- W empik go
Korytarz podziemny "B" - ebook
Korytarz podziemny "B" - ebook
Podczas delegacji w sowieckiej Rosji, Stefan Barczyński - polski inżynier - poznaje Martę, piękną i intrygującą kobietę. Podczas jednego ze spotkań Marta zostaje uprowadzona na oczach Stefana, a on sam dotkliwie pobity.
Próba odnalezienia jej kończy się niepowodzeniem. Po powrocie do Warszawy Stefan spotyka przyjaciela z czasów szkolnych, który właśnie wrócił z Ameryki. Nagle, spokojne dotychczas życie Barczyńskiego, staje się pasmem niewyjaśnionych zdarzeń.
Genialny przedwojenny kryminał, połączenie sensacyjnej intrygi z klimatem Warszawy lat dwudziestych.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-7694-3 |
Rozmiar pliku: | 454 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wkapryśnych drgawkach zamierała jesień. Powietrze nagrzane było jeszcze promieniami słońca, ale od strony rzeki dął chłodny wiatr, dotykał ludzi zimnymi palcami, jakby ich ostrzegał, że wkrótce porozpina na ulicach miasta wiszary mokrych mgieł.
Główna arteria Moskwy, ulica Twerska, pęczniała pod naporem spacerujących. Ludzie szli wolno, bez pośpiechu, jakby chcieli z góry zaznaczyć, że skończyli swój trud i zajęcie i teraz nigdzie im się nie spieszy. Czasem z ogólnej fali odpryskiwały poszczególne grupki, aby zamienić ze sobą kilka słów. Spychano ich szybko na jezdnię, gdzie tworzyli zaporę dla automobilów i pojazdów. Szoferzy i jamszczycy klęli głośno na niesfornych, nie pobudzając ich jednak krzykiem do ostrożności.
W ogóle tłum był osobliwy. Nie tkwiło w nim ani zadowolenie, ani radość. Śmiech dźwięczał tu rzadko, jak coś zupełnie zbędnego i nawet niepożądanego dla życia. Słowa padały tak skąpe, jakby człowiek od człowieka nie pragnął niczego zaczerpnąć. Ulica przypominała nurt głębokiej, czarnej rzeki, której dno pozostaje tajemnicą dla oka ludzkiego.
Posuwałem się równo wraz z rytmem ulicy i czekałem cierpliwie, dokąd mnie fala ludzka zaniesie. Denerwowały mnie tylko krzykliwie ubrane kobiety które zbyt natarczywie patrzyły mi w oczy, starając się ułożyć swoje zniszczone i mocno wymalowane twarze w grymas kokieterii lub tajemniczych obietnic. Czasem wykarminowane usta szeptały mi bezczelnie, wprost do ucha jakieś brutalne słowa. Niekiedy kokieteria ograniczała się do zwykłej zaczepki. Wtedy spazmatycznie chwytały mnie za rękaw palta. Nie odpowiadałem na ataki. Byłem zmęczony. W ciągu ostatnich dni zbyt wiele energii i słów zużyłem dla przekonania referentów sowieckiego „Torgpredu” do precyzyjnych, polskich maszyn rolniczych i ich niskich cen. Pragnąłem teraz godzinę odpocząć i naprędce obliczyć prowizję, którą wypłaci mi w Warszawie firma „Szrajer i Bilski”.
Wreszcie oczy moje oparły się o błyszczące tafle szyb kawiarni Filipowa. Szklany kołowrót u wejścia jednym skrzydłem wyrzucał gości na ulicę, a drugim zagarniał nowych do wnętrza rzęsiście oświetlonego lokalu. Wszedłem. Obok odpoczynku pragnąłem również zabić kilka długich godzin, które dzieliły mnie jeszcze od chwili odejścia pociągu kurierskiego w kierunku Stołpiec.
O tej godzinie kipiał właśnie w kawiarni pełną parą tygiel sowieckiego życia. Kelner wynalazł dla mnie stolik na pograniczu dwóch olbrzymich sal. Zająłem doskonałe stanowisko obserwatora.
Przede mną przesuwał się korowód najrozmaitszych typów ludzkich. Mimo iż dym tytoniowy wgryzał mi się w oczy, matował światła i złocenia sali, z ciekawością przypatrywałem się życiu kawiarni. Obok kolorowych rubaszek i mundurów khaki, na których jaskrawo odcinały się odznaki czerwonej gwiazdy przesuwali się przed moim stołem ludzie w najmodniejszych fasonach ubrań londyńskich. Większość gości stanowiły jednak kobiety. Siedziały przy stolikach, zapraszając wzrokiem mężczyzn do zajęcia obok nich wolnych miejsc. Niektóre krążyły po sali, szukając nerwowo jakiegoś przygodnego towarzystwa. Wrzaskliwy jazz-band głuszył rozmowy. Po kilku minutach doszedłem do przekonania, że tłum ten stanowi dla mnie jakąś obcą i niesympatyczną masę, z którą nie byłbym w stanie zlać się w jedną całość.
Wychyliłem głowę za filar, aby obejrzeć następną salę. Nagle uderzył we mnie ostry zapach egzotycznych perfum. Zapach ten niósł w sobie coś oszałamiającego, coś, co drażniło zmysły, a równocześnie ostrzegało przed niebezpieczeństwem. Wciągnąłem głębiej w nozdrza smugę tych dziwnych perfum, aby móc łatwiej zorientować się, skąd niesamowity zapach we mnie uderza.
I nagle drgnąłem.
