- nowość
- promocja
- W empik go
Korekta - ebook
Korekta - ebook
Morderstwo bywa tylko kropką nad i
Poświąteczny poniedziałek wita Agatę, redaktorkę pracującą w znanym, warszawskim wydawnictwie... zwłokami prezesa w piwnicy. To wyjątkowo niefortunny zwrot akcji – ta drobna korekta w zespole może przeszkodzić w domykaniu zbliżających się terminów. Pracownikom wydawnictwa nieobce są jednak kryminały, więc na własną rękę angażują się w toczące się śledztwo. Plotkowanie, snucie teorii i próby znalezienia sprawcy od tej pory trafiają na listę ich codziennych obowiązków – cóż, nieoficjalnych, choć prezes nie może już zwrócić im uwagi.
Napięcie rośnie z każdym dniem, a wewnętrzne intrygi oraz konflikty narastają. Każdy pragnie poznać zakończenie tej historii i nikt nie spodziewa się, ile jeszcze plot twistów na nich czeka…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-368-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Główną drogą przez Lipków jechał samochód. Nie było w tym jednak nic dziwnego, tą drogą dość często jeździły samochody. Ten akurat minął skręt na Koczargi po lewej, potem stawy i Osiedle Kampinos i skręcił w prawo, tak jakby chciał dojechać do kościoła. W tym także nie było nic dziwnego – w końcu był Wielki Czwartek i odbywały się właśnie uroczystości zaczynające Triduum Paschalne, a przed kościołem stało wiele samochodów należących do parafian. Ten jednakże minął parking i jechał dalej drogą na Izabelin.
I wtedy dopiero zrobiło się zastanawiająco. Nie wjechał bowiem do lasu, tylko zatrzymał się tuż za cmentarzem na skraju polany, która kiedyś była boiskiem, i czekał. Po chwili z ciemności wynurzył się niski szczupły człowiek, podszedł do samochodu. Bez słowa odebrał kopertę, która ukazała się w oknie od strony kierowcy, i zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Samochód zawrócił i tą samą drogą, którą przyjechał, oddalił się w kierunku Warszawy. Zgodnie z zasadą, że najciemniej jest zawsze pod latarnią, mimo że w pobliżu było około trzystu mieszkańców Lipkowa, Koczarg i pozostałych okolicznych wsi, nikt nie zwrócił na tę scenę uwagi. A szkoda, bo mogło to znacznie ułatwić dochodzenie, które zaczęło się jedenaście dni później, dwadzieścia kilometrów dalej – na warszawskiej Starówce.ROZDZIAŁ 1
Poniedziałki zawsze były najtrudniejsze. Ten dla Agaty Kowalskiej należał do wyjątkowo ciężkich – lało, S7 jak zwykle była zapchana, a świadomość, że to pierwszy dzień po urlopie, nie pomagała. Na sąsiednim pasie robotnicy jadący do pracy na budowach Warszawy wpychali się na lewo starymi volkswagenami z przyczepami. Każdy się spieszył i ten chyba najbardziej zapchany fragment drogi w Europie nie był najprzyjemniejszym miejscem na spędzenie poranka.
Gdyby nie ulewa, uciekłaby na swój ukochany objazd – Kartoflisko. Tę uroczą nazwę wymyśliła jej przyjaciółka, która ten bezcenny objazd odkryła. Niestety w taką pogodę groziło, że na zalanej przez rzeczkę gruntowej drodze spędziłaby cały dzień zakopana po osie w glinie. Na to nie miała ani ochoty, ani czasu. Dlatego stała dalej karnie w korku i starała się nie frustrować. Trochę pomagało myślenie o tym, co zastanie w firmie i co po dwóch tygodniach nieobecności będzie do zrobienia. Zbliżały się terminy oddania kilku książek do druku i mimo że zostawiła wszystko zapięte z jej strony na ostatni guzik, zawsze coś mogło nie pójść zgodnie z planem.
