- W empik go
Korzenie Lilli. Tom 1 - ebook
Korzenie Lilli. Tom 1 - ebook
Kończy się rok 2029. Europa, jaką znamy, chyli się ku upadkowi, a rosyjskie i niemieckie służby wywiadowcze coraz śmielej poczynają sobie na terenie Polski. Tymczasem w małej bieszczadzkiej wiosce niespełna 30-letni Antek niecierpliwie czeka na sylwestra. Zgodnie ze złożoną rok temu obietnicą, właśnie tego dnia jego wuj Bonawentura ma zdradzić mu swój plan, dzięki któremu młody mężczyzna będzie mógł wstąpić do Polonorum – najstarszej polskiej tajnej organizacji podziemnej. Okazuje się jednak, że to nie takie proste: w strukturach Polonorum zaszły poważne zmiany, a Antek zostaje uznany przez ludzi w niej działających za źródło zagrożenia. Na domiar złego niespodziewany nalot nieproszonych nieznajomych na jego dom stanie się początkiem długiej walki, jaką będzie musiał stoczyć w obronie życia i honoru. Przeciwnik jest bezlitosny, uzbrojony i ma wiele twarzy. Czy młodzieńczy spryt i siła wystarczą, by w porę rozpoznać każdą z nich?
– Doszły mnie też słuchy, że od niedawna agencja rozpoczęła infiltrację pewnej bardzo wpływowej i niebezpiecznej dla Polski niemieckiej organizacji. Wiadomo już, że w różnym stopniu jest w nią uwikłanych kilku prominentnych polskich polityków. Z tego, co wiem, ta organizacja nazywa się Holda.
– Jak ta mityczna germańska bogini, która prowadzi umarłych – zauważył Antek.
– Nie wiem… ale wygląda na to, że to względnie nowy i doskonale zakonspirowany twór… Być może nazwa też jest adekwatna do ich działalności, którą bądź co bądź było do tej pory prowadzenie ku przepaści umarłych moralnie społeczeństw zachodnioeuropejskich.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-445-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ta opowieść zaczyna się dwudziestego dziewiątego sierpnia 1862 roku, w trakcie drugiego dnia bitwy nad rzeką Bull Run w hrabstwie Prince William w północnej Wirginii. Bitwy, która dawała konfederatom płomień nadziei na wygranie dla nich wojny secesyjnej. Jednakże korzenie tej historii, która – kto wie? – być może się kiedyś wydarzyła (lub w jakimś stopniu dopiero wydarzy), sięgają głęboko w najmniej znane i zbadane zaułki dziejów Polski.
Pod zacinającym deszczem ołowianych kul pędzi wyprostowany i niczym niewzruszony pułkownik. Wysoko uniesiona szabla w jego ręku i niebieski rękaw z amerykańskim orzełkiem na pagonie jest jak latarnia dla potraconych w bitewnym zgiełku żołnierzy. Dowodzi z konia, jak przystało na polskiego ułana; emanuje niemalże szaleńczą odwagą, torując drogę przed dozgonnie mu oddanym, nowojorskim 58 Ochotniczym Pułkiem Piechoty, zwanym potocznie „Polskim Legionem”, a wchodzącym w skład XI Korpusu Armii Potomaku – głównej siły zbrojnej Północy. Pułkownik wiele razy zastanawiał się nad istotą etosu żołnierskiego – i nawet teraz, w dzikiej straceńczej szarży podobna myśl przeszła mu przez głowę.
Dlaczego żołnierz żołnierzowi nie jest równy na polu walki? Dlaczego jednego dnia ten sam człowiek, nie bacząc na niebezpieczeństwo, zdaje się wręcz szukać anioła śmierci w najgęstszych ostępach bitwy, by już następnego, gdzieś w ostatniej linii, truchleć ze strachu, licząc na jak najszybszy odwrót? Tak… Moi ludzie są zdecydowanie najlepsi… A przecież to tylko zwerbowani ochotnicy. Skąd w nich ta siła? – pytał sam siebie. A może… Może rzeczywiście to wszystko zależy od dowódcy?
Tu poczuł, że pozwolił sobie na nieskromną samoocenę. Widział bowiem, z jaką determinacją i uporem parł naprzód jego pułk i był absolutnie przekonany, iż w ostatnich dniach niesie ich tak niewiarygodna wiara w ostateczne zwycięstwo, że pomimo wyraźnie przegrywanej przez nich bitwy, i tym razem uda się odcisnąć bolesne piętno na siłach przeciwnika.
Tak jak ostatnio… – pomyślał nadzwyczaj spokojnie, zarazem energicznie spinając parskającego pianą konia. Jakby bitewne zawirowania wcale nie mąciły jego koncentracji i nie wzburzały zachowanej niczym otrzeźwiająca, źródlana woda zimnej krwi.
Dokładnie tak jak w Cross Keys… w dolinie Shenandoah… – ciąg analitycznych przemyśleń nadal snuł się gdzieś po zakamarkach wytężonej świadomości pułkownika. Wtedy to właśnie jego chłopcy heroiczną szarżą pogonili odziały generała Stonewalla, dając całej artylerii Jankesów szansę na udany odwrót.
