze wody napić, to i tego mu zabraknie! A! ludzie! ludzie! skaranie Boże! aj! słudzy! słudzy! Chleb jest? chwała Bogu i za to, a garnuszek z masłem? a pieczyste? Otóż znowu! patrzajcie, pieczyste ledwie obwinięte i tuż koło herbaty, żeby masłem przeszła i na nic się nie zdała! jak naumyślnie Juściż to i ta dziewczyna sensu nie ma!…. A! garnuszek do góry nogami! Matko Najświętsza…. żeby choć kropla rozsądku! A faseczka z bigosem? a pieprz i sól? a flaszka z octem?
Tak krzątając się pani Szwarcowa, spotniała, umęczona, nie usiadła, póki się nie upewniła oczami i rękami, że wszystko dano co potrzeba; na przypadek zaś, gdyby jeszcze coś zapomniano, stał koń okulbaczony i chłopak, ażeby pana dogonił. Z doświadczenia bowiem wiedziała, że w takim pośpiechu na wyjezdnem, zawsze się coś prawie najpotrzebniejszego zapomni.
Małżonkowie, nie bez łez, uściskali się w progu. Szwarc już jedną nogą… stojąc na wozie, jeszcze przypomniał sługom, aby w niebytności jego dobrze domu pilnowali i we wszystkiem słuchali jejmości; potem przeżegnał się i padł na tak wysłane i utkane siedzenie, że zrazu je musiał sobą uciskać, nim bezpiecznie się usadowił. Ale na wozie jechał jak król jaki, a w potrzebie choćby się zdrzemnąć i położyć było można. Jejmość tymczasem ocierając oczy, słała z ganku krzyżyki, a gniade kobyły krokiem doświadczenia, wiedząc co to długa droga i przeczuwając ją, choć raźnie, z umiarkowaniem wszakże i oglednością na przyszłość, małym ruszyły kłusem.
Już jak pan Szwarc dążył do Warszawy i jak drogę przebywał, opisywać nie mamy potrzeby; podróż szła dosyć powolnie, popasy były długie, gospodarskie, noclegi wygodne, na konie oglądano się, aby ich nie nadużyć, pojono często, karmiono dostatnio, i trzeciego dopiero dnia, pod Warszawą wypadło nocować, a czwartego z rana Szwarc przejechał most pragski, cicho odmawiając pacierz na tę intencją, żeby mu się powiodło. Z daleka całe to przedsięwzięcie, długo w myśli kołysane i niańczone, zdawało się niezmiernie do wykonania łatwem, – ale gdy się krok pierwszy zrobiło, gdy zbliżyła się pora przyprowadzenia go do skutku, trudności zaczęły rosnąć co chwila. Szwarc tracił serce i odwagę, tysiące możliwych nieprzyjemności, które spotkać się obawiał, przesuwały się po głowie. Że jednak był już sobie powiedział, iż tak a nie inaczej uczynić musi, nie cofnął się ze strachu. Wedle swojego obyczaju, zaraz za mostem dla oszczędności zajechał do znajomego sobie zajazdu Siedleckiego, i tu w skromnym kątku się umieścił. Drożyzna hotelów głębiej w sercu miasta położonych, odpychała go od nich, a może i przesąd stary.
Wziął maleńką ciupkę od tyłu, do której parobek zniósł rzeczy, i odpocząwszy nieco, ubrany świeżo, wygolony i umyty, pieszo, z kijem wyruszył w miasto. Nie miał Szwarc zwyczaju, stroić się bardzo do stolicy, brał tylko nowszą niedzielną kapotę, buty nie schodzone i czystą chustkę, a o to, że jego wiejska ogorzała fizjonomja i strój, od tłumu na jedną formę poubieranego różniła się, wcale się nie troszczył.
Nic go nie obchodziły uśmiechnięte wejrzenia elegantów i zastanawiający się ludzie, nadto znał świat żeby się temu dziwił, zbyt długo żył, żeby go to obrażało, nie patrzał nawet na otaczających.