Dzięki myślom związanym z pracą nie zorientowała się nawet, kiedy przejechała Włochy, Dworzec Zachodni i dalej trochę już luźniejszą Warszawę. Łatwo jej było tego nie zauważyć, bo kochała to, co robiła. Od dziesięciu lat pracowała w jednym z warszawskich wydawnictw. Trafiła tam jako dwudziestolatka na wakacyjny staż na drugim roku studiów. I została na kolejnych dziesięć lat. Przez ten czas przeszła przez prawie wszystkie działy, świetnie poznała firmę. Kiedy skończyła z wyróżnieniem studia na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, czekało już na nią stanowisko redaktora w dziale publikacji popularnonaukowych. Po kolejnych pięciu latach ciężkiej pracy i kilku sukcesach została w tym dziale wydawcą. Dzięki temu miała znacznie więcej samodzielności, ale również większą odpowiedzialność. A przede wszystkim teraz to ona zarządzała pracą kilkorga młodych redaktorów pracujących dla niej w różnych regionach kraju.
Wszystkie te powodzenia w pracy zawodowej okupiła niepowodzeniami w życiu prywatnym. Po czterech latach, rok temu, rozpadło się jej małżeństwo z miłością z czasów studiów. Nie wytrzymało próby czasu, jej zdecydowanego charakteru oraz cichych dni fundowanych jej przez męża za każdym razem, kiedy coś było nie po jego myśli. A przy jej zadziornym, nieustępliwym (mąż użyłby słowa „upartym”) charakterze było tak dość często. Pewnego dnia zdobyli się na szczerość i zdecydowali, że lepsze rozstanie niż pewnego dnia czyjeś zwłoki w kuchni. Zgodzili się dosyć łatwo, że przy jej temperamencie byłyby to jego zwłoki. Po rozwodzie on został w mieszkaniu na Mokotowie po jego rodzicach, a ona wprowadziła się do domu pod Warszawą, który odziedziczyła po dziadku. Dzieci, zwierząt ani wspólnego wielkiego majątku nie mieli, co znacznie skróciło i ułatwiło rozwód.
Jeszcze tylko te światła i będę w pracy jakieś dziesięć minut wcześniej – pomyślała. Zostawiła samochód w jednej z osiedlowych uliczek z nadzieją, że także tym razem przemili mieszkańcy dziurawiący obcym opony zostawią jej samochód w spokoju. Po kocich łbach niezbyt wygodnie biegało się na wysokich obcasach, szczególnie w deszczu, ale okazało się (jak prawie zawsze), że dla chcącego nie ma nic trudnego, więc Agacie to nie przeszkadzało. Dotarła co prawda, tak jak przypuszczała, dziesięć minut wcześniej, ale to i tak było już dziesięć po dziewiątej. Oznaczało to, że co najmniej od kilkunastu minut jej szefowa, pani Aldona, dyrektor wydawnicza, siedziała w swoim gabinecie na pierwszym piętrze pałacyku na Starówce i sokolim okiem patrzyła na wszystkich spóźnionych, wchodzących do pracy dziedzińcem. Nie było wątpliwości, że nie omieszka im tego wypomnieć. Nieważne, że będą siedzieć w pracy dłużej niż ustawowe osiem godzin. Ważne, że przyszli później niż ona.
Już widać było bramę na dziedziniec. Agata postanowiła przez nią przemknąć i dobiec jak najszybciej do drzwi wejściowych. Może dzisiaj mnie nie zauważy w tej ulewie – pomyślała przelotnie.
Przeszła przez bramę. I jej oczom ukazał się niecodzienny widok. W normalnych okolicznościach po obu stronach małego dziedzińca pałacu parkowały samochody kadry kierowniczej. Teraz jednak na ich miejscach stały dwa radiowozy, kilka nieznanych samochodów osobowych i jeden złowieszczo czarny volkswagen transporter. Do tego paliły się wszystkie światła na zewnątrz, a przez okna widać było oświetloną reprezentacyjną klatkę schodową.
Co jest? Czyżby przyjechali bez zapowiedzi właściciele? Bo przecież niemożliwe, żeby legenda firmy w postaci szefowej administracji, niezmordowanej Natalki, pozwoliła bez przymusu bezpośredniego zapalić tyle świateł naraz. A może kręcą jakiś film w środku?
Pomyślała samokrytycznie, że nie ma co filozofować, najpewniej dowie się, przekraczając drzwi pałacu, i w związku z tą jakże odkrywczą myślą przyspieszyła znacznie kroku.
Pchnęła ciężkie drzwi wejściowe, pokonała przedsionek, bramki bezpieczeństwa w postaci kolejnych drzwi. I zamiast znaleźć się w zazwyczaj sennym holu wejściowym, znalazła się w istnym domu wariatów.
*
Okazało się, że cała załoga była zgromadzona właśnie tutaj, zamiast rozproszyć się po całym pałacyku. Dopiero teraz było widać, jak wiele osób tu pracowało. Dwa stoliki pod ścianami okupowały najstarsze redaktorki, cicho coś do siebie szepcząc. Reszta siedziała na głównych schodach łagodnym łukiem wiodących na pierwsze piętro oraz na krzesłach, których normalnie tutaj nie było, a teraz wyraźnie zostały przyniesione z pomieszczeń na parterze. Panował niezwykły gwar właściwy dla spotkań wigilijnych. Ale zamiast szumu spokojnych rozmów przerywanych śmiechami i zapachu kapusty z grzybami w holu słychać było w przyciszonych rozmowach niepokój i coś trudnego do określenia, lecz na pewno niezbyt przyjemnego. Z kronikarskiego obowiązku należy zauważyć, że z pewnością nie pachniało również grzybami. Raczej sensacją.
Wrażenie niezwykłości potęgowała obecność dwóch bardzo młodych i bardzo umundurowanych policjantów. Stali przy drzwiach wejściowych po obu stronach holu – od dziedzińca i od ulicy – i wyróżniali się na tle reszty zgromadzonych w korytarzu osób. Głównie tym, że nic nie mówili.
Zbliżyła się do pierwszej grupki, w której rej wodziła sekretarka dyrektor wydawniczej, Monika – kobieta, która wiedziała wszystko, a jeśli czegoś nie wiedziała to tylko dlatego, że to się jeszcze nie wydarzyło.
– Co się tutaj dzieje? – zapytała Agata najbliżej stojącą osobę.
Wszyscy nagle umilkli i spojrzeli na nią trochę nieprzytomnym wzrokiem. W końcu chyba doszli do wniosku, że pyta swój, i Natalka, która stała w samym środku grupki, odezwała się pierwsza:
– A, to ty, Agaciu. – Agata nienawidziła, jak się tak do niej mówiło, ale postanowiła nie reagować, żeby się wreszcie czegoś dowiedzieć. – Mamy trupa.
– Co mamy?
– Nieboszczyka. Nasz prezes opuścił nas w końcu po wielu zapowiedziach. W dość gwałtowny sposób – dodał Piotrek, jeden z redaktorów w dziale Agaty, znany z pokrętnego poczucia humoru i bardzo trafnych spostrzeżeń.
– Jak to? Tak go załamała sytuacja firmy, że aż popełnił samobójstwo? I to tutaj? Coś chrzanicie – powiedziała Agata.
Cały personel zdawał sobie sprawę, że z firmą nie było najlepiej – jak z każdym wydawnictwem w kraju, w którym niewiele osób czytało, a jeszcze mniej kupowało książki. Trochę jednak nie mieściło jej się w głowie, żeby ich czterdziestoletni, przystojny i sprytny szef z tego powodu popełnił samobójstwo.
– Nic nie chrzanimy, nie popełnił samobójstwa. Ktoś mu pomógł opuścić ten padół – odpowiedziała jakoś dziwnie usatysfakcjonowana Monika. Agata przyjrzała jej się. Monika, widząc jej podniesione ze zdziwienia brwi, tylko wzruszyła ramionami.
– Coś się stało, kiedy mnie nie było? – znowu zapytała trochę otumaniona Agata.
– Dużo się stało, święta były – powiedział znowu Piotrek. Każdy, kto pracował w tej firmie dłużej niż rok, wiedział, że w okresie świątecznym stałą tradycją było, że ktoś dostawał wymówienie. Zazwyczaj tuż przed firmową Wigilią oraz w Wielki Czwartek. Agata zrozumiała, że tym razem było tak samo. – Nie mamy już graficznego. Co oznacza, że wszystkie okładki są opóźnione.