Przy moim stoliku siedziała jakaś młoda kobieta. Kapelusz naciśnięty głęboko na oczy przesłaniał jej twarz. Pod osłoną kryzy dostrzegłem jednak jej duże, siwe oczy, które z uporem tkwiły na mojej twarzy. Szyję i plecy nieznajomej otulał kołnierz z drogocennego lisa. Musiała spostrzec moje zdziwienie, bo starała się wytłumaczyć mi swoją obecność:
– Sądziłam, że miejsce obok pana wolne… – powiedziała z chłodną rezerwą. – Jeśli jednak oczekuje pan kogoś…
– Ależ nikogo nie oczekuję – sprostowałem zanadto gorliwie – przeciwnie, cieszę się, że przy moim stoliku obrała pani miejsce…
– Jest pan uprzejmy – przerwała z uśmiechem, odsłaniając równocześnie dwa rzędy białych i wilgotnych zębów.
– I wdzięczny…
– Za co?
– Za to, że przy tej sposobności dowiem się, jak nazywają się perfumy o tak miłym zapachu…
– Zwalniam pana z długu wdzięczności.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że nie powiem.
– Dlaczego?
– Uważam, że kobieta nie powinna zdradzać przed mężczyzną sztuki swego podobania się. Na pewno znudziłaby pana kobieta, która opowiadałaby, ile godzin poświęca na to, aby jedną godzinkę podobać się panu…
Mówiła swobodnie z umiarkowaną kokieterią, ale wyraz jej oczu był ciągle chłodny i tajemniczy. Gdy snop światła wkradł się pod kryzę jej kapelusza, podziwiałem duże, siwe oczy, w których grały wszystkie ognie lamp i kandelabrów kawiarni. Szczupła, blada twarzyczka nieznajomej zdradzała subtelność i inteligencję. Moje spostrzeżenie musiało być natrętne, bo nagle oczy jej zgasły pod osłoną długich rzęs. Jazz-band tłukł zawzięcie _Bubliczki_. Rozmowa z piękną sąsiadką stawała się coraz trudniejsza.
– Razi pana jazz-band? – spytała.
– Głuszy mi dźwięk pani słów…
– Doprawdy? Ja znów szaleję za jazz-bandem. Sprowadzałabym zespoły murzyńskie z najdzikszych okolic Afryki i ustawiałabym je w tej sali.
– Dziwne upodobanie – zauważyłem.
– Bardzo praktyczne.
– Znowu nie rozumiem.
– Oczywiście. Jest pan człowiekiem innego świata. Posiada pan mocny pancerz ochronny…
– Siły czy woli? – spytałem, nie rozumiejąc, dokąd moja sąsiadka zmierza.
– Posiada pan mocny pancerz ochronny w postaci paszportu dyplomatycznego w kieszeni…
– Pani jest jasnowidząca.
– Otóż tacy, jak pan, są u nas uprzywilejowani, choć czasem i to zawodzi… Niech pan spojrzy na te typy ludzkie rozsiane po sali.
Dyskretnym ruchem głowy wskazała mi przyległy stolik. Odwróciłem głowę i spostrzegłem tuż obok siebie człowieka w ciemnym ubraniu. W oczach jego malował się wyraz śmiertelnego znużenia. Gruźlica wyostrzyła mu rysy twarzy, łokcie i palce.
– Wygląda jak senny albo jak człowiek, który patrzy, a nie widzi – zauważyłem.
– Za to słyszy doskonale…
– Szpieg? – spytałem zaintrygowany.
Nie dosłyszałem odpowiedzi. Piękna sąsiadka wyciągnęła z torebki papierośnicę. Chciałem potrzeć zapałkę, aby zapalić jej papierosa. Zaledwie jednak wyciągnąłem rękę ku popielnicy, gdy jazz-band umilkł jak wbity w ziemię. W sali kawiarnianej zapanowała śmiertelna cisza. Słyszałem oddechy sąsiadów. U wejścia ukazał się patrol wojskowy. Komendant stał chwilę niezdecydowany w drzwiach i szukał kogoś oczyma. Nagle uczyniłem dziwne spostrzeżenie: oto człowiek o zmęczonej twarzy podniósł nagle powieki, jego mętne źrenice skierowały się w odległy kąt sali. Patrol ruszył z miejsca. Teraz przekonałem się, że między oczyma nieznajomego a ruchami patrolu istnieje jakby związek telepatyczny. Było widoczne, że gruźlik gałkami ocznymi kieruje ruchami oddziału. Wreszcie żołnierze zatrzymali się przy stole, przy którym siedział jakiś młody człowiek i głośno rozprawiał z towarzyszami. Jeden z żołnierzy przystąpił do stołu, poklepał młodzieńca przyjaźnie po ramieniu, a potem dodał tonem obłudnej serdeczności:
– Towarzyszu wstańcie, oczekują was…
Wezwany zerwał się błyskawicznie z krzesła i spostrzegł niebezpieczeństwo. Na twarzy jego odmalował się wyraz obłędnego strachu. Źrenice młodego człowieka przeszły nagle w mętne szkliwo. Na twarzy zaczęły mu tańczyć jakieś czarne cienie, które skupiły się wreszcie koło drżących ust. W pierwszej chwili uczynił gest, jakby chciał uciekać, szybko jednak zorientował się i zrozumiał, że sytuacja jest beznadziejna. Usunął się z powrotem na krzesło. Żołnierze uderzeniami kolb naganów pomogli mu wstać. Młody człowiek nie stawiał już oporu. Okute kolby ciężkich rewolwerów rozcinały mu skórę, krew zaczęła obficie spływać mu po twarzy. Bez protestu dał się wyprowadzić z sali. Szedł jak na dwóch drewnianych protezach, tylko w drzwiach zesztywniałe nogi załamały się pod ciężarem jego ciała. Zatoczył się, chciał powiedzieć coś do publiczności, ale zaskowyczał tylko jak głuchoniemy. Szybko wypchnięto go za szklany kołowrót.
