Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Koreańczycy. W pułapce doskonałości - ebook

Rok wydania:
2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,90

Koreańczycy. W pułapce doskonałości - ebook

Opowieść o małym państwie i wielkich ambicjach. Pali-pali, czyli „szybko, szybko”, to podstawa kultury współczesnej Korei Południowej. Ścigając się z czasem i rozwijając olbrzymie koncerny, ten nieduży kraj przeobraził się w gospodarczą potęgę. Odpowiedzi na pytanie, jak można było osiągnąć taki sukces, udziela autor, Frank Ahrens – amerykański dziennikarz, który został wiceprezesem Hyundai Motor Company. Emigrant z Zachodu, przez pryzmat najlepszej koreańskiej firmy motoryzacyjnej, przedstawia czytelnikom azjatycki świat biznesu – bardzo oficjalny za dnia i więcej niż swawolny w nocy. Biznesowy strój wraz z klapkami pod prysznic, firmowe imprezy z jedenastoma szklaneczkami alkoholu na głowę i uzależnienie od karaoke to tylko niektóre osobliwości perfekcyjnie funkcjonującego konglomeratu. Koreańczycy, pełni trafnych i zabawnych spostrzeżeń, rzucają światło na kulturę znaną niewielu mieszkańcom Europy. Zabawnie napisana, bardzo osobista książka pełna obserwacji na temat codziennego życia Koreańczyków i różnic kulturowych z którymi musi zmierzyć się emigrant z Zachodu. Plus pasjonująca historia próby prześcignięcia przez Hyunday’a światowych gigantów z branży motoryzacyjnej. Marcin Prokop, dziennikarz TVN „Kryzys wieku średniego w życiu Franka Ahrensa zbiegł się z kryzysem Korei Południowej, a czytelnik na tym skorzystał. Inteligentna, zmyślna, przepyszna książka. Gene Weingarten, dwukrotny laureat Nagrody Pulitzera „W tej uroczej i poruszającej książce Ahrens opowiada o tym, dlaczego ten nieduży, lecz prężny kraj tak nieustępliwie zabiega, aby być jeszcze lepszym. Jego portret Korei, »krewetki wciśniętej między dwa wieloryby« – Chiny i Japonię – jest pełen błyskotliwych spostrzeżeń, młodzieńczego entuzjazmu i zapału do odkrywania. Tim Clissold, autor Mr China, czyli Amerykanin w Pekinie Mocną stroną Ahrensa jest wrażliwość na otaczających go ludzi... zwłaszcza młodych współpracowników, którzy ciężko pracują, by Korea wyszła z epoki przymusowej kolektywnej industrializacji ku gospodarce opartej na indywidualizmie i kreatywności Joe Studwell Washington Post Otwierająca oczy wędrówka przez kulturę, handel i osobiste odkrycia z Frankiem Ahrensem w roli czarującego i spostrzegawczego przewodnika. Po przeczytaniu tej pasjonującej książki poszedłbym za nim wszędzie.

 

David von Drehle, autor książki Triangle: The Fire That Changed America Frank Ahrens – przez 18 lat był dziennikarzem „The Washington Post”. Porzucił swoją posadę i po raz pierwszy wyemigrował do innego kraju, gdy trzy miesiące po ślubie jego żona dyplomatka dostała pracę w Seulu. Przez trzy lata pracował w Hyundai Motor Company jako specjalista od PR-u i kontaktów zagranicznych, gdzie ostatecznie został wiceprezesem spółki. Obecnie mieszka w Waszyngtonie wraz z żoną i córką, pracuje jako niezależny konsultant do spraw Korei i branży samochodowej.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8179-525-8
Rozmiar pliku: 441 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPIS TREŚCI

1 Prawie, ale niezupełnie 9

2 Trzy kryzysy wieku średniego 29

3 W pracy: na obcej planecie 57

4 W domu: alternatywny wszechświat 79

5 Sensacja w Detroit 90

6 Koreańskie maniery 113

7 Komunikacja pozawerbalna 126

8 Nieustająca rywalizacja 135

9 Admirał Yi: największy bohater wojen koreańsko--japońskich 146

10 Sedzong Wielki: targi z Chinami 162

11 Niebezpieczna rodzinka Kimów 176

12 „To nie stuka” 186

13 Pojawia się Prezes 197

14 Seulskie niespodzianki 204

15 Angielski prawie, ale niezupełnie 209

16 Samochód roku 228

17 Bye, bye, baby 236

18 Nie tu i nie teraz 245

19 Sang mu uejgukin 258

20 Model 2013 268

21 Genesis i Sonata 284

22 Dżakarta to nie Seul 289

23 Plan ewakuacji 302

24 Sąd nad Genesis 306

25 Nie ma jak w domu 311

Epilog 322

Podziękowania 3431

PRAWIE, ALE NIEZUPEŁNIE

W uszach dudnił mi nieznośnie rytmiczny K-pop1, a płuca wypełniał dym cudzych papierosów. Czyściutka niebieska koszula od garnituru zdążyła już przesiąknąć moim potem i zachlapać się sosem z wołowiny oraz tajemniczymi dressingami, które tego wieczoru podawano nam do obiadu. Kolorowe światła pulsowały w mrocznej sali bez okien, gdzie zapędzono mnie wraz z tuzinem krzyczących i klaszczących Koreańczyków, obejmujących się i roześmianych. Na ścianie wisiał ekran do karaoke, gdzie animowanym dzieciom o oczach wielkości spodków towarzyszyły słowa piosenek po angielsku i po koreańsku. Żona dopiero co była koło mnie, ale rozdzielił nas tłum rozbawionych ludzi, wyśpiewujących co sił w płucach jakąś koreańską piosenkę do wtóru dwóch Koreańczyków przy mikrofonie. Jeśli akurat nie krzyczeli i nie śpiewali, wychylali kolejki czegoś w niedużych zielonych butelkach, donoszonych co chwila przez starsze panie. Wypijali oczywiście to, czego nie zdążyli wcześniej porozlewać na podłogę i na siebie nawzajem.