Najważniejsze, by nie splamić honoru! By ani przez chwilę, ani na moment nie stracić odwagi!
Nagle ostudzone i dotychczas jednostajne emocje zadrżały w nim gwałtownie; najwyraźniej na widok nadciągających posiłków przeciwnika, który pewny swojej przewagi i niezdeprymowany szaleńczym rajdem polskiego pułkownika, szykował się już do ostatecznego, druzgocącego uderzenia.
Jeżeli żołnierze zauważą – chociaż przez sekundę – oznakę zawahania u dowódcy, stracą wiarę i oni również się zawahają. A brak pewności na polu walki kończy się zawsze tragicznie… Dowódca nie może się cofnąć ani o krok! – niejako upewnił samego siebie tym wysnutym wnioskiem pułkownik i począł jeszcze zajadlej ciąć szablą konfederackie czupryny, które niefortunnie stanęły na drodze jego wyraźnie już zwalniającej i tracącej początkowy impet szarży.
Niemniej jednak ta zabójcza pewność siebie i widoczna w każdym najmniejszym geście słuszność, co do podjęcia takich a nie innych decyzji, emanowały z pułkownika tak rozlegle, iż wydawały się pochodzić od jakiejś siły wyższej bądź też jakiegoś nieodgadnionego szaleństwa. Zdecydowanie coś niewidzialnego prowadziło go do celu i utwierdzało w nim nieodparty obowiązek wyprowadzenia swoich ludzi cało z tego dantejskiego tygla.
Ileż takich niesamowitych scen rozegrało się na polach bitew w całej historii ludzkości… Iluż cichych bohaterów, często w bitewnych dokonaniach w niczym nieustępujących tym mitycznym… A jednak w gawędach, pieśniach czy księgach wspomina się tylko wybranych…
Czy o nich, o jego chłopakach z 58 nowojorskiego pułku ochotników też ktoś kiedyś będzie pamiętał?
Pytanie to pozostało w głowie dowódcy bez odpowiedzi. Póki co pułkownik nadal z niesłabnącą, wyrysowaną na twarzy dziką pasją tnie wkoło siebie ostrzem szabli i z mistrzowską precyzją rozszczepia czaszki nieszczęśników, którzy po pozbyciu się całej amunicji, z groźnie błyszczącymi bagnetami, oblegli tabunami jego i idący w ślad za nim słynny już Polski Legion.
A jednak… Wygląda na to, że nie powtórzymy dziś manewru z Cross Keys… Pomimo naszego naporu przewaga Południowców wydaje się zbyt duża… – pomyślał pułkownik, powoli zdając sobie sprawę z tego, że podobnie jak jego zdyszany koń i on zaczyna tracić siły, a jego ramię staje się z każdym zamachem coraz wolniejsze i cięższe. W końcu, po kilku minutach nierównej, dramatycznej walki, która z czasem zaczęła przypominać rozpaczliwą obronę we wszechogarniającym chaosie, ostatkiem sił wyciągnął w górę głowę – tak jak tylko mógł najwyżej – i wypatrując wkoło bezlitośnie zgniatanych naporem wroga swych wiernych żołnierzy, zawołał zasapanym głosem:
– Niech się dzieje wola Twoja! – I natychmiast po tych słowach, jak gdyby na dopełnienie tej niesamowitej sceny, koń pułkownika, który tym razem przyjął na siebie o jedną kulę za dużo, niczym rażony gromem stanął na tylnych nogach, by następnie teatralnie runąć na grzbiet i przykryć ciężarem skrwawionego cielska swojego utrudzonego pana.
Z kilku stron dało się słyszeć dobiegające okrzyki nadciągających z pomocą towarzyszy broni.
– Pułkownik Krzyżanowski padł!
*
Cicha sierpniowa noc rozpostarła się nad rwącym nurtem rzeki Bull Run i rozbitym nieopodal niej obozem Armii Unionistów, do którego co jakiś czas wpadał z przeraźliwym świstem, zwiastujący rychłą jesień, lodowaty wiatr przesycony pyłem, który wzbił się w powietrze podczas dzisiejszej bitwy. Poza tym nie było słychać nawet gwaru żołnierzy, którzy po trudach ostatnich dni w śmiertelnym znużeniu popadali na swoje leża, ani też obozowych psów, zwykle bezlitośnie ujadających o tej porze, a dziś zadziwiająco cichych i jakby przerażonych intensywniejszym niż kiedykolwiek swędem gnijących ran i krwi, dobywającym się z wnętrza obozu. W takiej oto – na pierwszy rzut oka opuszczonej przez Boga – scenerii do jednego ze starych, wypłowiałych namiotów wszedł nieśmiało młodziutki jankeski szeregowiec i zameldował wyraźnie zdenerwowanym głosem, posługując się przy tym językiem polskim:
– Pułkowniku! Dwóch naszych zwiadowców przechwyciło w lesie jakiegoś konfederackiego szpiega!
– W czymże problem? – zdawkowo odpowiedział mu dowódca, ostrożnie obwiązując bandażem mieniące się tłustą czerwienią i fioletem, obszernie pogruchotane żebra.
