Kostka i Kawa - ebook
Dla Krzysztofa każdy dzień wygląda tak samo – praca zdalna w IT, samotność i marzenie o „Kostce i Kawie”, kawiarni z grami w Legionowie. Dla Agnieszki każdy dzień to wyzwanie – ratowanie zwierząt w jej tętniącej życiem klinice. Kiedy przypadek (i spanikowany kot sąsiadki) krzyżuje ich drogi, zaczyna się niełatwa gra o zrozumienie, zaufanie i być może coś więcej. On musi zmierzyć się ze swoim strachem przed ryzykiem, ona z obawą przed kolejnym rozczarowaniem. Czy w codziennym chaosie podwarszawskiego miasta jest miejsce na miłość i spełnienie marzeń, nawet gdy kusząca oferta z innego świata stawia wszystko pod znakiem zapytania?
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 266 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krzysztof westchnął, przeciągając się na krześle biurowym z takim zapałem, że zaskrzypiało ono żałośnie. Kolejny dzień w wirtualnych okopach IT. Debugowanie kodu, który napisał ktoś inny, prawdopodobnie na kacu, pół roku temu. Odpowiadanie na maile oznaczone jako „PILNE!!!”, które równie dobrze mogłyby poczekać do przyszłego tygodnia. Uczestniczenie w telekonferencjach, podczas których połowa uczestników miała wyłączone kamerki i prawdopodobnie grała w pasjansa albo oglądała śmieszne koty w internecie. On sam zresztą nie był lepszy – jego uwaga często dryfowała daleko poza korporacyjne tabelki i wykresy.
Kliknął myszką, minimalizując okno z kodem. Na pulpicie, pod stertą ikon symbolizujących kolejne projekty i zadania, krył się plik o niewinnej nazwie „Marzenie.docx”. Otworzył go po raz setny w tym miesiącu. W środku – zalążek biznesplanu, notatki, luźne pomysły, lista potencjalnych nazw. „Kostka i Kawa”. „Planszówki nad Zegrzem” (może zbyt ambitne?). „Legion Gier”. Uśmiechnął się lekko.
Wyobraził to sobie tak wyraźnie, jakby już tam był. Przytulne wnętrze gdzieś w centrum Legionowa, może przy Sowińskiego albo w okolicy rynku. Ciepłe światło, zapach świeżo mielonej kawy mieszający się z charakterystyczną wonią nowego kartonu od gry planszowej. Drewniane stoły, wygodne krzesła. Na półkach, od podłogi po sufit, setki kolorowych pudełek obiecujących przygodę, strategię, śmiech. Widział siebie, krzątającego się między stolikami, tłumaczącego zasady nowej gry grupie roześmianych ludzi, polecającego idealne espresso do długiej rozgrywki w „Terraformację Marsa”. Miejsce, gdzie ludzie mogliby oderwać się od ekranów, spotkać się twarzą w twarz, poruszać pionkami, rzucać kośćmi, budować cywilizacje albo ratować świat przed plagą zombie. Miejsce tętniące życiem, prawdziwymi emocjami, a nie tylko cyfrowym szumem.
Westchnienie numer dwa, tym razem cięższe, bardziej obciążone rzeczywistością. Zamknął plik „Marzenie.docx”, zanim zdążył dodać kolejny genialny pomysł na promocję („Turniej w Osadników z Catanu o Puchar Prezydenta Legionowa?”). Na ekranie znów pojawił się bezduszny kod. Praca zdalna miała swoje plusy – brak dojazdów, elastyczność, możliwość pracy w piżamie (choć dziś akurat ubrał dresy, co było szczytem elegancji). Ale miała też jedną, zasadniczą wadę: potworną, wszechogarniającą nudę i poczucie izolacji. Czasem miał wrażenie, że jego jedynym towarzyszem jest ten cholerny, migający kursor.
„Muszę coś zmienić”, pomyślał, stukając palcami w blat biurka. „Zanim kompletnie skapcanieję przed tym monitorem”. Marzenie o kawiarni wydawało się odległe, prawie nierealne, zasłonięte mgłą finansowych wyliczeń i biurokratycznych przeszkód. Ale było jego własne. Było czymś więcej niż tylko kolejnym bugiem do naprawienia w systemie, którego przeznaczenia nawet do końca nie rozumiał. Było obietnicą innego życia. Życia, w którym poniedziałkowe poranki mogłyby pachnieć kawą i ekscytacją, a nie tylko odgrzewanym obowiązkiem.
Spojrzał jeszcze raz za okno. Szare bloki, kilka drzew próbujących złapać pierwsze promienie słońca, ludzie spieszący do swoich spraw. Gdzieś tam, w tym zwyczajnym Legionowie, musiało być miejsce na odrobinę magii zaklętej w kartonowych pudełkach. Musiało. Inaczej ta cała zdalna harówka naprawdę nie miała sensu. Z nową determinacją (która, jak podejrzewał, starczy mu pewnie do lunchu) wrócił do poprawiania cudzego kodu. Ale w głowie, między linijkami Javy a zapytaniami SQL, wciąż układał półki w swojej wymarzonej „Kostce i Kawie”.