Pośród tego wszystkiego ja, cały mokry – śmieję się, fałszuję i obejmuję ludzi, których poznałem zaledwie pięć dni wcześniej. Witajcie w Korei.

Spodziewałem się, że Korea Południowa będzie bardziej sterylna. Miałem przeczucie, że istnieje ona w odległej o jakieś trzydzieści lat przyszłości, w której wszystko jest czystsze i bardziej uporządkowane, tak jak niegdyś jawiła się Japonia. Z dynamicznym wzrostem gospodarczym, silną demokracją, ultraszybkim Internetem oraz nadzwyczajnie bystrymi uczniami i wszystkimi tymi szykownymi, nienagannie zadbanymi Koreańczykami, których dzięki przyszłościowej elektronice Samsunga i LG widywałem w reklamach telewizyjnych oglądanych online, Korea Południowa okazała się właśnie taka – lecz nie tylko: była przy tym jak charakterny, zawzięty prawy sierpowy. Zgiełk, tłumy, ruch uliczny, odurzające zapachy i nieustająca stymulacja wzrokowa – całonocne balangi, protesty uliczne, bójki w parlamencie – wszystko to razem zwaliło mnie z nóg, ledwie stanąłem w ringu.

Mnóstwo informacji do przetworzenia, od czegoś trzeba więc zacząć. Opowieść o oszołomieniu Koreą Południową musimy rozpocząć od kimchi2. Kimchi się tego domaga.

Po raz pierwszy dociera do naszych nozdrzy, zanim jeszcze opuścimy Międzynarodowy Port Lotniczy Inczon, ledwie wyjdziemy z samolotu. Dla Koreańczyków kimchi to zapach domu, to paliwo rakietowe ich wielkiego skoku w przód, to 150 lat industrializacji skondensowane w okres 50 lat. Dla cudzoziemca kimchi to początkowo po prostu potrawa o silnej woni, pikantna mieszanina fermentowanych jarzyn – kapusty, rzodkiewek bądź ogórków – i przypraw, wśród których prym wiedzie czosnek. Przyrządzana tradycyjnie, miesiącami kisi się w słoju zakopanym w ziemi, gdzie dojrzewa jej imponująca moc olfaktoryczna. Uwalniana przy każdym koreańskim posiłku, śniadania nie wyłączając, szczypie nozdrza niewtajemniczonych, odstręczając ich w pierwszej chwili. Występuje w wielu odmianach i wcale nie pachnie zawsze tak samo. Niektóre kimchi czuć kapustą, tak jednak, jak gdyby jej woń wzmogła się stukrotnie, inne mają aromat octu i papryczek chili. Jeszcze inne nie pachną prawie wcale. Zdarza się, że śmierdzą skarpetkami. Kimchi daje się we znaki – oddech dwudziestu osób tuż po lunchu z kimchi stłoczonych w jednej windzie wydziela metaliczny odór, którego górna nuta opiłków żelaza wali nas jak obuchem i na przestrzeni kilku pięter potrafi zamroczyć. Dziś Koreańczycy mają w domach osobne lodówki specjalnie na kimchi, aby zapach nie przechodził na inne potrawy. Oczywiście opowiadanie o woni kimchi jest banalne, jednak nie opisując jej, pominęlibyśmy nieodłączną część codzienności prawie każdego Koreańczyka i podstawowy artykuł żywnościowy określający koreańską tożsamość kulturową. Dla Koreańczyków kimchi jest jak dla Amerykanów hamburger, tyle że o wiele bardziej. Amerykanie (a w każdym razie większość z nich) nie jadają hamburgera na każdy posiłek. Kimchi to niezawodny lokalizator. Jeśli ktoś zawiąże nam oczy i zawiezie w nieznane miejsce, a po wyjściu z samolotu poczujemy aromat hamburgera, może to być praktycznie gdziekolwiek na świecie. Jeśli jednak po zejściu z pokładu samolotu zapachnie nam kimchi, to z dużą dozą prawdopodobieństwa można orzec, że wylądowaliśmy w Korei. Gdyby przyznawano światową nagrodę za potrawę autentycznie narodową i posiłek definiujący tożsamość kulturową, to kimchi by ją zdobyło. Jego woń – potwornie, agresywnie i dumnie koreańska – jest chyba pierwszym mostem, który cudzoziemiec musi choćby spróbować przejść, jeśli chce się czegoś dowiedzieć o tym kraju.

Do Seulu przyjechaliśmy z Rebeką, moją żoną, w październiku 2010 roku, po trzynastu godzinach nieprzerwanego lotu z Waszyngtonu (środkowe miejsca w środkowym rzędzie). Rebeka miała rozpocząć dwuletnią pracę w służbie zagranicznej w ambasadzie amerykańskiej w Seulu, ja zaś miałem zostać dyrektorem globalnego PR w Hyundai Motor Company. Obydwoje opuściliśmy „The Washington Post” w Waszyngtonie.