Pierwszą trudnością z jaką się spotkał Szwarc, było wywiedzenie się o Narębskich. Wyjeżdżając z Zamurza zdawało się to rzeczą najłatwiejszą, po kilku jednak godzinach pytania próżnego, przekonał się, że można było siedzieć miesiąc i nie wynaleźć, chyba przypadkiem Narębskiego. Szczęściem przypomniał sobie, że wie mieszkanie syna i pokornie poszedł u ludzi pana Adolfa, dopytywać o p. Feliksa. Wspaniały kamerdyner, palący cygaro w bramie, poznawszy szynkarza, choć nosem pokręcił, że śmiał się udać do niego, dla zbycia się wszakże kompromitującej kapoty, raczył wskazać łaskawie numer domu w którym mieszkali Narębscy. Szwarc ukłonił się nizko zapisał dla pewności mieszkanie i pociągnął powoli ku niemu, myśląc jak do rzeczy przystąpić.
Teraz już widział się u celu, zapomniawszy że nim do rzeczy przyjdzie, jeszcze dobić się potrzeba do szczęścia oglądania oblicza pana, przez którego służby zastępy przerzynać się potrzeba i prosić o posłuchanie.
Była to godzina jeszcze przedpołudniowa, ale już obiadu blizka, gdy w mieście najwięcej wizyt oddaje się i przyjmuje.
Szwarc wszedł na wschody nie bez pewnego wzruszenia, ale nim ostatni stopień minął, lokaj uliberjowany zapytał go groźnie:
– Do kogo to? do kogo?
– Do W. Narębskiego, z interesem.
– Z interesem? – powtórzył niedowierzająco sługa, – od kogo?
Szwarc się zmięszał, bo to znaczyło jakby sam od siebie nie miał miny przychodzić.
– Mam mój własny interes, – rzekł cicho. – Jest pan?
– A to trzeba mu zaanonsować! – odparł lokaj.
– Chciejcie z łaski swojej powiedzieć, – zająknął się stary, – powiedzcie proszę, powiedzcie, że w interesie arendy przyjechał szlachcic, chce wziąć propinacją?
– A! a! – zawołał sługa odchodząc, ale zaraz się zawrócił. – Ja nie wiem czy teraz można?
– Spróbójcież proszę! – powtórzył ocierając pot z czoła stary i wcisnął dwuzłotówkę, która milcząco ale gorliwie została przyjętą i schowaną do bocznej kieszeni.
Szwarc odetchnął stanąwszy przed progiem i spojrzał na siebie, brakło mu serca, drżał.
– A! no, słowo się rzekło, – powiedział sobie w duchu, – cofać się już nie czas, co Bóg da, to da!
Pan Feliks był w swoim pokoju, ale nie sam. Szwarc młody, który gorliwie starał się o Elwirę, tak, że nawet ojca chciał sobie pozyskać, i dosyć w dobrych z nim byt stosunkach, zaszedł był właśnie na cygaro do niego. Palili rozmawiając swobodnie i p. Feliks znajdował, że może mieć wcale przyzwoitego zięcia, choć i jemu imie się nie bardzo podobało, gdy sługa wszedł, stanął u drzwi i odchrząknąwszy zaczął:
– Proszę pana, jest jakiś szlachcic, tak, w kapocie, mówi, że przyjechał względem propinacji pomówić.
Narębski spojrzał obojętnie dosyć, ale na Adolfie propinacja, kapota, okropne zrobiły wrażenie, poczerwieniał cały i ruszył się z miejsca.
– Interes, – zawołał żywo, – a interesa przedewszystkiem, nie chcę przeszkadzać. Wyciągnął rękę.
– Ale poczekajże, – odparł Narębski, – on się zatrzyma chwilę, albo, co lepiej, poszlę, go do żony, ona ma na swoje potrzeby odstaną propinacją, do niej też więcej niż do mnie należy ułożenie się o nią; powiedz pani, – dodał do służącego.