Zaledwie patrol ze swoim łupem wyszedł na ulicę, jazz-band z jeszcze większą siłą uderzył _Bubliczki_. Moja sąsiadka, która przez cały czas patrzyła z oburzeniem na brutalną scenę, ściskała teraz nerwowo papierośnicę, jakby chciała zamienić ją na broń. Nozdrza jej falowały, jak chrapy podrażnionego zwierzęcia. Potrafiła jednak szybko opanować swoje wzburzenie, bo roześmiała się nagle. Śmiech jej dźwięczał nieszczerze. Tymczasem bezmyślny tłum kawiarniany który przed chwilą zamierał z przerażenia, zwarł się znowu ze sobą. Potoczyła się dalej głośna rozmowa, sztucznie podsycana wesołością. Ludzie ci podobni byli do stada wrzaskliwego ptactwa, które stara się zakrzyczeć fakt, iż drapieżnik porwał spośród nich swoją ofiarę i stadko ich zmniejszyło się o jedno życie.
Długo nie mogłem zdmuchnąć sprzed swoich oczu sceny aresztowania. I mnie zaczął ogarniać zimny lęk, w nogach czułem bezwład. Nerwowy dreszcz przebiegał mi po plecach.
– Towarzyszu – powiedział do niego żołnierz… – pomyślałem z gorzką ironią. Słowa te musiałem wypowiedzieć głośno, bo moja sąsiadka wtrąciła uwagę:
– Jak pan widzi, słowo „towarzysz” jest u nas konieczne. Musi ono zrównoważyć na zewnątrz tę straszną różnicę społeczną, która istnieje tylko u nas, a której nie znają ludzie cywilizowani.
– To straszne – powtarzałem przygnębiony.
– U nas codzienne. Za kilka minut powtórzą tę samą scenę, tylko z kim innym. Czy jazz-band razi pana jeszcze? – spytała ironicznie.
Teraz pragnąłem, aby wszystkie kotły i saksofony ryczały i zagłuszały to, co się wewnątrz mnie działo. Zrozumiałem, że im głośniej i przeraźliwiej orkiestra wybija swój takt, tym mniejsze daje pole szpiegom do podsłuchów. I nagle uczułem się w tym tłumie ludzkim osamotniony i bezbronny. Nie miałem przecież w tej ludnej kawiarni ani jednej przyjaznej duszy, ani jednego znajomego człowieka… Tylko ta sąsiadka, którą poznałem pół godziny temu… Żal, bezsilność i lęk ścisnęły mi gardło. Mieszałem kawę jak automat, wylewając zawartość szklanki na marmur stolika. Zdawało mi się, że patrol powróci jeszcze, aby mnie stąd wyprowadzić. Przecież zdobyłem dziś zamówienie na bardzo poważną sumę… Czerwoni klienci mogą teraz uznać umowę za niekorzystną dla „Torgpreda” i wtedy za jednym zamachem zniweczyć mnie wraz z moimi papierowymi kontraktami.
Pot wystąpił mi na czoło. Czułem gwałtowną potrzebę oddania się komuś w opiekę. Bezwiednie przysunąłem się do swojej towarzyszki.
– Chodźmy stąd – prosiłem i spojrzałem błagalnie w jej piękne oczy.
Spojrzała na mnie zdziwiona, potem na jej drobną twarzyczkę wystąpił uśmiech zadowolenia kobiety, która czuje, że uzyskuje przewagę nad kimś bezradnym. Niemo uścisnęła mi rękę.
Opuściliśmy razem kawiarnię. Tłum spacerujących zmniejszył się już znacznie. Ulica Twerska wyglądała teraz jak koryto wysuszonej rzeki. Na chodnikach walały się wyplute łupki ziaren słonecznika i jakieś kolorowe śmieci. Prąd chłodnego powietrza głaskał moje rozpalone czoło. Po chwili wstydziłem się tych kilku sekund słabości. Nie wiedziałem, jak podjąć rozmowę. Szedłem, milcząc, obok pięknej nieznajomej i patrzyłem, jak jej zgrabne stopy omijały zręcznie śmieci uliczne. Spojrzałem na zegarek. Cztery godziny dzieliły mnie jeszcze od czasu odejścia pociągu w kierunku granicy polskiej. Pragnąłem te cztery godziny spędzić w jakimś lokalu, gdzie panuje powódź światła, kwiatów i muzyki. Zaproponowałem wspólną kolację. Chciałem przywołać auto. Ale piękna nieznajoma ujęła mnie przyjaźnie pod ramię i tłumaczyła, że na powietrzu wyzbędziemy się posmaku lichego dymu tytoniowego kawiarni. Szliśmy w kierunku ulicy Stołecznej. Po drodze starałem się być wesoły i dowcipny. Byłem jednak sztuczny. Słuchała mnie z pozornym zajęciem, ale jej oczy mówiły, że wyczuwa mój niezręczny nastrój.
– Bawi się pani moim zdenerwowaniem? – spytałem zgryźliwie. – nie jestem jednak tak znieczulony, jak wy w Moskwie… Tego rodzaju scena, jak ta przed chwilą, budzi we mnie odrazę…
– Chce pan po prostu zaznaczyć, że jest inny od nas, Azjatów. Zapewniam pana jednak, że wy, mężczyźni, wszędzie jesteście jednakowi i to niezależnie od szerokości i długości geograficznej. Raz grzeszycie nadmiarem odwagi i bezczelnością, a drugi raz drobny wypadek budzi u was lęk i paniczny strach…
Śmiała się, przyciskając moją rękę przyjaźnie do siebie. Czułem, że z ciała jej spływa na mnie jakieś miłe, opiekuńcze ciepło. Podążałem za tym ciepłem, nie zdając sobie nawet sprawy, dokąd ona mnie prowadzi. Szedłem obok niej z tak wielkim zaufaniem, z jakim idzie dziecko przy sukni matki.