Gdy porzuciliśmy nasz dotychczasowy świat i przenieśliśmy się do obcego kraju, obejmując stanowiska na zupełnie nowej ścieżce zawodowej, byliśmy zaledwie trzy miesiące po ślubie i dopiero uczyliśmy się siebie nawzajem i życia w małżeństwie. Ja zostawiłem całe 21 lat kariery dziennikarskiej – z czego ostatnie osiemnaście spędziłem w Waszyngtonie – by z dnia na dzień zanurzyć się w świat public relations, a zarazem po raz pierwszy w życiu zamieszkać poza Ameryką. Rebeka – najmłodsze z dzieci nowozelandzkiego pastora prezbiteriańskiego, który wyemigrował do USA – nigdy jeszcze nie spędziła 18 lat w jednym miejscu. Wędrowny charakter posługi kaznodziejskiej ojca rzucał rodzinę małej Rebeki to tu, to tam, i albo zaszczepił w niej niespokojnego ducha, albo utwierdził to, co już w niej tkwiło. W odróżnieniu od większości amerykańskich dzieci aż rwała się do poznawania świata i jeszcze zanim się poznaliśmy, zdążyła już mieszkać w Chinach, Japonii, Libanie i we Francji. Dla mnie wyjazd do Korei był jak wyprawa na Księżyc, dla niej oznaczał po prostu kolejny przystanek w ambitnym planie podróży.

Co wiedzieliśmy przed przyjazdem o Korei Południowej? Niewiele więcej niż przeciętny Amerykanin: że to najbardziej skomputeryzowany kraj na Ziemi, że tutejsze dzieci osiągają niebywałe wyniki w nauce – i że jada się tu kimchi. Żyjąc w otoczeniu płaskoekranowych telewizorów LG, smartfonów Samsung oraz samochodów Hyundai i Kia, większość Amerykanów kojarzy Koreę z renomowanymi markami towarów konsumpcyjnych oraz być może również ze zbrodniczą dynastią Kimów z Północy, której regularne wyskoki oscylują pomiędzy śmiertelnym zagrożeniem a farsą. Gdyby przed przyjazdem do Seulu poproszono mnie o wymienienie jakichś słynnych Koreańczyków bądź Amerykanów koreańskiego pochodzenia, lista byłaby króciutka: sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon, kilku bejsbolistów i aktorów. Mój świętej pamięci ojciec był weteranem wojny koreańskiej, dowiedziałem się więc od niego co nieco o tym konflikcie. Zależnie od pory roku czas w Seulu wyprzedza czas waszyngtoński o trzynaście lub czternaście godzin – Korea dosłownie żyje w przyszłości. Wkrótce po naszym przybyciu przestaliśmy mówić „Korea Południowa” i zaczęliśmy mówić po prostu „Korea”, bo tak nazywają ją Koreańczycy z południa. Odróżniają oni jednak kraj na północy, nazywając go Buk Han. Buk znaczy „północ”, a Han to skrót od Han-Guk – a tak właśnie południowi Koreańczycy zwą swoją ojczyznę. Koreańczycy z południa postrzegają Koreę Północną jako północną część Korei Południowej, która ma z nią zostać ponownie zjednoczona. Koreę Północną doprowadza to do białej gorączki, dlatego też Koreę Południową zwie się tam Nam Chosun3, co znaczy – jak można się domyślać – „Południowa Korea Północna”.

Podczas kilku pierwszych dni w Korei zdążyliśmy pobieżnie rozejrzeć się po Seulu, dziesięciomilionowym azjatyckim megamieście, rozdzielonym przez rzekę Han-gang4 na Gangbuk, starszą część Seulu, położoną na północnym brzegu, i Gangnam, nowszą, południową część miasta.

Dzielnica Gangnam – wyobraźcie sobie połączenie nowojorskiej Piątej Alei i Beverly Hills – została rozsławiona przez spopularyzowany na YouTube hit muzyki pop, nagrany przez gwiazdę K-popu Psy w 2012 roku, który doczekał się ponad dwóch miliardów odsłon5. Mieszka tu wielu najbogatszych obywateli Korei i wszyscy oni robią tutaj zakupy. Demokratyczny, pełen entuzjazmu, luksusowy Gangnam na południowym brzegu rzeki istnieje dzięki dekadom mozołu Koreańczyków z północnego brzegu, którzy żyjąc w niedostatku, odbudowali kraj z popiołów pod kierownictwem silnego człowieka, rządzącego wówczas krajem. Gangnam od razu sprawia wrażenie miejsca, do którego zmierza cała Korea, dając zarazem pojęcie o stuleciach tradycji pozostawianej w tyle.

Seul otaczają góry, zresztą Korea jest w przeważającej mierze krajem górzystym, tutejsze wzniesienia przypominają mój rodzinny stan, Wirginię Zachodnią. Waszyngton leży mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej co Seul, klimat jest więc zbliżony: parne lata i przenikliwie mroźne krótkie zimowe dni, w które sumienni koreańscy pracownicy najemni wychodzą do pracy po ciemku, a wracają po zmroku – i tak przez prawie pół roku. Przyjechaliśmy do Korei w październiku, więc wzgórza pyszniły się swojskimi odcieniami oranżu, żółci i czerwieni.

