Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kopciuszek. Tom 6: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kopciuszek. Tom 6: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom VI

Wil­no

Na­kład Mau­ry­ce­go Or­gel­bran­da.

1863.

Wol­no dru­ko­wać, pod wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa dnia 10/22 Sierp­nia 1862 r.

Star­szy Cen­zor, An­to­ni Fun­ken­ste­in.

w Dru­kar­ni K. Ko­wa­lew­skie­go.

Moja jej­mość, – rzekł pan Szwarc do żony jed­ne­go wie­czo­ra, gdy spo­koj­nie sie­dzie­li obo­je w ostat­nim po­ko­iku i ja­koś do­syć byli po­chmur­ni, od daw­na nie ma­jąc wia­do­mo­ści od syna, – moja jej­mość, jak­by się to to­bie zda­wa­ło? przy­szła mi myśl jed­na, po­trze­ba­by się nam po­ra­dzić.

Szwar­co­wa, któ­ra coś ro­bi­ła oko­ło do­ni­czek ze­schłe­go na pół ge­ran­jum, może aby mąż nie do­pa­trzył że łzy mia­ła w oczach, od­wró­ci­ła się żywo ku nie­mu.

– Mój ko­cha­ny, – od­po­wie­dzia­ła uda­jąc spo­kój, – już jak ty co po­my­ślisz, to pew­nie do­brze. Co­bym ja tam moim ko­bie­cym ro­zu­mem do­dać to­bie mo­gła?

– O tak! a ileż to razy tra­fia­ło się, żeś mi jej­mość świę­cie i po­czci­wie do­ra­dzi­ła? Czło­wiek się uprze przy swo­jej my­śli, gdy mu ona gło­wę świ­dru­je, i tak się w niej za­ku­je, że ani po­dob­na z niej wy­ru­szyć i do­pie­ro jak go kto wy­pa­ru­je siłą, mocą, po­strze­że się, że nie na do­brem miej­scu sie­dział. Za­wsze co dwie gło­wy, to nie jed­na.

– Two­ja i za dzie­sięć star­czy, moje ser­ce.

– Rzu­ci­ła­byś jej­mość te po­chleb­stwa; ot! nie nam to już, tyle lat z sobą… prze­żyw­szy, pra­wić so­bie sło­dy­cze! Moja gło­wa do ro­bie­nia gro­sza to jesz­cze jako tako, ale do in­nej spra­wy, zwłasz­cza te­raz, kie­dy na niej tyle cięż­kich my­śli oło­wiem leży, nie taka już sku­tecz­na jak się jej­mo­ści wy­da­je. Czu­ję, że mnie i sta­rość, a nie bez tego żeby i smu­tek nie ogłu­piał. Czło­wiek zno­si, zno­si, ale jak go ci­śnie to uci­śnię­ty.

– Ty bo nad­to do ser­ca bie­rzesz za­raz…

– No, no! a Jej­mość lep­sza? – za­wo­łał Szwarc, – niby to ja nie wi­dzę!

– Cóż masz wi­dzieć?

– A! at! at! ro­zu­mie­my się i bez słów, do­syć oczów. Wie­le to cza­su ja­ke­śmy Adol­fa nie wspo­mi­na­li, ja dla tego żeby jej­mo­ści nie smu­cić, ty dusz­ko żeby mnie nie draż­nić, a z oczów so­bie czy­ta­my obo­je, że tyl­ko o nim dzień i noc my­śli­my! To dar­mo! Jej­mość są­dzisz że ja śpię, kie­dy tak cięż­ko wzdy­chasz? A już też nie cze­go tyl­ko z tur­ba­cji o nie­go. Na co to taić? Mnie tyl­ko to jego oże­nie­nie cią­gle przed oczy­ma stoi. Ma on ro­zum, nie moż­na mu go od­mó­wić, mógł so­bie wy­brać do­brze, ale broń Boże chy­bi, ra­tun­ku na to nie ma, całe ży­cie bę­dzie po­ku­to­wał. Ja mu pew­nie żony ani na­rzu­cać, ani od­bie­rać nie my­ślę, boć to nie dla mnie ale dla nie­go ta żona, prze­cież­bym oczy­ma wła­sne­mi chciał ją wi­dzieć i być pew­niej­szym co to tam ta­kie­go? Już jak­bym się gryzł, to­bym przy­najm­niej do­ku­ment­nie wie­dział dla cze­go się jem.

Z uwa­gą wy­słu­chaw­szy tych słów p. Szwar­co­wa, po­ki­wa­ła gło­wą twier­dzą­co.

– Cóż dziw­ne­go, że je­go­mość byś chciał to wi­dzieć wła­sne­mi oczy­ma, kie­dy mnie, dla któ­rej to wprost nie­po­do­bień­stwo, tyl­ko to cho­dzi po gło­wie, żeby ją też zo­ba­czyć. Adolf ma prze­cie nie dla pro­por­cji ro­zum i edu­ka­cją, ale mło­dość, ale mi­łość, tak czło­wie­ka oba­ła­mu­cą, że gdy­by pan­na była z ro­ga­mi, z po­zwo­le­niem, toby ją wziął jak się raz wko­cha; po­wie­dział­by so­bie że jej i z tem ład­nie. Ale jak­że je­go­mość mo­żesz się tam do­stać i ją zo­ba­czyć?

– Cze­kaj­że no, my­śla­łem ja do­brze, za­raz ci po­wiem, to może się zro­bić i bar­dzo na­wet ła­two. Na­ręb­scy mają kil­ka szyn­ków, po­je­chał­bym do War­sza­wy pod po­zo­rem, że chcę je wziąć w dzier­ża­wę od nie­go, tym co je trzy­ma­li do­tąd wła­śnie kon­trakt wy­cho­dzi, po­wód mam do­bry. We­zmę czy nie, a naj­pew­niej że nie za­aren­du­ję, – a po­tar­go­wać mogę.

– Cho­ciaż­by i tak! a jak­że się tam przy­je­chaw­szy od­re­ko­men­du­jesz? cóż po­wiesz? Szwarc! a tu Szwarc ja­kiś sta­ra się o ich cór­kę, nuż do­my­śla się, prze­wą­cha­ją, to do­pie­ro byś się Adol­fo­wi przy­słu­żył! ha!

– Ale ba, ju­ściż ja to sam miar­ku­ję, że tak nie moż­na, a któż mnie tam zna? Szwarc czy

Kwarc, czy ja­kie tam li­cho, prze­cie nie spy­ta­ją, o pa­pie­ry.

– Czyż­byś je­go­mość zno­wu chciał się w cu­dzą, skó­rę po­szy­wać? – spy­ta­ła Szwar­co­wa z po­dzi­wie­niem.

Sta­ry otarł się chust­ką, bo nie był pe­wien czy mu się co z oczów nie są­czy, a chciał za­raź­li­wy symp­tom utra­pie­nia ukryć przed żoną, jak ona mu swe łzy ukry­wa­ła, uda­jąc, że po ką­tach cze­goś upa­tru­je.

– Och! moja jej­mość, – rzekł, – ro­bi­ło się dużo dla Adol­fa, do­syć po­wie­dzieć że się oj­ciec dziec­ka za­parł, aby mu tym szyn­kiem, z któ­re­go wy­szedł, nie psuć kar­je­ry, trze­ba już brnąć do ostat­ka, i swo­je­go imie­nia bo­daj się wy­przeć jesz­cze. Ja się tam tak wy­krę­cę, że i nie skła­mię i spra­wy nie po­psu­ję, mruk­nę coś pod no­sem, ni to ni owo…. By­le­bym wła­sne­mi oczy­ma ich zo­ba­czył, ją wi­dział, – do­dał pro­pi­na­tor, – bo, ga­daj­cie so­bie co chce­cie, żeby mi jak kto opi­sy­wał, ma­lo­wał, do­no­sił, ja wię­cej zro­zu­miem okiem raz rzu­ciw­szy, niż gdy­by mi pół dnia ga­da­no. Zresz­tą, oj­cow­skie wej­rze­nie za­wsze nie to co cu­dze.

Adolf się ko­cha, to tak jak­by przez oku­la­ry pa­trzył, obcy lu­dzie każ­dy po swo­je­mu wi­dzi i są­dzi, mnie się zda­je, że ja taki praw­dę zo­ba­czę.

– A! mój Boże! gdy­by ci się tyl­ko uda­ło, cóż ja prze­ciw­ko temu mieć mogę, mój dro­gi; i ja­bym two­je­mi oczy­ma le­piej wi­dzia­ła, co tam Pan Bóg daje, czy po­cie­chę czy utra­pie­nie…. bo to jesz­cze na dwo­je wró­żo­no.

– Pew­nie, pew­nie, – od­parł Szwarc wi­docz­nie ura­do­wa­ny, – a w do­dat­ku, do War­sza­wy i in­ne­by się jesz­cze in­te­res­sa zna­la­zły. Jest tam tro­chę gro­sza, toby się tej cie­lę­cej skó­ry, li­stów za­staw­nych ku­pi­ło, bo na hy­po­te­ki żal się Boże od­da­wać, czło­wiek po­tem o swój wła­sny grosz mo­dlić się musi. Po­tem tro­chę tam i do domu, tego i owe­go brak­nie, sam po­je­chaw­szy ta­niej­bym i le­piej ku­pił…

– Ta­niej? nie po­wiem, je­go­mość nie ra­chu­jesz kosz­tów po­dró­ży.

– Ale za to sam wy­bie­ram i tar­gu­ję, i to cóś war­to. Bi­łem się ja z tą my­ślą, chcia­łem nic nie mó­wić aż zro­bię, ale i kła­mać nie umiem, i na co bym przed jej­mo­ścią się taił?

Spo­koj­niej­szy po­ja­dę, gdy wie­dzieć bę­dziesz po co, wiec już te­raz nie ma co od­kła­dać! da­li­bóg po­ja­dę, – do­dał Szwarc wsta­jąc z krze­seł­ka, – i to nie da­lej jak ju­tro.

– Ju­tro! na mi­łość Bożą! zli­tuj się! ju­tro, tak za­raz! To nie­po­do­bień­stwo! Ja jesz­cze nie wiem, czy je­go­mość masz bie­li­znę, trze­ba się wy­brać, po­my­śleć….

– A! nie wstrzy­muj­że mnie moja do­bro­dziej­ko, – za­wo­łał Szwarc, skła­da­jąc ręce jak do mo­dli­twy, – do cze­go ja się mam mę­czyć? Co prę­dzej to le­piej, sło­wo się rze­kło, i ro­bić….

– Z je­go­mo­ści za­wsze taka go­rącz­ka, jak­byś miał lat dwa­dzie­ścia, – od­par­ła Szwar­co­wa, z lek­ka ru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– A Wy­szli­ście kie­dy źle na­tem, żem ja się za­wsze spie­szył? – spy­tał sta­ry z uśmiesz­kiem zwy­cięz­kim, – no, po­wiedz tak szcze­rze ko­cha­nie moje?

– No! no! ty bo mnie za­wsze prze­ko­nać mu­sisz, – wes­tchnę­ła Szwar­co­wa, – jedź już, jedź, ale daj mi dość cza­su aby choć wę­zeł­ki po­ro­bić, choć upiec co na dro­gę, albo bi­go­su zgo­to­wać, a i ta bie­li­zna…. Jak­że je­go­mość je­chać my­ślisz?

– E! gdy­byś ty się tyl­ko nie oba­wia­ła, – rzekł Szwarc nie­śmia­ło, – za­przągł­bym so­bie parę mło­dych kasz­tan­ków do ma­łe­go wó­zecz­ka, siadł­bym i po­je­chał.

– Ach! je­go­mość! je­go­mość! – prze­rwa­ła żona, – za­wsze z tym po­śpie­chem! Sam­że zważ, ty sta­ry, nie przy­ma­wia­jąc, nie za­wsze bar­dzo zdrów, dro­ga dłu­ga, ko­nie mło­de i taki swa­wol­ne, po­psu­je się co, bie­da, – zło­dzie­jów peł­no po go­ściń­cach, okrad­ną, a w War­sza­wież to tam fi­lu­tów mało? Gdzie my­śleć je­chać sa­me­mu. Do­brze to do Lu­bli­na, albo do Pia­sków, ale do War­sza­wy! Jesz­cze je­go­mość mó­wisz, że chcesz ro­bić spra­wun­ki, bo przez po­sły wilk nie tyje, a cóż tam w tym wóz­ku po­mie­ścisz? funt pie­przu!

– No! no! nie gderz­że już, – rzekł Szwarc po­ko­na­ny… – pój­dą sta­re gnia­de ko­by­ły, i we­zmę pa­rob­ka i wóz dłu­gi, o co ci cho­dzi?

– Ocze­wi­ście, że tak bę­dzie i wy­god­niej i bez­piecz­niej i taki prze­cię po­kaź­niej. Na wóz, choć­by przy­szło je­go­mo­ści za­brać kil­ka głów cu­kru, ka­mień my­dła, świec i tro­chę bu­te­lek, to się to tam wszyst­ko po­mie­ści.

Szwarc nie był wca­le upar­ty, dał się żo­nie ła­two prze­ko­nać, i po­sta­no­wio­nem zo­sta­ło, że ma wy­je­chać po­ju­trze, a weź­mie sta­tecz­ne­go pa­rob­ka i wóz, któ­ry nie trząsł wca­le.

Na­stęp­ne­go dnia sama jej­mość i mło­da wy­cho­wa­ni­ca, któ­ra o celu po­dró­ży wca­le nie wie­dzia­ła, za­ję­te były od rana do nocy wę­zeł­ka­mi na dro­gę. Szwar­co­wa za­wsze tak swo­je­go sta­re­go wy­pra­wia­ła z tro­skli­wo­ścią nie­zmier­ną, z któ­rej on się śmiał, na­rze­ka­jąc na nią, a za­po­biedz nie mo­gąc. Po­ło­wa tych przy­sma­ków za­wsze ze­schła i po­tar­ta choć nie tknię­ta, po­wra­ca­ła do Za­mu­rza, nie­umia­ła wszak­że po­czci­wa ko­bie­ta bez nich męża z domu wy­pu­ścić.

– Niech so­bie nie je, mó­wi­ła upar­cie, by­le­bym ja była spo­koj­na, że jak mu się za­chce, to je bę­dzie miał pod ręką. Nie zgi­nie­my przez to, że się ta odro­bi­na zmar­nu­je, pra­co­wał na to całe ży­cie, aże­by w sta­ro­ści nie cier­piał nio­do­stat­ku… a choć­by to moja fan­ta­zja? no! to i tej war­to do­go­dzić.

Próż­no Szwarc przed­sta­wiał, że po dro­dze nie wożą się z temi wę­zeł­ka­mi, że tych sa­mych rze­czy wszę­dzie do­stać moż­na, jej­mość utrzy­my­wa­ła, że kup­ne są gor­sze, że na ich ce­nie oszu­ku­ją, że le­piej mieć w wo­zie pod ręką, niż po lu­dziach pro­sić.

Szwarc miał zwy­czaj wy­jeż­dżać z domu rano, zjadł­szy mi­skę grza­ne­go piwa z se­rem. Dnia wy­zna­czo­ne­go wsta­li wszy­scy do dnia, wy­cho­wan­ka krę­ci­ła się, pa­ro­bek ko­nie za­przę­gał i uprząż przy­rzą­dzał, sta­ra Szwar­co­wa co chwi­la, w naj­więk­szym nie­po­ko­ju du­cha, wy­sy­ła­ła coś, to sama bie­gła za­ty­kać do wozu.

W ta­kich nad­zwy­czaj­nych oko­licz­no­ściach, ze zbyt­ku tru­skli­wo­ści sta­wa­ła się nie­cier­pli­wą i gde­rzą­cą, ale wszyst­ko to po­cho­dzi­ło z po­czci­we­go i przy­wią­za­ne­go ser­ca. Dziew­cze nie mia­ło po­ko­ju, słu­dzy la­ta­li, gna­ni przez nią, jak po­pa­rze­ni.

– No! Pa­trzaj­cież, – wo­ła­ła to sta­jąc na pro­gu, to wra­ca­jąc do iz­deb­ki, któ­rej wszyst­kie kąty opa­try­wa­ła, – by­li­by pa­ra­so­la za­po­mnie­li! Ska­ra­nie Boże, żeby zmókł, za­zię­bił się i jesz­cze, ucho­waj cze­go, od­cho­ro­wał! kie­dy naj­po­trzeb­niej­sze gło­wy, wszy­scy je po­tra­cą, ja jed­na mu­szę za wszyst­kich pa­mię­tać o wszyst­kiem…. A dru­ga para bu­tów? wzię­li dru­gą parę? otóż nie! stoi w ką­cie naj­spo­koj­niej… toć prze­cie bez no­we­go obu­wia się nie obej­dzie…. i gdzie tu roz­są­dek? gdzie za­sta­no­wie­nie?…. Po­każ­cie mi ko­biał­kę z je­dze­niem, nie wło­ży­li szklan­ki!! Ze­chce się w dro­dze wody na­pić, to i tego mu za­brak­nie! A! lu­dzie! lu­dzie! ska­ra­nie Boże! aj! słu­dzy! słu­dzy! Chleb jest? chwa­ła Bogu i za to, a gar­nu­szek z ma­słem? a pie­czy­ste? Otóż zno­wu! pa­trzaj­cie, pie­czy­ste le­d­wie ob­wi­nię­te i tuż koło her­ba­ty, żeby ma­słem prze­szła i na nic się nie zda­ła! jak na­umyśl­nie Ju­ściż to i ta dziew­czy­na sen­su nie ma!…. A! gar­nu­szek do góry no­ga­mi! Mat­ko Naj­święt­sza…. żeby choć kro­pla roz­sąd­ku! A fa­secz­ka z bi­go­sem? a pieprz i sól? a flasz­ka z octem?

Tak krzą­ta­jąc się pani Szwar­co­wa, spo­tnia­ła, umę­czo­na, nie usia­dła, póki się nie upew­ni­ła ocza­mi i rę­ka­mi, że wszyst­ko dano co po­trze­ba; na przy­pa­dek zaś, gdy­by jesz­cze coś za­po­mnia­no, stał koń okul­ba­czo­ny i chło­pak, aże­by pana do­go­nił. Z do­świad­cze­nia bo­wiem wie­dzia­ła, że w ta­kim po­śpie­chu na wy­jezd­nem, za­wsze się coś pra­wie naj­po­trzeb­niej­sze­go za­po­mni.

Mał­żon­ko­wie, nie bez łez, uści­ska­li się w pro­gu. Szwarc już jed­ną nogą… sto­jąc na wo­zie, jesz­cze przy­po­mniał słu­gom, aby w nie­byt­no­ści jego do­brze domu pil­no­wa­li i we wszyst­kiem słu­cha­li jej­mo­ści; po­tem prze­że­gnał się i padł na tak wy­sła­ne i utka­ne sie­dze­nie, że zra­zu je mu­siał sobą uci­skać, nim bez­piecz­nie się usa­do­wił. Ale na wo­zie je­chał jak król jaki, a w po­trze­bie choć­by się zdrzem­nąć i po­ło­żyć było moż­na. Jej­mość tym­cza­sem ocie­ra­jąc oczy, sła­ła z gan­ku krzy­ży­ki, a gnia­de ko­by­ły kro­kiem do­świad­cze­nia, wie­dząc co to dłu­ga dro­ga i prze­czu­wa­jąc ją, choć raź­nie, z umiar­ko­wa­niem wszak­że i ogled­no­ścią na przy­szłość, ma­łym ru­szy­ły kłu­sem.

Już jak pan Szwarc dą­żył do War­sza­wy i jak dro­gę prze­by­wał, opi­sy­wać nie mamy po­trze­by; po­dróż szła do­syć po­wol­nie, po­pa­sy były dłu­gie, go­spo­dar­skie, noc­le­gi wy­god­ne, na ko­nie oglą­da­no się, aby ich nie nad­użyć, po­jo­no czę­sto, kar­mio­no do­stat­nio, i trze­cie­go do­pie­ro dnia, pod War­sza­wą wy­pa­dło no­co­wać, a czwar­te­go z rana Szwarc prze­je­chał most prag­ski, ci­cho od­ma­wia­jąc pa­cierz na tę in­ten­cją, żeby mu się po­wio­dło. Z da­le­ka całe to przed­się­wzię­cie, dłu­go w my­śli ko­ły­sa­ne i niań­czo­ne, zda­wa­ło się nie­zmier­nie do wy­ko­na­nia ła­twem, – ale gdy się krok pierw­szy zro­bi­ło, gdy zbli­ży­ła się pora przy­pro­wa­dze­nia go do skut­ku, trud­no­ści za­czę­ły ro­snąć co chwi­la. Szwarc tra­cił ser­ce i od­wa­gę, ty­sią­ce moż­li­wych nie­przy­jem­no­ści, któ­re spo­tkać się oba­wiał, prze­su­wa­ły się po gło­wie. Że jed­nak był już so­bie po­wie­dział, iż tak a nie in­a­czej uczy­nić musi, nie cof­nął się ze stra­chu. We­dle swo­je­go oby­cza­ju, za­raz za mo­stem dla oszczęd­no­ści za­je­chał do zna­jo­me­go so­bie za­jaz­du Sie­dlec­kie­go, i tu w skrom­nym kąt­ku się umie­ścił. Dro­ży­zna ho­te­lów głę­biej w ser­cu mia­sta po­ło­żo­nych, od­py­cha­ła go od nich, a może i prze­sąd sta­ry.

Wziął ma­leń­ką ciup­kę od tyłu, do któ­rej pa­ro­bek zniósł rze­czy, i od­po­cząw­szy nie­co, ubra­ny świe­żo, wy­go­lo­ny i umy­ty, pie­szo, z ki­jem wy­ru­szył w mia­sto. Nie miał Szwarc zwy­cza­ju, stro­ić się bar­dzo do sto­li­cy, brał tyl­ko now­szą nie­dziel­ną ka­po­tę, buty nie scho­dzo­ne i czy­stą chust­kę, a o to, że jego wiej­ska ogo­rza­ła fi­zjo­nom­ja i strój, od tłu­mu na jed­ną for­mę po­ubie­ra­ne­go róż­ni­ła się, wca­le się nie trosz­czył.

Nic go nie ob­cho­dzi­ły uśmiech­nię­te wej­rze­nia ele­gan­tów i za­sta­na­wia­ją­cy się lu­dzie, nad­to znał świat żeby się temu dzi­wił, zbyt dłu­go żył, żeby go to ob­ra­ża­ło, nie pa­trzał na­wet na ota­cza­ją­cych.

Pierw­szą trud­no­ścią z jaką się spo­tkał Szwarc, było wy­wie­dze­nie się o Na­ręb­skich. Wy­jeż­dża­jąc z Za­mu­rza zda­wa­ło się to rze­czą naj­ła­twiej­szą, po kil­ku jed­nak go­dzi­nach py­ta­nia próż­ne­go, prze­ko­nał się, że moż­na było sie­dzieć mie­siąc i nie wy­na­leźć, chy­ba przy­pad­kiem Na­ręb­skie­go. Szczę­ściem przy­po­mniał so­bie, że wie miesz­ka­nie syna i po­kor­nie po­szedł u lu­dzi pana Adol­fa, do­py­ty­wać o p. Fe­lik­sa. Wspa­nia­ły ka­mer­dy­ner, pa­lą­cy cy­ga­ro w bra­mie, po­znaw­szy szyn­ka­rza, choć no­sem po­krę­cił, że śmiał się udać do nie­go, dla zby­cia się wszak­że kom­pro­mi­tu­ją­cej ka­po­ty, ra­czył wska­zać ła­ska­wie nu­mer domu w któ­rym miesz­ka­li Na­ręb­scy. Szwarc ukło­nił się niz­ko za­pi­sał dla pew­no­ści miesz­ka­nie i po­cią­gnął po­wo­li ku nie­mu, my­śląc jak do rze­czy przy­stą­pić.

Te­raz już wi­dział się u celu, za­po­mniaw­szy że nim do rze­czy przyj­dzie, jesz­cze do­bić się po­trze­ba do szczę­ścia oglą­da­nia ob­li­cza pana, przez któ­re­go służ­by za­stę­py prze­rzy­nać się po­trze­ba i pro­sić o po­słu­cha­nie.

Była to go­dzi­na jesz­cze przed­po­łu­dnio­wa, ale już obia­du bliz­ka, gdy w mie­ście naj­wię­cej wi­zyt od­da­je się i przyj­mu­je.

Szwarc wszedł na wscho­dy nie bez pew­ne­go wzru­sze­nia, ale nim ostat­ni sto­pień mi­nął, lo­kaj uli­ber­jo­wa­ny za­py­tał go groź­nie:

– Do kogo to? do kogo?

– Do W. Na­ręb­skie­go, z in­te­re­sem.

– Z in­te­re­sem? – po­wtó­rzył nie­do­wie­rza­ją­co słu­ga, – od kogo?

Szwarc się zmię­szał, bo to zna­czy­ło jak­by sam od sie­bie nie miał miny przy­cho­dzić.

– Mam mój wła­sny in­te­res, – rzekł ci­cho. – Jest pan?

– A to trze­ba mu za­anon­so­wać! – od­parł lo­kaj.

– Chciej­cie z ła­ski swo­jej po­wie­dzieć, – za­jąk­nął się sta­ry, – po­wiedz­cie pro­szę, po­wiedz­cie, że w in­te­re­sie aren­dy przy­je­chał szlach­cic, chce wziąć pro­pi­na­cją?

– A! a! – za­wo­łał słu­ga od­cho­dząc, ale za­raz się za­wró­cił. – Ja nie wiem czy te­raz moż­na?

– Spró­bój­cież pro­szę! – po­wtó­rzył ocie­ra­jąc pot z czo­ła sta­ry i wci­snął dwu­zło­tów­kę, któ­ra mil­czą­co ale gor­li­wie zo­sta­ła przy­ję­tą i scho­wa­ną do bocz­nej kie­sze­ni.

Szwarc ode­tchnął sta­nąw­szy przed pro­giem i spoj­rzał na sie­bie, bra­kło mu ser­ca, drżał.

– A! no, sło­wo się rze­kło, – po­wie­dział so­bie w du­chu, – co­fać się już nie czas, co Bóg da, to da!

Pan Fe­liks był w swo­im po­ko­ju, ale nie sam. Szwarc mło­dy, któ­ry gor­li­wie sta­rał się o El­wi­rę, tak, że na­wet ojca chciał so­bie po­zy­skać, i do­syć w do­brych z nim byt sto­sun­kach, za­szedł był wła­śnie na cy­ga­ro do nie­go. Pa­li­li roz­ma­wia­jąc swo­bod­nie i p. Fe­liks znaj­do­wał, że może mieć wca­le przy­zwo­ite­go zię­cia, choć i jemu imie się nie bar­dzo po­do­ba­ło, gdy słu­ga wszedł, sta­nął u drzwi i od­chrząk­nąw­szy za­czął:

– Pro­szę pana, jest ja­kiś szlach­cic, tak, w ka­po­cie, mówi, że przy­je­chał wzglę­dem pro­pi­na­cji po­mó­wić.

Na­ręb­ski spoj­rzał obo­jęt­nie do­syć, ale na Adol­fie pro­pi­na­cja, ka­po­ta, okrop­ne zro­bi­ły wra­że­nie, po­czer­wie­niał cały i ru­szył się z miej­sca.

– In­te­res, – za­wo­łał żywo, – a in­te­re­sa przedew­szyst­kiem, nie chcę prze­szka­dzać. Wy­cią­gnął rękę.

– Ale po­cze­kaj­że, – od­parł Na­ręb­ski, – on się za­trzy­ma chwi­lę, albo, co le­piej, po­szlę, go do żony, ona ma na swo­je po­trze­by od­sta­ną pro­pi­na­cją, do niej też wię­cej niż do mnie na­le­ży uło­że­nie się o nią; po­wiedz pani, – do­dał do słu­żą­ce­go.

– Do­brze, pro­szę pana.

Pani Sa­mu­ela była jesz­cze przy to­a­le­cie, gdy słu­żą­ca oznaj­mi­ła, że przy­był ktoś dla wzię­cia pro­pi­na­cji, a pan go do pani ode­słał.

– Za­wsze toż samo! – za­wo­ła­ła znie­cier­pli­wio­na ko­bie­ta, – czyż pan nie wie, że ja tego wca­le nie ro­zu­miem, że z mo­jem zdro­wiem, nie­po­dob­na mi się tem zaj­mo­wać. Kie­dy też bę­dzie mieć li­tość na­de­mną?

– Co mam po­wie­dzieć? – spy­ta­ła słu­żą­ca uśmie­cha­jąc się.

– Żeby pan z nim zro­bił so­bie co ze­chce.

W chwi­lę po­tem lo­kaj przy­był z oznaj­mie­niem, że ja­śnie pani pro­si ja­śnie pana, aby sam po­mó­wił o pro­pi­na­cją. Na­ręb­ski ru­szył ra­mio­na­mi, a pan Adolf ko­rzy­sta­jąc z oko­licz­no­ści, cały po­mię­sza­ny, po­że­gnał pana Fe­lik­sa. Nie uda­ło mu się jed­nak i tą razą, bo go Na­ręb­ski usil­nie i pra­wie gwał­tem za­trzy­mał.

– Ale siedź­że pro­szę, wszak bę­dziesz z nami jadł obiad! Po­mó­wi­my z pro­pi­na­to­rem przy to­bie, je­steś lep­szym ode­mnie go­spo­da­rzem, po­mo­żesz mi, pro­szę cię.

Nie było spo­so­bu się usu­nąć, choć Adolf miał ja­kieś prze­czu­cie, i usiadł z nie­po­ko­jem nie­wy­sło­wio­nym zwra­ca­jąc na drzwi oczy Nie­ba­wem otwo­rzo­no je i w dali uka­zał mu się oj­ciec, któ­ry onie­śmie­lo­ny wcho­dził, a po­strze­gł­szy przy go­spo­da­rzu sie­dzą­ce­go syna, tak się zmię­szał i trząść za­czął, tak stra­cił przy­tom­ność, że w pierw­szej chwi­li Adolf chciał się ze­rwać i biedz mu w po­moc. Wstrzy­mał się jed­nak i gło­wę od­wró­cił, czu­jąc, że je­den ruch, mógł wszyst­kie jego za­bić na­dzie­je.

Na­ręb­ski cie­ka­wie zwró­cił się ku przy­by­łe­mu i przy­wi­tał go tym to­nem grzecz­no-pań­skim, któ­ry cza­sem go­rzej boli niż otwar­te gru­bi­jań­stwo. Szwarc skło­nił się niz­ko, ale sta­re­mu i słów i pa­mię­ci za­bra­kło, oczy jego cią­gnął syn, ręce chcia­ły ku nie­mu, ser­ce biło w tę stro­nę, po­trze­ba było uda­wać nie­zna­jo­me­go. Sta­ry zląkł się czy wy­trzy­ma, czy da so­bie radę, po­ża­ło­wał swe­go kro­ku, za­nie­miał, tak że nie­śmia­łość jego, nie­po­ję­ta dla Na­ręb­skie­go, za­czę­ła go śmie­szyć po­tro­sze.

Adolf mimo pa­no­wa­nia nad sobą, go­rącz­ko­wo prze­wra­cał książ­ki, od­wró­ciw­szy się ode­drzwi, i bu­chał dy­mem cy­ga­ra, z któ­re­go kłę­by nie­zmier­ne wy­cią­gał.

– Asan masz za­miar wziąć u mnie pro­pi­na­cją? czy wszyst­kich szyn­ków?

– Ja, tego, to jest, pro­szę J. Wiel­moż­ne­go pana, – wy­buk­nął Szwarc, – ja, tego, do­wie­dziaw­szy się…. pra­gnął­bym, a je­że­li wa­run­ki….

– Asan zaj­mu­jesz się pro­pi­na­cją? – spy­tał Na­reb­ski.

– Tak jest, od lat trzy­dzie­stu.

– A gdzie?

Szwarc po­łknął śli­nę i wy­mie­nił imie wsi, w któ­rej nie miesz­kał, ale ją istot­nie trzy­mał.

– Jak się ać­pan na­zy­wa? – do­dał Na­ręb­ski.

Tu był szko­puł, skła­mać sta­wa­ło się ko­niecz­no­ścią dla syna, ale nie przy­szło to ła­two, pan Bar­tło­miej po­kra­śniał cały i rzekł nie­wy­raź­nie:

– Sob­kow­ski.

Miał szwa­gra tego imie­nia, któ­ry w wy­mie­nio­nej wio­sce mu go­spo­da­rzył i za­stę­po­wał go.

Na­ręb­ski po­czął cho­dzić po po­ko­ju.

– Znasz pan ob­szer­ność dóbr? wa­run­ki? po­ło­że­nie? Au­ster­ja na trak­cie jed­na, dwie we wsiach, kar­czem­ka w le­sie. Do­da­ję do tego łąkę i ogród, chcesz wziąć i mły­ny ra­zem?

– Mogę i mły­ny, – wy­bąk­nął Szwarc nie­wy­raź­nie, wciąż po­glą­da­jąc na syna, któ­ry po książ­kach plą­dro­wał i krztu­sił się od dyma, jaki po­ły­kał.

– Prze­szły pro­pi­na­tor pła­cił mi sześć ty­się­cy.

– To wie­le, – rze­ki Szwarc ci­cho.

– A ja te­raz bez pod­wyż­ki nie pusz­czę, pięć­set zło­tych mu­szę wziąć wię­cej. Ale za­po­mnia­łem do­dać, że moja żona bie­rze jesz­cze kil­ka głów cu­kru, i coś tam, do­praw­dy nie pa­mię­tam. Mó­wio­no mi, że sama au­ster­ja wię­cej po­ło­wy te­nu­ty za­ro­bić może, byle ją do­brze utrzy­mać.

– Prze­cież ostat­ni pro­pi­na­tor, – prze­rwał Szwarc dła­wiąc się, ale chcąc prze­dłu­żyć roz­mo­wę, – po­dob­no stra­cił i wy­cho­dzi bez gro­sza.

– To jego wina, – rzekł Na­ręb­ski chłod­no, – nie dbał o sie­bie, nie za­po­bie­gli­wy, w au­ster­ji czę­sto piwa nie było, opu­ścił mi bu­dyn­ki na­wet.

W tej chwi­li dru­gie drzwi po­ko­ju pana Fe­lik­sa wy­cho­dzą­ce ku sa­lo­no­wi, otwo­rzy­ły się i bo­kiem wci­ska­jąc się przez nie, dla nie­zmier­nej sze­ro­ko­ści kry­no­li­ny, we­szła pan­na El­wi­ra, pod po­zo­rem szep­nię­cia parę słów pa­pie, w isto­cie aby Adol­fa wy­cią­gnąć. Adolf na jej wi­dok ze­rwał się grzecz­nie, ale zmie­sza­ny swem po­ło­że­niem, wy­dał się tak dziw­nie El­wi­rze, iż po­czu­ła że mu coś do­le­ga. Zwy­kle spo­koj­ny i tro­chę chłod­ny, tą razą rzu­cał się, oglą­dał, śmiał się go­rącz­ko­wo i nie­po­ko­ił do tego stop­nia, że na­wet pan Fe­liks zro­zu­mieć go nie mógł i pa­trzał nań z cie­ka­wem zdzi­wie­niem.

– Co mu się u li­cha sta­ło? – mó­wił w so­bie.

Szwarc, choć nie było go­rą­co, nie­ustan­nie pot z czo­ła ocie­rał. Na­ręb­ski brał to za zmie­sza­nie się jego wiel­ko­ścią i ma­je­sta­tem, i za­mie­rzał być jak naj­po­pu­lar­niej­szym.

Dnia tego El­wi­ra była kwa­śną, we­szła więc z miną dum­ną, nie­za­do­wol­nio­ną, le­d­wie spoj – rża­ła na sto­ją­ce­go u drzwi szlach­ci­ca i ode­zwa­ła się do ojca po fran­cuz­ku:

– Co to tu robi?

Adolf jak­by do­stał w pier­si szty­le­tem, udał że nie sły­szał, a Na­ręb­ski od­po­wie­dział:

– To ktoś co chce szyn­ki wziąć u nas.

El­wi­ra prze­szła po po­ko­ju, wio­dąc za sobą at­mos­fe­rę woni ja­kie­mi była ob­la­ną, min­ka jej po­gar­dli­wa, chód bo­gi­ni, któ­ra na zie­mię zstą­pić ra­czy­ła, prze­ję­ły stra­chem sta­re­go pro­pi­na­to­ra.

Choć zmię­sza­ny, choć nie­spo­koj­ny, cały w oczy się sku­pił, po­że­ra­jąc nie­mi El­wi­rę, śle­dząc jej ru­chy, usi­łu­jąc wy­czy­tać z fi­zjo­gnom­ji, z dźwię­ku gło­su, z ry­sów twa­rzy, co ta pięk­na ma­secz­ka bia­ła, ru­mia­na, pulch­na, kry­ła w głę­bi śnież­nych pier­si. Wy­da­ła mu się nie­sły­cha­nie pięk­ną, ale obok tego zro­bi­ła na nim przy­kre wra­że­nie, jak­by nań po­wia­ło od lo­dow­ni.

Pa­trzał osłu­pia­ły i mil­czał; El­wi­ra czu­jąc nową po­stać, choć tak bar­dzo ma­lucz­ką, że dla niej żad­ne­go za­cho­du czy­nić nie­by­ło war­to, mi­mo­wol­nie jed­nak po­zo­wa­ła, jak paw cho­dzi­ła i przy­bra­ła min­kę ze­psu­te­go dziec­ka, piesz­czosz­ki losu…. kan­dy­dat­ki na kró­lo­wę…. Dzi­wi­ło ją, nie­zmier­nie, że Adolf, któ­re­go za­cze­pia­ła co­raz, pół­gło­sem od­po­wia­dał jej pra­wie nie do rze­czy i ob­le­wał się ru­mień­ca­mi, zbie­ga­ją­ce­mi i wra­ca­ją­ce­mi co chwi­la.

– Chodź­my do sa­lo­nu i zo­staw­my ojca in­te­re­som! – rze­kła w koń­cu, – daj mi pan rękę….

Adolf nie śmie­jąc spoj­rzeć na ojca, po­sko­czył i zno­wu bo­kiem wy­ci­snę­li się obo­je z po­ko­ju. Tyl­ko tra­cąc z oczów sta­re­go, sto­ją­ce­go w po­ko­rze i mil­cze­niu przy pro­gu, Szwarc rzu­cił na nie­go za­łza­wio­nem pra­wie okiem, ser­ce mu się ści­snę­ło. Była chwi­la, że chciał wy­rzec się wszyst­kie­go, pójść, uklęk­nąć przed sta­rym oj­cem i z nim ra­zem uciec z tego domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: