- W empik go
Korporacja Bezpieczeństwa Cywilnego - ebook
Korporacja Bezpieczeństwa Cywilnego - ebook
Na ujawniony przed trzema laty kontynent Shashali przybywa inspektor Russell Crossfield, by wspomóc oddział Shashalijskiej Kwatery Głównej Korporacji. Poznaje tu Ciela, młodego inspektora, który skrywa szokującą tajemnicę - to jedyny ocalały z zamachu członek rodziny królewskiej, od siedemnastu lat ukrywający się pod nazwiskiem Lankford. Wkrótce okaże się, że wrogów Korporacji jest więcej, niż do tej pory podejrzewano, a organizacja terrorystyczna pod nazwą Jeźdźcy Apokalipsy nie cofnie się przed niczym, by dopaść w końcu ostatniego z rodu władców Nexorimu.
Czy Ciel odnajdzie tych, którzy są odpowiedzialni za tragedię jego rodziny? Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za odzyskanie prawdziwej tożsamości?
Pierwsza część serii Kroniki Shashali.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-686-7 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siódmy kontynent, Shashali, od tysiącleci otaczała bariera ukrywająca go przed światem. O jego istnieniu wiedziała jedynie międzynarodowa organizacja, Korporacja Bezpieczeństwa Cywilnego, której głównym celem jest zapewnienie spokojnego życia osobom o nadprzyrodzonych zdolnościach i ściganie tych, którzy ich nadużywają.
W roku 2013 z nieznanych przyczyn bariera upadła. Chaos wywołany pojawieniem się „nowego” kontynentu Korporacja zażegnała w ciągu zaledwie roku. Wciąż jednak indygo i stigmy budzą kontrowersje.SŁOWNIK
Indygo – określenie na osoby posiadające nadprzyrodzone umiejętności.
Komórki Gavy – komórki warunkujące posiadanie specjalnych umiejętności.
Projekt „Stigma” – ze względu na drastyczny spadek liczby kobiet mieszkańcy Shashali zaczęli obawiać się wyginięcia. Eksperyment miał na celu umożliwić mężczyznom zachodzenie w ciążę. Naukowcom udało się stworzyć wirus, który mutował płód tak, by mężczyźni rodzili się z macicą. Z nieznanych przyczyn zaledwie 35% chłopców miało macicę, przechodzili ruję, ich uroda była wyjątkowo delikatna, a ciała nie osiągały więcej niż 170 cm wzrostu.
Ruja – okres między pierwszym a siódmym dniem miesiąca, gdy stigmy odczuwają wzmożony popęd seksualny, i jedyny czas, gdy mogą zajść w ciążę. Przez wydzielane wówczas hormony wydają się dla otoczenia znacznie atrakcyjniejsze niż normalnie. Pierwsza ruja występuje między 14. a 18. rokiem życia.PROLOG
W chwili, gdy niebo pękło, przeraźliwy krzyk poniósł się po ciemnej komnacie.
Pośród czarnej aksamitnej pościeli w agonii zwijała się drobna, blada postać. Ciało pokrywały wyryte w skórze krwawiące słowa zdające się płonąć żywym ogniem. Zamiast łez po policzkach spływały strugi czarnej mazi.
Nie widział tego, ale wiedział, że niebo pękło.
Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, co tworzą wyryte w ciele litery.
Jedno krótkie słowo.
KŁAMCA
To przez niego pękło niebo.
To jego wina, że wszystkiego nie dopilnował.
Obiecał, przysięgał.
KŁAMCA
Rozbrzmiewał mu w głowie tak bardzo znajomy głos.
Stracili wszystko, by stworzyć niebo.
Zapewniał, że nikt go nie zniszczy.
KŁAMCA
Niebo zaczęło się kruszyć, a jego kawałki przypominały szkło.
Szkło, które zmieniało się w lśniący pył, nim dotknęło ziemi.
A wraz z tym ból nasilał się.
KŁAMCA
Dziś bariera wali się
Chłopiec zanucił łamiącym się od bólu głosem.