– A co, znowu ktoś nie pomyślał, że nic nie robi się samo?
– Właśnie tak. W związku z tym produkcję mamy opóźnioną już o dwa tygodnie, a nasza ulubiona szefowa produkcji nie widzi problemu.
– Świetnie. Czyli na targi majowe mogę nie zdążyć z najważniejszymi tytułami. – Do targów został miesiąc, wiele tytułów ukazywało się tuż przed nimi, żeby w czasie imprezy można się było nimi pochwalić i wykorzystać marketingowo szum medialny. Teraz już wiedziała, że będzie trudno i znowu będzie musiała uruchomić swoje stare kontakty z czasów, kiedy pracowała w dziale produkcji. Było to możliwe, nie straciła nigdy dobrych stosunków z drukarniami cyfrowymi, ale zwiększało koszty tytułów. To zaś wymagało zgody całego kierownictwa. W tym pana prezesa, który właśnie zaczął występować „w charakterze trupa”…
– Zajmę się tym, jak tylko będę mogła. Czy ktoś wie, po co tutaj siedzimy? I jak długo jeszcze? – zapytała zrezygnowana.
– Siedzimy, bo policja sprawdza ślady w całym pałacu, i będziemy siedzieć, dopóki nie skończą. Czyli pewnie cały dzień – odpowiedziała Monika.
Wszyscy wiedzieli, że w tym stwierdzeniu jest niestety dużo racji. Wydawnictwo mieściło się w osiemnastowiecznym pałacyku w kształcie litery H, rozpostartym między dwiema ulicami. Było w nim wiele zakamarków i ukrytych przejść. Potrzeba było wielu lat pracy, żeby je wszystkie znać. I wielu godzin, żeby je wszystkie przejść.
– Podobno latają z psami po wszystkich piętrach i schodach. Zabrali ze sobą Łukaszka jako tego, który najlepiej zna pałac.
Łukaszek był firmową złotą rączką i rzeczywiście najlepiej się orientował w pałacu – pracował w nim od ponad trzydziestu lat. I nie wiadomo dlaczego dla wszystkich był właśnie Łukaszkiem, mimo że miał już dobrze po pięćdziesiątce, siwe włosy i wzrost każący myśleć o koszykówce za każdym razem, jak się go widziało. Przynajmniej Agata tak miała – może dlatego, że jej były mąż był zatwardziałym fanem koszykówki i swego czasu spędzała na meczach długie godziny.
– Nikt nic nie zdecydował, bo nasz wiceprezes jeszcze nie dotarł – dodała jak zawsze świetnie poinformowana Natalka. – Na razie mamy siedzieć i na niego czekać.
– Aha. No dobra, czyli czekamy, nic nie robimy. A po kawę można wyjść? – zapytała Agata z odrobiną nadziei.
– Nie wiemy. Nikt nie próbował – odpowiedział Piotrek.
– Dobrze. To ja zaraz spróbuję, bo mi się trochę nudzi tutaj – powiedziała niecierpliwie.
Wszyscy spojrzeli na nią z ironicznymi uśmieszkami. Zauważyła to i zapytała:
– No co? O co wam chodzi? Nie chcecie kawy?
– Chcemy, chcemy. Dziwimy się, że wytrzymałaś tych pięć minut w bezruchu – odpowiedział zjadliwie Piotrek.
Każdy znał jej temperament i to, że zazwyczaj nie umiała usiedzieć na miejscu dłużej niż kilka minut.
– I oczywiście jesteśmy wzruszeni twoim jakże głębokim przeżywaniem odejścia naszego nieodżałowanego już teraz prezesa. – Nie mógł sobie darować tej uwagi.
Wiedzieli, że nie przepadała za prezesem. Może dlatego, że odrobinę się go bała – uważała, że jest nieprzewidywalny, bez empatii. Zawsze porównywała go do rekina. Twierdziła, że ma takie zimne, niebieskie, zdecydowanie rekinie oczy.
– Jestem do głębi poruszona. Dlatego muszę się wzmocnić dużym cappuccino – orzekła wyniosłym i afektowanym tonem.
– Taa, jasne. – Monika tylko prychnęła.
– Zanim pójdę po tę kawę, powiedzcie mi jeszcze, kto go znalazł? I, na litość boską, gdzie?! – Zakończyła dyskusję o swoim stosunku do śmierci prezesa.
Prawda była taka, że choć za nim nie przepadała, to jednak przejęła się jego śmiercią. Jak śmiercią każdego człowieka, z którym spędzało się dużo czasu. Dla każdego w ich grupce było to oczywiste – tak samo jak to, że w głębi duszy lubiła tego rekina. Co więcej, wszyscy zgromadzeni wiedzieli – czego ona już nie dostrzegała – że on lubił ją znacznie bardziej i wybaczał jej wiele wybuchów jej temperamentu. Ale milczeli. Poznęcają się nad nią trochę później.
– Znalazł go Łukaszek. W piwnicy. Przysypanego kartonami do przeprowadzki – powiedział Piotrek z jakąś dziwną satysfakcją w głosie.
– Co?! Chyba sobie żartujesz?
– Nie, najprawdziwsza prawda. Życie naśladuje sztukę… – dodał filozoficznie.
– Chyba parodiuje – trochę wstrząśnięta powiedziała Agata.
– Jak chcesz. Może być „parodiuje” – zgodził się Piotrek. – W każdym razie fakty są takie, że znalazł go Łukaszek w ostatniej piwnicy, tej należącej do działu reklamy, przygniecionego kartonami.
– To się Danuta ucieszy – stwierdziła Agata.
– A żebyś wiedziała. Już pytała mundurowych, ile z tych kartonów da się odzyskać. A Natalkę, czy krew da się zmyć z tektury – dodała Monika ze złośliwą satysfakcją.
– Zdążyła?
– Zdążyła.
Danuta odpowiadała za sprzedaż. Była osobą znaną ze swojej pilności w pracy oraz męczącego wszystkich zbieractwa. Wszyscy wiedzieli, że trzeba przed nią chować każdy skrawek papieru i zużyte pudełko – inaczej wylądowałoby w jej przepastnej piwnicy. Na nic zdawały się ciągłe uwagi, że za trzy miesiące się wyprowadzają z pałacu, że w nowej siedzibie nie ma piwnic. Jak grochem o ścianę. Dalej znosiła pudełka do piwnicy.
– W takim razie przy tym rodzaju śmierci dziwię się, że to nie ona tam leży. Zamordowana przez Natalkę – dodała Agata.
Natalka spojrzała na nią wzrokiem bazyliszka – to ona jako szefowa administracji prowadziła najwięcej wojen z Danutą. I wszystkie, ku swojej rozpaczy, przegrywała.
– I żebyś widziała miny tych mundurowych. Mam nadzieję, że da się je wyciągnąć z kamer monitoringu – marzycielsko stwierdził Piotrek. – Będzie jak znalazł do firmowego newslettera…
– Ty świnia jednak jesteś – oskarżycielsko powiedziała Monika, która za rzeczony wewnętrzny newsletter odpowiadała.
– Może tak. A może stwierdzam to, co wszyscy myślimy? – Rzucił jej porozumiewawcze spojrzenie. Miał trochę racji. Każdy z nich chętnie by to umieścił w newsletterze. Choćby po to, żeby zobaczyć minę wiceprezesa.
– Tak. Zrób to – tym razem już na poważnie żachnęła się Monika. – Przez wasze głupie pomysły Mikołaj już dwa razy w tym roku groził mi dyscyplinarnym zwolnieniem. Może być do trzech razy sztuka – ostrzegła nie wiadomo kogo.
– E tam, wyślemy Magdę. Pomacha rzęsami i się uda. Znowu – pogodnie i nie bez racji stwierdził Piotrek.
– Odwal się – krótko i twardo powiedziała Magda, sekretarka Mikołaja, która dołączając do grupy, usłyszała ostatnie zdanie.
– Już, już… Nie denerwuj się.
– Ja się nie denerwuję. Po prostu masz się odwalić.
– Co ty taka wzburzona jesteś? – zdziwiła się Natalka.