- - -
Podczas gdy Krzysztof toczył swoją heroiczną walkę z migającym kursorem i poniedziałkową apatią, kilka ulic dalej, w niewielkiej, ale tętniącej życiem klinice weterynaryjnej „Podaj Łapę”, panował kontrolowany chaos, który dla Agnieszki był równie naturalnym środowiskiem jak woda dla ryby. Powietrze pachniało mieszanką środków dezynfekcyjnych, psiej sierści i czegoś nieuchwytnie… zwierzęcego. Z poczekalni dobiegało nerwowe poszczekiwanie teriera, przerywane uspokajającym mruczeniem jakiegoś kota w transporterze i monotonnym głosem recepcjonistki, pani Joli, próbującej umówić kolejną wizytę przez telefon.
Agnieszka, w lekko przybrudzonym zielonym kitlu i z włosami upiętymi w niedbały kok, z którego wymykały się niesforne kosmyki, właśnie skończyła opatrywać łapę spanielowi, który z miną męczennika znosił cały zabieg, wpatrzony błagalnie w swoją właścicielkę.
– I pamiętajcie państwo, żadnych długich spacerów przez najbliższy tydzień, a kołnierz obowiązkowo, chyba że chcecie tu wrócić z rozlizana raną – powiedziała z uśmiechem, który łagodził stanowczość tonu. Wręczyła smycz wyraźnie przejętej kobiecie. – Będzie dobrze, to twardy zawodnik.
Ledwo spaniel opuścił gabinet, ciągnąc za sobą swoją panią, a już w drzwiach pojawił się Marek, młody technik weterynarii, z kartonowym pudełkiem w rękach.
– Szefowo, mamy nowego pacjenta. Trochę… nietypowego. Pani Kowalska z Piasków znalazła go w ogródku, ledwo się rusza.
Agnieszka uniosła brew. „Nietypowy” w ich żargonie mogło oznaczać wszystko – od świnki morskiej z zadławieniem po papugę, która nabawiła się depresji. Zajrzała do pudełka. Na dnie, zwinięty w ciasną, najeżoną kulkę, leżał niewielki jeż. Jego kolce były matowe, a oddech płytki i świszczący.
– Ojejku, biedactwo – mruknęła, delikatnie dotykając stworzenia przez rękawiczkę. Jeż nawet nie drgnął. – Wygląda na mocno odwodnionego i wyziębionego. Marek, przygotuj inkubator i ciepłą kroplówkę z elektrolitami. I sprawdźmy go od razu na pasożyty, pewnie ma cały komplet.
W niewielkim gabinecie zabiegowym zapanował ruch. Marek zwinnie przygotowywał potrzebny sprzęt, podczas gdy Agnieszka ostrożnie badała małego pacjenta. Jej ruchy były pewne i delikatne, a głos, którym cicho mówiła do jeża, uspokajający.
– No, maluchu, co ci się stało? Wpadłeś pod kosiarkę czy po prostu jesień cię zaskoczyła? – mruczała pod nosem, osłuchując go maleńkim stetoskopem. – Serce bije słabo, ale miarowo. Damy radę, co? Musimy.
W tym momencie do gabinetu zajrzała pani Jola.
– Pani doktor, pan Malinowski z Reksem już czeka na szczepienie, a zaraz będzie pani z kotem po sterylizacji na kontrolę. I dzwonił pan Zaremba, pyta, czy może przyjechać ze swoim królikiem, bo coś mu się z uchem dzieje…
Agnieszka westchnęła, ale nie było w tym zniecierpliwienia, raczej rezygnacja zmieszana z determinacją.
– Dobrze, pani Jolu. Pana Malinowskiego poproszę za pięć minut, tylko podłączymy tego malca do kroplówki. Marku, poradzisz sobie z nim dalej? Ja zajmę się Reksem. A pana Zarembę proszę umówić za godzinę, niech przyjeżdża.
Marek skinął głową, już delikatnie wkłuwając wenflon w maleńką łapkę jeża. Agnieszka rzuciła jeszcze jedno troskliwe spojrzenie na kolczastego pacjenta w inkubatorze, po czym szybko umyła ręce i poprawiła kitel.
– No, Reks, chodź na zastrzyk, bohaterze! – zawołała w stronę poczekalni, a jej głos znów nabrał energii.