Niebo z wolna się rozsypywało.
Znikało.
KŁAMCA
Dziś bariera wali się,
wali się, wali się
Zaśmiał się cichutko, z trudem dźwigając się na rękach. Otarłszy twarz z nieprzestającej płynąć mazi, otworzył oczy. Podciągnął się do wezgłowia łoża i szarpnął zasłonę skrywającą świat zewnętrzny. Za oknem niebo spadało coraz większymi kawałkami.
Dziś bariera wali się,
wali się, wali się.
Dziś bariera zawali się
KŁAMCA KŁAMCA KŁAMCA
KŁAMCA KŁAMCA KŁAMCA
Opadł na skotłowaną pościel i roześmiał się w głos.
W tym śmiechu brakowało wesołości.
To był histeryczny śmiech.
KŁAMCA
Nieba już nie ma.ROZDZIAŁ 1 KREATURA
|BATHILDA|
|wtorek, 9 stycznia 2016 roku|
Dom wyglądał jak wyjęty z horroru. Zbudowany z drewna, z powybijanymi szybami, otoczony pozbawionymi liści drzewami, oświetlony jasnym blaskiem księżyca. Przyprawiał o gęsią skórkę. Brakowało tylko szwendającego się po okolicy mordercy z tasakiem albo piłą mechaniczną.
O tym miejscu krążyło kilka plotek, których starałam się nie słuchać, a które mimo wszystko przedarły się i utkwiły w pamięci.
Podobno właściciel zabił żonę i dwójkę dzieci. Podobno tutejsza mafia w przeszłości pozbywała się w tym miejscu niewygodnych świadków. Podobno podczas niewinnej zabawy w chowanego mała dziewczynka spadła ze schodów i skręciła kark. Podobno samobójcy wybierali ten dom na swój grób.
Podobno, podobno, podobno…
Zwykłe wyssane z palca historyjki. Jedyną prawdą było, że bezdomni próbowali chronić się tu przed zimnem, ale ponieważ okna były powybijane, a ściany nieszczelne, niektórzy zamarzali na śmierć. Choć nie dało się ukryć, że od jakiegoś czasu dochodziło do dziwnych zniknięć. Wśród gimnazjalistów i licealistów ten opuszczony od dekad budynek pełnił rolę idealnego miejsca na organizowanie testów odwagi. Niektórzy wchodzili i słuch po nich ginął. Inni wybiegali z krzykiem, opowiadając bez ładu i składu o dziwnej istocie.
– Cykorek? – zagadnął mój towarzysz.
Spojrzałam na niego. Kiedy dowiedziałam się, że to on będzie moim partnerem, byłam szczęśliwa. Wiedziałam, że jest świetnym policjantem i wiele się od niego nauczę. No i był całkiem przystojny. Ale wystarczyła godzina w jego towarzystwie, żebym diametralnie zmieniła o nim zdanie. Facet był egoistycznym dupkiem, który uważał, że kobieta w policji to co najmniej nieporozumienie. „Kobiety do kuchni i dzieci rodzić” – to pierwsze, co usłyszałam, kiedy zostaliśmy sami. Pracowałam z nim zaledwie od kilku dni, a już zaczynałam się zastanawiać, czy nie powinnam poprosić o przeniesienie albo chociaż przydzielenie kogoś innego.
– Nieszczególny – mruknęłam cicho, wracając wzrokiem do dwupiętrowego domu.
Gdyby nie śnieg, pewnie byłoby jeszcze bardziej przerażająco. Poprawiłam ciepłą kurtkę i przestąpiłam z nogi na nogę. Nie miałam ochoty wchodzić do środka. Nieszczególnie się bałam. Właściwie, mimo strachliwego charakteru, zawsze byłam pierwsza do odwiedzania tego typu miejsc. Problem w tym, że nie ciągnęło mnie do budzenia cuchnących alkoholem i moczem bezdomnych albo sprawdzania, czy potencjalny trup jeszcze oddycha.