Seul nie ma swojego znaku rozpoznawczego w postaci drapacza chmur, typowego dla większości azjatyckich metropolii, jak choćby bliźniacze wieże Petronas Towers w Kuala Lumpur. Jego architektoniczną cechą charakterystyczną są za to skupiska beżowych dwudziestokondygnacyjnych budynków mieszkalnych – przeważnie z dużym numerem wymalowanym na boku – wzniesionych na kształt wzgórz, jeden za drugim, w szeregach ciągnących się w dal. Tam właśnie mieszkają miliony Koreańczyków, którzy przenieśli się tu ze wsi w poszukiwaniu dobrobytu w wielkim mieście. Seul, usytuowany wśród wzgórz, gdzie trudno o kawałek płaskiego terenu, stał się miastem wertykalnym.

W Seulu i okolicach zamieszkuje aż połowa pięćdziesięciomilionowej ludności kraju. Następne w kolejności wielkie miasto Korei liczy już tylko 3,5 miliona mieszkańców. Korea to pod wieloma względami miasto-państwo, podobnie jak Singapur, choć ma większą powierzchnię. Seul jest tętniącym sercem Korei w prawie każdym istotnym sensie, od polityki po wyznaczanie trendów w modzie. Stanowi też pod wieloma aspektami kulturowe koło zamachowe znacznej części Azji Wschodniej, żarłocznie pochłaniającej K-pop i koreańskie telenowele. Płyty DVD i pendrive’y z tymi tasiemcami zawędrowują nawet do Korei Północnej poprzez przyjazną dla łapówkarzy granicę z Chinami, dając niektórym spośród 25 milionów północnych Koreańczyków, odciętych od świata, hipnotyzującą i dręczącą wizję tego, jak wygląda życie na dobrze odżywionym, pięknym, bajońsko bogatym Południu. W Seulu mieści się również koreańskie zagłębie piękności – dziesiątki klinik chirurgii plastycznej, dzięki którym przeciętny Koreańczyk ma najbardziej na świecie poprawianą urodę. Tutaj też ulokowały się najlepsze uniwersytety w kraju oraz potężne konglomeraty napędzające gospodarkę. Nie można zrozumieć Korei, nie rozumiejąc Seulu – to lśniący rezerwuar wiecznie nienasyconych aspiracji tego kraju, najlepsze, co Korea ma do zaoferowania.

Ambasada amerykańska mieści się w samym środku starszej dzielnicy w centrum miasta, niedaleko największego i najważniejszego w całym kraju zabytkowego pałacu, siedziby wspaniałej dynastii, która rządziła Koreą przez pięć stuleci. Tradycyjnie koreański łukowaty dach pałacu Gyeongbok6, wdzięcznie wygięty w górę jak rondo kapelusza, jest konstrukcją niewątpliwie prastarą, typowo azjatycką, dostojną i pełną uroku. Pałac ów stanowi – jak określiłby to filmowiec – „ujęcie wprowadzające” Seulu. Pierwszy tydzień Rebeki w służbie zagranicznej w ambasadzie polegał na zaznajamianiu się z jej amerykańskimi i miejscowymi, koreańskimi współpracownikami oraz na przyswajaniu sobie codziennych obowiązków urzędnika placówki dyplomatycznej. Zasadniczo jej zadanie miało się sprowadzać do wysiadywania osiem godzin dziennie na krześle za okienkiem do obsługi interesantów i przeprowadzania nawet 250 rozmów (po koreańsku) z Koreańczykami, którzy ubiegają się o wizę do USA, bo chcą się tam na przykład uczyć. Praca Rebeki polegała na ustalaniu, czy podawane przyczyny są prawdziwe.

Moje biuro znajdowało się w bliźniaczych wieżowcach Hyundai Motor Group, wznoszących się o około 45 minut drogi na południe od ambasady, w seulskiej dzielnicy Yangjae, obok głównej krajowej drogi na osi północ–południe. Zbudował je w 1970 roku założyciel firmy Hyundai. W odróżnieniu od dzielnicy, w której pracowała Rebeka, w pobliżu mojego miejsca pracy niewiele było tradycyjnych budowli, dzielnica ta rozrosła się w ciągu ostatnich 30 lat, w miarę jak seulczycy przemieszczali się coraz bardziej na południe od miasta. Moje biuro sąsiadowało z supermarketem, chyba największym w całej Korei. Po drugiej stronie ulicy siedzibę miała centrala krajowej agencji promocji handlu. Kawałek dalej mieściło się Costco7, cel pielgrzymek tysięcy Koreańczyków i dziesiątek obcokrajowców w każdy sobotni poranek, powolutku objeżdżających budynek w oczekiwaniu na zwolnienie się miejsca parkingowego.

Hyundai Motor Group jest po Samsungu drugą największą spółką koreańską. W jej skład wchodzą Hyundai Motor, Kia Motors oraz ponad 30 spółek zależnych, w tym producenci części samochodowych, producent stali i spółka zbrojeniowa. Ja pracowałem tylko dla Hyundai Motor, firmy należącej do rodzinnego konglomeratu, czyli czebolu, przypominającego japońskie zaibatsu. Czebole napędzały szybki rozwój gospodarczy Korei i uczyniły ją tym, czym jest ona dzisiaj – trzynastą gospodarką świata. Czebole obejmują dziesiątki firm stowarzyszonych, z których część jest związana z główną branżą grupy, inne zaś nie. Poprzez skomplikowaną strukturę zarządzania, umożliwiającą rodzinie kontrolę nad firmą dzięki posiadaniu niewielkich udziałów, czebole są przekazywane z pokolenia na pokolenie. (Choć są w Korei także inne spółki o nazwie Hyundai – więcej na ten temat potem – to dla wygody będę określał Hyundai Motor, mojego pracodawcę, skróconą nazwą Hyundai).