Tymczasem ulice Moskwy rozmazywały się w moich czach w obojętne tło. Po chwili skręciliśmy w jasno oświetloną przecznicę. W głębi uliczki rysowała się fasada małego pałacyku, oświeconego Potiomkinowskimi lampami. Nad pałacykiem mienił się napis „Eldorado de Moscou”. Pomysłowo ułożone żarówki drgały jak taniec klejnotów. Tłumaczyła, że „Eldorado” należy do najelegantszych lokalów sowieckiej stolicy, że jest to rodzaj nietykalnej oazy, dokąd nie docierają macki GPU ze względu na wielką ilość gości zagranicznych.
Spieszyłem się, aby jak najprędzej wejść do lokalu. Wygalonowany Murzyn otworzył przed nami drzwi wytwornego przybytku. Zdawało mi się, że przekroczyłem próg innego świata. Westybul przyjemnie głaskał oczy. Barokowe poręcze klatki schodowej, puszysty dywan, palmy i służba w purpurze przypominały wytworne kluby Londynu.
– Dokąd państwo życzą sobie wejść? – spytał łamaną francuszczyzną _maître d’etablissement._ – Na parterze znajdują się gabinety gry, na piętrze sala kabaretowa, restauracja i dancing.
Nie zaciekawiały mnie salony gry. Weszliśmy na pierwsze piętro. W tej chwili rozpoczynał się program. Na scenie ustawiony był olbrzymi kryształowy basen w kształcie wazy greckiej. Kilka doskonale zbudowanych dziewcząt w kolorowych czepkach i szczupłych, przezroczystych kostiumach kąpielowych produkowało się ewolucjami pływackimi. Reflektory zmieniały barwę wody. Basen przechodził całą gamę kolorów od zielonego szmaragdu, aż po czerwony; i wtedy zdawało się, że olbrzymi kryształ wypełniony jest krwią albo płynnym rubinem. Potem szły jedne za drugimi ewolucje taneczne girlsów i pojedynczych tancerek. Program imponował bogactwem wystawy, pięknem nagich ciał kobiecych i bezceremonialnością ruchów. Straciłem wreszcie poczucie rzeczywistości. Zdawało mi się, że jestem nad Sekwaną w egzotycznym Maldoror czy Inn. Czułem się dobrze i bezpiecznie.
W czasie przerwy moja towarzyszka pociągnęła mnie do sali restauracyjnej. Byłem jej wdzięczny, bo głód drażnił mi żołądek.
Sala restauracyjna zbudowana była w kształcie wnętrza różowej muszli. Kolorowe lampki na ścianach lśniły jak drogie kamienie wbite w lśniący jedwab. Chłopcy w białych mundurkach toczyli szklane wózki z kubełkami wina szampańskiego i zakąskami. Sala wypełniona była publicznością. Tu jednak muzyka nie głuszyła rozmów i rubasznego śmiechu rosyjskiego. Z ukrycia padały tony _Tango milonga_.
Zajęliśmy miejsca w odosobnionej loży. Kelner podał nam spis potraw i win. Ceny na karcie wskazywały, że moskiewskie „Eldorado” jest chyba najdroższym lokalem na świecie. Zamówiłem kolację.
– Zadowolony pan ze swej przewodniczki? – spytała moja wybawicielka.
Wyraziłem niemą podziękę, składając na jej ręce gorący pocałunek.
– Chciałbym jednak wiedzieć, komu zawdzięczam wybawienie z piekła Filipowa? – spytałem.
– Ach, prawda – śmiała się. – Pragnie pan usłyszeć moje nazwisko?
– Wystarczy imię…
– Widocznie zdołał pan już przekonać się, że im gorsze w Moskwie nazwisko, tym więcej uprzywilejowane. Proszę mnie nazywać Martą.
Szeptem powtórzyłem jej imię. I nagle jakaś tkliwość zabrzmiała w moim głosie.
Usłyszała mój szept. Źrenice jej rozszerzyły się nagle, jakby chciała mnie dokładniej i lepiej zobaczyć.
– Naturalnie, miał pan kiedyś kochankę o podobnym imieniu?
– Nie miałem. Dopiero dziś poznałem Martę i…
Nie dokończyłem zdania. Wstydziłem się wymówić słowo: miłość, tak bardzo nie harmonizowałoby ono z moimi siwymi skroniami i czasem naszej znajomości.
– I? – nalegała.
– I nadzieję popełnienia dziś oszałamiającego grzechu…
– Zbyt szybko powraca pan do równowagi – rzuciła tonem zawodu.
Chciałem poprawić niezręczność, ale przeszkodził mi kelner nagłym wejściem do loży.
Gdy boy ustawił zamówione potrawy i wina, zrodziła się w mojej głowie myśl, że Marta musi pochodzić z arystokratycznego rodu rosyjskiego, który rewolucja wyrzuciła z bram pałacu w uliczne błoto. Patrzyłem na jej wąskie, rasowe ręce i smukłe ramiona, które zdawały się potwierdzać moje domysły. Ogarnęła mnie litość:
– Marto, czy nie chciałaby pani opowiedzieć mi coś o sobie… – prosiłem.
– Coś o jakimś oficerze gwardii, który mnie zdradziecko uwiódł lub o nielitościwych rodzicach, którzy nie mogli przebaczyć… – roześmiała się cynicznie. – Widocznie nie znudziły pana jeszcze te wzruszające bajki dziewcząt ulicznych…
W słowach Marty tkwił cynizm, ale i gorycz. Drgnąłem boleśnie.