– Słyszałem, że grasuje tu duch mordercy – szepnął.
Próbował mnie nastraszyć? Powstrzymałam się od przewrócenia oczami.
– Też słyszałam – westchnęłam. Naprawdę miałam gościa serdecznie dosyć. – Załatwmy to szybko – poprosiłam, ruszając w stronę oblodzonych kamiennych schodów.
Siirila mlasnął językiem, nie kryjąc swojej irytacji na moje słowa. Chyba miał nadzieję, że dam się nastraszyć, a on później będzie miał używanie. Jego niedoczekanie!
Kamień i lód to z pewnością nie najlepsze połączenie. Stopni nie było wiele, ale na każdym z nich musieliśmy uważać, żeby się nie przewrócić. Choć z pewnością lepiej byłoby polecieć do przodu i podeprzeć się rękami, niż do tyłu i rozbić głowę. Na szczęście do drzwi dostaliśmy się bez większych przeszkód. Chłód klamki przebił się przez materiał rękawiczki, przyprawiając o nieprzyjemny dreszcz. Metalowe zawiasy skrzypnęły głośno, gdy pchnęłam podgniły kawałek drewna. Ciemno. Tylko w kilku miejscach przedzierało się mdłe światło księżyca, które nie pozwalało zobaczyć zbyt wiele.
– Idź na piętro, ja rozejrzę się tutaj – rozbrzmiało polecenie.
Skinęłam głową na zgodę. Powoli zaczynałam odczuwać ten znajomy, przyjemny dreszczyk strachu.
– Tylko się nie zgub, bo nie będę cię szukał – dodał. – Nie dość, że kobieta, to jeszcze blondyna. Jakby nikogo normalnego nie mogli mi przydzielić – burczał pod nosem, ale chociaż powiedział to cicho, głos i tak poniósł się po ogromnym holu.
Zacisnęłam zęby, żeby czegoś mu nie odpowiedzieć. Złapałam latarkę, włączyłam ją i szybko zlokalizowałam schody. Starałam się ignorować docinki przełożonego, kiedy wchodziłam po skrzypiących przerażająco, w wielu miejscach dziurawych stopniach, ale nic nie mogłam poradzić na zbierające się w oczach łzy. Ciekawe, czy to on pierwszy się znudzi uprzykrzaniem mi życia, czy może ja się załamię.
Korytarz na piętrze był dość szeroki, pełen pajęczyn na meblach i pod sufitem. Podłogę przykrywał dziurawy dywan, który kiedyś musiał być piękny, a teraz nadawał się jedynie do wyrzucenia. Część drzwi była otwarta, część zamknięta. Pod oknami zebrała się spora warstwa śniegu. Poruszałam się powoli, małymi krokami badając podłogę. Nie chciałam, żeby się czasem pode mną załamała. Nie ważyłam dużo, ale zbyt silny nacisk mógł spowodować pęknięcie desek.
Zajrzałam do każdego z pokojów, ale nigdzie nie natknęłam się na żadnego bezdomnego. Uczucie strachu zanikało, ustępując czemuś w rodzaju rozczarowania. Chyba jednak miałam nadzieję, że nie pofatygujemy się tu na darmo.
Jeszcze jeden i mogłam wracać na dół.
Stanęłam przed jedynymi w miarę trzymającymi się na zawiasach drzwiami. Złapałam klamkę, nacisnęłam, zajrzałam ostrożnie do środka. Duża szafa, komoda, łóżko, dywan. Wyposażenie takie, jak w każdym innym pomieszczeniu. Jedyną różnicą był nieregularny kształt na łóżku. Czyżby jednak bezdomny? Nakierowałam światło latarki w tamtą stronę. Z pewnością człowiek. Ciało miał owinięte ciemnym materiałem naciągniętym na nos. Oddychał głęboko i równomiernie. Spał. Podeszłam do mebla i pochyliłam się nieco. Nie czuć alkoholu. Palcem odchyliłam materiał koca. Chłopak, chyba w moim wieku. Był taki blady! Narkoman? A może wydaje się taki przez sztuczne światło?