Każdy z wielkich czeboli stoi w obliczu zasadniczej zmiany, każdy musi wkrótce przejść w ręce trzeciego bądź czwartego pokolenia potomków założycieli. Według popularnego dowcipu w Korei Północnej z ojca na syna przekazuje się rządy, a w Korei Południowej – spółki. W Korei wielu spodziewa się – a poza Koreą wielu ma nadzieję – że nadchodząca zmiana pokoleniowa będzie oznaczać przekształcenie stylu zarządzania i charakteru czeboli w stronę bardziej międzynarodową, a mniej zaściankową. Większość dziedziców fortun płynnie mówi po angielsku, to novum w czebolach. Ze względu na swój nadzwyczajnie duży wpływ na gospodarkę koreańską czebole nadal będą pilotować niebywały rozwój Korei. Lecz kraj stanął na rozstaju dróg i jego dalszy dobrobyt nie jest przesądzony. Jego przyszłość spoczywa w dużej mierze na barkach niewielkiej grupy trzydziesto-, czterdziestolatków, dziedziców wielkich czeboli. Właśnie jeden z nich zaangażował mnie do pracy.

Korea jest nie tylko praktycznie homogeniczna – etniczni Koreańczycy stanowią 97% populacji – ale wręcz zajmuje trzecie miejsce, po Japonii i Korei Północnej, jako najbardziej jednolite społeczeństwo na Ziemi. Według źródeł rządowych nazwiska Kim, Lee (Li) i Park nosi połowa mieszkańców kraju. Sami Koreańczycy żartują, że idealne koreańskie nazwisko brzmiałoby Kim Lee Park. Jakież było moje oszołomienie w pierwszym tygodniu w nowej pracy, gdy poznając coraz to nowych koreańskich kolegów, prawie zawsze słyszałem jakąś odmianę któregoś z tych właśnie nazwisk. Pierwsze dni na stanowisku dyrektora do spraw globalnego PR w Hyundaiu upłynęły mi w głównej mierze na odwiedzaniu kolejnych biur w centrali i poznawaniu niekończącej się rzeki panów Kim, Lee i Park, na kurtuazyjnych pogawędkach, usiłowaniu zrozumienia łamanej często angielszczyzny, mnóstwie ukłonów i uśmiechów, odbieraniu wizytówek – obydwiema rękami, jak to jest w zwyczaju, a następnie wracaniu do własnego biura ze stertą wizytówek i kompletnym brakiem orientacji, kto jest kim. Mój zespół do spraw globalnego PR-u gorączkowo szykował się na przyjazd kilku najwyżej cenionych dziennikarzy motoryzacyjnych z Europy, nie miał więc czasu na wprowadzanie w sprawy nowego uejgukina, czyli cudzoziemca, który – o czym miałem się w swoim czasie przekonać – tak naprawdę nie był szefem.

W piątkowe popołudnie pod koniec pierwszego tygodnia w pracy mój zespół zaprosił mnie na „kolację powitalną”. A ściślej mówiąc, na kolację zaprosił mnie wraz z zespołem mój przełożony, pan Lee. Pana Lee spotkałem w pierwszy dzień pracy, wcześniej nie miałem nawet pojęcia o jego istnieniu. Na jego wizytówce musiałem nawet zapisać sobie „mój szef”, żeby nie zapomnieć, kto to. Poczucie zdezorientowania wzmagał jeszcze fakt, że w moich nienawykłych oczach pan Lee wyglądał identycznie jak wszyscy inni dyrektorzy w siedzibie Hyundaia: mężczyzna w średnim wieku, średniego wzrostu, czarnowłosy, bez zarostu. Ubierał się również jak inni dyrektorzy: ciemny garnitur, biała koszula, czerwony bądź niebieski krawat. Pan Lee miał nieco subtelniejsze rysy twarzy niż większość mężczyzn w jego wieku i choć nie można by go nazwać duszą towarzystwa, chodził nieraz zawadiackim krokiem. Był dość zamknięty w sobie, mimo to okazywał zaskakująco dużo życzliwości swojemu zagubionemu amerykańskiemu dyrektorowi PR. Kiedy nieraz jechaliśmy razem na lunch, przestawiał radio w swoim aucie ze stacji K-pop na jedną z dwóch seulskich rozgłośni angielskojęzycznych, mimo że go o to nie prosiłem. Z czasem przekonałem się, że pan Lee lubi poprzekomarzać się z kolegami przy szklaneczce soju.

Pan Lee postanowił zorganizować typowo koreańską imprezę integracyjną w pracy, swego rodzaju przymusową socjalizację, zwyczaj powszechny – jak się potem zorientowałem – w azjatyckim biznesie. Twoja dyspozycyjność względem firmy rozpoczyna się przed ósmą rano w poniedziałek i trwa do piątkowej nocy, w sumie dopóty, dopóki szef uzna, że czas już zakończyć tydzień pracy.

A teraz wraz z Rebeką mieliśmy po raz pierwszy zakosztować prawdziwej Korei. W zasadzie czekało nas raczej coś w rodzaju przymusowego tuczu.

Szkopuł w tym, że zabrałem Rebekę na tę kolację. Mój zespół zupełnie się tego nie spodziewał, małżonki nie uczestniczą w takich przyjęciach. Jak mi wytłumaczono, gdybyśmy wraz z żoną urządzili przyjęcie w setny dzień życia naszego dziecka – co jest zwyczajem w Korei – żona kierownika mojego zespołu mogłaby się na nim pojawić. Nie przyszłaby jednak na żadną inną imprezę w pracy, jak choćby ta kolacja. Tak się po prostu nie robi i każdy Koreańczyk chwyta to bez słów, jak zresztą większość spraw.