– Ja go widziałem! To jakiś bardzo dziwny człowiek… Ma taki… taki wilczy wzrok. Jak gdyby był ogarnięty obłędem… I prowadzą go właśnie do pana, pułkowniku… – wytłumaczył niepewnie młokos.
– Cholera jasna! Czyż to moja sprawa? – wzburzył się nagle dowódca, nierad, że nawet po tak ciężkim dniu ktoś ma jeszcze czelność przerywać mu zasłużony wieczorny odpoczynek. – Wielu żołnierzy dezerteruje z konfederackich szeregów i z pewnością będziemy ich wyłapywać coraz więcej! Macie zamiar przychodzić do mnie z każdym złapanym szabrownikiem? Niech ktoś niższy stopniem się tym zajmie! – warknął i odwróciwszy się na pięcie, zajął się dalszym opatrywaniem swojej nieprzyjemnie wyglądającej rany.
– Ale panie pułkowniku, on jest Polak! I mówi, że usłyszał o Polskim Legionie u Jankesów! Twierdzi, że dlatego się do nas przedostał, i prosi o rozmowę z naszym dowódcą – powtórzył jednym tchem szeregowiec, zdobywając się tym razem na pewniejszy ton.
Natomiast pułkownik, nie ukrywając swojego zniecierpliwienia, zaczął odpowiadać mu powoli i uszczypliwie:
– Ale to jest także pułk Węgrów, Rosjan i Niemców, zgadza się?
– Tak jest, panie pułkowniku! – potwierdził natychmiast gołowąs, nie do końca wiedząc, do czego zmierza jego przełożony.
– Czyli rozumiem, że od teraz, gdy jakiś zabłąkany Rusek, Niemiec czy Węgier będzie życzył sobie porozmawiać z którymś z przełożonych, będziecie wysyłać go do mnie? Zwariowaliście?! Powiedz zwiadowcom, że jeśli mają zamiar, tylko dlatego że jestem dowódcą tego pułku, przysyłać mi tu za każdym razem najróżniejszej maści dezerterów, to niech nauczą się najpierw tych ich wszystkich języków! Bo jeśli nie będą w stanie przetłumaczyć mi tego, co dajmy na to taki Węgier będzie miał na myśli, to pójdą siedzieć do karceru razem z nim! – zagroził gniewnie.
– Ale… on powiedział, że chce się widzieć z panem! Z pułkownikiem Krzyżanowskim! – wypalił niespodziewanie żołnierz, a słysząc to, pułkownik natychmiast zaniechał obwiązywania bandażem swoich niemiłosiernie zbitych żeber i po krótkim zastanowieniu zapytał:
– Wymienił moje nazwisko?
– Tak jest, panie pułkowniku!
– Dobra… W takim razie dajcie go tu… Tylko szybko! Nie mam całej nocy na pogaduszki! – Westchnął z niecierpliwością, dodając jeszcze: – I pamiętaj! Przy innych dowódcach melduj się po angielsku! Teraz jesteśmy armią amerykańską! Rozumiesz?!
– _Yes, sir!_ – odpowiedział z przejęciem młody chłopak i natychmiast wybiegł z namiotu.
Po kilku minutach dwóch innych żołnierzy wniosło pod pachy brudnego, mocno obitego i nieprzyjemnie cuchnącego mężczyznę, który nie mogąc ustać na nogach, rozpaczliwie próbował imitować chód, zaledwie powłócząc tylko nogami. Tajemniczy przybysz był jednak wysoki, dobrze zbudowany, miał czarne jak smoła włosy i pomimo swego opłakanego stanu – jak zauważył pułkownik Krzyżanowski – wyróżniały go zbyt szlachetne rysy twarzy jak na podrzędnego włóczęgę czy też szabrownika. Pomimo otaczającego ich, panującego w namiocie półmroku pułkownik dostrzegł także rzecz nieczęsto spotykaną – przyprowadzony brunet miał nienaturalnie jaskrawoniebieskie oczy i choć cały wyglądał na skrajnie wyczerpanego, to jego wzrok rzeczywiście nieustannie wydawał się wyjątkowo bystry i niezmącony niczym u wygłodniałego wilka.
– Chcę się dostać do twojego pułku i ustalić zasady przejścia do was! – bez żadnego meldunku, przedstawienia się czy też zachowania jakiegokolwiek szacunku wypalił do pułkownika prosto z mostu przywleczony przez zwiadowców dezerter.
Dwóch podtrzymujących go żołnierzy aż zadrżało, widząc tak nieodpowiedzialną i lekkomyślną zuchwałość, ale o dziwo pułkownik Krzyżanowski z niewzruszoną miną – za to bacznie mu się przyglądając – odpowiedział spokojnie.
– Wiesz, jaka jest teraz twoja sytuacja?
Mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko podniósł swój nieprzyjemnie przenikliwy wzrok na pułkownika, który teraz silił się, by nie dać po sobie poznać, że ów wzrok budzi w nim jakiś dziwny, niezrozumiały niepokój.
– Nie wiesz, ale się dowiesz… – zasyczał cicho Krzyżanowski, szczerze żałując, że zepsuł sobie spokojny wieczór, godząc się na rozmowę z tym tajemniczym dziwakiem. – A więc… pójdziesz teraz do takiego jednego przyjemnego miejsca… oczywiście z moimi chłopakami… – wyjaśnił cynicznie. – A tam już oni zatroszczą się o to, byś nabrał trochę ogłady… nieokrzesany Polaczku! – Ostatnie słowa wypowiedział z wyraźną niechęcią, po czym burknął gniewnie, odwracając się tyłem: – Brać go stąd! I nie pokazywać mi go więcej!
Nie trzeba było długo czekać na reakcję podwładnych. Dwaj żołnierze szybkim ruchem odwrócili schwytanego w stronę wyjścia, ale zanim zdążyli go wynieść z namiotu, mężczyzna ledwo słyszalnym głosem zdołał zwrócić się jeszcze w stronę Krzyżanowskiego:
– _Polonorum Imperio…_
Pułkownik zamarł na kilka sekund… po czym rozkazał mocnym głosem:
– Albo czekajcie! – I widząc miny rozkojarzonych żołnierzy, wskazał palcem na ich powrót, wyjaśniając tym samym swoją niezrozumiałą decyzję: – Jeszcze go zdążycie przypiłować… Ale przez wzgląd na to, że jest jednak Polakiem na obcej ziemi, dam mu chwilę na wytłumaczenie się. Zostawcie go tu. Jest niegroźny… Ledwo stoi na nogach – przekonywał wyraźnie już teraz spokojniejszym tonem.
Nieco zdziwieni tak nagłym obrotem sprawy zwiadowcy spojrzeli najpierw po sobie, po czym zgodnie wypuścili ze swych objęć zmordowanego mężczyznę, który natychmiast tracąc równowagę, zwalił się na ziemię, głośno uderzając twarzą o wydeptany, twardy grunt.
– Może rzeczywiście pozwolę mu się do nas zwerbować, w końcu ludzi nam ubywa, a nie przybywa. A wy macie piętnaście minut przerwy! – rozkazał ochoczo, dając do zrozumienia, żeby zostawili go sam na sam z przybyszem.
Ci najwyraźniej jednak nie do końca zrozumieli przesłanie, więc powtórzył, wytrzeszczając na nich wymownie swoje zmęczone, surowe oczy.
– No! Co tak patrzycie?! Poradzę sobie… Odmaszerować! Już!
Dwaj żołnierze, tym razem nie mając już żadnych wątpliwości co do intencji dowódcy, błyskawicznie się ulotnili, a gdy w namiocie leżał już tylko pozbawiony ochrony, obezwładniony petent, pułkownik Krzyżanowski wychylił się dyskretnie na zewnątrz – aby upewnić się, czy nikt niepożądany nie kręci się w pobliżu – a następnie, nie wahając się ani chwili dłużej, złapał włóczęgę oburącz za szyję i energicznie podniósł go do pionu.
– Co powiedziałeś? – wyszeptał wyraźnie zdenerwowanym, szorstkim tonem. – Skąd znasz to słowo? – dociekał, kurczowo ściskając nieznajomego za krtań. – Kogo zabiłeś, żeby się o tym dowiedzieć?! Mów, bo cię uduszę! – ryknął w końcu poirytowany nadal niewzruszoną miną przybysza.
W tym momencie nieznajomy mężczyzna, niczym obudzony ze snu dziki, drapieżny kot, poderwał się na własne nogi i jakby w ogóle nie czując zmęczenia wspomnianą przeprawą do obozu Unionistów, dwoma błyskawicznymi ruchami obezwładnił obolałego pułkownika, przykładając mu maleńki, ostry nożyk do obnażonego podbrzusza. Ruchy, które wykonał, były tak szybkie i precyzyjne, że pułkownik Krzyżanowski od razu zrozumiał, że nie ma do czynienia ze zwykłym żołnierzem, ale z bardzo dobrze wyszkolonym zabójcą.
– Teraz albo mi odpowiesz na zawołanie, które wypowiedziałem do ciebie, gdy kazałeś wyprowadzić mnie stąd swoim panienkom, albo zaraz sprawdzę, czym się nażarłeś po tej twojej dzisiejszej efektownej eskapadzie, Jankesie! – wysapał wściekle nieznajomy.
Krzyżanowski zamilkł na chwilę, mocno zszokowany całym zajściem, którego w życiu by się nie spodziewał, jednak po chwili namysłu odpowiedział, starając się jak zwykle zachować zimną krew i uspokoić swój ton.
– _Semper fideles…_ – odpowiedział cicho, obracając jednocześnie głowę i upewniając się po raz drugi, czy nikogo poza nimi dwoma nie ma w pobliżu.
– Nie słyszałem! Wyraźniej! Jeszcze raz! Całe zdanie! – rozkazał przybysz, nieusatysfakcjonowany zbyt niepewną odpowiedzią pułkownika.
– _Polonorum Imperio! Semper fideles!_ – wyrecytował Krzyżanowski, tym razem już o wiele głośniej i wyraźniej, a nieznajomy natychmiast – jakby za wypowiedzeniem magicznego zaklęcia – wypuścił go ze stalowego uścisku, a następnie jak gdyby nigdy nic rozsiadł się na bujanym krześle pułkownika, bezczelnie kładąc swoje ubłocone, gołe stopy na starym, odrapanym polowym stole.
– Hmm… Tak… I ty masz być tym jednym z trzech powierników tajemnicy grobowców? – zapytał nieznajomy z wyczuwalną ironią w swoim równie jak wzrok przenikliwym głosie.
Pułkownik zmarszczył tylko brwi, jakby nie do końca zrozumiał, o czym mowa, i nic nie odpowiadając, złapał się asekuracyjnie ręką za obrzmiałe żebra.
– No i ponoć na dniach masz zostać generałem… – kontynuował cynicznie mężczyzna.
– Skąd o tym wszystkim wiesz? – zapytał w końcu pułkownik, niepewnie podchodząc w stronę stołu.
– Widzisz… Nie tylko ty jesteś blisko Abrahama Lincolna. – Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, obnażając zadziwiająco zadbany jak na tę epokę zębostan.
Natomiast pułkownik cały czas przyglądał się z uwagą jego charakterystycznym niebieskim oczom.
– Ale do rzeczy! – rzucił w końcu ze szczerym entuzjazmem mężczyzna, ściągając nogi ze stołu. – Wracam prosto od konfederatów… a dokładnie od Hipolita Oladowskiego… Tak, tego Oladowskiego… – potwierdził, dostrzegając delikatne zaskoczenie na twarzy rozmówcy. – Jemu też przekazałem przeznaczone dla niego rozkazy… – dodał całkiem już zmienionym i poważnym tonem mężczyzna. – Generalnie wytyczne dla ciebie się nie zmieniają, dalej działasz tak, jak działałeś do tej pory. Nasza kapituła doskonale wie, że nie macie łatwego zadania z Oladowskim, walcząc po przeciwnych stronach tego konfliktu, jednak gdy przeszło osiemdziesiąt lat temu nasza organizacja dała Kościuszce za zadanie zorganizowanie siatki wywiadowczej w Ameryce Północnej, nikt z dowództwa nie spodziewał się nawet, że wybuchnie tutaj tak zażarta wojna domowa. A więc… Tak Oladowski, jak i ty nadal robicie wszystko, co w swojej mocy, żeby pomóc swojej stronie w tym konflikcie. Oczywiście w zgodzie z waszym żołnierskim honorem… Jednakże nie może być ani grama wątpliwości wśród Amerykanów z północy czy też południa, że działacie w innej sprawie niż tylko ich wojna! Zrozumiano?!
– Oczywiście! Od dwóch lat nic innego nie robię… – odbąknął cicho pułkownik Krzyżanowski, jakby lekko urażony tak naiwnie sformułowanym pytaniem.
– Wspaniale! – ojcowskim tonem podsumował mężczyzna. – W każdym razie w zależności od tego, która strona wygra tę wojnę domową, wy będziecie kontynuować swoją robotę… Ty cały czas masz trzymać się blisko Lincolna, natomiast Oladowski ma być zaufanym człowiekiem konfederackiego generała Braxtona Bragga, co już mu się zresztą doskonale udaje. – Skinął znacząco głową w stronę Krzyżanowskiego, jakby chciał zmobilizować go tą informacją, po czym mówił dalej: – A tak na marginesie… Jeśli dowodził wami będzie nadal ten zadufany w sobie generał Hooker, podczas gdy konfederatów do walki prowadzą Stonewall i Lee, to może się to skończyć tak, że niedługo zamiast siedzieć na ciepłej posadce w Waszyngtonie, będziecie razem z Lincolnem zbierać bawełnę na jakiejś luizjańskiej plantacji – zakpił.
– Spokojna głowa… Wiemy, co robimy… – odpowiedział nadal powściągliwy i skupiony na bystrym wzroku nieznajomego pułkownik.
– Tak czy owak kapituła cię ceni, więc posłuchaj mnie teraz uważnie! – rozkazał nieznajomy, nagle ściszając głos i nachylając się nad stołem. – Ty będziesz kluczem do trzeciego, najważniejszego grobowca Polski… – Zerknął na pułkownika tak, jakby oczekiwał od niego jakieś euforycznej reakcji. – Do tej wiedzy upoważnione są tylko trzy osoby z góry i trzech strażników z niższego szczebla, po jednym do każdego grobowca. W twoim grobowcu będzie znajdować się największy skarb i zarazem największe dziedzictwo Polski, jakie w ogóle istnieje… Nigdy nie może się dostać w ręce żadnego z naszych trzech zaborców! W przeciwnym razie byłby to koniec polskiej tożsamości, ciągłości historycznej i w ogóle racji bytu tak wspaniałego projektu, jakim przed laty była Rzeczpospolita…
– Co to takiego? – zapytał siłą rzeczy pułkownik Krzyżanowski, teraz już nie próbując nawet ukryć budzących się w nim emocji.
– Mówiąc bardzo ogólnie, to nasza historia, drogi przyjacielu… – odrzekł o wiele cieplejszym tonem mężczyzna. – Setki dokumentów – wyjaśnił – pochodzących między innymi ze starożytnych bibliotek imperium rzymskiego, macedońskiego, perskiego… ale także runy etruskie i nordyckie. Ponadto nieznane dotąd żydowskie księgi deuterokanoniczne, jeszcze z czasów przed Chrystusem, i cenne starożytne mapy, które wykluczają wszelkie teorie i wersje w historii powszechnej, którą już zdążyły zaszczepić na naszych ziemiach germanizacja i rusyfikacja! Teorie o tym, że w dziejach Europy przed rokiem 966 Polska widniała tylko jako jedna wielka biała plama, a na naszych terenach plątały się co najwyżej jakieś mało rozgarnięte, nic nieznaczące plemiona, które nieświadome swej tożsamości walczyły na lokalnych podwórkach o przysłowiową pietruszkę. W końcu teorii o tym, że, o zgrozo!, Rusini to nasi więksi, starsi i mądrzejsi słowiańscy bracia, których mamy się posłusznie słuchać i żyć pod ich protektoratem w imię zakłamanego panslawizmu.
To wyjaśniając, mężczyzna jeszcze bardziej nachylił się nad stołem, z coraz większą powagą.
– To dla nas bardzo cenny skarb, pułkowniku… Nasza organizacja przez setki lat skrzętnie gromadziła te kroniki, poszukując ich zarówno w Azji, jak i w Europie. Ujawniano je jedynie tym władcom i królom, którzy na to zasługiwali, albo wtedy, gdy Polska była naprawdę potężna i bezpieczna…
Krzyżanowski ponownie nic nie odpowiedział, tylko przytaknął znacząco głową, dając do zrozumienia, że słucha przybysza z uwagą i by ten mówił dalej.
– Otóż… Kapituła ma dalekosiężny plan: gdy już ojczyzna będzie znowu wolna, suwerenna i bezpieczna… na tym właśnie fundamencie odbudujemy całą naszą tożsamość narodową i rozpalimy na nowo zgaszonego ducha w narodzie… Zajmą się tym najwybitniejsi polscy uczeni, badając dokładnie te dokumenty i tworząc na ich podstawie publikacje, które zmienią spojrzenie na światową politykę oraz ustalony przez zaborców, cały ten złodziejski europejski ład. Teraz historia jest manipulowana i zacierana… Nie muszę ci chyba tego tłumaczyć… Sam zresztą byłeś powstańcem listopadowym i ofiarą germanizacji w Wielkopolsce. Wiesz, jak to dziś wygląda… Dlatego też podobnie jak ja zdajesz sobie sprawę, że oni zrobią wszystko, żeby wymazać nas z dziejów cywilizacji europejskiej… Nie tylko siłą, ale przede wszystkim spreparowanymi, agresywnymi ideologiami i zakłamaną propagandą! To jest, drogi pułkowniku, wynarodowienie zakrojone na szeroką skalę, a prości ludzie, zwykli Polacy, którzy w nędznej codzienności myślą jedynie o przeżyciu następnego dnia, już tego nawet nie dostrzegają i niestety często dają się ponieść fałszywym wiatrom historii!
Mężczyzna przerwał na chwilę i niespodziewanie, bez pytania wziął słuszny łyk bimbru prosto z butelki, która stała na wysłużonym stole pułkownika, a następnie bezceremonialnie przetarł usta rękawem, i ciągnął dalej:
– Rzecz jasna nie znam dokładnie treści tych dokumentów. Bądź co bądź są to informacje bardzo niewygodne dla Niemców, Rosjan i Austriaków. Dlatego też są tak pieczołowicie przez nas chronione, ale pomyśl sam, przyjacielu, czy nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego Cesarstwo Rzymskie ostatecznie oparło się o Ren, a na terytorium dzisiejszej Polski nigdy nie kontynuowało swojej ekspansji. Zaś od południa, ze zmiennym szczęściem, nie zapuszczało się dalej niż nurt Dunaju? To wszystko tam jest właśnie opisane i wytłumaczone! W tych dokumentach! Jest tam odpowiedź, dlaczego nie tylko wielki Rzym, ale także żadne inne imperium starożytne nigdy nie podbiło i nie włączyło pod swoje panowanie tych ziem!
– Dlaczego? – zapytał mimowolnie pułkownik Krzyżanowski.
– Bo to właśnie my! My panowaliśmy tam przed wiekami, a nasze podboje sięgały po cieśniny Bosfor, a nawet do odległych Indii! Również dlatego, że rody, które tam rządziły, swoimi korzeniami sięgały czasów biblijnych, a organizacja państwowa i społeczna, którą stworzyli, zarządzała skutecznie swoją ziemią jeszcze kilka wieków przed Chrystusem. Czy teraz rozumiesz, dlaczego to takie ważne zadanie, drogi przyjacielu? – Głos nieznajomego w ogóle nie przypominał już cynicznego tonu, z jakim przedstawił się pułkownikowi na początku spotkania.
– Tak, rozumiem… – przytaknął szczerze poruszony Krzyżanowski. – Ta cała wiedza może zmienić historię powszechną świata i w razie negocjacji politycznych postawić Polaków na wyjątkowym miejscu w dziejach. Poza tym daje nam też pełne prawo do życia na tych terenach i całkowicie suwerennego zarządzania nimi, oczywiście pod biało-czerwonym sztandarem! – odrzekł wyczerpująco Krzyżanowski, dając do zrozumienia, że całkowicie zdaje sobie sprawę z powagi powierzonej mu misji.
– Dokładnie tak! Święte prawo do życia na tych terenach! Nie dla Niemców czy Rosjan! Nie dla naszych oprawców! Nie dla tych, którzy chcą nas bezprawnie z tego miejsca wykorzenić! Tylko nas, Polaków, Lechitów! Dla Polonorum Imperio, jak ze strachem opisywali nas Rzymianie! To są ziemie należące do narodu, który żył tam od wieków i który w dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku, po odnalezieniu prawdziwego Boga Biblii, stał się z czasem światowym mocarstwem i prawdziwym przedmurzem chrześcijaństwa, broniąc cywilizacji zachodniej przed barbarzyńską Azją i islamskim południem. A tymczasem, pułkowniku – intrygujący przybysz raz jeszcze pociągnął z butelki – zobacz tylko, co się dzieje w naszej biednej ojczyźnie… Uczeni zasypują nas mitologią grecką, rzymską i germańską. Nasza suwerenna administracja państwowa i niezależna edukacja praktycznie nie istnieją, a za początki naszej pradawnej, przedchrześcijańskiej historii proponuje nam się pradzieje Rusinów! To się już dzieje! Ten proces zbiera swoje żniwo… powoli, ale skutecznie… od kilkudziesięciu lat… Oni zawsze będą chcieli nas w jakiś sposób wymazać na dobre z mapy świata i jego historii! Jednak, jak doskonale wiesz, dzięki Bogu, nasza organizacja od wieków była na tyle dyskretna i skuteczna, że niczym niewidoczny korzeń utrzymywała naszą ojczyznę przy życiu, nawet jeśli gromadziły się nad nią najciemniejsze chmury, i wierzę mocno, że podobnie będzie i tym razem! Tak, przyjacielu… Świat jeszcze usłyszy o odradzającej się Polsce, która będzie jak kwiat lilii wodnej, nieprzerwanie unoszący się na powierzchni dziejów. A my? My, pułkowniku, jesteśmy tylko, i aż!, długim i mocnym jej korzeniem… Nikt nigdy się o nas nie dowie, o naszych zasługach również, ale takie już nasze zadanie… – zakończył nostalgicznie.
Natomiast pułkownik Krzyżanowski, nadal stojąc przed stołem z poważną miną – podobnie jak jego gość – sięgnął po butelkę, przechylając ją do gardła, po czym zapytał niepewnie:
– Jakieś szczegóły związane z ochroną tych grobowców?
– Niestety… Dziś niewiele ci mogę powiedzieć, dla bezpieczeństwa, rzecz jasna. Zresztą sam niewiele jeszcze na ten temat wiem… Mam ci przekazać tylko, że za niedługi czas skontaktuje się z tobą ktoś z samej góry.
– Ktoś, kto działa na terenie Stanów Zjednoczonych? – żywo zainteresował się Krzyżanowski.
– Tego też nie wiem… A ty, zapewne, dowiesz się z czasem. Bądź czujny! Póki co, jak już wspominałem, wytyczne dla ciebie są jasne, działaj tak jak do tej pory… Wojna domowa w Ameryce niedługo się skończy, a wtedy my musimy mieć wpływ na ich nowy rząd… Jesteśmy pewni, że to państwo będzie w niedalekiej przyszłości największym imperium na świecie, dlatego priorytetem będzie utrzymywanie pod kontrolą możliwie największej liczby wydawanych przez nie decyzji… – Na powrót odebrał butelkę Krzyżanowskiemu i po raz trzeci pociągnął obficie porcję ciemnobursztynowego trunku.
– Czy to prawda, że organizacja dąży do skłócenia zaborców i wywołania między nimi dużego konfliktu zbrojnego? – zapytał niespodziewanie Krzyżanowski, dając do zrozumienia nieznajomemu, że i on wie co nieco o tym, jakie działania planuje organizacja.
– Owszem… – potwierdził tamten. – Organizacja liczy na dużą wojnę europejską i czynimy w tym kierunku odpowiednie kroki. Niech nam Bóg Najwyższy wybaczy, jeśli to nie jest w jego woli… – Mówiąc to, popatrzył pobożnie w górę.
– Myślę, że to tylko kwestia czasu, aż Rosjanie i Niemcy zaczną sobie skakać do gardeł. Naturalnym jest, że w naszej części Europy może być tylko jeden pan i jeden hegemon, toteż zaborcy nie mogą wiecznie żyć w zgodzie – niepewnie pochwalił się swoją polityczną oceną Krzyżanowski.
– A ewentualny zgrzyt wśród nich może być dla nas niepowtarzalną szansą… Są nawet plany, żeby w tę wojnę zaangażować Stany Zjednoczone, oczywiście jeśli najpierw one same dojdą do ładu z burdelem, który wyprawia się na ich podwórku… – dokończył mężczyzna.
– Wtedy byłaby to już wojna nie tylko europejska, ale i światowa… – zauważył pułkownik, zamyślając się głęboko.
– Kto wie… Kto wie… W każdym razie nasi dowódcy wierzą, że konflikt i tak jest nieunikniony, a my tylko mamy działać w taki sposób, żeby go wykorzystać… Ba! Może nawet jako pierwsi w odpowiednim czasie rzucić iskrę, która by poruszyła to nieuchronne marsowe domino.
– A gdzie ta iskra miałaby być niby rzucona? – zapytał z nieodpartą ciekawością pułkownik Krzyżanowski.
– Kto wie? Chociażby na takich Bałkanach… Jest kilka koncepcji…
– W takim razie z niecierpliwością czekam na kolejne spotkanie i instrukcje – odpowiedział ochoczo pułkownik, coraz mniej powstrzymując się przed okazaniem emocji. Był już wyraźnie podniecony i poruszony tymi elektryzującymi, przełomowymi informacjami.
– Aaa… I jeszcze jedna sprawa, z całkiem innej beczki… – powiedział nieznajomy mężczyzna, a jego głos ponownie stał się nieco kpiący.
– O co chodzi? – zapytał Krzyżanowski, niepokojąc się lekko ponowną zmianą tonu swojego rozmówcy.
– Ten twój najbliższy kuzyn… bodajże syn siostry twojego ojca… ten pianista… Jak mu tam było na imię? – Nieznajomy mężczyzna zapytał sam siebie, świadomie uwypuklając swoją ignorancję.
– Fryderyk! – wtrącił szybko pułkownik.
– Aaa, tak! Fryderyk… Wybacz, nie miałem okazji go bliżej poznać za życia, a szczerze mówiąc, nie interesuję się zbytnio muzyką. Słyszałem za to, że przez krótki czas był naszą wtyczką w Warszawie wśród wysokich rangą carskich urzędników, ale na szczęście udało się go w porę stamtąd wycofać… – Nieznajomy, wspominając o tym, lekko prychnął. – Ponoć omal nie narobił niezłego bigosu. Czy chodziło o jakąś kobietę? – zapytał z zaciekawieniem godnym przekupki, która z niecierpliwością czeka na porcję najnowszych ploteczek.
– No cóż… Nie znam szczegółów, ale jestem zdania, że takie sytuacje zdarzają się właśnie wtedy, gdy artyści próbują bawić się w konspirację… – natychmiast wytłumaczył Krzyżanowski, jakby lekko zawstydzony próbą powiązania go z tą sprawą.
– Przyznasz jednak, że te zniewieściałe szarpidruty są niekiedy rzeczywiście bardziej wpływowymi figurami na europejskich dworach niż niejedni wojskowi czy politycy…
– Zgadza się… Niemniej jednak uważam, że nawet tak wielki patriota i geniusz muzyczny, jakim był Fryderyk, powinien zajmować się tym, na czym zna się najlepiej. Ale… Nie roztrząsajmy już tej wpadki, to dawna sprawa… – skwitował pułkownik, dając do zrozumienia, że ten temat się już dla niego zdecydowanie wyczerpał.
– Spokojnie, spokojnie, kolego… – Nieznajomy uniósł rękę w geście pojednania. – Wspomniałem o nim dlatego, że chciałem się upewnić, czy aby rzeczywiście jesteś ulepiony z innej gliny i czy na pewno dopilnujesz sprawy grobowca tak, że nie będziemy dla przyszłych pokoleń Europejczyków jedynie niemile widzianym, nieproszonym gościem, który przyplątał się na nizinę środkowoeuropejską jako jakaś prymitywna, słowiańska banda… – Znów na jego twarzy zawitał szczery, przyjacielski uśmiech.
– To było całkowicie zbędne… Działam dla organizacji już wiele lat i jeszcze nigdy się na mnie nie zawiedziono – wtrącił lekko poirytowany Krzyżanowski.
– A więc doskonale! – Nieznajomy teatralnie klasną w dłonie. – Wierny! Uczciwy! Oddany! W takim razie jestem już pewny, że nie zrobi na tobie wrażenia informacja, że jednak nie zostaniesz generałem… Przynajmniej na razie! – dodał. – Góra tak zdecydowała, a nasz człowiek w Waszyngtonie już się tym zajął… Sam rozumiesz, za bardzo byś się rzucał w oczy, a to nie jest nam teraz potrzebne…
Pułkownik, słysząc tę wiadomość, wziął głęboki oddech, ale jak na polskiego oficera przystało, nie dał po sobie pokazać nawet cienia rozczarowania.
– No tak… Jak już wspomniałem, jesteśmy tylko korzeniem… szarymi, anonimowymi sługami naszej ojczyzny… Zaszczyty i ordery to nie nasza specjalność… – puentował nieznajomy, podśmiechując się nieznacznie pod nosem. Szybko jednak spoważniał, zwracając nagle wzrok w stronę wejścia do namiotu, po czym dodał oschle: – Wracają strażnicy! Niech mnie zabiorą do reszty waszych żołnierzy… Jutro rano już mnie tutaj nie będzie…
– Chwila, ale… Nie przedstawiłeś się! W organizacji też o tobie nigdy nie słyszałem. Jak się nazywasz? – wtrącił pośpiesznie na sam koniec rozmowy Krzyżanowski, nierad, że nie wie, z kim przez ten cały czas miał do czynienia.
– Przyjacielu… Gdybym ci powiedział, musiałbym cię… Sam rozumiesz… – wyszeptał i znów zaśmiał się cicho pod nosem.