Narkoman czy nie, nie można go tak zostawić. Jeszcze zamarznie!
Położyłam dłoń na jego ramieniu i potrząsnęłam delikatnie.
– Obudź się – poprosiłam półgłosem, żeby go czasem nie przestraszyć. Zero reakcji. Ponowiłam próbę.
I znowu.
I znowu.
I znowu.
– Mmm – jęknął w końcu, marszcząc brwi. Zatopił twarz bardziej w koc i dopiero wtedy z trudem uniósł powieki. Zamrugał kilka razy, po czym podniósł na mnie zaspany wzrok.
Zerwał się nagle, a ja odskoczyłam, zaskoczona jego reakcją. Wpatrywaliśmy się w siebie przez dłuższą chwilę, nim w końcu odważyłam się wypuścić wstrzymywane powietrze. Znowu zamrugał, tym razem szybciej, i odetchnął głośno. Jęknął coś po angielsku. Ciężko było to zrozumieć, ale wyraźnie słyszałam pretensję w jego głosie.
– Wybacz – mruknęłam, wciąż trochę zdezorientowana. – Nie możesz tu spać.
Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zorientowałam się, że może nie rozumieć.
– Nie mogę? – zdziwił się. Jednak rozumiał. Przetarł twarz dłońmi i westchnął.
– Dlaczego tu w ogóle przyszedłeś? – spytałam z troską. – Nie lepiej zatrzymać się w jakimś ciepłym miejscu?
– Nie twój interes – burknął.
Nie dałam się zbyć wrogim tonem.
– Mogę wskazać ci najbliższy hotel – zaproponowałam.
Jego ubranie nie wyglądało tragicznie, wręcz przeciwnie. Płaszcz wydawał się dość drogi. Może go okradli? Jeśli tak, powinien to zgłosić, a nie zaszywać się w takim miejscu.
– A możesz wyjść? – zapytał.
Zacisnęłam zęby w złości. Kolejny będzie mną pomiatał!
– Chcesz dostać zapalenia płuc?
Drgnął. Ten argument chyba do niego przemówił. Otworzył usta, ale zamiast słów wydobył się z nich nieprzyjemny kaszel.
– Widzisz? Już nie jesteś pierwszego zdrowia! – zawołałam triumfalnie.
– Coś w tym jest – westchnął niechętnie, gdy już się uspokoił. Mozolnie wygrzebał się z koca, przesunął na brzeg łóżka i opuścił stopy na podłogę. – Gdzie ten hotel?
Trochę grzeczności by nie zaszkodziło.
Otworzyłam usta, by zaproponować, że go zaprowadzę, ale uprzedził mnie mrożący krew w żyłach krzyk dochodzący z parteru. Obejrzałam się przez ramię, jakbym spodziewała się ujrzeć w uchylonych drzwiach źródło tego dźwięku.
– Nie brzmiało dobrze.
Nie mogłam się nie zgodzić. Zagryzłam wargę. Iść tam? Powinnam, ale wolałabym nie ciągnąć za sobą chłopaka. Z drugiej strony zostawiać go tutaj… Cóż, to chyba lepsze wyjście. Kurczę, do tej pory takie sytuacje rozważaliśmy tylko na teorii! W praktyce to dużo trudniejsze!
– Zostań tu – nakazałam w końcu i ruszyłam do drzwi. – Zaraz wrócę – rzuciłam jeszcze, zanim wyszłam na korytarz. Starałam się nie świecić za bardzo przed siebie. To było ryzykowne. W ogóle powinnam zgasić latarkę, ale wtedy sama bym się wystawiła na ewentualne niebezpieczeństwo. Nie, żebym teraz tego nie robiła…
Schody wydawały się skrzypieć głośniej, niż kiedy po nich wchodziłam. Przez kolejny krzyk omal nie wpakowałam stopy w dziurę. Poważnie, jeżeli Siirila próbuje mnie w ten sposób nastraszyć, to mu się udało. I nie daruję mu tego żartu!