– Sądziłem, że ma pani własną i to ciekawą historię…
– Jeśli ją mam, to głęboko ukrytą przed oczyma ludzi.
– Niech mi pani wybaczy. Ośmieliłem się prosić o garsteczkę zwierzeń tylko dlatego, iż przez chwilę zdawało mi się, że znam panią nie kilka godzin, ale lata całe. Coś dziwnego przeżywam w tej chwili, tak, jakbym gdzieś, kiedyś panią znał, żył z nią w przyjaźni, a od dziś dopiero, po długim niewidzeniu z panią przyjaźń znowu odnowił. Może jestem śmieszny. Ale doprawdy boję się teraz spojrzeć na zegarek, aby mi nie przypomniał odejścia pociągu i naszego rozstania… A ten moment rozstania będzie dla mnie bardziej przykry, aniżeli pani przypuszcza. I gdyby nie obawa śmieszności, zaproponowałbym pani, aby wraz ze mną opuściła Moskwę. to miasto tragicznych niespodzianek i niepewności jutra. Niech pani będzie przekonana, że poza Rosją kończy się chłód i zimnica serc ludzkich. Widocznie tu zgasiliście w swoich sercach uczucie, a takie życie to piekło. Patrzę na nie od kilku dni. Widziałem dziś u Filipowa podły akt przemocy. Przypomniało mi się coś z ciemnych odmętów średniowiecza. Pani nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że u was zbudowano jakiś rezerwat ludzi skazanych na śmierć, na których Europa patrzy przez szkła, jak w dawnym panoptikum. W drodze do „Eldorado” pytała mnie pani, po co tu przyjechałem… Otóż przyjechałem, aby zarobić pieniądze, a gorączka zarobku pcha ludzi nawet w objęcia białej śmierci na Alaskę…
Nie mogłem opanować nerwów. Z ust moich padały coraz bardziej gorączkowe słowa i prośby. Nie hamowałem ich pędu, wierzyłem głęboko, iż wszystko, co mówię, jest prawdą. Tylko zbyt gwałtownie odsłaniałem moją duszę. Patrzyła zdumiona.
– Widzę w oczach pani lęk i niedowierzanie – mówiłem gorączkowo dalej. – Może budzi się w pani podejrzenie, iż mózg mój niezbyt dobrze funkcjonuje. Otóż zapewniam panią, że jestem zupełnie przytomny. Wobec kobiet byłem zawsze powściągliwy. Najpiękniejsze budziły zawsze we mnie chłodne refleksje. I dlatego do dziś dnia nie mam towarzyszki życia. Wystarczyły mi po prostu miłostki zamiast miłości i kochanki zamiast żony… – urwałem nagle w obawie, że dalsze słowa doprowadzą mnie już do wyznań miłosnych. Stchórzyłem.
A Marta patrzyła na mnie zdziwiona, widocznie chciała się przekonać, czy nie zawarła znajomości z wariatem, któremu wystarczą dwie godziny rozmowy do oświadczyn miłosnych. Fakt jednak, że stchórzyłem, uspokoił ją co do stanu mojej poczytalności. Położyła mi rękę na ramieniu.
– A co dalej? – spytała.
Gdy milczałem, roześmiała się tak serdecznie i swobodnie, jakby chciała dopowiedzieć:
– Dobrze przyjacielu, żeś się zbyt daleko nie zapędził, byłoby to dla ciebie zanadto kłopotliwe.
Potem zręcznie zmieniła temat rozmowy. Nieznacznie wskazywała mi poszczególne osoby na sali. Znała dokładnie nazwiska stałych gości „Eldorado”. Byli to albo przedstawiciele państw obcych przy rządzie sowieckim, albo reprezentanci wielkiego przemysłu zagranicznego, których podobnie, jak i mnie, zapędził interes do miasta tysiąca wież i dzwonów. Siedzieli przeważnie w towarzystwie dorywczych przyjaciółek. Marta dokładnie wiedziała, po kim odziedziczyli te bardzo strojne i jeszcze bardziej wymalowane kobiety.
– Ta smukła brunetka o twarzy biblijnej Ruth była dawniej przyjaciółką komisarza oświaty – tłumaczyła. – Po jakimś czasie jej płomienne oczy wypatrzyły miejsce ukrycia pewnej części klejnotów carskich w Aleksandrowskim muzeum. Jednego dnia sejf został opróżniony. Oczywiście woźni zostali rozstrzelani. W rok potem zaginione klejnoty zauważono u niej na balu w Kremlu, tylko oprawne w inne złoto. Zrobił się przykry skandal.
– To trudno, można równocześnie kochać i komisarza bolszewickiego wraz z jego ideą, i carskie klejnoty – odparłem ubawiony pogardliwym wzrokiem, jakim Marta mierzyła piękną Żydówkę.
– Pożądania te w Moskwie są najczęściej nierozdzielne. Aby uzyskać brylanty, musi się wziąć jako dodatek komisarza.
Spojrzałem niedyskretnie na palce i szyję Marty. Nie miała na sobie ani jednego cennego kamienia, tylko wąskie paznokcie błyszczały jak agaty. Spostrzegła mój badawczy wzrok i roześmiała się głośno:
– Widzę, iż po klejnotach stara się pan poznać, ilu miałam wpływowych kochanków. Zawodna próba…
Nalałem wino w kieliszki. Złoty płyn pienił się jak nastrój sali. Pod wpływem jazz-bandu i szampana temperatura zabawy w „Eldorado” zaczęła być coraz wyższa. Dwie tancerki ulokowały się już na kolanach swoich wielbicieli, a jakiś podstarzały dyplomata coraz namiętniej przyciskał w tańcu bohaterkę Aleksandrowskiego muzeum. Perfumy Marty niepokoiły moje zmysły. Zauważyłem teraz jej mały, kształtny biust, który dyskretnie poruszał się pod jedwabiem. Poprosiłem, aby ze mną zatańczyła.
