- promocja
Kość z kości - ebook
Kość z kości - ebook
Kolejne przygody Claire – lekarki, podróżującej w czasie, która z końca XX wieku przeniosła się do Ameryki XVIII stulecia. Tym razem Claire i jej ukochany Jamie trafiają pod Saratogę, gdzie w roku 1777 odbyła się jedna z najważniejszych bitew w amerykańskiej wojnie o niepodległość. Jej córka Brianna wraz z mężem, żyjący w naszej epoce, odnajdują informacje o złocie ukrytym we Francji przez króla Szkocji, Jakuba Stewarta...
Szybka akcja, zaskakująca fabuła i świetnie odmalowane tło historyczne w powieści przetłumaczonej na dziewiętnaście języków.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65928-71-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Głowa pirata zniknęła. William słyszał, jak grupa gapiów, stojąca obok na nabrzeżu, deliberuje, czy się jeszcze wynurzy.
– Nooo, z nim już koniec – powiedział obszarpany mieszaniec, kręcąc głową. – Jak go agator nie weźmie, weźmie woda.
– Nie – zaprotestował jakiś człowiek przybyły z głębi lądu, żując tytoń i spluwając do wody. – Ma jeszcze dzień, może dwa. Te ścięgna, co trzymają głowę, wysychają na słońcu i robią się twarde jak żelazo. Widziałem to nieraz u jeleni.
William zauważył, że pani MacKenzie zerknęła przelotnie w stronę portu i odwróciła wzrok. Pobladła, więc przesunął się lekko, by zasłonić jej widok na mężczyzn i brązowe fale – choć od kiedy zaczął się przypływ, ciała przywiązanego do pala oczywiście nie było już widać. Pal wciąż jednak wystawał nad wodę, przypominając, jaką cenę płaci się za zbrodnie. Pirata skazano na śmierć przez utopienie i kilka dni temu przywiązano na terenie zalewowym, a fakt, że jego rozpadające się szczątki wciąż wisiały przy palu, stanowił stały temat rozmów.
– Jem! – krzyknął nagle ostro pan MacKenzie, wyminął Williama i rzucił się za synem. Rudy jak matka chłopczyk oddalił się, by posłuchać rozmowy mężczyzn, teraz zaś pochylał się niebezpiecznie nad wodą, trzymając się pachołka cumowniczego i próbując wypatrzyć martwego pirata.
Pan MacKenzie złapał chłopca za kołnierz, odciągnął od brzegu i uniósł w ramionach, choć mały walczył i wyrywał się z powrotem ku bagnistemu portowi.
– Chcę zobaczyć, jak agator je pirata, tatusiu!
Gapie roześmieli się. Nawet MacKenzie uśmiechnął się mimowolnie, ale na widok wyrazu twarzy żony natychmiast spoważniał. W jednej chwili znalazł się u jej boku i podtrzymał ją za łokieć.
– Chyba musimy już iść – powiedział, przekładając synka na drugie ramię, by łatwiej podtrzymać żonę. Była wyraźnie zdenerwowana. – Porucznik Ransom... to znaczy lord Ellesmere – poprawił się z przepraszającym uśmiechem – z pewnością ma inne zajęcia.
Była to prawda. William był umówiony na kolację z ojcem. Ojciec jednak wyznaczył na miejsce spotkania tawernę tuż po drugiej stronie nabrzeża, więc nie groziło im, że się rozminą. William nalegał zatem, by jeszcze zostali, ponieważ polubił ich towarzystwo – szczególnie towarzystwo pani MacKenzie. Ona jednak uśmiechnęła się z żalem, chociaż kolory zaczęły jej już wracać na twarz, i pogłaskała okrytą kapturkiem główkę niemowlęcia, które trzymała w ramionach.
– Nie, naprawdę musimy już iść. – Spojrzała na syna, który wciąż usiłował wyrwać się ojcu, i William zauważył, że przemknęła wzrokiem po porcie ze sterczącym nad wodą palem. Odwróciła się jednak i utkwiła oczy w twarzy Williama. – Maleńka zaraz się obudzi i będzie chciała jeść. Bardzo miło było pana spotkać, żałuję, że nie możemy porozmawiać dłużej.
Powiedziała to bardzo szczerze i dotknęła lekko jego ramienia. Poczuł miły dreszcz.
Gapie prowadzili teraz zakłady, czy pirat się jeszcze pojawi, choć na pierwszy rzut żaden z nich nie miał ani grosza.
– Dwa do jednego, będzie tam ciągle, kiedy zacznie się odpływ.
– Pięć do jednego, że ciało będzie, ale bez głowy. Nieważne, co ty tam mówisz o tych ścięgnach, Lem, gdy przyszedł przypływ, jego głowa wisiała już na nitce. Następny na pewno ją zabierze.
Mając nadzieję zagłuszyć tę wymianę zdań, William rozpoczął skomplikowane pożegnanie, posuwając się nawet do ucałowania dłoni pani MacKenzie zgodnie z najlepszymi dworskimi manierami, a także pocałował rączkę niemowlęcia, na co wszyscy się roześmieli. Pan MacKenzie rzucił mu dość dziwne spojrzenie, ale nie był chyba urażony. Uścisnął mu dłoń na modłę republikańską i przeciągnął żart, stawiając na ziemi syna i skłaniając go, by również uścisnął dłoń Williamowi.
– Zabił pan kogoś? – zapytał chłopiec z zainteresowaniem na widok mundurowej szpady Williama.
– Jeszcze nie – odrzekł William, uśmiechając się.
– Mój dziadek zabił mnóstwo ludzi.
– Jemmy! – upomnieli go oboje rodzice równocześnie.
Chłopczyk energicznie wzruszył ramionami.
– Ale to prawda.
– Z pewnością twój dziadek to dzielny mężczyzna i krew mu niestraszna – zapewnił go poważnie William. – Król zawsze potrzebuje takich ludzi.
– Mój dziadek mówi, że król może go pocałować w dupę – stwierdził chłopiec rzeczowo.
– Jemmy!
Pan MacKenzie zakrył dłonią usta gadatliwego potomka.
– Dobrze wiesz, że dziadek niczego takiego nie powiedział – oburzyła się pani MacKenzie. Chłopczyk pokiwał głową potwierdzająco, a ojciec cofnął dłoń.
– Nie, ale babcia powiedziała.
– No, to już bardziej prawdopodobne – mruknął pan MacKenzie, starając się nie roześmiać – ale i tak nie mówimy takich rzeczy żołnierzom. Oni pracują dla króla.
– Aha. – Jemmy najwyraźniej tracił już zainteresowanie. – Czy teraz zaczyna się odpływ? – zapytał z nadzieją w głosie, jeszcze raz wykręcając głowę ku portowi.
– Nie – zaprzeczył zdecydowanie pan MacKenzie. – Dopiero za wiele godzin. Będziesz już w łóżku.
Pani MacKenzie uśmiechnęła się przepraszająco do Williama, rumieniąc się uroczo zawstydzona. Rodzina oddaliła się z pewnym pośpiechem, William zaś został, na pół rozbawiony, na pół zażenowany.
– Hej, Ransom!
Odwrócił się na dźwięk swego nazwiska i zobaczył Harry’ego Dobsona i Colina Osborna, dwóch podporuczników z jego pułku, którzy najwyraźniej umknęli od obowiązków w chęci zakosztowania rozkoszy Wilmington – jakiekolwiek by one były.