Kolejny krzyk.
I kolejny.
I kolejny.
I kolejny.
Każdy coraz słabszy, cichszy. Szybko zaczęły zmieniać się w pojękiwanie i charczenie, jakby ktoś się dławił. Trzymałam się blisko ściany, posuwając w kierunku, z którego dochodziły dźwięki. Zatrzymałam się przy dużym, łukowatym przejściu. Nabrałam głęboko powietrza, powoli je wypuściłam, wyjrzałam zza ściany.
Krzyk, tym razem mój, uwiązł w gardle. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, żeby podczas teorii ktoś pokazywał nam tak okropne zdjęcia. Kończyny boleśnie powykrzywiane, głowa nienaturalnie przekręcona, wnętrzności wylewające się na podłogę, krew…
Dużo krwi…
Zamknęłam oczy.
Gdy je otworzyłam, siedziałam na czymś twardym, a przed sobą miałam szarą ścianę. Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc, co się dzieje. Przecież… byłam w tamtym domu, prawda? Byliśmy. Razem z tym draniem, Siirilą. Rozdzieliliśmy się, znalazłam chłopaka i…
Krzyk. Tamten krzyk… i ciało…
Siirila! To było ciało Siirili!
Na samo wspomnienie robiło mi się niedobrze.
– Bath! – usłyszałam obok siebie. Spojrzałam z zaskoczeniem na starszego kolegę. Nie pamiętałam jego imienia, ale wiedziałam, że nie był szowinistą. Wręcz przeciwnie, ciągle powtarzał, że mamy za mało kobiet w policji. – Nareszcie! Od godziny próbuję do ciebie dotrzeć!
– Co? – Nie rozumiałam. Od godziny? Dlaczego „próbuje”? Czemu jestem na komendzie? Co z Siirilą?
Nie udało mi się zadać żadnego pytania, bo mężczyzna zerwał się z niewygodnego krzesełka, złapał mnie za nadgarstek i pociągnął gdzieś. Jak się okazało, do jednego z pokojów przesłuchań. Zapukał, a po zirytowanym „czego” otworzył drzwi i wciągnął mnie do środka.
– Jackson się obudziła – oznajmił tylko. Poklepał mnie po ramieniu i opuścił pomieszczenie, jakby przebywanie w nim go bolało. I nic dziwnego, bo wzrok podkomisarza Orco zabijał. Słyszałam, że wkurzony robi się strasznie nieprzyjemny i chyba miałam się zaraz o tym przekonać na własnej skórze.
Oprócz mnie i starszego mężczyzny w pokoju była jeszcze jedna osoba – chłopak, którego znalazłam w opuszczonym domu. W jasnym świetle zalewającym pomieszczenie wyglądał jeszcze gorzej. Ciemne włosy sterczały we wszystkie strony, oczy były mocno podkrążone, a twarz chorobliwie blada. Oddychał ciężko, chrapliwie.
– Posterunkowa Jackson – zagrzmiał podkomisarz. Aż przeszedł mnie dreszcz z rodzaju tych nieprzyjemnych.
– Tak? – zapiszczałam. Wyprostowałam się jak struna i zasalutowałam, trochę przestraszona sposobem, w jaki na mnie patrzył. Jakbym była najgorszym z morderców.
– Kto kazał pani zasypiać na służbie?!
– N-nikt, proszę pana! – pisnęłam.
– Więc czemu pani spała?! – Uderzył wielką dłonią w blat biurka.
– Właściwie to nie spała – mruknął niezbyt wyraźnie chłopak, zanim zdążyłam otworzyć usta. Podkomisarz przeniósł na niego mordercze spojrzenie. Miałam wrażenie, że mężczyzna zaraz się na niego rzuci i udusi gołymi rękami.
– Czy ja cię pytałem o zdanie? – warknął. Chłopak westchnął ciężko i odważnie spojrzał mu w oczy.
– Nie spała – powtórzył pewnym siebie, a jednocześnie słabym głosem. Odkaszlnął, by nadać mu siły. – To był szok. Każdy zareagowałby podobnie.
– Ty jakoś nie jesteś w szoku – prychnął.
– Widziałem gorsze rzeczy. W każdym razie, jeśli skończyliśmy, pozwoli pan, że już pójdę. – Wstał, nie czekając na pozwolenie. – Trzeba zająć się tym, co zabiło tamtego gliniarza, a chciałbym się z tym uporać do świtu.
– Wiesz, kto go zabił? – spytałam zaskoczona, opuszczając rękę, którą do tej pory miałam jakby przyklejoną do czoła.
– Czy wiem? – prychnął. – Oczywiście, że wiem!
– Russellu Crossfieldzie! – Podkomisarz również wstał z krzesła. Oparł się dłońmi o biurko i pochylił, wwiercając swoje ciemne oczy w niższego bruneta. – Jeszcze chwilę temu twierdziłeś, że niczego nie widziałeś!
– Bo nie widziałem – powiedział tonem dorosłego, który po raz tysięczny tłumaczy coś dziecku i ma serdecznie dość. – Co nie znaczy, że nie wiem, kto to zrobił. Ale nie ma sensu wam tego tłumaczyć – westchnął, chowając dłonie w kieszenie płaszcza. Ta bezczelna postawa tylko bardziej zirytowała Orco.
– Drażnisz mnie – warknął na niego. – Mów mi tu zaraz, co wiesz, bo cię aresztuję za utrudnianie śledztwa!
– Spróbuj. – Spojrzał na mężczyznę wyzywająco. Chyba był przekonany, że nie trafi do aresztu, chociaż wszystko wskazywało na to, że naczelnik kryminalnego ma ochotę go tam wpakować już w tej chwili, najlepiej z ukręconym łbem.
– Myślisz, że tego nie zrobię, gówniarzu? – Starszy mężczyzna był coraz bardziej wkurzony.
– Myślę, że nie masz prawa tego zrobić – oznajmił Russell, prostując plecy. – Pracuję w Korporacji Bezpieczeństwa Cywilnego.
– Znowu to? – warknął. – Że niby takie chuchro?
– Widzieliście identyfikator – przypomniał. Choć mówił spokojnie, oczy ciskały pioruny. On chyba też miał dosyć tej sytuacji.
– Dam sobie rękę uciąć, że fałszywy.
Chłopak westchnął ciężko.
– Więc zadzwoń do tutejszego oddziału i o mnie zapytaj. Potwierdzą moją wersję.
– Nie omieszkam – zapewnił.
Nie jestem pewna, ile czekaliśmy. Kilka minut? Kilkanaście? Godzinę? Podczas gdy podkomisarz poszedł zadzwonić do Korporacji, ja zostałam z Russellem, żeby przypadkiem nie uciekł. Stałam więc przy drzwiach, obserwując chłopaka, który wbrew temu, co sądziłam, nie wyglądał na zdenerwowanego. Chyba rzeczywiście był tym, za kogo się podawał. Chciałam skorzystać z okazji i lepiej mu się przyjrzeć, ale za każdym razem, gdy na niego zerkałam, napotykałam wrogie, beznamiętne spojrzenie szarych oczu. Choć podkrążone i przekrwione, wydawały się mnie uważnie obserwować. Nie czułam się z tym komfortowo. Przypominał wściekłego psa, który tylko czeka, aż zacznę przed nim uciekać, żeby móc mnie dogonić i wbić ostre zęby w szyję.
– W Korporacji nie pracuje nikt o nazwisku Crossfield – oświadczył wyniosłym tonem podkomisarz, gdy wrócił do pokoju przesłuchań. Russell wytrzeszczył na niego oczy, wyraźnie zaskoczony tą informacją. Zaraz jednak zgrzytnął zębami, zacisnął pięści i przymknął oczy.
– Debile – syknął.
– Spokojnie, nerwy tu… – zaczęłam, ale chłopak spojrzał na mnie w taki sposób, że wolałam się zamknąć.
– Tylko się wygłupiłem, dzwoniąc tam – westchnął podkomisarz. – Nawet nie wiem, czy naprawdę nazywasz się Russell Crossfield. No nic, później to sprawdzimy. Teraz mam lepsze rzeczy do roboty niż zajmowanie się dzieciakiem z fałszywym dowodem tożsamości. Posterunkowa, zajmiesz się nim do mojego powrotu – zwrócił się do mnie.
– Słucham? – zdziwiłam się. Dlaczego miałam go pilnować? Nie jestem niańką!
– Sprzeciw? – warknął. Pokręciłam potulnie głową. – I dobrze. Zabierz go gdzieś, gdzie nie będzie wadził. Najlepiej do aresztu.
– Oczywiście.
|Kilka godzin później|
To z całą pewnością NIE JEST miejsce, w którym nie będzie wadził.
– To… co tu robimy? – spytałam niepewnie, rozglądając się wokół z niepokojem. Staliśmy przed tylnym wejściem do opuszczonego domu, w którym aktualnie krzątało się nie tak mało policjantów.
Ponieważ nie chciałam zostawiać go w zimnej celi, próbowałam zabrać Russella do hotelu i tam z nim zostać, ale kompletnie mnie nie słuchał. Pozostało mi iść za nim, a to zaprowadziło mnie tutaj.
Muszę być bardziej stanowcza.
– Ja? Pracuję. Ty? – Spojrzał na mnie niechętnie. – Wadzisz.
– Wadzę? – powtórzyłam, unosząc brwi w zaskoczeniu.
– Wadzisz. Nie wiń mnie, jeśli podzielisz los pozostałych.
– Co masz na myśli? – Nie zaszkodziłoby, gdyby wyrażał się jaśniej.
Znowu się zamyślił.
– Zobaczysz – mruknął w końcu. Dużo mi to nie powiedziało.
Sięgnął klamki i nacisnął ją, ale drzwi nawet nie drgnęły. Ponowił próbę. Kawałek drewna uparcie tkwił w miejscu, nie mając najmniejszego zamiaru się ruszyć.
– Tędy się chyba nie dostaniemy – zauważyłam, kiedy cofał dłoń.
Jak na komendę drzwi z hukiem wyleciały z zardzewiałych zawiasów. Oniemiała, próbowałam wypatrzyć w ciemności ich zarys. Dopiero po długiej chwili dotarło do mnie, że one nie wyleciały. One zwyczajnie rozleciały się w drzazgi! Tak po prostu!
– Mówisz? – prychnął.
Przeniosłam na niego wzrok. On to zrobił? Jest indygo? Jeśli zrobił coś takiego z kawałkiem drewna… Czy to możliwe, że to on Siirilę…? Nie znam się na tym, ale… ale to możliwe! Możliwe… prawda?
Nie, nie, spokojnie…
Spokojnie, cholera! Nie popadajmy w paranoję!
Zrobił krok do przodu.
I wtedy się zaczęło.
Wołania nakładały się na siebie, co chwila zagłuszane wystrzałami z broni. Czuć w nich było strach, wręcz panikę. Nie mogłam rozróżnić słów. Wiedziałam tylko, że dzieje się coś złego.
Russell ze stoickim spokojem wkroczył do środka. Wydawał się kompletnie niewzruszony docierającymi do nas dźwiękami i tym, co może dziać się wewnątrz. Właściwie nie wiem, dlaczego za nim poszłam. Ciekawość? Być może. Nie potrafiłam racjonalnie myśleć. Zresztą nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić. Wezwać posiłki? Ale nawet nie wiedziałam, co tam się dzieje! Chyba powinnam zorientować się w sytuacji, nawet jeśli było to dość ryzykowne. Szczególnie u boku tego dziwnego chłopaka.