To był właśnie jej świat. Ciągły ruch, nieustanne wyzwania, zapach lizolu i sierści, przejęci właściciele i mali pacjenci, którzy nie potrafili powiedzieć, co im dolega. Czasem było ciężko, czasem frustrująco, a czasem łzy same cisnęły się do oczu, gdy nie udało się kogoś uratować. Ale potem przychodził taki dzień jak ten – gdy mogła dać szansę na życie małemu, bezbronnemu jeżowi znalezionemu w ogródku, albo zobaczyć merdający ogon psa, któremu pomogła. I wtedy wiedziała, że jest dokładnie tam, gdzie powinna być. Nawet jeśli oznaczało to kolejny dzień spędzony na nogach, z niedojedzonym lunchem i milionem spraw na głowie. W porównaniu z tym, myślała czasem, praca za biurkiem musi być potwornie… spokojna. A spokój, jakkolwiek kuszący bywał w teorii, w praktyce chyba by ją zanudził na śmierć. Zdecydowanie wolała swój kontrolowany chaos. Przynajmniej nigdy nie było nudno.
- - -
Kilka dni później, po kolejnym dniu spędzonym na tłumaczeniu maszynie, dlaczego uparcie odmawia posłuszeństwa, Krzysztof poczuł dobrze znany, wieczorny przypływ egzystencjalnego znużenia. Praca zdalna, choć wygodna, miała tę wadę, że zacierała granice między biurem a domem, a czasem zacierała też granice między życiem a wegetacją przed monitorem. Z westchnieniem cięższym niż serwery, które musiał reanimować po południu, odsunął klawiaturę. W pokoju panował półmrok, rozświetlany jedynie przez niebieskawą poświatę ekranu i bladą łunę ulicznej latarni wpadającą przez okno. Ciszę przerywało tylko tykanie zegara i odległy szum samochodów na Sowińskiego.
To był ten moment dnia, kiedy samotność potrafiła zakłuć nieco mocniej niż zwykle. Maciek, jego najlepszy przyjaciel, znów truł mu przez telefon o „wyjściu do ludzi” i „znalezieniu kogoś”. Łatwo mu było mówić – Maciek miał charyzmę sprzedawcy garnków i optymizm szczeniaka labradora. Krzysztof natomiast czuł się bardziej jak… jak stary, zrzędliwy modem dial-up w świecie światłowodów. Mimo wszystko, pod wpływem chwili słabości i dojmującej nudy, sięgnął po telefon leżący na biurku obok stosu podręczników do Javy. Odblokował ekran i z wahaniem otworzył jedną z tych aplikacji randkowych, które zainstalował dawno temu w przypływie optymizmu, a które teraz służyły głównie jako cyfrowy wyrzut sumienia.
Przewijał profile z miną archeologa przeglądającego skorupy w poszukiwaniu czegoś wartościowego. „Ania, 28, kocham podróże i dobre jedzenie”. „Kasia_fit, siłownia to mój drugi dom”. „Justyna89, szukam kogoś z poczuciem humoru”. Fale identycznych uśmiechów, starannie wykadrowanych zdjęć z wakacji, opisów tak ogólnych, że pasowałyby do połowy populacji Polski. Westchnął. Czy naprawdę tak wyglądało współczesne polowanie na miłość? Przesuwaniem palcem po ekranie?
Nagle jego kciuk zatrzymał się na jednym z profili. „Magda, 30, Legionowo”. Zdjęcie przedstawiało dziewczynę o ciepłym uśmiechu, stojącą na tle… Pałacu w Jabłonnie. Coś w jej oczach wydawało się mniej wystudiowane niż u poprzedniczek. W opisie, oprócz standardowego „lubię kino i spacery”, znalazło się zdanie: „Uwielbiam zapach starych książek i deszczu na betonie. Zadeklarowana psio-kocia mama”.
„No dobra”, pomyślał Krzysztof. „Przynajmniej nie pisze o podróżach do Tajlandii i crossficie”. Postanowił zaryzykować. Przez chwilę wpatrywał się w migający kursor w polu wiadomości, czując się równie nieporadnie, jak wtedy, gdy pierwszy raz próbował złożyć szafkę z Ikei bez instrukcji. Chciał napisać coś oryginalnego, coś, co wyróżniłoby go z tłumu. Coś… dowcipnego?
Przypomniał sobie ostatnią linijkę jej opisu. „Psio-kocia mama”. Uśmiechnął się pod nosem. Wystukał szybko:
„Hej Magda! Też jestem wielkim fanem czworonogów. Szczególnie tych dobrze przyprawionych na talerzu ;) Oczywiście żartuję! (Chyba). A tak serio, to imponujące, że lubisz zapach deszczu na betonie – większość ludzi narzeka. Może opowiesz mi o tym przy kawie?”
Kliknął „Wyślij”, zanim zdążył się rozmyślić. Przez ułamek sekundy poczuł nawet coś na kształt dumy ze swojej błyskotliwości. Ten żart o jedzeniu zwierząt był może trochę ryzykowny, ale hej, pisała, że szuka kogoś z poczuciem humoru! A dodanie „(Chyba)” i szybkie sprostowanie miało złagodzić ewentualny szok. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Odłożył telefon i spróbował wrócić do przeglądania jakiegoś forum o grach planszowych, ale jego uwaga co chwilę uciekała z powrotem do komórki. Minęło pięć minut. Dziesięć. Kwadrans. Już miał dać sobie spokój, uznając, że jego wiadomość utonęła w morzu innych, pewnie mniej dziwacznych, gdy telefon zawibrował cicho na biurku.
Serce zabiło mu odrobinę szybciej. Podniósł telefon. Nowa wiadomość od „Magda, 30, Legionowo”. Otworzył ją z mieszanką nadziei i niepokoju.
Treść była krótka i dosadna:
„Żarty o jedzeniu zwierząt są dla mnie absolutnie niedopuszczalne. Nie wiem, co jest bardziej żenujące – sam ‘dowcip’ czy to twoje nieudolne wycofywanie się w nawiasie. Proszę do mnie więcej nie pisać. I radzę zastanowić się nad swoim ‘poczuciem humoru’.”
Krzysztof poczuł, jak gorąco oblewa mu twarz. Wpatrywał się w ekran, czytając wiadomość jeszcze raz, a potem trzeci. Żenujące? Niedopuszczalne? Przecież to był tylko głupi żart! Próba przełamania lodów! Zamiast przełamania, najwyraźniej wywołał lawinę oburzenia. Poczuł ukłucie zażenowania, a zaraz potem falę irytacji.
– No tak – mruknął sam do siebie, rzucając telefon na kanapę obok. – Oczywiście. Po co próbować być oryginalnym, jak można po prostu napisać „Hej, co słychać?”.
Zapadł z powrotem w fotel, czując, jak resztki optymizmu wyparowują z niego niczym kałuża w lipcowy dzień. Całe to randkowanie online wydawało mu się teraz jeszcze bardziej absurdalne i bezcelowe niż przedtem. Jak można poznać kogoś naprawdę przez kilka zdjęć i wymianę zdawkowych, potencjalnie minowych wiadomości? To było jak próba złożenia skomplikowanej gry planszowej, mając do dyspozycji tylko obrazek na pudełku i garść niepasujących do siebie elementów.
Spojrzał na leżący na półce prototyp swojej wymarzonej gry „Legion Gier”. Tam przynajmniej zasady były jasne. Rzucasz kością, przesuwasz pionek, ciągniesz kartę. Interakcje były zdefiniowane, cele klarowne. W świecie randkowych aplikacji czuł się jak gracz, który nie dość, że nie zna zasad, to jeszcze co chwilę ląduje na polu „Wracasz na start i tracisz godność”.
„Dość tego”, postanowił. „Wolę już spędzić wieczór, optymalizując algorytm sortowania albo czytając recenzje nowych eurogier”.
Przynajmniej kod, jakkolwiek bywał złośliwy, nigdy nie obrażał się za kiepski żart. Co najwyżej rzucał niezrozumiałym błędem. A to Krzysztof potrafił już jakoś ogarnąć. Z ludźmi, jak widać, szło mu znacznie gorzej. Zdecydowanie potrzebował kawy. Albo czegoś mocniejszego. Albo obu. I na pewno nie zamierzał w najbliższym czasie ponownie otwierać tej przeklętej aplikacji.
- - -
Podczas gdy Krzysztof lizał swoje cyfrowe rany po randkowej katastrofie, kilka kilometrów dalej, w sobotnie przedpołudnie, Miejski Ośrodek Kultury w Legionowie tętnił zupełnie innym rodzajem energii. Zamiast niebieskiej poświaty monitora – kolorowe plakaty zapowiadające kółka zainteresowań. Zamiast tykania zegara – gwar podekscytowanych dziecięcych głosów dobiegający z sali na piętrze. A zamiast uczucia egzystencjalnej pustki – Agnieszka, cała w swoim żywiole.
Stała na środku sali wyłożonej miękką wykładziną, otoczona wianuszkiem kilkunastu dzieciaków w wieku od sześciu do dziesięciu lat, siedzących po turecku na poduszkach. Miała na sobie wygodne dżinsy i T-shirt z zabawnym nadrukiem przedstawiającym kota w okularach przeciwsłonecznych. Jej zwykle upięte w pośpiechu włosy dziś tworzyły luźny warkocz, z którego i tak zdążyło wymknąć się kilka jaśniejszych pasemek, łaskoczących ją w policzek, gdy się śmiała. A śmiała się często, bo prowadziła właśnie warsztaty „Mały Opiekun – Wielka Odpowiedzialność”.
– A więc pamiętajcie – mówiła ciepłym, angażującym głosem, wskazując na duży rysunek przedstawiający schemat psiego ucha. – Jeśli wasz piesek ciągle trzepie głową albo drapie się po uszach, to nie znaczy, że nagle polubił heavy metal! To może być znak, że coś go tam swędzi albo boli i trzeba pokazać go wujkowi lub cioci weterynarz.
Kilka par oczu rozszerzyło się ze zrozumieniem, inne wciąż wpatrywały się z fascynacją w główną atrakcję warsztatów – spokojnego, puszystego królika miniaturkę o imieniu Tuptuś, który siedział w otwartej klatce transportowej obok Agnieszki i z filozoficznym spokojem przeżuwał kawałek marchewki.
– A czy królik może jeść czekoladę? – wypalił nagle piegowaty chłopiec z pierwszego rzędu, unosząc rękę z takim impetem, jakby właśnie odkrył lek na wszystkie choroby.
Agnieszka uśmiechnęła się szeroko. – O, Antoś, świetne pytanie! A jak myślisz? Czy króliki w naturze znajdują drzewa kakaowe i robią sobie z nich tabliczki czekolady?
Antek zmarszczył czoło, po czym pokręcił głową z powagą. – Chyba nie…
– No właśnie! – potwierdziła Agnieszka. – Czekolada jest dla nas pyszna, ale dla wielu zwierząt, w tym królików i psów, jest bardzo szkodliwa, wręcz trująca. Tuptuś woli swoją marchewkę, sianko i specjalne granulki. Każde zwierzątko ma swoją dietę, tak jak my mamy swoją, i trzeba o tym pamiętać.
Sięgnęła delikatnie do klatki i pogłaskała Tuptusia za uszami. Królik zamknął na chwilę oczy z wyraźną przyjemnością. Dzieciaki patrzyły jak urzeczone.
– A moja babcia mówi, że koty zawsze spadają na cztery łapy – odezwała się dziewczynka z blond kitkami. – To prawda?
– To taki trochę mit, Zosiu – wyjaśniła cierpliwie Agnieszka. – Koty mają niesamowity zmysł równowagi i potrafią się obracać w powietrzu, to prawda. Ale jeśli spadną z dużej wysokości albo niefortunnie, to mogą sobie zrobić krzywdę. Pamiętajcie, okna i balkony trzeba zabezpieczać, jeśli macie w domu kotka. To bardzo ważne. Zwierzątko to nie zabawka, która sama o siebie zadba. To członek rodziny, o którego musimy dbać każdego dnia.
Mówiła z pasją, która udzielała się małym słuchaczom. Opowiadała o tym, jak rozpoznawać, kiedy zwierzak jest szczęśliwy, a kiedy smutny lub chory, jak ważne jest sprzątanie po swoim psie na spacerze („Bo nikt nie lubi wdepnąć w niespodziankę, prawda?” – tu sala zachichotała), o potrzebie ruchu, zabawy, ale też spokoju. Dzieci zadawały setki pytań: „Czy chomiki mogą pływać?”, „Dlaczego mój pies zjada trawę?”, „Czy papuga może nauczyć się mówić brzydkie słowa?”. Na każde Agnieszka odpowiadała z niewyczerpaną cierpliwością, wplatając w odpowiedzi anegdoty ze swojej pracy (oczywiście te mniej drastyczne), które sprawiały, że dzieci słuchały z otwartymi buziami.
W pewnym momencie pozwoliła nawet, pod ścisłym nadzorem, aby kilkoro najbardziej spokojnych dzieci delikatnie pogłaskało Tuptusia. Ich twarze promieniały czystą radością i delikatnością, gdy ich małe palce dotykały miękkiego futerka. Agnieszka patrzyła na tę scenę z ciepłem w sercu. To właśnie uwielbiała w swojej pracy i w takich chwilach jak ta – nie tylko leczenie, ale też edukację, budowanie empatii i szacunku do zwierząt od najmłodszych lat. Czuła, że robi coś naprawdę ważnego.
Gdy warsztaty dobiegły końca, a rodzice zaczęli odbierać swoje pociechy, które z zapałem opowiadały, czego się nauczyły, Agnieszka poczuła przyjemne zmęczenie. Kilkoro dzieci podbiegło do niej jeszcze na pożegnanie, wręczając laurki z niezdarnymi rysunkami psów, kotów i jednego bardzo kolczastego jeża.
– Dziękujemy, pani Agnieszko! Było super! – zawołała Zosia z kitkami, przytulając się na chwilę do jej nogi.
– Cała przyjemność po mojej stronie, mali opiekunowie – odpowiedziała, kucając, by być na poziomie dziewczynki. – Pamiętajcie, co mówiliśmy!
Kiedy sala opustoszała, a gwar ucichł, zastąpiony jedynie cichym pochrupywaniem Tuptusia w transporterze, Agnieszka zaczęła zbierać swoje plansze i materiały. Przez okno wpadały jasne promienie późnego poranka, oświetlając kurz tańczący w powietrzu. Rozejrzała się po sali, na której wciąż unosił się echo dziecięcego entuzjazmu. Tak, zdecydowanie wolała ten rodzaj chaosu od jakiejkolwiek innej, uporządkowanej pracy. Było w tym życie, była pasja, było poczucie sensu. Nawet jeśli oznaczało to zarwany sobotni poranek i konieczność wyprania T-shirtu z marchewkowych odcisków palców. Uśmiechnęła się do siebie. Zdecydowanie nie zamieniłaby tego na nic innego. A już na pewno nie na siedzenie przed komputerem i użalanie się nad sobą w pustym mieszkaniu.
- - -
Spokój, który Krzysztof z trudem odzyskał po fiasku z aplikacją randkową, okazał się równie trwały jak domek z kart na wietrze. Kilka dni później, w środku typowego wtorkowego popołudnia, kiedy jedynym dramatem w jego życiu powinna być kompilacja kodu trwająca o trzy sekundy za długo, rozległo się gwałtowne, niemal paniczne walenie do drzwi. Nie było to delikatne pukanie listonosza ani rytmiczne stukanie kuriera. To był dźwięk czystej, nieskażonej rozpaczy.
Oderwał się od monitora, marszcząc brwi. Przez wizjer zobaczył zniekształconą twarz swojej sąsiadki z parteru, pani Jadwigi – emerytowanej nauczycielki o złotym sercu i skłonności do lekkiej histerii, zwłaszcza gdy chodziło o jej ukochanego kota, Mruczka. Otworzył drzwi, gotów na wysłuchanie kolejnej opowieści o tym, jak Mruczek zignorował nową, drogą karmę.
– Panie Krzysztofie! Ratunku! Tragedia! – wykrztusiła pani Jadwiga, wpadając do jego mieszkania niczym mały, roztrzęsiony tajfun. W rękach ściskała chusteczkę, a jej oczy były szeroko otwarte z przerażenia. Za nią, z miną wyrażającą najwyższe kocie oburzenie, ale też pewien dyskomfort, dreptał Mruczek – zwykle flegmatyczny, rudy kocur o imponującej tuszy.
– Pani Jadziu, spokojnie, co się stało? – Krzysztof próbował zachować spokój, chociaż ton sąsiadki działał zaraźliwie.
– Mruczek! On… on połknął! – Głos jej się załamał.
– Połknął? Co połknął? Myszkę-zabawkę? Kłębek kurzu?
Pani Jadwiga potrząsnęła gwałtownie głową, wskazując drżącym palcem na stolik kawowy Krzysztofa, na którym wciąż leżały rozłożone elementy prototypu jego gry planszowej „Legion Gier”. – Ten… ten mały, czerwony! Ten domek! Czy pionek! Bawił się, pan rozumie, zrzucił ze stołu, a zanim zdążyłam zareagować… Chaps! I nie ma!
Krzysztof spojrzał na stolik, potem na kota, który właśnie usiadł na środku przedpokoju i zaczął demonstracyjnie myć łapkę, jakby całe zamieszanie go nie dotyczyło. Poczuł, jak zimny pot spływa mu po plecach. Mały, czerwony pionek w kształcie stylizowanego budynku. Z twardego plastiku. W kocim żołądku.
– O, kurczę – wydusił tylko. Wizja wewnętrznych obrażeń u kota sąsiadki, za którego czuł się teraz w dwójnasób odpowiedzialny (jego pionek!), uderzyła go z siłą rozpędzonego tira. – Musimy jechać do weterynarza! Natychmiast!
Pani Jadwiga zaszlochała jeszcze głośniej. – Ale ja… ja się tak denerwuję, że nie dam rady prowadzić! A taksówka, zanim przyjedzie…
– Nie, nie, ja pana zawiozę! To znaczy… ja Mruczka zawiozę! – Krzysztof już działał w trybie awaryjnym. Adrenalina zalała jego system, wypierając resztki programistycznego spokoju. – Ma pani transporter?
Okazało się, że ma. Po kilku minutach chaotycznego pakowania (Mruczek, protestując głośnym miauczeniem, został delikatnie, acz stanowczo umieszczony w plastikowym pudle; Krzysztof w pośpiechu narzucił kurtkę na T-shirt i o mało nie zapomniał kluczyków do samochodu), Krzysztof pędził już ulicami Legionowa, z wyjącym na tylnym siedzeniu transporterem i obrazem potencjalnej perforacji jelita kociego przed oczami. W głowie kołatała mu tylko jedna myśl: najbliższa klinika. Google Maps podpowiedziało szybko: „Animal Vet, ul. Jagiellońska”. Kilka przecznic dalej.
Wpadł do niewielkiej, ale jasnej i czystej poczekalni kliniki jak burza, niemal taranując drzwi. Transporter z Mruczkiem kołysał się niebezpiecznie w jego uścisku. Poczekalnia była prawie pusta, tylko starsza pani z yorkiem na smyczy spojrzała na niego z dezaprobatą. Za kontuarem stała młoda kobieta w zielonym, lekko już zmęczonym dniu uniformie. Miała jasne włosy spięte w niedbały kok, z którego wymykały się pojedyncze pasma, a w jej oczach, mimo widocznego zmęczenia, malowała się jakaś energia i skupienie. Podniosła na niego wzrok, unosząc lekko brwi na widok jego spanikowanego wejścia.
To była Agnieszka. Ta sama, która kilka dni wcześniej z takim entuzjazmem opowiadała dzieciom o króliku Tuptusiu. Teraz jednak jej twarz wyrażała głównie profesjonalne zaciekawienie, zabarwione nutką zdziwienia.
– Dzień… Dzień dobry! – wysapał Krzysztof, stawiając transporter na podłodze z łoskotem, który sprawił, że york podskoczył. – Kot! Mój… znaczy sąsiadki! On połknął… pionek! Od gry planszowej! Mały, czerwony! Plastikowy! Trzeba go ratować!
Agnieszka zmierzyła go spokojnym spojrzeniem, które miało w sobie coś z kojącego opanowania doświadczonego lekarza i lekkiego rozbawienia sytuacją, choć starała się tego nie okazywać.
– Spokojnie, proszę wziąć głęboki oddech – powiedziała łagodnym, ale stanowczym tonem. Podeszła bliżej. – Proszę opowiedzieć dokładnie, co się stało. Kiedy kot to połknął?
– Przed chwilą! Może dziesięć, piętnaście minut temu! Bawił się, zrzucił ze stołu i… chaps! – Krzysztof zademonstrował ręką gwałtowne zamknięcie szczęk. – To mój pionek, od mojej gry… Znaczy, prototypu… To nieistotne! On to zjadł! Co teraz?!
Mruczek w transporterze zawył żałośnie, jakby potwierdzając dramatyzm sytuacji.
Agnieszka kucnęła przy transporterze i zajrzała do środka przez kratkę. – Cześć, Mruczek – mruknęła do kota, który na dźwięk jej głosu na chwilę zamilkł. – Dobrze, zobaczymy, co da się zrobić. Proszę za mną.
Poprowadziła go krótkim korytarzem do niewielkiego gabinetu zabiegowego. Krzysztof dreptał za nią, czując się jak zagubione dziecko. Postawiła transporter na metalowym stole.
– Jak się pan nazywa? – zapytała, myjąc szybko ręce.
– Krzysztof. Mizerski. Ale to kot pani Jadwigi Kowalskiej. Z parteru. Ja tylko… to był mój pionek.
Agnieszka posłała mu przelotny, nieco rozbawiony, ale wciąż profesjonalny uśmiech. – Rozumiem. Panie Krzysztofie, proszę poczekać tutaj na korytarzu, dobrze? Muszę zbadać pacjenta. Postaramy się delikatnie sprowokować wymioty, może uda się go pozbyć tej… pamiątki z gry. Jeśli nie, zrobimy zdjęcie rentgenowskie. Proszę się nie martwić, zajmiemy się nim najlepiej, jak potrafimy.
Mówiła tak spokojnie i rzeczowo, że panika Krzysztofa zaczęła powoli ustępować, zastępowana przez mieszankę wdzięczności i zażenowania własnym stanem. Kiwnął tylko głową i wycofał się za drzwi, które Agnieszka za sobą zamknęła.
Został sam na wąskim korytarzu pachnącym środkiem dezynfekującym i czymś nieokreślonym, co kojarzyło się ze zwierzęcą sierścią. Słyszał stłumione dźwięki zza drzwi – uspokajający głos Agnieszki, protestujące miauknięcie Mruczka. Chodził w tę i z powrotem, przeczesując włosy ręką. Co za idiotyczna sytuacja. Pierwszy raz widzi tę kobietę – która, jak zdążył zauważyć mimo paniki, była naprawdę ładna w ten naturalny, niewymuszony sposób – i od razu robi z siebie kompletnego panikarza z powodu połkniętego pionka.
Po kilku długich minutach drzwi się otworzyły. Agnieszka stała w progu, trzymając w dłoniach małą, przezroczystą torebkę strunową. W środku, lekko ośliniony, ale cały, spoczywał czerwony, plastikowy pionek.
– Proszę, pańska zguba – powiedziała, podając mu woreczek. Na jej ustach błąkał się już całkiem wyraźny uśmiech. – Na szczęście Mruczek okazał się współpracującym pacjentem. Trochę obrażonym, ale pustym w środku. Przynajmniej jeśli chodzi o pionki.
Krzysztof poczuł ogromną ulgę. Wziął woreczek, czując się absurdalnie, trzymając dowód kociej zbrodni i własnej histerii. – Naprawdę? Już? O Boże, dziękuję pani! Nawet pani nie wie, jak mi pani ulżyła. I pani Jadwidze też!
– Taka praca – odparła lekko. – Mruczek musi zostać jeszcze chwilę na obserwacji, podamy mu coś osłonowego na żołądek. Ale wszystko będzie dobrze. Może pan zostawić numer do siebie i do sąsiadki? Zadzzwonimy, jak będzie można go odebrać.
– Tak, tak, oczywiście! – Krzysztof gorączkowo zaczął szukać telefonu w kieszeni.
Wymienili numery. Kiedy podawał jej swój, ich palce na chwilę się zetknęły. Poczuł dziwny, delikatny prąd, zupełnie niepasujący do sytuacji i jego wciąż lekko roztrzęsionego stanu. Podniósł wzrok i napotkał jej spojrzenie – teraz już nie tylko profesjonalne, ale też lekko zaciekawione, może nawet rozbawione. Poczuł, jak oblewa go rumieniec.
– Jeszcze raz bardzo dziękuję – wybąkał, cofając się w stronę wyjścia. – Jest pani niesamowita.
– Proszę przekazać pani Jadwidze, żeby się nie martwiła. I może… proszę trzymać pionki od gier trochę wyżej? – dodała z mrugnięciem oka.
– Tak, zdecydowanie. Lekcja na przyszłość. Do widzenia.
– Do widzenia, panie Krzysztofie.
Wyszedł z kliniki, czując się jednocześnie wyczerpany i dziwnie pobudzony. Powietrze na zewnątrz wydawało się świeższe, kolory bardziej intensywne. Mruczek był bezpieczny. Pani Jadwiga będzie szczęśliwa. A on właśnie poznał najbardziej opanowaną i, cholera, całkiem uroczą weterynarz w Legionowie. I zrobił z siebie przy tym kompletnego idiotę. „Świetny początek znajomości”, pomyślał z przekąsem, kierując się do samochodu. Ale gdzieś pod warstwą zażenowania kiełkowało niejasne, ale przyjemne uczucie. Może to spotkanie, choć niezręczne i stresujące, było jednak lepsze niż jakakolwiek randka z aplikacji?
- - -
Drzwi gabinetu zamknęły się za Krzysztofem z cichym kliknięciem, odcinając go od sterylnego wnętrza i pozostawiając Agnieszkę sam na sam z lekko obrażonym, ale wyraźnie ulżonym Mruczkiem. Kot, wciąż w transporterze na metalowym stole, potrząsnął łebkiem, jakby chciał strząsnąć z siebie wspomnienie niedawnej interwencji. Agnieszka przez chwilę wpatrywała się w zamknięte drzwi, na jej ustach wciąż błąkał się cień uśmiechu wywołany widokiem uciekającego w popłochu mężczyzny.
„Panikarz roku”, pomyślała, ale bez cienia złośliwości. Raczej z rozbawieniem, jakie budzi widok kogoś tak autentycznie przejętego i bezradnego w obliczu – bądź co bądź – dość nietypowej, ale w jej zawodzie nie aż tak dramatycznej sytuacji. Odwróciła się z powrotem do stołu.
– No, Mruczysławie, narobiłeś swojemu tymczasowemu opiekunowi niezłego stracha – mruknęła do kota, otwierając drzwiczki transportera. Rudy kocur wyszedł niechętnie, rozglądając się z godnością urażonego arystokraty. Był ewidentnie niezadowolony z faktu, że ktoś śmiał naruszyć jego wewnętrzny spokój (i zawartość żołądka), ale poza tym wydawał się być w dobrej formie. – Ale trzeba przyznać, że grzecznie oddałeś skarb.
Agnieszka delikatnie pogłaskała go za uszami, a potem osłuchała stetoskopem, sprawdzając tętno i oddech. Wszystko w normie. Sięgnęła po strzykawkę z przygotowanym wcześniej lekiem osłonowym. Mruczek zniósł zastrzyk ze stoickim miauknięciem protestu.
– Jeszcze chwilka obserwacji i wracasz do swojej pani Jadwigi – zapewniła go, podnosząc go ostrożnie i przenosząc do szpitalnej klatki wyłożonej miękkim kocem. – A pan Krzysztof… cóż, chyba potrzebuje melisy.
Wyrzuciła zużytą strzykawkę i rękawiczki, po czym podeszła do zlewu, by umyć ręce. W lustrze nad umywalką zobaczyła swoje odbicie – lekko zmęczone oczy po kilku intensywnych godzinach pracy, kilka niesfornych kosmyków włosów opadających na czoło, ale też ten sam, tlący się w kącikach ust uśmiech. Obraz Krzysztofa, z jego szeroko otwartymi oczami, rozczochranymi włosami i desperackim tonem głosu, gdy opisywał „chapsnięcie” pionka, był po prostu… komiczny. Ale jednocześnie było w jego panice coś rozbrajającego. Widać było, że naprawdę się przejął losem kota sąsiadki, że poczuwał się do odpowiedzialności. To było odświeżające w porównaniu z niektórymi właścicielami, którzy traktowali wizytę w klinice jak zło konieczne.
Ten Krzysztof Mizerski był wdzięczny, to na pewno. Wręcz promieniował ulgą, gdy oddała mu ten nieszczęsny, ośliniony pionek w woreczku. Ale był też wyraźnie onieśmielony i zdenerwowany całą sytuacją, a może i jej obecnością? Rumieniec, który oblał jego twarz, gdy ich palce przypadkiem się zetknęły przy wymianie numerów, był dość wymowny. Typowy introwertyk wyrwany ze swojej strefy komfortu, prawdopodobnie przez większość czasu schowany za ekranem komputera, sądząc po lekkiej bladości i tym, jak nerwowo poprawiał okulary, których nie miał na nosie.