Na błyszczących parkietach dancingu przekonałem się, że moja towarzyszka jest znakomitą tancerką. Przeginała się miękko w moich objęciach, rozprężając mięśnie smukłego ciała. Tańczyliśmy tak zgodnie i rytmicznie, że wkrótce zaczęto na nas zwracać uwagę. Marta była dumna z siebie i swego partnera. Poddawała coraz bardziej gibkie ciało w przód, jakby oddawała się bez zastrzeżeń na łaskę moich ramion. Piłem oddech jej małych, namiętnych ust. Zapach jej mocnych perfum i ciała gasił we mnie świadomość, gdzie się znajduję. Nagle muzyka głośnym akordem zakończyła tango. Na sali zajaśniały lampy. Zdawało mi się, że ktoś brutalnie przerwał mi zmysłowy sen. Krew uderzała mi w skronie. W głowie czułem zamęt.
Marta pociągnęła mnie z powrotem do ustronnej loży. Usiedliśmy obok siebie. Zrozumiałem, że tych kilka minut, które przetrwaliśmy we wspólnym uścisku, zbliżyły nas do siebie. Wyciągnąłem rękę, aby poszukać jej palców. Spostrzegła mój ruch i podała mi rękę. Lekko przyciągnęła mnie ku sobie. Wtedy ująłem ją mocno w ramiona i przycisnąłem usta do jej ust. Odpowiedziała długim, drapieżnym pocałunkiem. Przestałem być panem swoich nerwów i ruchów. Ręce moje błądziły po gładkim jedwabiu jej sukni, szukając gorączkowo ciała Marty. Zdołała na chwilę oswobodzić ramię z mojego uścisku. Nacisnęła ukrytą sprężynę w parapecie loży. Delikatna jak mgła zasłona oddzieliła nas od roztańczonej sali.
Nagle prąd zimnego powietrza dotknął mojej twarzy. Marta błyskawicznie odsunęła się ode mnie. Spojrzeliśmy ku wejściu.
Drzwi naszej loży były otwarte. Przede mną stał jakiś mały, zgarbiony człowiek. Na długiej, piegowatej twarzy błyszczały małe, chytre ślepia. W rachitycznie wykrzywionych palcach trzymał jakiś zielony przedmiot, który podsuwał mi przed oczy.
– _Kupitie etu rieznuju, kitajskuju rabotu_… – prosił, odsłaniając w chytrym uśmiechu rzadkie, spróchniałe zęby.
Ogarnął mnie straszny gniew. Chciałem pięścią uderzyć w bezczelną twarz intruza, ale Marta chwyciła mnie porozumiewawczo za rękę. Zrozumiałem. Sięgnąłem do kieszeni po banknot i z pasją rzuciłem go na ziemię. Rachityczna ręka chwyciła błyskawicznie pieniądz. Na stole została zielona figurka chińskiego bonzy. Mongolska głowa chińczyka chwiała się ustawicznie pod naciskiem ruchomej sprężyny.
– Jakim prawem ten człowiek wszedł do naszej loży? – spytałem zduszonym od gniewu głosem.
Marta wzruszyła ramionami, widziałem jednak, że w oczach jej również grały ognie nienawiści.
Ale nastrój prysł. Obydwoje zrozumieliśmy, że ani minuty dłużej nie pozostaniemy w „Eldorado”. Zawołałem kelnera i wyrównałem rachunek. Za chwilę odebraliśmy nasze okrycia w garderobie barokowego westybulu.
Gdy podawałem Marcie płaszcz, przytuliła do mnie rozgorączkowaną twarz.
– Chyba dziś jeszcze nie wyjedziesz? – prosiła.
– Dlaczego?
– Bo teraz ja znów nie chcę rozstawać się z tobą…
Podziękowałem oczyma, ująłem ją pod ramię i wyszliśmy razem na ulicę.
Przed Eldorado stał długi wąż prywatnych samochodów i dorożek automobilowych. W silnym refleksie świateł reklamowych błyszczały jak kwadratowe lustra wspaniałe limuzyny Hispano-Suiza, Essex i Mercedes. Na chłodnicach samochodów powiewały chorągiewki państw zagranicznych. W rząd luksusowych wozów wplatały się ciężkie, odrapane samochody styryjskie z czerwoną gwiazdą; były to urzędowe wozy dostojników bolszewickich.
Wynalazłem bardziej czystą dorożkę i kładłem już rękę na klamce drzwiczek, aby przepuścić Martę do wnętrza samochodu, gdy z bocznej uliczki wytoczył się ciężki automobil, oślepiając nas bezczelnie mocnymi reflektorami. Warkot motoru uderzał groźnym pomrukiem w tunel ulicy. Samochód zatrzymał się tuż przed nami, wypuszczając z dymnika kłęby ciemnego dymu benzynowego. Z samochodu wyskoczyło kilku sołdatów. Trzech zagrodziło nam drogę. Nagle jeden z nich błyskawicznie podszedł do Marty i położył swoją ciężką łapę na jej ramieniu.
– Chodź z nami, tam już czekają… – zaśmiał się drwiąco.
Marta, jak osaczony zwierz, wyrwała się z uścisku i pod wrażeniem obłędnego lęku zaczęła uciekać po asfalcie jezdni. Sołdaci rzucili się w pogoń za nią. Za kilka sekund doleciał do mnie z ciemnej ulicy rozpaczliwy głos mojej towarzyszki. Wzywała mnie na ratunek. Pobiegłem w kierunku, skąd wołanie o ratunek dochodziło i zobaczyłem, jak kilka silnych ramion dusiło krzyk bezbronnej kobiety w mocnym uścisku swoich brutalnych rąk.