– Bo szef dzwonił i jak mu powiedziałam, co się tutaj dzieje, to się na mnie wydarł, jakbym to ja była winna.
– Może jesteś – z obłudnym spokojem powiedział znowu Piotrek.
– PIOTRZE!
– Już się naprawdę zamykam.
– A właśnie, jak taki jesteś pełen wspaniałych pomysłów i gotów do działań, idź po tę kawę – zdecydowała Agata, która sobie nagle przypomniała, że brakuje jej ukochanego napoju.
– Jak zwykle…
– Jak zwykle czy nie jak zwykle, najmłodszy jesteś, idź.
– Najmłodszy to po wódkę chodzi…
– To możesz załatwić przy okazji. Tymczasem starsi się naradzą. Jak wrócisz, to być może zagadka będzie rozwiązana, morderca złapany, a my wrócimy do naszych biurek…
*
Mikołaj Skarbek, dyrektor marketingu i sprzedaży oraz wiceprezes Wydawnictwa Revista w jednej osobie, wysiadł z taksówki na Podwalu. Prosto w kałużę. Nie poprawiło to jego złego od samego rana humoru.
Jego matka zawsze powtarzała, że jaki poniedziałek, taki cały tydzień. Aż się bał pomyśleć, co się może jeszcze zdarzyć, gdyby to miała być prawda. O ósmej obudził go telefon od sekretarki z informacją, że w piwnicy pałacyku, w którym mieściła się ich firma, znaleziono zwłoki prezesa i że wszystko wskazuje na to, że ktoś go zamordował. W dodatku okazało się, że w związku z tym wszyscy czekają na Mikołaja zgromadzeni pod przymusem przez policję w głównym holu. Jako że prezes decyzyjny już raczej nie był, a Ewka, drugi wiceprezes, przebywała na jakiejś wyspie na Pacyfiku w podróży poślubnej, był jedynym członkiem zarządu dostępnym i mogącym podejmować decyzje. Te dotyczące przekazywania danych policji, jak również te dotyczące działania firmy. Zdawał sobie także sprawę z tego, że to na niego teraz spadnie obowiązek powiadomienia właścicielki na stałe mieszkającej w Nicei. A za tym wcale nie tęsknił, mimo że bardzo szanował tę dystyngowaną sześćdziesięcioletnią kobietę.
Wiedział też, że w obliczu kłopotów pani Marynika zjawi się natychmiast w Warszawie i przejmie dowodzenie w firmie. To akurat go nie martwiło – martwiło go wszystko to, czym będzie się musiał zająć w najbliższym czasie. Wcale nie dlatego, że był jakimś pierdołowatym mazgajem i bał się odpowiedzialności. Raczej dlatego, że kierowanie firmą, w której nagle zabrakło dwóch z trzech osób zarządzających, nie jest najłatwiejszą sytuacją. Tym bardziej że członkiem zarządu był od niedawna i wielu rzeczy po prostu jeszcze się uczył. Nie do wszystkiego też pan prezes i Ewka chętnie go dopuszczali, czym, delikatnie rzecz ujmując, nie był zachwycony. W końcu odpowiadał za wszystko tak samo jak oni, a miał wrażenie, że znacznie mniej wie. A do tego było to wydawnictwo – czyli cholerny babiniec, ze wszystkimi tego konsekwencjami. I dobrymi, i złymi.
Nie miał wątpliwości, że przez najbliższych kilka dni te wstrętne baby mu nie odpuszczą. Absolutnie nie znaczyło to, że był jakimś antyfeministą – w takiej firmie bardzo szybko oznaczałoby to jakiś nieprzyjemny proces w Sądzie Pracy. Za to wychował się w domu z trzema silnymi kobietami – babcią, matką i siostrą – a to znaczyło, że znał wszystkie kobiece sztuczki. Listę arsenału płci przeciwnej uzupełniał już od dwudziestu lat – od momentu kiedy w wieku szesnastu lat wystrzelił nagle do metra osiemdziesięciu pięciu i wszystkie dziewczyny poza wzrostem nagle dostrzegły jego szczupłą interesującą twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, dołeczkiem w brodzie (tak! taki banał) oraz zielono-niebieskimi oczami, zmieniającymi kolor w zależności od tego, w co się ubrał. Wiedział o tym i wiedzę tę skutecznie wykorzystywał. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj ubrany był w swoją ukochaną czerń. Jedyny jasny akcent stanowiły jego ciemnoblond włosy.