Nie znając jednak tych obyczajów, wraz z Rebeką spotkaliśmy się z moim zespołem w koreańskiej restauracji barbecue, gdzie do stolików przynoszą surowe mięso, które następnie opieka się na rozżarzonych węglach bądź na grillu, ustawionych pośrodku stołu. Każdy skrawek stołu pokrywają miseczki z przystawkami: jarzyny, makarony, konserwowe warzywa, bulwy, bulwy marynowane oraz wszechobecne kimchi. Nie ma za to sosu do barbecue.

„Koreańskie barbecue” było pierwszym przykładem zjawiska, o którym wspomnieli nam nasi sponsorzy z Departamentu Stanu już w dniu naszego przyjazdu do Seulu:

– Witamy w Korei, krainie Prawie, ale Niezupełnie.

Chodziło im o to, że Korea – a w każdym razie Seul – wygląda znajomo w oczach przybysza z Zachodu, przywykłego do wielkich miast. Kiedy się jednak w nią zanurzysz, przekonasz się, że wszystko jest trochę… nie tak. Barbecue bez sosu do barbecue. Wjeżdżanie tyłem na miejsca parkingowe to raczej zasada niż wyjątek. Brak koszy na śmieci w przestrzeni publicznej – w biurach, na chodnikach, w teatrze, gdziekolwiek. Całkowita nieobecność poczty głosowej. Sprzątaczki wkraczające do męskiej toalety, mimo że jest zajęta. Przyciemniane szyby we wszystkich samochodach. Biznesowy strój obnoszony w biurze w zestawie z domowymi kapciami bądź klapkami pod prysznic. Zielone światła błyskające na karetkach pogotowia. Telewizja na żywo na wyświetlaczach do nawigacji w samochodach, żeby kierowcy mogli sobie oglądać podczas jazdy. Brak indywidualnych talerzy przy posiłkach, każdy bierze sobie z jednego wspólnego. Pewien znajomy z Departamentu Stanu podsumował to następująco:

– Jeśli mieszkasz w obcym kraju i musisz codziennie dojeżdżać do pracy rikszą, mówisz sobie: „No dobrze, takie jest życie, jeżdżę do pracy rikszą”. I stosownie do tego ograniczasz swoje oczekiwania. Jednak tu, w Korei, wszystko sprawia wrażenie, jak gdyby miało sprostać twoim oczekiwaniom, a gdy okazuje się, że jednak nie, jesteś tym mocniej sfrustrowany.

To frustracja obustronna. Dla Koreańczyków są to rzeczy normalne, koledzy z pracy szybko więc mieli dość moich zwierzeń o kolejnych odkryciach i komentarzy do tych (w ich przekonaniu) oczywistości.

Zebraliśmy się przy stole w prywatnej sali, jak to jest w zwyczaju podczas kolacji biznesowych. Pan Lee usadowił się pośrodku dłuższego boku stołu, na miejscu zajmowanym zawsze przez najdostojniejszą osobę w gronie zebranych. Usiadłem naprzeciwko niego.

Wieczór rozpoczął się dość miło, gdy jednak pojawiło się soju8, zrobiło się koreańsko. Soju to koreański narodowy napój alkoholowy. Jest przejrzysty, produkowany zazwyczaj z ryżu bądź jęczmienia, ale także z batatów i innych roślin jadalnych. Zawartość alkoholu zależy od marki, oscylując wokół 28 proof (czyli „stopnia”, jak to określają Koreańczycy). Rozlewa się ją w nieduże zielone butelki wielkości tradycyjnej butelki coca-coli, a rząd koreański utrzymuje cenę na sztucznie niskim poziomie około jednego dolara za butelkę, dzięki czemu każdy Koreańczyk może sobie pozwolić na swe święte dziedzictwo – nieustanny dostęp do chwilowej ucieczki od ciężkiego życia. A życie Koreańczyków nie jest lekkie. Sześćdziesiąt lat temu, gdy byli tak biedni jak najbiedniejszy kraj Afryki, żyło im się ciężko w sensie codziennego przetrwania. Dziś, gdy Korea jest bogata, egzystencja Koreańczyków jest ciężka w innym sensie, niosąc rozmaite problemy fizyczne i psychologiczne wywołane przez życie w warunkach nieustającej rywalizacji. Koreańczycy upijają się więc soju.

Soju – podobnie jak w Rosji wódka – jest czymś więcej niż tylko napojem alkoholowym. To narzędzie budowania zespołu pracowniczego i cementowania więzi poza pracą. Ideałem jest połączenie obu tych sfer. Podczas jednej z kolacji w Hyundaiu, na jakich zdarzyło mi się być, pewien dyrektor wstał, by wznieść toast, czego zazwyczaj oczekuje się od każdego gościa płci męskiej. Wzniósł szklankę i zawołał retorycznie:

– Czy to jest soju?

– Nie! – odkrzyknęli.

– Czy to nasz duch?

– Tak! – odrzekli.

Ostrzegano mnie przed koreańską kulturą picia, czytałem też na ten temat. Podczas pierwszej rozmowy w Hyundaiu spytano mnie:

– Pije pan alkohol? Pański zespół będzie chciał okazać panu szacunek, częstując pana drinkami.

Przepytującemu mnie Koreańczykowi odpowiedziałem, że lubię dobre piwo, i od niechcenia dorzuciłem, że z pewnością istnieją inne sposoby okazywania mi szacunku przez zespół.