Rzuciłem się na pomoc. Szarpałem twarde szynele żołnierskie, uderzałem na oślep. Ale mocny cios pięści powalił mnie na bruk. Kilka podkutych butów zaczęło mnie kopać i wciskać w jezdnię. Ostry ból przeszywał mi piersi i stawy. Osłabłem. Widziałem tylko jak przez mgłę, iż omdlałą Martę wrzucono do wnętrza samochodu. W ostatniej chwili zdołałem jednak wydobyć z siebie resztkę sił. Powstałem na nogi. Tymczasem samochód ruszył szybko w kierunku miasta. Biegłem, chcąc wyrwać ofiarę z rąk zbirów, ale w piersiach zabrakło mi oddechu. Oparłem się o mur kamienicy i przycisnąłem rękę do skrwawionej twarzy. Czerwone światełko samochodu znikło właśnie na zakręcie.
Powlokłem się do hotelu.II
Straciłem chęć życia. Nie wiem, ile dni dzieliło mnie już od pamiętnego wieczoru w „Eldorado”. Zostałem w Moskwie. Moje interesy handlowe wydawały mi się teraz śmiesznie nikłe, a mój zamiar wyjazdu do Warszawy niedorzeczny. Nie mogła mnie przekonać nawet groza odpowiedzialności za przekroczenie terminu pozwolenia pobytu na terenie Rosji. Wszystkie moje sprawy życia pchnięte zostały gdzieś w sam tył komórek mózgowych, a na front myślenia wybiła się kobieta, którą tak brutalnie wyrwano z objęć moich. W nocy rozpętane zmysły wystukiwały mi w skroniach dalszy ciąg pamiętnego wieczoru. Wiłem się w gorączce nieukojonych pożądań, a rano w banalne motywy tapety hotelowej wplatała się twarz Marty, jej siwe oczy wzywały ratunku. Zrywałem się z pomiętej pościeli, ubierałem się jak lunatyk i bez śniadania wybiegałem na miasto.
A tymczasem Moskwa zmieniała swój wygląd. Mgły spowiły ulice, strugi zimnego deszczu poczerniły twarze kamienic. Jesienna szaruga potęgowała tylko mój żal i przygnębienie. Miałem wrażenie, że zgniły dzień wlewa w moje wnętrze część błota ulicy. Otrząsałem się ze wstrętu i chłodu, a mimo to, nieludzko zmęczony, obłocony, przerzucałem się z dorożek samochodowych i autobusów w tramwaje w rozpaczliwym poszukiwaniu tej władzy, na której rozkaz aresztowano Martę. Godzinami przesiadywałem w przedpokojach dygnitarzy. Wszędzie przyjmowano mnie z delikatną pobłażliwością, z jaką przyjmuje się zwykle wariatów.
– Jak to? Nie zna pan nawet nazwiska dziewczyny?
– Oczywiście nie znam – odpowiadałem szczerze. – Wymieniła mi tylko imię – jąkałem się jak człowiek przyłapany na złym uczynku.
– I za tak przelotną znajomą ugania się pan w taką pogodę? – mówili, patrząc z politowaniem na moje opuchłe od wilgoci palto i powykrzywiane od lepkiego błota i całodziennej lataniny warszawskie lakierki.
Rozumiałem, że jestem śmieszny, ale nie ustawałem ani przez chwilę w staraniach uwolnienia Marty z rąk zbirów.
Byłem w osławionym GPU przy Wielkiej Łubiance, wkręciłem się za pomocą łapówki do kancelarii więzienia na Tagance, godzinami wyczekiwałem swej kolejki przed średniowieczną bramą Butyrskiej kaźni. Rozpaczliwym sprytem wcisnąłem się nawet do wywiadu wojskowego przy Miaśnickich Wrotach. Niestety, nikt nie mógł mi udzielić żadnej wiadomości. W ten sposób razem ze światłem dnia gasła we mnie nadzieja zobaczenia kiedykolwiek w życiu mojej przygodnej towarzyszki. Ale ze świtem nadzieja znów się budziła i nie wiem, ile dni to wszystko trwało…
Jednego dnia o świcie zbudziło mnie silne dobijanie się do drzwi hotelowych. Kołatała jakaś mocno zniecierpliwiona ręka. Zaledwie przekręciłem zatrzask, wszedł portier z żołnierzem.
– Wy Stefan Władymirowicz Barczyński? – spytał żołnierz, świdrując mnie groźnie oczyma.
Potwierdziłem tonem niewysłowionej radości. Zdawało mi się bowiem, że człowiek ten przynosi jakąś pocieszającą wiadomość zza murów więzienia. Sołdat zażądał okazania paszportu. Zdziwił się, że przekroczyłem samowolnie termin pobytu.
– Czy rozumie pan, co to znaczy, jeśli ktoś sam sobie udziela pozwolenia pobytu w Moskwie?
– Znaczy, że ma jeszcze pilne sprawy do załatwienia.
– Myli się pan, my inaczej rozumujemy – oświadczył tonem przestrogi. – W ciągu godziny musi się pan zgłosić w komisariacie miejskim, jeśli nie chce pan przedłużyć swego pobytu u nas przynajmniej o… kilka lat.
Dotknęły mnie chłodne palce rzeczywistości. Zrozumiałem niebezpieczeństwo. Przed upływem godziny opuściłem hotel, aby udać się do komisariatu. Gdy byłem na ulicy, wybiegł za mną boy i wręczył mi kopertę z urzędową pieczęcią.
– Depesza dla pana!
Rozerwałem kopertę. Firma „Bilski i Szrajer” wzywała mnie do natychmiastowego powrotu.
Komisarz okręgowy przyjął mnie stekiem obraźliwych wyzwisk i pogróżek. Jego mongolskie usta wyrzucały pod moim adresem rozmaite obietnice, jak stawienie mnie pod mur lub wygnanie na Sołowieckie Wyspy. Patrzyłem zdziwiony na opuchłą od pijaństwa twarz i na olbrzymi rewolwer Colta, który groźnie spoczywał na biurku.
– Jakim prawem pozostał pan w Moskwie? – syczał komisarz, bijąc pięścią po zniszczonym biurku.
Postanowiłem mówić prawdę. Opowiedziałem mu szczerze wszystkie przeżycia ostatnich dni. Spowiedź ta przyniosła mi ulgę. Jestem człowiekiem otwartym i nic mnie tak nie męczy i nie trawi, jak konieczność tłumienia w sobie wrażeń. Dlatego też z radością otworzyłem przed tym osobliwym powiernikiem swoją duszę. W miarę opowiadania opuchła twarz komisarza układała się w fałdy zdziwienia.
– Pan nie kpi? – spytał.
– Po cóż miałbym kpić z pana…
– W takim razie pan jest…
– Romantyk – dokończyłem.
– Niech będzie romantyk, u nas takich ludzi nazywają inaczej. Ale teraz radzę _naplewat_ na dziewczynę i nie ryzykować zdrowego karku.
Wreszcie przedłużył mi paszport, ale na odchodne rzucił pogróżkę:
– Gdyby mi doniesiono, że choć godzinę dłużej pozostał pan w Moskwie, wtedy inaczej będziemy rozmawiać.
Czułem jednak, że w głosie komisarza brzmiała nuta życzliwości.
Nie było innej rady, musiałem opuścić miasto. Ale po wyjściu z komisariatu chwycił mnie dławiący żal. Wstydziłem się teraz tych subtelnych obrazów, jakie malowałem przed pijanicą.
Nie wiem, w jaki sposób znalazłem się na Milutyńskim. Wstąpiłem w mury ogołoconego i obdartego przez bolszewików kościoła katolickiego. Nie modliłem się, bo żal głuszył wszystkie uczucia. Patrzyłem ze łzami w oczach na okropne wyrwy w murach. Ręka bolszewików ograbiła kościół z tablic marmurowych, z figur świętych, nawet z ołtarzy. Czerwone cegły przeglądały jak rany przez piękne malowidła. Z głębi ograbionego prezbiterium biła straszliwa pustka. A jednak nie wypędzono stąd Boga. Na mokrych od błota flizach klęcząło kilka straszliwie wynędzniałych postaci. Zmęczone oczy spoczywały na miejscu, gdzie dawniej stał ołtarz. Oczekiwały stamtąd zbawienia duszy i ocalenia ciała. Tu zrozumiałem dopiero, iż Bóg nie mieści się tylko w ołtarzu, ale w duszach wiernych. Ukląkłem obok tych ludzi okrytych łachmanami, a z moich ust wydobyła się po wielu latach pierwsza bezładna prośba do Boga.
Potem wstałem szybko z klęczek i bezmyślnie zapuściłem się w czeluście nieznanych ulic. Zmęczone nogi zaniosły mnie na Twerską. Nie mogłem oprzeć się pokusie i wszedłem do kawiarni Filipowa. Wyszukałem stolik, przy którym po raz pierwszy zobaczyłem Martę. Zdawało mi się, że przecież kiedyś wyjdzie ona z więzienia i wtedy na pewno wróci również tu, do Filipowa. Wierzyłem, iż odgadnie intuicją, że przy tym właśnie stoliku żegnałem jej wizję. Zacząłem szeptać gorące słowa miłości, jakby siedziała tuż obok mnie…
Tak żegnałem Moskwę i Martę.
------------------------------------------------------------------------
Wieczorem boy hotelowy przywołał dorożkę. Trzy potężne rysaki niecierpliwiły się zbyt długim czekaniem. Wreszcie izwoszczyk otulił mi nogi kocem. Pomknęliśmy w kierunku Sadowej-Sucharewskiej. Potem wjechaliśmy w przecznicę. Konie z dziką pasją wyplątywały się z krętych i ciasnych uliczek miasta. Patrzyłem z ciekawością na ulice, które szybko mijaliśmy i doszedłem do wniosku, że żadne miasto nie patrzy tak nieszczerze człowiekowi w oczy, jak Moskwa. W Warszawie, Wiedniu, Paryżu czy Berlinie o tej godzinie tryskają fontanny reklam, sklepy i magazyny rzucają bogate snopy światła na ulice, Moskwa zaś mruży oczy. Okna prywatnych mieszkań patrzą na przechodniów brudnymi, źle oświetlonymi szybami. Stolice innych państw rozbrzmiewają teraz gwarem wesołych rozmów i dźwiękiem wieczornej muzyki, która bije z kawiarń i lokalów rozrywkowych w ulicę – a Moskwa milczy…
Przeklęte miasto!
Widok lamp kolejowych i semaforów przerwał smutne refleksje.
– _Foksał!_ – oświadczył krótko izwoszczyk, zatrzymując gwałtownie konie przed ceglanym budynkiem.
W końcu żądał napiwku za szybką jazdę i dodatkowo zabrane walizy. Numerowi rozdrapali mój bagaż. Wszedłem w hall dworca. Panował tu straszliwy zaduch. Ogół pasażerów stanowili „mieszocznicy”, to jest nędzarze, których cały majątek mieścił się w obłoconych workach. Bił z ich łachmanów ckliwy zapach stęchlizny. Popychano ich jak bydło w rozmaite przejścia i tunele. Często uderzenie w twarz lub kopnięcie służyło im za informację kolejową.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.