– Z kim rozmawiałeś? – Dobson z zainteresowaniem patrzył za oddalającą się grupą.
– Z panem i panią MacKenzie. Przyjaciółmi mego ojca.
– Ach, mężatka. – Dobson wciągnął policzki, nie spuszczając wzroku z Brianny. – Cóż, będzie nieco trudniej, jak sądzę, ale czymże byłoby życie bez wyzwań?
– Wyzwań? – William spojrzał kpiąco na swego drobnego towarzysza. – Zwracam ci uwagę, że jej mąż jest mniej więcej trzy razy taki jak ty.
Osborn roześmiał się, czerwieniejąc na twarzy.
– A ona jest dwa razy taka jak on. Rozgniotłaby cię, Dobby.
– Dlaczego uważasz, że chcę być na dole? – spytał z godnością Dobson. Osborn zaniósł się śmiechem.
– Ty masz jakąś obsesję na punkcie olbrzymek – zauważył William. Popatrzył za rodzinną grupą, która już znikała z pola widzenia na końcu ulicy. – Ta kobieta jest niemal tak wysoka jak ja.
– No tak, wcieraj sól w tę ranę, wcieraj.
Osborn, który był wyższy niż mierzący metr pięćdziesiąt Dobson, ale jednak dobrą głowę niższy od Williama, żartobliwie próbował kopnąć go w kolano. William uchylił się i szturchnął Osborna, który pochylił się i popchnął go na Dobsona.
– Panowie! – Groźny głos sierżanta Cuttera z cockneyowskim akcentem sprawił, że natychmiast się wyprostowali. Mieli wyższe szarże niż sierżant, ale żaden z nich nie odważyłby się czegoś na ten temat powiedzieć. Cały pułk bał się sierżanta Cuttera – starszego niż sam pułk, wzrostu mniej więcej Dobsona, ale w drobniutkim ciele skrywającego wściekłość potężnego wulkanu tuż przed wybuchem.
– Sierżancie. – Najstarszy z tej grupy porucznik William Ransom, earl Ellesmere, wyprostował się, wciskając podbródek w plastron. Osborn i Dobson pospiesznie poszli w jego ślady, trzaskając obcasami.
Cutter przespacerował się przed nimi tam i z powrotem jak czający się gepard. William pomyślał, że niemal da się wyczuć zamiatający na boki ogon i łakome oblizywanie zębów. Czekanie na atak było gorsze niż ugryzienie w tyłek.
– A gdzie wasi żołnierze? – warknął Cutter. – Panowie?
Osborn i Dobson zaczęli się pospiesznie usprawiedliwiać, natomiast porucznik Ransom tym razem był czysty jak łza.
– Moi ludzie strzegą pałacu gubernatora pod dowództwem porucznika Colsona. Otrzymałem przepustkę, sierżancie, by zjeść kolację z ojcem – powiedział z szacunkiem. – Udzielił mi jej sir Peter.
Z sir Peterem Packerem trzeba było się liczyć, więc Cutter zaniechał ataku, ale ku zaskoczeniu Williama to nie nazwisko sir Petera wywołało tę reakcję.
– Pański ojciec? – Sierżant zmrużył oczy. – Czyli lord John Grey, prawda?
– Hmm, tak – odpowiedział ostrożnie William. – Czy pan go zna?
Zanim Cutter zdołał odpowiedzieć, otwarły się drzwi pobliskiej tawerny i pojawił się w nich ojciec Williama. William uśmiechnął się z radością, że ojciec tak dobrze wyczuł moment, natychmiast jednak spoważniał, bo sierżant wlepił w niego stalowe spojrzenie.
– Niech pan się do mnie nie szczerzy jak włochata małpa – zaczął sierżant niebezpiecznym tonem, ale lord John przerwał mu, klepiąc poufale po ramieniu. Żaden z trzech młodych poruczników nie odważyłby się na to za żadne pieniądze.
– Cutter – powiedział lord John, uśmiechając się ciepło. – Tak też myślałem, słysząc te słodkie tony. Powiedziałem sobie: niech mnie diabli, jeśli to nie sierżant Aloysius Cutter. Nie ma na świecie drugiego takiego człowieka: brzmi jak buldog, który połknął kota i przeżył to doświadczenie, żeby o nim opowiedzieć.
– Aloysius – bezgłośnie powiedział Dobson do Williama, ten jednak tylko chrząknął w odpowiedzi, nie mogąc nawet wzruszyć ramionami, ponieważ ojciec skupił teraz uwagę na nim.
– Williamie – powiedział, witając go skinieniem głowy – ależ jesteś punktualny. Przepraszam, że się spóźniłem. Zatrzymano mnie. – Zanim William zdążył cokolwiek powiedzieć lub przedstawić pozostałych, lord John zagłębił się we wspominki z sierżantem Cutterem o dawnych wspaniałych czasach na równinie Abrahama z generałem Wolfe’em.
Dzięki temu trzej młodzi oficerowie odprężyli się, a dla Dobsona oznaczało to powrót do poprzedniego wątku.
– Powiedziałeś, że ta ruda laleczka to przyjaciółka twojego ojca? – szepnął do Williama. – Dowiedz się od niego, gdzie się zatrzymała, co?
– Idiota – syknął Osborn. – Nie jest nawet ładna, ma taki długi nos jak... jak Willie.
– Mój wzrok nie sięgnął jej twarzy – parsknął Dobson – ale wprost na poziomie oczu miałem jej cycki, a te...
– Dupek!
– Ciii – Osborn przydeptał Dobsonowi stopę, by zamilkł, bo lord John zwrócił się ku młodym ludziom.
– Czy przedstawisz mi swoich przyjaciół, Williamie? – spytał uprzejmie. William uczynił to, spłoniony, bo jak dobrze wiedział, mimo służby w artylerii jego ojciec miał znakomity słuch. Osborn i Dobson ukłonili się, najwyraźniej pełni nabożnego podziwu. Nie zdawali sobie sprawy, kim jest ojciec Williama; ten zaś był równocześnie dumny, że zrobiło to na nich wrażenie, i nieco zdenerwowany, że odkryli tożsamość lorda Johna. Przed jutrzejszą kolacją rozejdzie się to już po całym pułku. Oczywiście sir Peter wiedział już wcześniej, ale... Przywołał się do porządku, zdając sobie sprawę, że ojciec żegna się z młodymi porucznikami; odwzajemnił salut sierżanta Cuttera pospiesznie, ale jak należy, po czym ruszył za ojcem, zostawiając Dobby’ego i Osborna swojemu losowi.
– Widziałem, że rozmawiałeś z państwem MacKenzie – odezwał się od niechcenia lord John. – Mam nadzieję, że u nich wszystko w porządku. – Rzucił spojrzenie wzdłuż nabrzeża, ale Brianna i Roger już dawno zniknęli z pola widzenia.
– Tak mi się wydaje – powiedział Willie. Nie zamierzał pytać, gdzie się zatrzymali, ale wciąż był pod wrażeniem tej młodej kobiety. Nie potrafił powiedzieć, czy jest ładna, czy nie, zapamiętał jednak jej oczy, cudownie głębokie i niebieskie, z długimi, rudymi rzęsami, utkwione w nim z pochlebiającą mu intensywnością, która rozgrzewała serce. Groteskowo wysoka oczywiście, ale... O czym on myśli? Ta kobieta była mężatką, miała dzieci, a jeszcze do tego była ruda.
– Czy... hmm, papa zna ich od dawna? – spytał z myślą o zdumiewająco przewrotnych poglądach politycznych najwyraźniej cechujących tę rodzinę.
– Tak, dość długo. Jest córką jednego z moich najdawniejszych przyjaciół, pana Jamesa Frasera. Pamiętasz go może?
William zmarszczył brwi, nie mogąc przypomnieć sobie nazwiska. Jego ojciec miał tysiące przyjaciół, jak mógłby...
– Och! – wykrzyknął nagle. – To nie angielski przyjaciel. Czy to nie pana Frasera odwiedziliśmy w górach, wtedy gdy papa zachorował na odrę?
Zrobiło mu się trochę niedobrze, gdy przypomniał sobie ten straszny czas. Podróżował przez góry głęboko nieszczęśliwy, jego matka zmarła zaledwie miesiąc wcześniej. Lord John zachorował na odrę i William był pewien, że także i on umrze, zostawiając go samego gdzieś w dziczy. Jego głowę bez reszty wypełniały strach i żałoba, zapamiętał więc z tych odwiedzin tylko niejasne obrazy. Miał wrażenie, że pan Fraser zabrał go na ryby i że był dla niego miły.
– Tak – potwierdził ojciec, uśmiechając się lekko. – Jestem wzruszony, Willie. Myślałbym raczej, że będziesz pamiętać tę wizytę bardziej ze względu na swoje własne nieszczęsne przygody.
– Nieszczęsne? – Nagle przypomniał sobie, a za przypomnieniem przyszła fala gorąca; oblał się warem, wyczuwalnym nawet w wilgotnym letnim powietrzu. – Wielkie dzięki. Udało mi się wyrzucić to z pamięci, póki papa o tym nie wspomniał.
Jego ojciec śmiał się, nie próbując nawet tego ukryć. Wprost skręcał się ze śmiechu.
– Przepraszam, Willie. – Lord John łapał powietrze i wycierał oczy rogiem chusteczki. – Nic na to nie poradzę. To było najbardziej... najbardziej... Och, Boże, nigdy nie zapomnę, jak wyglądałeś, gdy wyciągnęliśmy cię z tej latryny.
– Papa wie, że to był wypadek – stwierdził sztywno William. Na wspomnienie upokorzenia paliły go policzki. Dobrze, że córki Frasera wówczas tam nie było, nie była więc świadkiem jego upokorzenia.
– Tak, oczywiście, ale... – Lord John przycisnął do ust chustkę, a ramiona wciąż mu drżały.
– Proszę, niech papa sobie nie żałuje – powiedział chłodno William. – A gdzie my właściwie, do diabła, idziemy?
Dotarli już do końca nabrzeża, ale lord John, wciąż parskając jak delfin, parł dalej. Skręcili w jedną ze spokojnych, obrzeżonych drzewami uliczek, odległych od tawern i karczm otaczających port.
– Wieczerzamy z niejakim kapitanem Richardsonem – wyjaśnił ojciec, opanowując się z wyraźnym trudem. Odkaszlnął, wydmuchał nos i wsunął chustkę na powrót do kieszeni. – W domu niejakiego pana Bella.
Dom pana Bella był pomalowany na biało, wyglądał czysto i dostatnio, ale bez ostentacji. To samo można było powiedzieć o kapitanie Richardsonie. Był w średnim wieku, z dobrze obciętymi włosami i w dobrze uszytym ubraniu, ale pozbawionym wyraźnego stylu. Twarz miał taką, że po dwóch minutach trudno byłoby go rozpoznać w tłumie.
Znacznie silniejsze wrażenie wywierały dwie panny Bell, szczególnie młodsza, Miriam, o złotoblond kosmykach wysuwających się spod czepka. Przez całą kolację nie spuszczała z Williama dużych okrągłych oczu. Siedziała zbyt daleko, by mógł z nią rozmawiać, uznał jednak, że wystarczy mową oczu dać jej znać, że zainteresowanie jest odwzajemnione, a jeśli później pojawi się szansa na bardziej osobisty kontakt... Uśmiech i skromne opuszczenie rzęs koloru miodu, a następnie szybkie zerknięcie ku otwartym drzwiom prowadzącym na boczny ganek wystarczyło. Odpowiedział uśmiechem.
– Jak sądzisz, Williamie? – odezwał się jego ojciec, na tyle głośno, by William zrozumiał, iż pytanie zostało zadane po raz drugi.
– Och, słucham? Hmm, co myślę? – spytał, bo ostatecznie był to ojciec, a nie dowódca. Ojciec rzucił mu wymowne spojrzenie – choć nie tak wymowne, jakie by rzucił, gdyby nie byli w towarzystwie – ale cierpliwie powtórzył.
– Pan Bell pytał, czy sir Peter zamierza długo zostać w Wilmington.
Pan Bell, siedzący u szczytu stołu, pochylił uprzejmie głowę, ale William zauważył, że ostro spojrzał na Miriam. Może lepiej pojawić się tu jutro, gdy pan Bell opuści dom, by pójść do pracy.
– Och, wydaje mi się, że nie zostaniemy tu długo, sir – odrzekł z szacunkiem, zwracając się do pana Bella. – O ile rozumiem, główny problem powstał w głębi kraju, więc zapewne bez zwłoki udamy się tam, by zaprowadzić spokój.
Gospodarz wyglądał na zadowolonego, choć William dostrzegł kącikiem oka, że Miriam wdzięcznie wydęła wargi, słysząc o jego rychłym wyjeździe.
– To dobrze, dobrze – powiedział jowialnie pan Bell. – Niewątpliwie dołączą do was setki lojalistów.
– Niewątpliwie, sir – mruknął William, nabierając łyżkę zupy.
Nie sądził, by pan Bell znalazł się wśród ochotników. Nie wyglądał na takiego, co by lubił długie marsze; zresztą pomoc wielu niewyszkolonych, uzbrojonych w łopaty prowincjuszy i tak nie byłaby szczególnie przydatna; nie mógł jednak tego powiedzieć.
Usiłując zobaczyć Miriam, nie patrząc na nią wprost, William dostrzegł wymianę spojrzeń między ojcem a kapitanem Richardsonem i po raz pierwszy zaczął się zastanawiać nad zgromadzonym towarzystwem. Ojciec wyraźnie powiedział, że wieczerzają z kapitanem Richardsonem, co oznaczało, że celem tego wieczoru było spotkanie z kapitanem. Dlaczego?
W tej chwili pochwycił spojrzenie panny Lillian Bell, która siedziała naprzeciwko niego, obok lorda Johna, i przestał myśleć o kapitanie Richardsonie. Zauważył, że ma ciemne oczy, jest wyższa i szczuplejsza niż siostra, ale całkiem ładna.
Niemniej jednak, gdy pani Bell i jej córki wstały, a panowie po kolacji wyszli na ganek, William bez zdziwienia stwierdził, że stoi na jednym jego końcu z kapitanem Richardsonem, podczas gdy na drugim końcu ojciec wciąga pana Bella w ożywioną dyskusję o cenach smoły. Ojciec potrafił rozmawiać o wszystkim ze wszystkimi.
– Chciałem panu złożyć pewną propozycję, poruczniku – powiedział Richardson po wymianie zwykłych grzeczności.
– Słucham, sir – odrzekł William z szacunkiem.
Obudziła się w nim ciekawość. Richardson był kapitanem dragonów, ale obecnie nie przebywał w swoim regimencie. Wyjaśnił to przy kolacji, wspominając, że otrzymał zadanie specjalne. Jakiego rodzaju?
– Nie wiem, co ojciec panu powiedział o mojej misji?
– Nic nie powiedział, sir.
– Ach tak. Zlecono mi gromadzenie informacji w Departamencie Południa. To nie znaczy, że dowodzę takimi operacjami, proszę mnie dobrze zrozumieć. – Kapitan uśmiechnął się skromnie. – Jedynie niewielką ich częścią.
– Jaaa... doceniam ogromną wartość takich operacji, sir – William starał się mówić dyplomatycznie – ale ja... jeśli o mnie chodzi... chciałem powiedzieć...
– Nie jest pan zainteresowany szpiegostwem. Nie, oczywiście. – Na ganku było ciemno, ale William słyszał suchy ton kapitana. – Rzadko ktoś z tych, którzy uważają się za żołnierzy, jest tym zainteresowany.
– Nie chciałem pana dotknąć, sir.
– I nie dotknął pan. Nie próbuję jednak zaangażować pana jako szpiega – to delikatne zajęcie i związane z pewnym niebezpieczeństwem – lecz jedynie jako posłańca, choć gdyby się panu udało zebrać po drodze jakieś informacje... cóż, to byłaby dodatkowa, wysoce ceniona korzyść.
William czuł, że krew napływa mu do twarzy na wyrażoną w ten sposób myśl, że nie nadaje się do zadań delikatnych lub niebezpiecznych, ale zachował spokój. Kapitan, jak się wydawało, zebrał istotne informacje o sytuacji w obu Karolinach i teraz chciał je przesłać dowódcy Departamentu Północy, generałowi Howe’owi, przebywającemu obecnie w Halifaksie.
– Oczywiście wyślę nie jednego posłańca – powiedział Richardson. – Rozumie się, że szybciej byłoby statkiem, ale chcę, żeby przynajmniej jeden posłaniec podróżował lądem. I dla bezpieczeństwa, i by mógł _en route_ dokonywać obserwacji. Pański ojciec bardzo pochlebnie wyraża się o pańskich zdolnościach, poruczniku... – czyżby usłyszał pewne rozbawienie w tym suchym głosie? – ...i jak rozumiem, podróżował pan już po Karolinie Północnej i Wirginii. To cenne. Rozumie pan, że nie chciałbym, by mój posłaniec zniknął bez wieści na bagnach Great Dismal.
– Ha, ha. – William uprzejmie uznał to za żart.
Najwyraźniej kapitan Richardson nigdy nie znalazł się nawet w pobliżu Great Dismal – William natomiast tak, choć jego zdaniem nikt przy zdrowych zmysłach nie wybrałby się tam. Chyba że na polowanie.
Miał również poważne wątpliwości co do propozycji Richardsona – choć już w chwili, gdy mówił sobie, że nie powinien nawet rozważać pozostawienia swoich ludzi, swego regimentu, widział się w romantycznej misji – sam, gdzieś w dziczy, przenoszący ważne wiadomości wśród burz i niebezpieczeństw.
Ważniejsze było jednak to, czego ma się spodziewać u kresu podróży.
Richardson uprzedził jego pytanie.
– Gdy już znajdzie się pan na północy, jeśli pan zechce, dołączy pan do sztabu generała Howe’a.
Aha, więc to tak – pomyślał. Tu jest ta przynęta – trzeba przyznać, że apetyczna. Był świadom, że zdaniem Richardsona to raczej generał Howe, a nie William, będzie podejmować decyzje w tej sprawie, miał jednak trochę wiary we własne zdolności i uważał, że istotnie może się okazać przydatny.
Przebywał w Karolinie Północnej zaledwie od kilku dni, wystarczyło mu to jednak, by dość realistycznie ocenić szanse na awans w Departamencie Północy i Departamencie Południa. Cała Armia Kontynentalna przebywała z Waszyngtonem na północy; rebelia na południu polegała głównie na męczących utarczkach z niewyćwiczoną milicją i przybyszami z głębi lądu, niestanowiącymi jednak żadnego zagrożenia. Jeśli zaś chodzi o status sir Petera i generała Howe’a jako dowódców...
– Chciałbym przemyśleć pańską propozycję, jeśli mogę, kapitanie – powiedział, mając nadzieję, że w jego głosie nie słychać niecierpliwości. – Czy mogę udzielić odpowiedzi jutro?
– Oczywiście. Rozumiem, że zechce pan przedyskutować tę sprawę z ojcem. Może pan to zrobić.
Kapitan rozmyślnie zmienił temat, a po kilku minutach lord John i pan Bell przyłączyli się do nich i rozmowa nabrała ogólnego charakteru.
William nie zwracał uwagi na to, co kto mówi, bo jego uwagę przyciągnęły dwie szczupłe białe postacie, krążące jak duchy wśród krzewów po drugiej stronie trawnika. Dwie głowy w białych czepeczkach pochylały się ku sobie, to znów odsuwały. To jedna, to druga zwracała się przelotnie ku gankowi, jakby się zastanawiała.
– „Podzielili między się szaty...” – mruknął ojciec Williama, kręcąc głową.
– Słucham?
– Nieważne. – Lord John z uśmiechem zwrócił się do kapitana Richardsona, który właśnie rzucił jakąś uwagę o pogodzie. Dziedziniec rozświetlały robaczki świętojańskie, migoczące jak zielone iskierki wśród wilgotnych, gęstych liści. Dobrze było znów widzieć robaczki świętojańskie; brakowało mu ich w Anglii, brakowało mu również tej szczególnej miękkości, łagodności południowego powietrza, która sprawiała, iż bielizna przywierała do ciała, a krew tętniła w czubkach palców. Wokół grały świerszcze i przez chwilę wydawało mu się, że ich pieśń zagłusza wszystko prócz jego tętna.
– Kawa gotowa, panowie – miękki głos niewolnicy Bellów przebił się przez ferment jego krwi, wszedł więc z pozostałymi do środka, rzucając jedynie przelotne spojrzenie ku trawnikowi. Białe postacie zniknęły, ale w łagodnym, ciepłym powietrzu wyczuwało się obietnicę.
Godzinę później wracał na kwaterę z przyjemnym zamętem w głowie. Ojciec kroczył w milczeniu u jego boku. Pod koniec wieczoru, wśród robaczków świętojańskich, panna Lillian Bell pocałowała go przelotnie i niewinnie, ale w usta. Teraz ciężkie, letnie powietrze wydawało się mieć smak kawy i dojrzałych truskawek, mimo że nawet tu dochodził zgniły odór z portu.
– Kapitan Richardson powiedział mi, jaką ci złożył propozycję – odezwał się w końcu lord John. – Czy jesteś zainteresowany?
– Jeszcze nie wiem – odrzekł William. – Oczywiście brakowałoby mi moich ludzi, ale... – Pani Bell zaprosiła go na herbatę za kilka dni.
– W wojskowym życiu nic nie jest stałe – stwierdził ojciec, kręcąc lekko głową. – Ostrzegałem cię.
William mruknął coś potwierdzająco, w gruncie rzeczy nie słuchając.
– To dobra szansa na awans – ciągnął ojciec. – Choć oczywiście wiąże się z pewnym ryzykiem – dorzucił jakby mimochodem.
– Jakim? – parsknął William. – Konna przejażdżka z Wilmington, by wsiąść na statek w Nowym Jorku? Przecież niemal cała droga biegnie gościńcem!
– Na którym jest całkiem sporo żołnierzy Armii Kontynentalnej – zauważył lord John. – Jeśli to, co słyszałem, jest prawdą, po tej stronie Filadelfii stacjonuje cała armia generała Waszyngtona.
William wzruszył ramionami.
– Richardson powiedział, że chce mnie, bo znam kraj. Jestem w stanie znaleźć drogę nawet na bezdrożu.
– Czy jesteś pewien? Nie było cię w Wirginii prawie cztery lata.
Wątpliwość w głosie lorda Johna poruszyła Williama.
– Papa uważa, że nie potrafię znaleźć drogi?
– Nieee, absolutnie nie – odrzekł lord John, wciąż z tą nutą wątpliwości w głosie – ale propozycja Richardsona wiąże się z całkiem sporym ryzykiem. Nie chciałbym, byś ją przyjął, nie przemyślawszy jej dogłębnie.
– Już przemyślałem – rzucił dotknięty do żywego William. – Przyjmę ją.
Lord John szedł przez chwilę w milczeniu, w końcu niechętnie pokiwał głową.
– To twoja decyzja, Willie – powiedział cicho. – Byłbym jednak zobowiązany, gdybyś na siebie uważał.
Zniecierpliwienie Williama natychmiast zniknęło.
– Oczywiście, że będę – mruknął.
Szli dalej pod ciemnymi gałęziami klonów i hikor, nie rozmawiając, tak blisko, że od czasu do czasu stykali się ramionami.
W zajeździe William powiedział lordowi Johnowi dobranoc, ale nie od razu wrócił na kwaterę. Wędrował wzdłuż nabrzeża niespokojny, niegotów jeszcze do snu.
Zwrócił uwagę, że jakiś czas temu zaczął się odpływ. Dobiegał go silniejszy odór martwych ryb i gnijących wodorostów, ale na terenach zalewowych gładka powierzchnia wody wciąż lśniła w świetle księżyca.
Dopiero po chwili zdołał wypatrzyć pal. Najpierw miał wrażenie, że już go nie ma, ale był – rysował się cienką ciemną linią na tle lśniącej wody. Pusty. Nie stał już pionowo, tylko pochylał się mocno, jakby miał się zaraz przewrócić. Nad cofającą się wodą zwisała z niego pętla sznura jak z szubienicy. William poczuł pewien niepokój; sam odpływ nie wystarczył przecież, by zabrać ciało. Słyszał, jak mówiono, że są tu krokodyle czy aligatory, choć sam ich nie widział. Odruchowo spojrzał w dół, jakby jeden z tych gadów mógł nagle wyskoczyć z wody u jego stóp. Powietrze było wciąż ciepłe, ale przebiegł go dreszcz.
Otrząsnął się i zawrócił ku kwaterze. Wyjedzie dopiero za jakiś dzień czy dwa. Był ciekaw, czy przed wyjazdem uda mu się jeszcze zobaczyć błękitnooką panią MacKenzie.
***
Lord John zatrzymał się na chwilę na ganku zajazdu, patrząc za synem, który znikał w cieniu drzew. Czuł pewien niepokój; sprawa została załatwiona w większym pośpiechu, niżby sobie tego życzył, ale ufał zdolnościom Williama, i choć ten układ oczywiście niósł z sobą pewne ryzyko, taka była natura życia żołnierza. Bywały jednak sytuacje bardziej i mniej ryzykowne.
Zawahał się, słysząc gwar rozmów z baru, ale uznał, że tego wieczoru ma już dość towarzystwa. Równocześnie jednak myśl o przewracaniu się na łóżku pod niskim sufitem pokoju, w dusznym, pozostałym po gorącym dniu powietrzu, sprawiła, że postanowił udać się na spacer, aż zmęczenie przyniesie mu sen.
Schodząc z ganku i wyruszając w kierunku przeciwnym niż ten, w którym oddalił się Willie, zdawał sobie sprawę, że nie chodzi tylko o upał. Znał siebie na tyle dobrze, by wiedzieć, że nawet pozorny sukces jego planu nie zapewni mu łatwego snu. I tak leżałby bezsennie, obracając ten plan na wszystkie strony jak pies gnat, wyszukując słabości i możliwości poprawek. Ostatecznie William nie wyjedzie natychmiast, zostało jeszcze trochę czasu, by się zastanowić i w razie konieczności – wprowadzić zmiany.
Na przykład generał Howe. Czy to najlepszy wybór? Może Clinton... Jednak nie, Henry Clinton to męcząca stara baba. Nie ruszał się nawet na krok, jeśli nie otrzymał rozkazów w trzech egzemplarzach.
Bracia Howe – jeden był generałem, drugi admirałem – znani byli z brutalności. Obaj mieli maniery, wygląd i zapach dzików w rui. Żaden z nich nie był jednak głupi – i Bóg jeden wie, że obca im była bojaźń. Grey uważał, że Willie jakoś ścierpi grubiański sposób bycia i ostry język. Młody oficer łatwiej chyba zniesie, że dowódca pluje na podłogę – Richard Howe raz nawet splunął wprost na Greya, choć przypadkiem, bo wiatr nagle się zmienił – niż różne inne dziwactwa znanych Greyowi wojskowych.
Nawet najdziwniejsi członkowie bractwa szpady byli jednak lepsi niż dyplomaci. Zastanawiał się przez chwilę, jakim myśliwskim mianem można określić zbiorowość dyplomatów – skoro gromadę wilków nazywa się watahą, pisarze to bractwo pióra, więc może... sfora dyplomatów? Bractwo sztyletu? Nie, stwierdził, to zbyt proste; należałoby raczej mówić o opiatach dyplomacji, o bractwie nudziarzy – choć ci, którzy nie byli nudni, bywali z kolei niebezpieczni.
Sir George Germain należał do rzadszego gatunku: nudnych, a zarazem niebezpiecznych.
Przez jakiś czas sir John spacerował po ulicach miasta, mając nadzieję, że się zmęczy, zanim wróci do dusznego pokoju. Nadciągnęły niskie i ciężkie chmury, a gdzieś między nimi czasem zamigotała błyskawica. Powietrze było wilgotne jak gąbka. Powinien być już w Albany, też wilgotnym i zarobaczonym, ale jednak chłodniejszym. Poza tym stamtąd blisko było do ciemnych lasów na stokach gór Adirondack.
Nie żałował jednak pospiesznej podróży do Wilmington. Ważne, że Willie dostał nową szansę, a siostra Williego, Brianna... – na tę myśl zatrzymał się, zamknął oczy, raz jeszcze przeżywał tę chwilę, której doświadczył po południu, gdy ze ściśniętym sercem patrzył na tych dwoje podczas ich spotkania, które miało pozostać jedyne, na zawsze. Niemal nie był w stanie odetchnąć; nie odrywał oczu od dwóch wysokich postaci, ich przystojnych, odważnych twarzy, tak podobnych do siebie, a zarazem do mężczyzny, który stał obok niego – nieruchomy, ale w przeciwieństwie do Greya łapiący powietrze, jakby w obawie, że to ostatni jego oddech.
Grey potarł serdeczny palec lewej ręki. Nie przyzwyczaił się jeszcze, że nie ma na nim pierścienia. On i Jamie Fraser zrobili, co mogli, by chronić tych, których kochali. Mimo ogarniającej go melancholii uspokajała go myśl, że obaj dzielą tę odpowiedzialność.
Czy spotka jeszcze kiedyś Briannę Fraser MacKenzie? – zastanawiał się. Powiedziała, że nie – i wydawała się tak samo tym zasmucona jak on.
Niech cię Bóg błogosławi, dziecko – mruknął, potrząsając głową i zawracając ku portowi. Będzie mu jej brakowało, ale – tak samo jak w odniesieniu do Williego – czuł ulgę, że wkrótce nie będzie jej w Wilmington i nic jej nie będzie zagrażać. To wzięło górę nad poczuciem straty.
Wychodząc na nabrzeże, odruchowo rzucił spojrzenie na morze i odetchnął z ulgą, widząc pusty pal, pochylony w odpływie. Nie rozumiał, dlaczego zrobiła to, co zrobiła, ale znał jej ojca – a także jej brata – zbyt długo, by nie rozpoznać niezłomnej woli, którą dostrzegł w tych kocich niebieskich oczach. Załatwił jej więc łódkę, o którą prosiła, i ze ściśniętym sercem stał na nabrzeżu, gotów w razie potrzeby wywołać zamieszanie, by odwrócić od niej uwagę, gdy jej mąż wiosłował w kierunku uwięzionego pirata. Widział wielu umierających mężczyzn; zazwyczaj nie chcieli umierać, czasami dostrzegał u nich rezygnację, ale nigdy nie widział nikogo, kto by umierał z taką wdzięcznością w oczach. Grey tylko przelotnie znał Rogera MacKenzie, przypuszczał jednak, że to niezwykły człowiek, skoro nie tylko żyje w małżeństwie z tą bajeczną, niebezpieczną istotą, ale także ma z nią dzieci.
Pokręcił głową i zawrócił ku karczmie. Spokojnie mógł poczekać jeszcze ze dwa tygodnie, nim odpisze na list od Germaina – który wyciągnął zręcznie z poczty dyplomatycznej, gdy zobaczył na nim nazwisko Williama – a wówczas będzie mógł napisać zgodnie z prawdą, że niestety gdy list dotarł, lord Ellesmere znajdował się gdzieś na dzikich terenach między Karoliną Północną a Nowym Jorkiem, a zatem nie sposób go było poinformować, że został odwołany do Anglii, choć on, Grey, jest pewien, że gdy Ellesmere dowie się o tym za kilka miesięcy, będzie głęboko żałować utraty szansy na dołączenie do sztabu sir George’a. Wielka szkoda.
Gwiżdżąc _Lillibulero_, podniesiony na duchu, ruszył do karczmy.
Zajrzał do baru i poprosił, by przysłano mu do pokoju butelkę wina. Barmanka poinformowała go jednak, że „ten dżentelmen” już wziął na górę butelkę.
– I dwa kieliszki – dodała, uśmiechając się – więc chyba nie zamierza sam tego wypić.
Grey doznał wrażenia, że stonoga wędruje mu po kręgosłupie.
– Przepraszam bardzo, czy powiedziała pani, że w moim pokoju jest jakiś dżentelmen?
– Tak – potwierdziła – powiedział, że jest pana starym przyjacielem. Zaraz, podał mi nazwisko... – ściągnęła brwi i zaraz rozjaśniła się – Bow-shaw, albo coś w tym rodzaju. Brzmiało trochę z francuska – dodała. – Zresztą on też wygląda na Francuza. Życzy pan sobie coś do jedzenia, sir?
– Nie, dziękuję. – Machnął ręką i ruszył po schodach, myśląc gorączkowo, czy nie zostawił w pokoju czegoś, czego nie powinien był zostawiać.
Francuz nazwiskiem Bow-shaw. Beauchamp. Nazwisko zalśniło mu w pamięci jak błyskawica. Na chwilę przystanął na środku schodów, ale zaraz ruszył dalej, nieco wolniej.
To niemożliwe, ale któż jeszcze mógłby to być? Gdy przed wieloma laty zrezygnował z aktywnej służby, zaczął życie dyplomatyczne w angielskiej Czarnej Izbie, tej niejawnej organizacji osób mających za zadanie przechwytywanie i odczytywanie oficjalnej poczty dyplomatycznej oraz znacznie mniej oficjalnych informacji, krążących między rządami europejskimi. Każdy z tych rządów miał własną Czarną Izbę i członkowie jednej zazwyczaj byli świadomi istnienia pozostałych. Nigdy się nie spotykali, ale znali swoje podpisy, inicjały, niepodpisane notatki na marginesie.
Beauchamp był jednym z najbardziej aktywnych agentów francuskich. Aczkolwiek Grey dawno już zakończył swoją działalność w Czarnej Izbie, w minionych latach kilkakrotnie natknął się na ślad Beauchampa. Skoro on go znał po nazwisku, zapewne tamten znał także jego, ale ich niewidoczny związek należał już do odległej przeszłości. Nigdy nie spotkali się osobiście, ale żeby do takiego spotkania miało dość tutaj... Dotknął wewnętrznej, wszytej w płaszcz kieszeni i uspokoił się, słysząc szelest papieru.
Na szczycie schodów zawahał się chwilę, ale nie było sensu się ukrywać. Najwyraźniej był oczekiwany. Zdecydowanym krokiem przeciął więc hol i ujął gałkę z gładkiej i chłodnej białej porcelany. Pchnął drzwi.
Natychmiast ogarnęła go fala gorąca. Odruchowo wciągnął powietrze – i dobrze, bo dzięki temu nie wypowiedział przekleństwa, które cisnęło mu się na usta.
Dżentelmen, siedzący na jedynym w pokoju krześle, rzeczywiście wyglądał z francuska. Dobrze skrojone ubranie przy szyi i mankietach ozdabiały kaskady białej koronki, a srebrne sprzączki na butach lśniły tak jak włosy na jego skroniach.
– Pan Beauchamp – wycedził Grey, powoli zamykając za sobą drzwi. Wilgotna bielizna kleiła mu się do ciała, tętno waliło mu w skroniach. – Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę.
Perseverance Wainwright uśmiechnął się nieznacznie.
– Cieszę się, że cię widzę, John – powiedział.
***
Grey ugryzł się w język, by nie wymknęło mu się nic niepożądanego – a niepożądane było właściwie wszystko, co mógłby powiedzieć, być może prócz „dobry wieczór”.
– Dobry wieczór – powiedział i pytająco uniósł brew. – Monsieur Beauchamp?
– O, tak. – Percy podciągnął kolana, jakby chciał wstać, ale Grey dał znak ręką, by się nie fatygował. Sam sięgnął po stołek. Miał nadzieję, że sekundy zyskane dzięki temu ruchowi pozwolą mu odzyskać panowanie nad sobą. Ponieważ jednak tak się nie stało, kolejną chwilę przeznaczył na otwarcie okna i odetchnął kilka razy gęstym, wilgotnym powietrzem. Następnie odwrócił się i usiadł.
– Jak to się stało? – spytał, udając obojętność. – To znaczy skąd się wziął Beauchamp? Czy jest to tylko _nom de guerre_?
– Och nie. – Percy wyjął obszytą koronką chusteczkę i delikatnie otarł czoło przy granicy włosów, których – jak zauważył Grey – miał coraz mniej. – Ożeniłem się z jedną z sióstr barona Amandine. Nazwisko tej rodziny brzmi Beauchamp, więc je przyjąłem. Ten związek zapewnił mi pewne _entrée_ w kręgi polityczne. A stąd... – Z wdziękiem wzruszył ramionami i wykonał gest, który podsumowywał jego karierę w Czarnej Izbie i – niewątpliwie także w innych organizacjach, pomyślał ponuro Grey.
– Gratulacje z powodu małżeństwa – powiedział lord John świadomie ironicznym tonem. – A z kim sypiasz, z baronem czy z jego siostrą?
Percy wyglądał na rozbawionego.
– Z obojgiem, od czasu do czasu.
– Obojgiem naraz?
Percy uśmiechnął się szerzej. Wciąż ma dobre zęby – zauważył w myśli Grey – choć nieco pociemniałe od wina.
– Od czasu do czasu, choć Cecile – moja żona – w gruncie rzeczy woli usługi swojej kuzynki Lucianne, ja natomiast wolę usługi pomocnika ogrodnika. Uroczy chłopiec imieniem Emile. Przypomina mi ciebie, gdy byłeś młody, szczupły, blondwłosy, muskularny i brutalny.
Ku swojemu zdumieniu Grey poczuł, że chce mu się na śmiać.
– Brzmi to niezwykle z francuska – powiedział jednak sucho – i nie wątpię, że ci odpowiada. Czego chcesz?
– Raczej chodzi o to, czego ty chcesz, jak sądzę. – Percy nie napoczął jeszcze butelki, teraz uniósł ją więc i nalał ostrożnie. Czerwony płyn wypełnił kolorem kieliszki. – A może raczej powinienem powiedzieć: czego chce Anglia. – Z uśmiechem wyciągnął do Greya kieliszek. – Bo nie możemy chyba oddzielać twoich spraw od spraw twego kraju, prawda? Przyznam zresztą, że zawsze wydawało mi się, że ty to Anglia, John.
Grey chętnie zabroniłby mu zwracać się do niego po imieniu, ale to tylko podkreśliłoby wspomnienie ich dawnej intymności – a o to niewątpliwie Percy’emu właśnie chodziło. Zignorował więc słowa gościa i łyknął wina. Wino było dobre; zastanawiał się, czy to on ma za nie zapłacić, a jeśli tak, to w jaki sposób.
– Czego chce Anglia? – powtórzył sceptycznie. – A twoim zdaniem, jaka jest odpowiedź na to pytanie?
Percy upił wina i trzymał je w ustach, najwyraźniej się nim delektując.
– To nie jest sekret, mój drogi.
Grey westchnął i nie spuszczał z niego wzroku.
– Czy widziałeś to, co nazywają Deklaracją Niepodległości, uchwaloną przez tak zwany Kongres Kontynentalny? – spytał Percy.
Odwrócił się, sięgnął do skórzanej torby wiszącej na oparciu krzesła i wyciągnął z niej zwitek papierów, które podał Greyowi.
Grey nie widział wcześniej tego dokumentu, choć o nim słyszał. Został on wydrukowany zaledwie dwa tygodnie temu w Filadelfii, ale egzemplarze rozpleniły się po koloniach jak miecione wiatrem chwasty. Unosząc brew, rozwinął papier i przejrzał pobieżnie.
– Król jest tyranem? – powiedział, rozbawiony skrajnością niektórych sformułowań. Zwinął papiery z powrotem i rzucił je na stół.
– A skoro ja to Anglia, zapewne ty dla celów tej rozmowy stanowisz uosobienie Francji?
– Reprezentuję pewne interesy – odrzekł Percy, nie zdradzając niczego. – Tutaj i w Kanadzie.
Te ostatnie słowa sprawiły, że w głowie Greya rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Grey walczył w Kanadzie pod generałem Wolfe’em i był świadom, że choć Francuzi stracili znaczną część swoich północnoamerykańskich posiadłości, umocnili swoje pozycje w północnych regionach, od doliny Ohio po Quebec. Czy są tak blisko, że mogą teraz sprawiać kłopoty? Nie sądził, by tak było, ale Francuzów stać na wszystko. Tak samo jak Percy’ego.
– Anglia chce szybko położyć kres tym nonsensom, rzecz jasna. – Percy skinął smukłą dłonią ku papierom. – Ta Armia Kontynentalna, jak się sama nazywa, to kruchy związek ludzi, którzy nie mają żadnego doświadczenia, za to sprzeczne poglądy. Co byś powiedział, gdybym był gotów dostarczyć ci informację, która mogłaby posłużyć do... powiedzmy... odsunięcia od służby jednego z najważniejszych oficerów Waszyngtona?
– A co miałbym powiedzieć? – Grey nie starał się ukryć sceptycyzmu w głosie. – Jaką korzyść miałaby z tego Francja... albo ty, bo jak rozumiem, te interesy nie są bez reszty identyczne.
– Widzę, że czas nie złagodził właściwego ci sarkazmu, John. To jedna z twoich mniej atrakcyjnych cech. Nie wiem, czy ci kiedyś o tym mówiłem.
Grey nie spuszczał z niego wzroku. Percy westchnął.
– Noo, chodzi o ziemię – powiedział. – Terytorium Północno-Zachodnie. Chcemy je odzyskać.
Grey roześmiał się.
– Nie wątpię. – Terytorium, o którym była mowa, duży obszar na północny zachód od doliny rzeki Ohio, zostało przekazane przez Francję Wielkiej Brytanii pod koniec wojny francusko-indiańskiej. Wielka Brytania nie zajęła jednak tego terytorium i nie zezwoliła kolonistom na osiedlanie się, ponieważ Indianie stawiali zbrojny opór i wciąż toczyły się z nimi negocjacje. Kolonistom się to nie podobało – to rozumiał. Sam Grey spotkał się kilkakrotnie z Indianami i był zdania, że stanowisko rządu brytyjskiego jest i rozsądne, i honorowe.
– Francuscy traperzy mają na tym terenie liczne powiązania z tubylcami. Wy nie macie.
– Czy handel futrami to część tych „interesów”, które reprezentujesz?
Percy uśmiechnął się bez żenady.
– Nie jest to główne pole moich zainteresowań, ale owszem, też.
Grey nie pytał, dlaczego Percy zwrócił się do niego – oficjalnie emerytowanego dyplomaty, nieodgrywającego już żadnej znaczącej roli. Jeszcze z czasów, gdy byli ze sobą związani, Percy znał wpływy rodziny Greya i jego koneksje; natomiast monsieur Beauchamp wiedział znacznie więcej o jego obecnych osobistych powiązaniach z sieci informacji docierających do Czarnych Izb w całej Europie. Grey oczywiście nie mógł w tej sprawie działać sam, ale miał możliwość po cichu przedstawić ofertę tym, którzy podejmowali decyzje.
Czuł, jak powstają mu wszystkie włosy na ciele, wietrząc niebezpieczeństwo jak czułki owada.
– Potrzebowalibyśmy, rzecz jasna, czegoś więcej niż sama propozycja – powiedział bardzo chłodnym tonem. – Na przykład nazwiska oficera, o którego chodzi.
– W tej chwili nie mogę ci go podać, ale gdy rozpoczną się wiarygodne negocjacje...
Grey zastanawiał się już, komu powinien przedstawić tę ofertę. Nie sir George’owi Germaine’owi. Może komuś w biurze lorda Northa? To jednak może zaczekać.
– A twój osobisty interes? – spytał kwaśno. Znał Percy’ego Wainwrighta na tyle, by wiedzieć, że on również musi mieć z tej sprawy jakąś korzyść.
– Ach, to... – Percy łyknął wina, po czym opuścił kieliszek i sponad niego spojrzał na Greya. – To bardzo proste. Zlecono mi odnalezienie pewnego człowieka. Czy znasz może szkockiego dżentelmena nazwiskiem James Fraser?
Grey poczuł, że nóżka jego kieliszka pęka mu w dłoni. Trzymał go jednak dalej i spokojnie pił wino, dziękując Bogu, że, przede wszystkim, nigdy nie wymienił przy Percym nazwiska Jamiego Frasera i że Fraser tego popołudnia wyjechał z Wilmington.
– Nie – stwierdził spokojnie. – A czego chcesz od pana Frasera?
Percy wzruszył ramionami i uśmiechnął się.
– Chcę mu tylko zadać parę pytań.
Grey czuł, że z jego zranionej dłoni cieknie krew. Dopił wino, ciągle trzymając pęknięty kieliszek. Percy nie odzywał się, także pił.
– Moje kondolencje z powodu śmierci żony – powiedział w końcu cicho. – Wiem, że ona...
– Nic nie wiesz – przerwał mu Grey. Pochylił się i postawił pęknięty kieliszek na stole. Górna jego część potoczyła się, a resztka wina obmyła brzegi. – Nic nie wiesz. Ani o mojej żonie, ani o mnie.
Percy uniósł ramiona lekkim galijskim ruchem. Jak sobie życzysz, mówił ten gest, a jednak jego oczy – wciąż piękne, niech go diabli, ciemne i głębokie – utkwione były w Greyu najwyraźniej ze szczerym współczuciem.
Grey westchnął. Rzeczywiście, współczucie na pewno było szczere. Percy’emu nigdy nie wolno było ufać, ale to, co zrobił, zrobił ze słabości, a nie ze złośliwości czy braku uczuć.
– Czego chcesz? – powtórzył.
– Twój syn... – zaczął Percy, ale Grey nagle rzucił się ku niemu. Złapał Percy’ego za ramię tak mocno, że tamten zachłysnął się powietrzem i zesztywniał. Grey pochylił się, wpatrując się w twarz Wainwrighta – nie, Beauchampa – z tak bliska, że czuł ciepło jego oddechu i zapach jego wody kolońskiej. Zabrudził płaszcz Wainwrighta krwią cieknącą z dłoni.
– Kiedy ostatni raz cię widziałem – powiedział Grey bardzo cicho – o mało nie strzeliłem ci w łeb. Nie dawaj mi teraz powodu, bym żałował swej wstrzemięźliwości. – Puścił Percy’ego i wyprostował się. – Trzymaj się z daleka od mego syna. Trzymaj się z daleka ode mnie. A jeśli przyjmiesz ode mnie życzliwą radę, to wracaj do Francji. I to szybko.
Okręcił się na pięcie i wyszedł, mocno zamykając za sobą drzwi. Dopiero na ulicy zdał sobie sprawę, że zostawił Percy’ego we własnym pokoju.
– A, do diabła – mruknął i ruszył, by poprosić o nocleg sierżanta Cuttera. Rano sprawdzi, czy wszyscy – rodzina Fraserów i William – bezpiecznie opuścili Wilmington.
------------------------------------------------------------------------
Cytaty z _Pisma Świętego_ za _Biblią gdańska_. (Przypis tłumaczki).FRASER’S RIDGE, KOLONIA KAROLINA PÓŁNOCNA, MARZEC 1777
Pomyślałam, że dzięki ogromnemu pożarowi pakowanie jest łatwiejsze. Obecnie posiadałam jedną suknię, jedną koszulę, trzy halki – w tym jedną wełnianą i dwie muślinowe – dwie pary pończoch (gdy dom się spalił, jedne miałam na nogach, a drugą parę nieuważnie zostawiłam suszącą się na krzaku, kilka tygodni przed pożarem; odkryłam je później w stanie nieco zniszczonym, ale wciąż nadającym się do noszenia), szal i parę butów. Jamie skombinował skądś dla mnie okropny płaszcz; nie wiedziałam skąd i nie chciałam pytać. Był z grubej wełny w kolorze trądu, a śmierdział, jakby ktoś w nim umarł i leżał przez parę dni. Wygotowałam go z ługowym mydłem, ale wciąż tkwił w nim ślad poprzedniego użytkownika.
Z drugiej strony – nie marzłam.
Mój sprzęt medyczny również pakowało się bez problemu. Wzdychając na wspomnienie pięknego kuferka z eleganckimi narzędziami i licznymi buteleczkami, przejrzałam to, co udało mi się uratować z gabinetu. Uszkodzony tubus mikroskopu, trzy nadpalone dzbanki – jeden bez przykrywki i jeden pęknięty; duża puszka z gęsim smalcem pomieszanym z kamforą, niemal już pusta po katarach i kaszlach tej zimy; garść nadpalonych stron wyrwanych z zeszytu Daniela Rawlingsa, który ja prowadziłam dalej. Trochę pocieszył mnie fakt, że na tych uratowanych stronach zachowała się specjalna receptura doktora Rawlingsa przeciw biegunce.
Była to jedyna z jego receptur, która, jak stwierdziłam, dobrze działała, i choć już od dawna pamiętałam jej składniki, fakt, że miałam ją pod ręką, jakoś mi pomagał zachować pamięć o nim. Nigdy nie spotkałam Daniela Rawlingsa, ale był moim przyjacielem od dnia, w którym Jamie dał mi jego kuferek i zeszyt z opisem przypadków. Ostrożnie złożyłam papier i wsunęłam do kieszeni.
W płomieniach przepadła większość ziół i lekarstw, a także różne gliniane pojemniki, szklane fiolki, duże miski, w których hodowałam penicylinę, a ponadto piły chirurgiczne. Wciąż miałam skalpel i pociemniałe ostrze małej piłki do amputacji; rączka się spaliła, ale Jamie zrobił mi nową.
Mieszkańcy Ridge byli hojni – tak hojni, jak mogą być ludzie, którzy pod koniec zimy sami właściwie nic nie mają. Zgromadziliśmy dość jedzenia na podróż, a wiele kobiet przyniosło mi coś z domowych zapasów. Miałam więc niewielkie dzbanuszki z lawendą, rozmarynem, żywokostem i gorczycą, dwie cenne stalowe igły, małą szpulkę jedwabnych nici do zszywania ran i do używania przy czyszczeniu zębów (choć nie wspomniałam o tym ostatnim, bo kobiety poczułyby się głęboko dotknięte), a także mały zapas bandaży i gazy.
Jednej rzeczy na pewno mi nie brakowało, a mianowicie alkoholu. Składzik uratował się przed ogniem, tak samo jak gorzelnia. Ponieważ zboża dla zwierząt i domowników było aż nadto, Jamie dzielnie przerobił resztę na bardzo surowy, ale mocny alkohol. Zamierzaliśmy go zabrać, by po drodze zamieniać na potrzebne nam towary. Małą beczułkę zachowałam dla specjalnego własnego użytku; na boku starannie napisałam _sauerkraut_, by zniechęcić ewentualnych rabusiów.
– A jeśli napadną nas bandyci, którzy nie potrafią czytać? – spytał rozbawiony Jamie.
– Myślałam o tym – poinformowałam go, pokazując małą zakorkowaną buteleczkę wypełnioną mętnym płynem. – _Eau de sauerkraut_. Wyleję ją na beczułkę, jak tylko zobaczę coś podejrzanego.
– Powinniśmy zatem mieć nadzieję, że ci bandyci nie będą Niemcami.
_Ciąg dalszy w wersji pełnej_