Myliłem się.

Według większości doniesień Koreańczycy wypijają więcej alkoholu niż ktokolwiek na świecie. O wiele więcej. Jak wynika z badania ankietowego przeprowadzonego przez Europejczyków w 2014 roku, Koreańczycy wypijają przeciętnie po jedenaście szklaneczek alkoholu tygodniowo. To stawia ich na pierwszym miejscu na świecie z wynikiem lepszym o ponad połowę niż ich najbliższy rywal, Rosja, gdzie przeciętny obywatel wypija zaledwie pięć szklaneczek w tygodniu.

Problem numer jeden: tak naprawdę nie przepadam za piciem. Moja żona też nie. Mówiąc wprost, nie upijamy się, ze względów religijnych i zdrowotnych. Bardzo lubię wyjść wieczorem z paroma kumplami i w ciągu trzech czy czterech godzin wypić ze dwa albo trzy doskonałe piwa, na przykład pale ale, IPA albo copper ale. Pewien koreański dyrektor zapytał mnie raz poirytowany:

– Nie pijesz?

– Piję piwo – odrzekłem.

– Ha! – rzucił pogardliwie.

Niebawem pojąłem, że Koreańczycy nie uważają piwa za alkohol, takiemu wypaczeniu – według norm amerykańskich dorosłych – uległa percepcja w koreańskiej kulturze picia.

Każdy z gości na kolacji powitalnej miał swoją szklaneczkę na soju oraz szklanicę – mniej więcej wielkości umywalki – na piwo. I jedno, i drugie musiało być stale pełne. I regularnie wypijane. Na nowo napełniane. I tak dalej. W Korei za grzeczność uchodzi nalewanie alkoholu towarzyszom przy stole, a dopuszczenie do tego, aby ich szklanki stały puste, dowodzi złych manier. Dolewa się, trzymając butelkę obydwiema rękami albo prawą ręką, gdy lewa tymczasem delikatnie podtrzymuje prawy łokieć. Osoba, której dolewasz drinka, trzyma szklaneczkę z szacunkiem w obu dłoniach, a następnie odwzajemnia się nalewaniem tobie. Wznosząc toast, moi nowi koledzy wołali albo „kanbei”9, co znaczy „Na zdrowie”, albo „uehajo”, czyli tyle co: „No to…” (wedle uznania – „na zdrowie”, „powodzenia w interesach” czy cokolwiek innego).

Już niebawem każdy wołał: „To po jednym!” i wychylał kolejki soju. W miarę przeciągania się powitalnej kolacji, gdy wszyscy robili się coraz bardziej pijani i czerwoni jak burak, pojawiły się warianty „to po jednym”: „miłosny”, kiedy dwóch pijących bierze się pod ręce i zbliżając twarze, wychyla po jednym, albo dowodzenie, że wypiło się całość, poprzez odwrócenie szklaneczki do góry dnem nad własną głową, czy koreańska „bomba”, w Stanach Zjednoczonych określana jako boilermaker, kiedy to wrzuca się szklaneczkę z soju do szklanicy piwa i wypija wszystko razem, a na koniec, przy dopingu kumpli od kieliszka, grzechocze się szklaneczką w szklance dla dowiedzenia, że wszystko zostało opróżnione.

Rej wodził Ben, kierownik mojego zespołu. Pewny siebie, słusznego wzrostu, był jak większość jego rówieśników w Hyundaiu dożywotnim hyundaiowcem i patriotą firmy. „Pierwsza praca, praca ostatnia” – powtarzali wszyscy. Raz, gdy go zapytano, dlaczego lubi pracę w Hyundaiu, Ben odrzekł:

– Jestem dumny, że buduję potęgę Korei.

Ben był mistrzem ceremonii w naszym zespole globalnego PR-u,co się zaś tyczy picia, dla reszty pełnił funkcję troskliwego nauczyciela. Jak wielu Koreańczyków w świecie biznesu, posługiwał się imieniem angielskim, ponieważ Koreańczycy obawiają się, że ich oryginalne imiona są zbyt trudne do wymówienia dla mieszkańców Zachodu. Byliśmy z Benem w podobnym wieku i pomimo kompletnie różnego pochodzenia mieliśmy kilka punktów stycznych, jak choćby rock lat osiemdziesiątych. Jego ukochanym zespołem był Queen.

Do obowiązków Bena jako kierownika zespołu należała realizacja poleceń dyrektorów Hyundaia niezależnie od okoliczności. Wyobraźcie sobie kierowników zespołów niczym sierżantów w armii, wykonujących rozkazy oficera. Jeśli jakiś dyrektor z Hyundaia – w tym przypadku mój szef – nakazuje zorganizowanie kolacji i jest jej gospodarzem, to zadaniem kierownika zespołu jest wykonywanie rozkazów dowódcy. Lecz jest to spojrzenie zachodnie. Z czasem pojąłem, że Ben postrzega siebie jako ojca bądź starszego brata podwładnych ze swojego zespołu. Jego podejście było jednym z wielu przykładów głębokiego wpływu idei konfucjanizmu – de facto koreańskiej religii narodowej – na każdą dziedzinę życia w Korei.