– Dobrze, proszę pana.
Pani Samuela była jeszcze przy toalecie, gdy służąca oznajmiła, że przybył ktoś dla wzięcia propinacji, a pan go do pani odesłał.
– Zawsze toż samo! – zawołała zniecierpliwiona kobieta, – czyż pan nie wie, że ja tego wcale nie rozumiem, że z mojem zdrowiem, niepodobna mi się tem zajmować. Kiedy też będzie mieć litość nademną?
– Co mam powiedzieć? – spytała służąca uśmiechając się.
– Żeby pan z nim zrobił sobie co zechce.
W chwilę potem lokaj przybył z oznajmieniem, że jaśnie pani prosi jaśnie pana, aby sam pomówił o propinacją. Narębski ruszył ramionami, a pan Adolf korzystając z okoliczności, cały pomięszany, pożegnał pana Feliksa. Nie udało mu się jednak i tą razą, bo go Narębski usilnie i prawie gwałtem zatrzymał.
– Ale siedźże proszę, wszak będziesz z nami jadł obiad! Pomówimy z propinatorem przy tobie, jesteś lepszym odemnie gospodarzem, pomożesz mi, proszę cię.
Nie było sposobu się usunąć, choć Adolf miał jakieś przeczucie, i usiadł z niepokojem niewysłowionym zwracając na drzwi oczy Niebawem otworzono je i w dali ukazał mu się ojciec, który onieśmielony wchodził, a postrzegłszy przy gospodarzu siedzącego syna, tak się zmięszał i trząść zaczął, tak stracił przytomność, że w pierwszej chwili Adolf chciał się zerwać i biedz mu w pomoc. Wstrzymał się jednak i głowę odwrócił, czując, że jeden ruch, mógł wszystkie jego zabić nadzieje.
Narębski ciekawie zwrócił się ku przybyłemu i przywitał go tym tonem grzeczno-pańskim, który czasem gorzej boli niż otwarte grubijaństwo. Szwarc skłonił się nizko, ale staremu i słów i pamięci zabrakło, oczy jego ciągnął syn, ręce chciały ku niemu, serce biło w tę stronę, potrzeba było udawać nieznajomego. Stary zląkł się czy wytrzyma, czy da sobie radę, pożałował swego kroku, zaniemiał, tak że nieśmiałość jego, niepojęta dla Narębskiego, zaczęła go śmieszyć potrosze.
Adolf mimo panowania nad sobą, gorączkowo przewracał książki, odwróciwszy się odedrzwi, i buchał dymem cygara, z którego kłęby niezmierne wyciągał.
– Asan masz zamiar wziąć u mnie propinacją? czy wszystkich szynków?
– Ja, tego, to jest, proszę J. Wielmożnego pana, – wybuknął Szwarc, – ja, tego, dowiedziawszy się…. pragnąłbym, a jeżeli warunki….
– Asan zajmujesz się propinacją? – spytał Narebski.
– Tak jest, od lat trzydziestu.
– A gdzie?
Szwarc połknął ślinę i wymienił imie wsi, w której nie mieszkał, ale ją istotnie trzymał.
– Jak się aćpan nazywa? – dodał Narębski.
Tu był szkopuł, skłamać stawało się koniecznością dla syna, ale nie przyszło to łatwo, pan Bartłomiej pokraśniał cały i rzekł niewyraźnie:
– Sobkowski.
Miał szwagra tego imienia, który w wymienionej wiosce mu gospodarzył i zastępował go.
Narębski począł chodzić po pokoju.
– Znasz pan obszerność dóbr? warunki? położenie? Austerja na trakcie jedna, dwie we wsiach, karczemka w lesie. Dodaję do tego łąkę i ogród, chcesz wziąć i młyny razem?
– Mogę i młyny, – wybąknął Szwarc niewyraźnie, wciąż poglądając na syna, który po książkach plądrował i krztusił się od dyma, jaki połykał.
– Przeszły propinator płacił mi sześć tysięcy.
– To wiele, – rzeki Szwarc cicho.
– A ja teraz bez podwyżki nie puszczę, pięćset złotych muszę wziąć więcej. Ale zapomniałem dodać, że moja żona bierze jeszcze kilka głów cukru, i coś tam, doprawdy nie pamiętam. Mówiono mi, że sama austerja więcej połowy tenuty zarobić może, byle ją dobrze utrzymać.
– Przecież ostatni propinator, – przerwał Szwarc dławiąc się, ale chcąc przedłużyć rozmowę, – podobno stracił i wychodzi bez grosza.
– To jego wina, – rzekł Narębski chłodno, – nie dbał o siebie, nie zapobiegliwy, w austerji często piwa nie było, opuścił mi budynki nawet.
W tej chwili drugie drzwi pokoju pana Feliksa wychodzące ku salonowi, otworzyły się i bokiem wciskając się przez nie, dla niezmiernej szerokości krynoliny, weszła panna Elwira, pod pozorem szepnięcia parę słów papie, w istocie aby Adolfa wyciągnąć. Adolf na jej widok zerwał się grzecznie, ale zmieszany swem położeniem, wydał się tak dziwnie Elwirze, iż poczuła że mu coś dolega. Zwykle spokojny i trochę chłodny, tą razą rzucał się, oglądał, śmiał się gorączkowo i niepokoił do tego stopnia, że nawet pan Feliks zrozumieć go nie mógł i patrzał nań z ciekawem zdziwieniem.
– Co mu się u licha stało? – mówił w sobie.
Szwarc, choć nie było gorąco, nieustannie pot z czoła ocierał. Narębski brał to za zmieszanie się jego wielkością i majestatem, i zamierzał być jak najpopularniejszym.
Dnia tego Elwira była kwaśną, weszła więc z miną dumną, niezadowolnioną, ledwie spoj – rżała na stojącego u drzwi szlachcica i odezwała się do ojca po francuzku:
– Co to tu robi?
Adolf jakby dostał w piersi sztyletem, udał że nie słyszał, a Narębski odpowiedział:
– To ktoś co chce szynki wziąć u nas.
Elwira przeszła po pokoju, wiodąc za sobą atmosferę woni jakiemi była oblaną, minka jej pogardliwa, chód bogini, która na ziemię zstąpić raczyła, przejęły strachem starego propinatora.
Choć zmięszany, choć niespokojny, cały w oczy się skupił, pożerając niemi Elwirę, śledząc jej ruchy, usiłując wyczytać z fizjognomji, z dźwięku głosu, z rysów twarzy, co ta piękna maseczka biała, rumiana, pulchna, kryła w głębi śnieżnych piersi. Wydała mu się niesłychanie piękną, ale obok tego zrobiła na nim przykre wrażenie, jakby nań powiało od lodowni.
Patrzał osłupiały i milczał; Elwira czując nową postać, choć tak bardzo maluczką, że dla niej żadnego zachodu czynić niebyło warto, mimowolnie jednak pozowała, jak paw chodziła i przybrała minkę zepsutego dziecka, pieszczoszki losu…. kandydatki na królowę…. Dziwiło ją, niezmiernie, że Adolf, którego zaczepiała coraz, półgłosem odpowiadał jej prawie nie do rzeczy i oblewał się rumieńcami, zbiegającemi i wracającemi co chwila.
– Chodźmy do salonu i zostawmy ojca interesom! – rzekła w końcu, – daj mi pan rękę….
Adolf nie śmiejąc spojrzeć na ojca, poskoczył i znowu bokiem wycisnęli się oboje z pokoju. Tylko tracąc z oczów starego, stojącego w pokorze i milczeniu przy progu, Szwarc rzucił na niego załzawionem prawie okiem, serce mu się ścisnęło. Była chwila, że chciał wyrzec się wszystkiego, pójść, uklęknąć przed starym ojcem i z nim razem uciec z tego domu.