Nie poruszaliśmy się ani wolno, ani szybko. Mimo to przemierzenie ciemnego, szerokiego korytarza zdawało się trwać całą wieczność. W panującym mroku wszystko wyglądało podejrzanie. Zwykłe stare meble brałam za przyklejonego do ściany sprawcę. Prawie co krok dostawałam zawału, szczególnie kiedy mojego towarzysza naszło na kaszlenie. Kilka razy chciałam sięgnąć po latarkę, ale kategorycznie zabronił mi jej używać. Przez to zmuszona byłam trzymać się blisko jego pleców, aby go nie zgubić w ciemności.
Strzałów było coraz mniej. Krzyki i wołania stopniowo cichły, aż kompletnie ustały. Ta cisza była złowroga. Zapowiadała coś strasznego.
Chłopak zatrzymał się tak nagle, że na niego wpadłam. Nic nie powiedział, a ja nie byłam w stanie przeprosić. Głos uwiązł mi w gardle przez to, co wychwyciłam kątem oka.
I niepotrzebnie odwracałam w tamtą stronę twarz.
Staliśmy przy tym samym łukowatym przejściu, przez które zobaczyłam martwego partnera. Ale tym razem było inaczej. Tym razem księżyc dokładnie oświetlał przestronne pomieszczenie, które kiedyś służyło chyba za salon. Tym razem nie leżało tu tylko jedno ciało. Było ich co najmniej kilka. Wszystkie z powykręcanymi kończynami i dziurą w brzuchu, z której wylewały się wnętrzności. Zapach krwi unosił się w powietrzu, przyprawiając o mdłości.
A pośrodku tej masakry coś, o czym wolałabym zapomnieć.
Kreatura – nie potrafiłam inaczej tego ująć.
Pierwsze zauważyłam oczy. Ogromne, czarne, puste, idealnie okrągłe oczy umieszczone w białej twarzy z trójkątną dziurą w miejscu nosa i ostrymi zębami w miejscu ust, z których kapało coś ciemnego. To coś było okropnie chude, jakby szkielet został powleczony jasną, białą wręcz skórą. Wyglądał jak wychudzony bezwłosy pies… A może goły mężczyzna? Coś pomiędzy tymi dwoma.
Obrzydlistwo.
Z trudem powstrzymałam wymioty.
Kreatura zacharczała przeraźliwie.
Russell nadal nie okazywał niczego poza znudzeniem. Obrócił się na pięcie tak, by stanąć do tego czegoś przodem. Zrobił krok przed siebie, jakby nie było w tym czymś niczego nadzwyczajnego. Jakby taki widok był nudną codziennością.
To coś znów zacharczało, by następnie skoczyć w naszą stronę. Przerażonego wrzasku już nie potrafiłam powstrzymać. Cofnęłam się, potknęłam o własne stopy i upadłam, o mały włos nie uderzając głową w ścianę. A on… Ten chudy chłopak o wyglądzie chorego anorektyka włożył dłonie w kieszenie płaszcza i pochylił się odrobinę do przodu. Coś ciemnego, pozbawionego konkretnego kształtu, mignęło mi przed oczami. Po krótkiej chwili kreatura zatrzymała się w powietrzu, a na wysokości jej brzucha pojawiło się coś w rodzaju czarnego kolca. Po sekundzie przebił ją kolejny kolec.
I kolejny.
I kolejny.
I kolejny.
Dziesiątki czarnych kolców, które w ułamku sekundy rozszarpały chude ciało.
Poczułam okropny fetor, który tylko wzmógł uczucie mdłości.
Przełknęłam ciężko ślinę. Chyba nie docierało do mnie to, czego stałam się świadkiem.
Drżącą dłonią sięgnęłam do paska spodni. Chwilę trwało, zanim odczepiłam latarkę, znalazłam przycisk i włączyłam światło.
Nie powinnam była tego robić.
Żółty promień przedarł się między nogami Russella, padając na wykrzywioną w przerażeniu, w połowie rozszarpaną twarz podkomisarza Orco.
Krzyknęłam.
Krzyczałam tak głośno, że było to ogłuszające.
Ale nie potrafiłam przestać.
To było… było…
Zwymiotowałam na służbowy uniform.