Akurat w ten poniedziałek nie pomagał również w funkcjonowaniu kac gigant po dwóch dniach chlania na Mazurach. Opijał z kolegami ze studiów narodziny syna jego najbliższego przyjaciela. Dlatego telefon od Magdy w środku nocy, czyli o ósmej rano, spowodował lekki wybuch jego niezadowolenia. Bo przy całym chłopięcym wyglądzie i uroku Mikołaj Skarbek miał też temperament i potrafił być złośliwy, tą złośliwością charakterystyczną dla ludzi bardzo inteligentnych…
Przebiegł przez jezdnię, wszedł na dziedziniec. Jego akurat nie zdziwił taki zestaw samochodów poustawianych na kostce. Wziął głęboki oddech i pchnął drzwi.
*
– Rany boskie, ona go zaraz zabije – z uciechą i lekkim niepokojem powiedziała Monika. – Dom wariatów zamiast pełnego grozy miejsca zbrodni.
– Dziwisz się? Czy w tej firmie kiedykolwiek coś odbywało się w zgodzie z ogólnie przyjętymi standardami? – spytała Natalka.
– No nie, nie obrażaj nas. Książki wydajemy w wysokim standardzie. Pełen profesjonalizm. Nie każdy wydawca w tym kraju może tak o sobie powiedzieć – zaprotestowała Agata. – Co do reszty masz rację. Różnie bywa. Ale bądźmy szczerzy, na tym polega urok naszej fabryki.
– Masz rację.
Wszyscy w holu stali z zadartymi głowami i gapili się na schody, na których jak furia pojawiła się dyrektor wydawnicza. O jej charakterze mógł świadczyć fakt, że była jedyną osobą, której udało się pozostać w swoim gabinecie i nie koczować ze wszystkimi w holu. Po schodach uciekał policyjny technik goniony wyraźnie słyszalnym i nie do pomylenia głosem pani dyrektor. Tę właśnie scenę z zajęciem wszyscy oglądali.
– Ty, wypluj te słowa. Jak go zabije, to przez kolejny miesiąc będą ślady zbierać – z niepokojem powiedziała Magda.
Na szczęście schody nie były zbyt długie, technik młody, szybko po nich zbiegł i skrył się w korytarzyku prowadzącym do zejścia do piwnicy. Pani dyrektor zaś zawróciła do swojej jaskini.
– Uff. No to możemy odetchnąć – zza pleców dziewczyn odezwał się Piotrek, który wrócił już z kawą. – No dobra. Ja swoje zrobiłem. Teraz wasza kolej, starszyzno. To kto zabił?
– Nie wiemy – odpowiedziała Agata. – Nic nam nie mówią, ale oni chyba też jeszcze nie wiedzą. Dajmy im chwilę. Główny śledczy się przed nami chowa tak skutecznie, że nie wiemy, czy to policja, czy prokurator, ani nawet który to. Mamy tu siedzieć i czekać na Mikołajka i chłopaków.
– Jezu, ty znowu swoje – westchnęła Magda. – Ostrzegam, on dzisiaj naprawdę ma zły humor i gdyby cię usłyszał…
– Dzień dobry państwu – niespodziewanie za ich plecami odezwał się rzeczony Mikołajek, bez chłopaków, za to z naprawdę złym humorem wypisanym na twarzy.
Magda tylko jęknęła. Reszta przezornie milczała.
– Magda, znajdź mi głównego faceta od śledztwa. Za pięć minut w moim biurze. Kawę poproszę czarną. I aspirynę.
Spojrzał przelotnie na Agatę, minął wszystkich i wszedł na schody.
Ruda wiedźma – pomyślał z wściekłością. Nie znosił, jak robiono sobie żarty z jego imienia albo nazwiska, i Agata dobrze o tym wiedziała – w końcu była jedyną osobą na świecie, która sobie na nie pozwalała.