Ben stanowił też sztandarowy przykład koreańskiego swojego chłopa pod jeszcze innym względem: był gireogi appa10, czyli „gęsim tatą”, ponieważ jak samce dzikich gęsi odlatują daleko od gniazd na długie okresy, by zgromadzić pokarm dla rodziny – wedle tutejszej tradycji ludowej – tak koreański gireogi appa rezygnuje z czasu, jaki mógłby spędzać z rodziną, aby zabezpieczyć jej byt, pielęgnując karierę w Hyundaiu. Oznacza to życie na drugim końcu świata, czasami przez całe lata, nieobecność przy narodzinach dzieci, podczas urodzin i długich okresów ich dzieciństwa, jeśli nie liczyć kilku krótkich odwiedzin w ciągu roku – a wszystko po to, aby sprostać zadaniu, które Hyundai mu wyznaczył. Przed laty rodzina Bena pojechała razem z nim do USA, gdzie objął stanowisko w Hyundaiu, i została tam, gdy wezwano go z powrotem do Korei. Wygaszacz ekranu w jego służbowym komputerze pokazywał aktualny czas w strefie, w której mieszkali jego bliscy w Ameryce. Żonę i dzieci widywał raz, dwa razy w roku.

Co się zaś tyczy owego wieczoru, zadaniem Bena było doprowadzenie do picia na potęgę i do hałaśliwej zabawy. Dał niezły popis swoich umiejętności. Nie milkły głośne ryki. Śmiech, przekrzykiwanie się nawzajem, docinki, „uehajo!” wykrzykiwane trzykrotnie podczas toastu ze szczerego serca, bieganie wokół stołu, by dolać komuś soju, zwłaszcza mojemu szefowi, panu Lee – który zachowywał się spokojniej, a mimo to najwyraźniej dobrze się bawił i angażował się we wszystko – traktowano jako wyraz szacunku. Z nieznanej bliżej przyczyny pewna kobieta z naszego zespołu postanowiła okazać nam czułość, radośnie podszczypując nas dwoma palcami niczym krab szczypcami.

W pewnej chwili spytałem Rebekę:

– Widziałaś kiedyś coś podobnego?

Ludzi pijących w taki sposób widywałem ostatnim razem podczas nocy piwnych na Uniwersytecie Wirginii Zachodniej w latach osiemdziesiątych. Ale Rebeka wiedziała, na co się zanosi.

– Pamiętaj – odrzekła – że mieszkałam już w Azji cztery lata.

Rebeka była jednym z tych niewielu młodych Amerykanów, którzy od razu po studiach nie mogą się doczekać wyjazdu z kraju. Nie dlatego, że nie znosiła Ameryki, ale ponieważ się w niej dusiła. Ledwie dorosła, myślała o zamorskich podróżach. Zaraz po ukończeniu college’u znalazła pracę w libańskiej spółce handlowej w Hongkongu, lecz po dwóch latach harców wraz z innymi młodymi i wspaniałymi cudzoziemcami nie była jeszcze gotowa na powrót do domu. Pojechała więc na dwa lata do Sendai w Japonii, gdzie uczyła angielskiego japońskie licealistki, pomysłowo zasypując przepaść kulturową na przykład poprzez namówienie ich do realizacji przedstawienia Pippi Langstrump.

Rebeka zdawała sobie sprawę, że w całej Azji Wschodniej picie to nie tylko rozrywka towarzyska, ale i narzędzie w interesach oraz sposób zacieśniania więzi między pracownikami i partnerami w biznesie. Tak oto prawie, choć niezupełnie, przeszedłem inicjację do kultury koreańskiego pracownika najemnego. Przed rozpoczęciem pracy w Korei wyznawałem wiele typowych dla białych Amerykanów przekonań na temat Azjatów: ciężko pracują, pilnie się uczą, spokojni, zamknięci w sobie. Chętniejsi do pracy w laboratorium czy w orkiestrze niż do polityki lub sportu. Rzeczywiście podczas pierwszego tygodnia w Hyundaiu uderzyła mnie spokojna atmosfera panująca w biurze. Większość pracowników tkwiła za biurkami albo naradzała się po cichutku. Przy biurkach rzadko prowadzono rozmowy niezwiązane z pracą, mało kto się śmiał, nie było też mowy o głośnych pogawędkach z kimś z drugiego końca pokoju, które sprawiały mi taką frajdę w redakcji „The Washington Post”.

I oto nagle w piątkowy wieczór, po pracy, osaczyło mnie kilkanaście koreańskich zwierząt imprezowych. Jakże inaczej niż w Ameryce, gdzie w biurach panuje luźniejsza atmosfera, a kultura pracy i zachowanie poza nią nie różnią się zbytnio. W Korei – jak się przekonałem – w pracy zachowujesz się inaczej, a poza nią inaczej, i często są to zachowania rażąco odmienne.

Gdy już sądziłem, że zgiełk w naszej prywatnej sali osiągnął apogeum, ktoś wcisnął przycisk na stole, wzywając kelnerkę. Domówiono więcej mięsa. Jakiś facet ze szczypcami wniósł następny kubełek rozżarzonych węgli i ustawił go w otworze pośrodku stołu, kelnerka zaś zamocowała ruszt i wyłożyła na niego kolejne surowe kawałki czerwonej polędwicy wołowej, rozkrawając je nożycami na naszych oczach. Skwiercząca wołowina dymiła, rozżarzone węgle przesuwały się niebezpiecznie blisko gołej skóry. Było mnóstwo śmiechu i rozpychania się, a w całej tej wrzawie nie spostrzegłem, że jeden z moich współpracowników wtoczył wózek z dwoma rzędami szklanek: na rzędzie szklanek z piwem wznosił się rząd szklaneczek z soju – każda taka szklaneczka balansowała oparta na krawędziach dwóch szklanek z piwem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: