Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Koszmar jednej nocy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 stycznia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Koszmar jednej nocy - ebook

Co musiało się wydarzyć w spokojnym miasteczku Hamley, że w ciągu jednej nocy ród Wilkinsów stracił wszelkie nadzieje na przyszłość?

Młoda Ellinor jest oczkiem w głowie swojego tatusia, a zarazem kartą przetargową w jego batalii o awans społeczny. Edward Wilkins przejął po ojcu funkcję rejenta, ale mimo rodzinnych tradycji nie przynależy do miejscowej śmietanki towarzyskiej. Przebicie szklanego sufitu staje się jego nadrzędnym celem. Kiedy jego córką zaczyna się interesować chłopak z wpływowej rodziny, Edward wywiera presję na szybkie zaślubiny. Jednak wydarzenia jednej tragicznej nocy radykalnie zmieniają obrót spraw.

Pozycja obowiązkowa dla miłośników klasycznej powieści wiktoriańskiej z nutką grozy, w stylu pisarstwa Mary Elizabeth Braddon.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-285-3404-5
Rozmiar pliku: 501 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

W stolicy pewnego hrabstwa żył niegdyś (przed blisko czterdziestu laty) niejaki pan Wilkins, znany i poważany rejent.

Hrabstwo było niewielkie, a jego stolica liczyła zaledwie cztery tysiące mieszkańców, zatem mówiąc, iż pan Wilkins był w Hamley najważniejszym prawnikiem, niewiele bym powiedziała, nie dodając, że pośredniczył we wszystkich transakcjach zawieranych przez ziemiaństwo w promieniu dwudziestu mil. Jego dziadek nawiązał kontakty, a ojciec ugruntował je i umocnił, i za sprawą swego prawego i mądrego postępowania, jak i prawniczych zdolności, zdobył pozycję zaufanego przyjaciela wielu znaczących w okolicy rodzin. Bywał wśród nich tak, jak zwykłemu, szaremu rejentowi nigdy wcześniej nie było dane; jadał przy ich stołach — zaznaczyć wszak należy, że sam, bez żony — od czasu do czasu zajeżdżał na miejsce zbiórki przed polowaniem, niby to przypadkiem, choć posiadał niezbędny ekwipunek, nie gorszy niż ten, który można było zobaczyć u każdego z jaśnie wielmożnych panów, i często bywał nakłaniany (po kilku kokieteryjnych wymówkach, że to niby wzywają go „zawodowe obowiązki” i jest „potrzebny w kancelarii”), by zapolować razem ze swymi klientami; ba, raz czy dwa zapomniał nawet o swej powściągliwości, zjawiając się przed wszystkimi przy upolowanym zwierzęciu i wracając do domu z lisim ogonem. Zazwyczaj jednak znał swoje miejsce we władanym przez ziemian hrabstwie w tamtym czasie. Aby tylko ktoś sobie nie pomyślał, że był z niego wazeliniarz. Za bardzo się na to szanował. Przeciwnie, zdarzało mu się udzielać i bardzo trudnych do przełknięcia porad, gdy zaszła konieczność: człowiekowi rozrzutnemu zalecał bezwzględne ograniczenie wydatków; niekiedy radził powściągnąć poczucie rodowej dumy, by umożliwić zawarcie jednego czy dwóch szczęśliwych małżeństw; ba, nie wzbraniał się nawet przed wstawieniem się za niesprawiedliwie traktowanym dzierżawcą, co jeszcze czterdzieści lat wcześniej uznane by zostało przez każdego szlachcica za zachowanie wielce obraźliwe. Wszystko to jednak czynił z taką skromnością, tak wyważoną mądrością i dobrodusznością, że nie raz i nie dwa udawało mu się osiągnąć cel.

Miał jednego syna, Edwarda. Chłopak był radością i dumą, oczkiem w głowie swego ojca. Sam Wilkins nie miał wprawdzie wielkich ambicji, jednak musiał stoczyć ciężką walkę z ambitnymi oczekiwaniami, jakie sam miał wobec syna, by stwierdzić w końcu, że jego interes jest tak lukratywny i przynosi taki dochód, iż szkoda byłoby puścić go w obce ręce, co musiałoby nastąpić, gdyby owym oczekiwaniom uległ i posłał go na studia prawnicze, które uczyniłyby go adwokatem.

Owo będące owocem roztropności postanowienie zostało powzięte, gdy Edward uczył się w Eton. Chłopak dostawał chyba najwyższe kieszonkowe w całej szkole i od zawsze cieszył się na myśl o wstąpieniu do kolegium Christ Church na uniwersytecie oksfordzkim razem ze swymi kolegami, synami bogatej szlachty, dla której pracował jego ojciec. Poczuł okrutny zawód, dowiadując się, iż jego przeznaczenie zmieniło się i ma powrócić do Hamley, by podjąć praktykę u swego ojca, a potem odziedziczyć pozycję podległą względem chłopców, którym dawał łomot na sportowych boiskach i których bił na głowę w nauce.

Ojciec starał się wynagrodzić to rozczarowanie, rozpieszczając go wszystkim, co tylko za pieniądze kupić się dało. Konie Edwarda były jeszcze wspanialsze od tych, które należały do jego ojca; jego zamiłowanie do literatury było podtrzymywane i podsycane przez zezwolenie ojca na stworzenie bogatej w zbiory biblioteki, dla której dobudowano specjalny pokój do i tak już okazałego domu pana Wilkinsa na przedmieściach Hamley. Zaś po roku pobierania nauk prawniczych w Londynie ojciec wyprawił go w wielką podróż, dając chyba wolną rękę w kwestii wydatków, czego można się było domyślić po przesyłkach, które docierały do domu z najróżniejszych części kontynentu.

W końcu wrócił — wrócił, by osiąść w Hamley jako wspólnik własnego ojca. Taki syn mógł napawać dumą i zaiste dumny był stary Wilkins ze swego przystojnego, wykształconego, dobrze wychowanego chłopca.

Jako że Edward nie dał się zepsuć przez przyjemności, jakich dane mu było zaznać — w każdym razie, jeśli nawet w pewnym stopniu mu one zaszkodziły, to skutki tego póki co nie były widoczne. Nie miał żadnych prostackich słabości, a wręcz przeciwnie, był aż nazbyt wyrafinowany jak na towarzystwo, do jakiego miał trafić, zakładając nawet, że towarzystwo owo miałoby się składać z najznamienitszych chlebodawców jego ojca. Był oczytany i miał duszę artysty bez żadnych podłych pretensji. Nade wszystko jednak „miał serce na właściwym miejscu”, jak mawiał jego ojciec. Nic nie mogło przebić poważania, jakie syn zawsze mu okazywał, gdy matka jego od dawna nie żyła.

Nie wiem, czy to ambicja samego Edwarda, czy też pragnienie jego ojca, skłoniły go do tego, że zaczął bywać na balach w Hamley. Przypuszczam, iż raczej to drugie, gdyż Edward miał w sobie za dużo dobrego smaku, by próbować narzucać się komukolwiek. W opinii całego hrabstwa żadne towarzystwo nie miało większego prawa uważać się za wybrane niż to, które zbierało się przy każdej pełni księżyca w sali balowej miasteczka Hamley, budynku dostawionym do największej gospody w mieście, który ufundowały wszystkie najważniejsze rody w okolicy.

Do owego znamienitego, tajemnicżego wnętrza nie wstąpił nigdy żaden szary człowiek z miasta; nie postała tam stopa żadnego rzemieślnika; żaden żołnierz piechoty nie oglądał ścian jego sali tanecznej ani pokoju do gry w karty. Pierwotni fundatorzy wymagali, by chętny udowodnił najpierw swe szlacheckie pochodzenie, zanimby mógł pokłonić się królowej balu; jednakże pierwotni fundatorzy powoli odchodzili, a wraz z ich odejściem cichły menuety, w niebyt odchodziły tańce ludowe. Krzykiem mody były teraz kadryle; ba, ten i ów z wielkich magnatów próbował nawet wprowadzić walce, które dane im było widzieć w Londynie, dokąd dotarły wraz z przybyciem na dwór zaprzyjaźnionych władców w czasie, gdy i Edward Wilkins debiutował na parkiecie.

Odwiedził wiele wspaniałych sal balowych za granicą, jednak stara, niewielka w gruncie rzeczy sala przy gospodzie „U Jerzego” wciąż wydawała mu się miejscem wspanialszym i budziła większy respekt niż najznamienitsze salony, jakie widział w Paryżu czy Rzymie. Śmiał się sam z siebie i owej nieuzasadnionej czci, którą darzył to miejsce tak czy owak. Siadywał przy stole z jednym z mniej znamienitych szlachciców, który miał znaczące zobowiązania wobec jego ojca i był rodzicem ośmiu córek o „niewyparzonych buziach”, dlatego raczej mało prawdopodobne wydawało się, by stawiał arystokratyczny opór, kiedy starszy pan Wilkins jasno wyraził swe życzenie, by Edwarda przedstawiono na balu w Hamley. Niejeden jaśniepan wszakże marszczył brwi i patrzył krzywo na wprowadzenie w ich święte progi syna zwykłego rejenta i być może udział w balu stałby się dla młodego człowieka udręką raczej niż przyjemnością, gdyby nie pewne zdarzenie, do którego doszło późnym wieczorem.

Pewien lord, reprezentujący w hrabstwie władzę królewską, raz na sezon przybywał na bal w Hamley ze sporą świtą, a tego wieczoru spodziewano się go w towarzystwie pewnej wytwornej księżnej i jej córek. Czas jednak płynął, a oni się nie pojawiali. W końcu nastąpiło poruszenie i do sali wpłynęli znamienici goście. Na kilka minut ustały tańce, książę poprowadził księżną ku sofie, kilkoro znajomych podeszło, by z nimi porozmawiać, po czym dokończono kadryle, choć już bez entuzjazmu. Dalej były tańce ludowe, do których wszak nikt z kompanii lorda się nie przyłączył. Zaczęto się naradzać, podpytywać, przeglądać tancerzy, przekazano coś orkiestrze i popłynęły dźwięki walca; córki księżnej poderwały się, słysząc muzykę, wyraźnie chciało do nich dołączyć kilka innych panien, lecz cóż!, brakowało panów, którzy znaliby nowomodny taniec. Jeden z wodzirejów przypomniał sobie o młodym Wilkinsie, który wrócił niedawno z kontynentu. Edward był wspaniałym tancerzem i prezentował się w walcu jak marzenie. W drugim tańcu jego partnerką była jedna z księżniczek, jako że księżna, której polityczne gierki i towarzyskie układy prowincjonalnego hrabstwa były zupełnie obce, nie widziała powodu, dla którego jej śliczna Sophy nie miałaby zatańczyć z dobrym partnerem niezależnie od tego, jakie mogło być jego urodzenie, i poprosiła wodzirejów, by przedstawiono jej pana Wilkinsa.

Po tym wieczorze jego los zaczął wiązać się z dobrze urodzonymi pannami z okolic Hamley. Był też całkiem łubiany przez ich matki, jednak najtwardsi z jaśniepanów nadal krzywo na niego patrzyli, zaś ich dziedzice (których Edward bez trudu pokonywał w Eton), nazywali go za plecami parweniuszem.ROZDZIAŁ II

Nie była to przyjemna sytuacja. Pan Wilkins zapewnił synowi wykształcenie i wyrafinowanie, które wyrastały ponad ich rodzinną pozycję. Znajomość z doktorem czy browarnikiem z Hamley nie mogła chłopcu przynieść ani żadnej korzyści, ani przyjemności; miejscowy proboszcz był stary i głuchy, a wikary młody i nieopierzony, przelękniony nawet dźwiękiem własnego głosu. Co do małżeństwa zaś — choć na razie ani ojciec, ani syn za bardzo tym sobie głowy nie zaprzątali — to Edward ledwo mógł sobie wyobrazić wprowadzenie którejkolwiek z miejscowych panien do eleganckiej rezydencji, tak pełnej nawiązań i aluzji dostrzeganych przez osobę wykształconą i bywałą, które jednak nie mogły być docenione przez nieokrzesaną, źle wychowaną ignorantkę z Hamley. A jednak Edward miał pełną świadomość, w przeciwieństwie do swego kochającego ojca, że każda z młodych dam, które tak chętnie pląsaly z nim na balu, uznałaby za afront propozycję małżeństwa ze strony rejenta, syna i wnuka przedstawicieli tego samego zawodu. Młodzieniec ze spokojem znosił zniewagi i upokorzenia, pozwalając im jedynie kształtować swój przyszły charakter. Jednakże już wtedy nie pozostawały one zupełnie bez wpływu na życie chłopca. Zbyt miłego był usposobienia, by chować urazę, jak uczyniłoby to wielu innych ludzi. Mimo to czerpał skrywaną przyjemność z mocy, jaką dawały mu pieniądze ojca. Kupował drogiego konia po pięciu minutach targowania, podczas gdy zubożały dziedzic dumnego szlacheckiego rodu handryczył się o cenę przez trzy tygodnie. Jego psy pochodziły z najlepszych hodowli w Anglii, nieważne, ile by kosztowały. Miał też najnowocześniejsze strzelby od najbardziej uznanych wytwórców. Mnóstwo pieniędzy szło na rzeczy będące przedmiotem zawiści okolicznych wielmożnych panów i ich synów, których nie bardzo obchodziły dzieła sztuki, jakie podobno zgromadził w swoim domu pan Wilkins. Zazdrościli mu jednak koni i psów, które posiadał, a młodzieniec wiedział, że mu ich zazdroszczą, i sprawiało mu to wielką przyjemność.

Z czasem udało mu się zawrzeć małżeństwo tak bliskie zadowolenia wszystkich zainteresowanych, jak tylko w przypadku małżeństw jest to możliwe. Kochał się rozpaczliwie w pannie Lamotte i był przeszczęśliwy, kiedy zgodziła się zostać jego żoną. Jego ojciec cieszył się jego szczęściem, zwłaszcza iż pamiętał, że matka panny Lamotte była młodszą siostrą sir Franka Holstera i że choć została wydziedziczona przez swój związek z osobą z niższej klasy, to nikt nie był w stanie wykreślić jej imienia ze spisu baronetów, gdzie skrupulatnie odnotowano, że Lettice, najmłodsza córka sir Marka Holstera, urodziła się w roku 1772, w roku 1799 poślubiła H. Lamotte’a i zmarła w 1810. Pozostawiła dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, którymi opiekował się wuj, sir Frank, podczas gdy ich ojciec, banita, którego imienia nawet nikt nie wymieniał, lepiej żeby w ogóle nie żył. Mark Lamotte służył w wojsku, a Lettice zajmowała podrzędną pozycję w rodzinie swego wuja — tak jak można było spodziewać się w podobnych okolicznościach, co wystarczyło, by targać uczuciami delikatnej dziewczyny, której naturalną wrażliwość na zniewagi podsycało jeszcze nieustanne przypominanie o hańbie jej ojca. Sir Frankowi zależało na dobru siostrzenicy — o czym pan Wilkins dobrze wiedział — a jednak z mieszanymi uczuciami przysłuchiwał się propozycji małżeństwa, które miało zapewnić pozbawionej majątku dziewczynie dostatnie, by nie rzec luksusowe życie u boku przystojnego, wykształconego młodzieńca o charakterze bez skazy. Nawet udzielając zgody na ślub, nie omieszkał rzucić panu Wilkinsowi kilku gorzkich, obraźliwych słów; taki już miał charakter, był dumny i porywczy, a tak naprawdę cieszył się z zaproponowanego układu, choć od czasu do czasu lubił wbić zięciowi szpilę zawoalowanej obelgi, odnosząc się do jego pragnienia tytułu i wypominając przynależność do gorszej klasy, przy czym najwyraźniej nie pamiętał, że jego własny szwagier, ojciec Lettice, w każdej chwili mógł stanąć przed sądem, gdyby tylko spróbował powrócić do ojczystego kraju.

Edwarda to irytowało, zaś Lettice w ogóle się nie podobało. Bardzo kochała męża i była z niego dumna, bo jako osoba obdarzona bystrością umysłu rozumiała, o ile przewyższa on jej kuzynów, młodych Holsterów, którzy pożyczali od niego konie, pili jego wina, a mimo to przejęli od ojca zwyczaj pogardliwego traktowania jego profesji. Lettice pragnęła, by Edward czerpał zadowolenie z życia rodzinnego, żeby porzucił całe to wielkopańskie towarzystwo i znalazł spokój i ukojenie u jej boku, w ich przytulnie urządzonej bibliotece czy uroczej bawialni wypełnionej lśniącymi, białymi rzeźbami i przecudnymi obrazami. Może jednak za dużo było wymagać tego od jakiegokolwiek mężczyzny, zwłaszcza zaś od takiego, który czuł, iż stworzony jest do tego, by błyszczeć w towarzystwie, i który był towarzyski z natury. Towarzyskość zaś w tamtym czasie, w tamtym hrabstwie oznaczała bywanie w gościach i przyjmowanie gości. Edward sam nie przepadał za winem, a jednak zmuszony był je pić i z czasem zaczęła go złościć własna reputacja znawcy tego szlachetnego trunku. Jego ojciec wówczas już nie żył — umarł szczęśliwy i zadowolony: jego interes kwitł, mniej zamożni od niego sąsiedzi go kochali, zamożniejsi — szanowali, syn i synowa byli dla niego tak dobrzy i tak mu oddani, jak tylko można sobie życzyć, zaś jego własne sumienie pozostało czyste i pogodzone z Bogiem.

Lettice do szczęśliwego życia wystarczyłby mąż i dzieci, Edward jednak z dnia na dzień potrzebował coraz silniejszych towarzyskich bodźców. Żona nie mogła się nadziwić, że tak chętnie przyjmuje zaproszenia na kolacje od ludzi, którzy przedstawiali go jako „rejenta Wilkinsa, porządne chłopisko” ludziom zjeżdżającym na wieś, niebędącym w stanie docenić jego gustu, talentów i impulsywnej natury artysty, które jej były tak drogie. Nie pamiętała, że przyjmując te zaproszenia, Edward miał niekiedy okazję spotkać ludzi nie tylko dobrze wychowanych, ale i wysoce inteligentnych, że kiedy odpowiednia ilość wina rozpuściła w nim poczucie niższości z racji urodzenia i zajmowanej pozycji, stawał się błyskotliwym rozmówcą, człowiekiem słuchanym i podziwianym nawet przez mężów stanu przybyłych z Londynu, dla których bywanie na kolacjach było częścią profesji, czy wspaniałych pisarzy, goszczących nieraz w wiejskim domu na prowincji. I choć w głębi serca mogła być z niego dumna, to powinna była go przestrzec, by unikał pokusy grzesznej rozrzutności, ku której takie postępowanie go prowadziło. Zaczął wydawać więcej, niż powinien, i to nie na przyjemności intelektualne — choć to też nie byłoby właściwe — ale na czysto zmysłowe. Jego wina, jego stół musiały przewyższać wszystko, z czym do tej pory miały do czynienia portfele i podniebienia wielmożnych państwa. Jego proszone kolacje — niewielkie liczebnie, ze specjałami o rzadko spotykanej jakości i delikatności serwowanymi przez włoskiego kucharza — musiały olśniewać tak, by nawet londyńskie gwiazdy patrzyły na nie z podziwem. Ubierał Lettice w najdroższe materie, w najdelikatniejsze koronki; na klejnoty nie było ich stać, jak twierdził, spoglądając z pełną dumy pokorą na diamenty starszych dam i na złoto młodszych. Na koronki dla swojej żony wydawał jednak tyle, że bez trudu mógłby kupić niejeden komplet mniej wyszukanej biżuterii. A Lettice pięknie we wszystkim, co jej kupił, wyglądała. Jeśli, jak powiadali ludzie, jej ojciec był jedynie francuskim łowcą przygód, to jej prawdziwa natura przejawiała się we wdzięku, w delikatności, w fascynującej elegancji, z jaką robiła wszystko, czego tylko tknęła. Była stworzona do towarzystwa, a jednak go nienawidziła. Aż któregoś dnia opuściła je zupełnie i raz na zawsze.

Czuła się całkiem dobrze, gdy rankiem Edward wychodził do swej kancelarii w Hamley. W południe zaś przybyli po niego zziajani, rozdygotani posłańcy. Gdy dotarł do domu, bez tchu i niczego nie rozumiejąc, nie mogła już wydobyć z siebie słowa. Jedno spojrzenie jej cudownych, kochających czarnych oczu pokazało mu, że go rozpoznała, darząc tą samą namiętną tęsknotą, która cechowała jej miłość przez całe życie. Nie padło między nimi ani jedno słowo. On nie mógł mówić, tak samo jak ona. Ukląkł przy niej. Umierała; i umarła; a on klęczał, ani drgnąwszy. Będąc w zupełnej desperacji, przyprowadzili starsze z dzieci, Ellinor, aby go wreszcie przywrócić do rzeczywistości. Nie pomyśleli, jak może to wpłynąć na dziewczynkę, trzymaną w pokoju dziecinnym przez cały ten dzień pełen poruszenia i nerwów. Dziecko nie miało pojęcia, co to śmierć, a ojciec, klęczący w pozbawionej łez rozpaczy, okazał się dla niej obiektem dalece mniejszego zaskoczenia czy zainteresowania niż blada i nieruchoma matka, która nie odwróciła głowy, by uśmiechnąć się do swojego skarbu.

— Mamo! Mamo! — krzyczało bezgranicznie przerażone dziecko...

Matka jednak się nie poruszała, a ojciec ukrył tylko twarz jeszcze głębiej w pościeli, by zdławić krzyk, jak gdyby ostry nóż przeszył mu właśnie serce. Dziecko wyrwało się w końcu opiekunom i przypadło do łóżka. Niezrażone śmiertelnym chłodem ani kamiennym bezruchem, całowało usta i gładziło lśniące, kruczoczarne włosy, szepcząc czułe słówka bezbrzeżnej miłości, takie jakie często wymieniały między sobą matka i córka, kiedy nikt inny nie słyszał; dziewczynka wydawała się tak bliska obłędu wywołanego udręką miłości i przerażenia, że Edward wstał, wziął ją delikatnie na ręce, jakby już sama nie żyła (tak była wycieńczona okrutną emocją, która wdarła się znienacka do jej dziecinnego serduszka), i zaniósł do swojego gabinetu, niewielkiego pokoju, do którego wchodziło się z okazałej biblioteki, gdzie w radosne wieczory, jakie już nigdy miały nie wrócić, wraz z żoną zwykł był ukrywać się, by wspólnie wypić filiżankę kawy, a potem niekiedy wyjść przez przeszklone drzwi na świeże powietrze, pomiędzy krzewy, na łąki, po których nigdy nie miały już stąpać przenajdroższe stopy.

Co zaszło pomiędzy ojcem a dzieckiem, tego nikt nigdy się nie dowiedział. Późnym wieczorem posłano po kolację dla Ellinor, a służący, który ją przyniósł, zobaczył dziecko leżące jak nieżywe w objęciach ojca i zanim opuścił pokój, przyglądał się przez chwilę, jak jego pan karmi sześcioletnią dziewczynkę z czułą troską, jakby to było sześciomiesięczne niemowlę.ROZDZIAŁ III

Od tamtej pory więź między ojcem a córką stawała się coraz silniejsza i coraz czulsza zarazem. Ellinor, co prawda, dzieliła swe uczucia pomiędzy ojca i młodszą siostrę, jednak on, nie przepadając za małymi dziećmi, darzył swą drugą latorośl uwagą czysto teoretyczną, podczas gdy starsza córka pochłaniała całą jego miłość. Każdego dnia, gdy jadł w domu, Ellinor była sadzana naprzeciw niego podczas późnego obiadu, zajmując miejsce, które wcześniej zajmowała jej matka, mimo że sama zdążyła już zjeść obiad, a czasem i kolację złożoną ze znacznie prostszej, bardziej dziecinnej strawy. Po części żałosny, a po części zabawny był to widok: poważne, pełne zadumy gesty i wypowiedzi małej dziewczynki, która tak bardzo starała się z godnością wypełnić rolę towarzyszki swego ojca, że czasem zdarzało się, iż główka jej opadła i dzieciątko zasnęło pośrodku którejś z mądrych, seplenionych przemów. Nianie twierdziły, że jest „staromodna”, i przepowiadały, że nie pożyje długo przez tę swoją staromodność.

Zamiast tego jednak to młodsze z dzieci, pulchne i wesołe, dostało któregoś dnia drgawek, zachorowało i umarło! Smutek Ellinor budził niepokój przez swoją cichość i skrytość. Czekała, aż wieczorem zostanie — jak się jej przynajmniej zdawało — sama, a wtedy zaczynała szlochać i wołać przez łzy: „Maleńka, maleńka, wróć do mnie... wróć...”, aż wszyscy zaczęli się lękać o zdrowie kruchej, małej dziewczynki, której dusza musiała znieść ostatnio dwa tak okropne wstrząsy.

Jej ojciec na bok odłożył wszelkie interesy, wszelkie przyjemności, żeby tylko wyrwać ją z objęć smutku. Żadna matka nie mogłaby uczynić więcej, nawet najczulsza niania nie zrobiła choćby połowy tego, co pan Wilkins zrobił dla Ellinor.

Gdyby nie on, zwyczajnie umarłaby ze smutku. A tak, jakoś sobie z tym poradziła, choć powoli i z trudem, przez jakiś czas prawie nie pozwalając sobie na to, by kogoś pokochać, jak gdyby odczuwała instynktowny strach, że każde głębsze uczucie musi zakończyć się nagle śmiercią. Cała jej miłość — wtłoczona w tak niewielkie ciałko — przerwała w końcu tamy i wylała się na ojca. Wielka to była dla niego nagroda za troskę, którą ją otaczał, i rozkoszował się — być może nieco samolubnie — tym, na jak wiele uroczych sposobów starała się przekonać go, tak jakby jakiegoś przekonania potrzebował, o tym, że jest dla niej najważniejszy na świecie. Niania opowiadała mu, że mniej więcej pół godziny przed najwcześniejszą porą, o jakiej można się go było spodziewać po pracy w domu, panienka Ellinor zaczynała składać rzeczy lalki i lulać swój nieożywiony skarb do snu. Następnie siadała i nasłuchiwała z niespotykaną uwagą jego kroków. Któregoś razu niania wyraziła pewne zdziwienie z powodu odległości, z jakiej Ellinor słyszała zbliżającego się ojca, mówiąc, że sama też słucha, lecz niczego nie słyszy, na co Ellinor odparła:

— Oczywiście, że nie słyszysz, przecież to nie twój tatko!

Rankiem z kolei, kiedy ucałowawszy ją, wychodził, Ellinor podbiegała do okna, z którego mogła patrzeć za nim, jak oddalał się ścieżką, to chowając się za żywopłotem, to znów pojawiając się na otwartej przestrzeni, to ponownie niknąć, dopóki nie dotarł do wielkiego buku, gdzie jeszcze przez moment go widziała. Po czym odwracała się z westchnieniem i niekiedy oddalała swe niewyrażone na głos lęki, mówiąc cicho do siebie:

— Wieczorem znowu wróci.

Panu Wilkinsowi podobało się to, że przyjemności, jakich zaznawało jego dziecko, zależne były prawie wyłącznie od niego. Był nawet nieco zazdrosny o każdego, kto obmyślił dla małej jakąś uciechę bądź obdarował ją prezentem, o którym sam jej jako pierwszy nie poinformował.

W końcu przyszedł czas, gdy koniecznym stało się, by Ellinor otrzymała nieco bardziej poważne nauki niż te, których mogła jej udzielić stara poczciwa niania. Ojciec nie miał ochoty stawać na pozycji nauczyciela, gdzie musiałby wykazać się czasami surowością i stanowczością; bał się, że sam mógłby wtedy podkopać nieco piedestał, na którym stawiała go jego mała dziewczynka. Polecił zatem lady Holster wybrać spośród jej „protegowanych” guwernantkę dla swojej córki. Lady Holster zaś, która prowadziła swoistą ewidencję ludności dla ich hrabstwa, z ogromną radością dała się w ten sposób wykorzystać, gdy jednak spytała, jakiego rodzaju osobę pan Wilkins widziałby na owym stanowisku, jedyna odpowiedź, jaką udało się jej uzyskać, brzmiała:

— Wie pani, jakie wykształcenie powinna otrzymać dama, i jestem pewien, że wybierze pani dla Ellinor guwernantkę lepszą, niż ja zdołałbym opisać. Proszę tylko poszukać osoby, która nie będzie chciała zaraz zostać moją żoną i która pozwoli Ellinor nadal przygotowywać mi kolację i robić w zasadzie to, na co sama będzie miała ochotę, bo to takie dobre dziecko, że nie trzeba wcale próbować uczynić jej jeszcze lepszą, a jedynie nauczyć tego, co dama umieć powinna.

Wybrano pannę Monro — skromną, inteligentną, cichą kobietę lat około czterdziestu — i trudno było stwierdzić, które z nich, ona czy pan Wilkins, bardziej stara się unikać wzajemnego towarzystwa: jedno zawsze opuszczało pokój, w którym przebywała Ellinor, gdy tylko zjawiło się to drugie. Panna Monro zbyt wiele w życiu przeszła i zbyt dużo przepracowała, by nie docenić teraz przywileju i przyjemności wolnych wieczorów, przytulnego pokoju do nauki, pysznych kolacyjek czy możliwości poczytania książki i napisania w spokoju listów, kiedy obowiązki zostały wypełnione. Zgodnie z wzajemnymi ustaleniami, nie mieszała się do sposobu bycia Ellinor ani do jej zajęć w te wieczory, kiedy dziewczynce nie towarzyszył ojciec, a wieczory takie z biegiem lat zdarzały się coraz częściej i głęboki cień, jaki spowił go po tym, gdy śmierć nawiedziła tak nagle jego dom, nieco się rozproszył. Jak już wspominałam wcześniej, zawsze był mile widziany na proszonych kolacjach. Jego inteligencja i osiągnięcia były czymś rzadko spotykanym w całym hrabstwie i choć trzeba było teraz więcej wina niż dawniej, by jego rozmowa osiągnęła pożądany poziom elokwencji i błyskotliwości, to wino nie było napojem, który oszczędzano czy którego skąpiono na stołach przy towarzyskich okazjach. Od czasu do czasu interesy zaprowadziły go aż do Londynu. Choćby nie wiadomo jak się podczas tych służbowych podróży spieszył, nigdy nie wracał do domu bez nowej gry czy zabawia, by „sprawić przyjemność swej małej panience”, jak mawiał.

Lubił też wiedzieć, co słychać w sztuce czy literaturze, a ponieważ chętnie i w dużych ilościach zamawiał wszystko, co mu się spodobało, prawie za każdym razem należało się spodziewać, że podąży za nim do Hamley kilka paczek i pakunków, których przybycie i rozpakowywanie wkrótce zaczęło stanowić wysepki przyjemności w poważnym, choć szczęśliwym życiu Ellinor.

Jedynym równym sobie człowiekiem, z jakim zadawał się pan Wilkins, był nowy duchowny, bezżenny, mniej więcej w jego wieku, uczony mężczyzna, absolwent tej samej uczelni, który po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę pana Wilkinsa tym, że podczas studiów podróżował po Europie mniej więcej w tym samym czasie co on, i choć nigdy podczas tych podróży nie było im dane się spotkać, to mieli wielu wspólnych znajomych i wiele podobnych wspomnień z tego czasu, który przecież był bodaj najradośniejszym i najbardziej pełnym nadziei okresem w życiu pana Wilkinsa.

Pan Ness od czasu do czasu brał ucznia, to jest, nigdy nie wychodził ze skóry, żeby uczniów pozyskać, ale też nie odmawiał usilnym prośbom, jakie do niego kierowano, by przygotował tego czy owego młodzieńca do wstąpienia na uczelnię poprzez wspólne studiowanie ksiąg. „Ludzie Nessa” dostępowali całkiem sporych zaszczytów, jako że ich nauczyciel, zbyt leniwy, by samemu poszukać sobie zajęcia, szczycił się tym, iż dobrze wykonywał tę pracę, która go sama znalazła.

Kiedy Ellinor miała nieco ponad czternaście lat, uczniem pana Nessa został kawaler o nazwisku Corbet. Jej ojciec zawsze zapraszał do siebie młodych ludzi studiujących wspólnie z duchownym. Jego gościnność straciła z czasem na swej wyszukanej elegancji, nadal jednak cechowała ją szczodrość i szeroki gest. Poza tym taki już miał charakter, że wolał beztroskie, radosne towarzystwo młodych niż starszych przy założeniu, że i jedni, i drudzy tak samo byli wytworni i wykształceni.

Pan Corbet był młodzieńcem z bardzo dobrej rodziny w odległej części hrabstwa. Gdyby z natury nie był tak poważny i rozsądny, jego wiek dałby każdemu prawo nazywania go chłopcem, gdyż w czasie, kiedy zaczął studiować z panem Nessem, miał zaledwie osiemnaście lat. Jednakże wielu mężczyzn dwudziestopięcioletnich nie prowadziło rozważań tak głębokich, jakie miał już na swoim koncie pan Corbet. Przemyślał i niemal w każdym szczególe dopracował swój życiowy plan; dokładnie wiedział, jakie cele chce osiągnąć w przyszłości, gdy większość jego rówieśników miała o tym tylko mgliste pojęcie, i konsekwentnie podejmował zaplanowane działania, które osiągnięcie owych celów miały mu umożliwić. Był młodszym synem swoich rodziców, którzy przez wzgląd na koneksje i interes rodziny wybrali dla niego karierę prawnika, co pozostawało w zgodzie z jego własnymi upodobaniami i zdolnościami. Jednakże największym pragnieniem jego ojca pozostawało to, by w przyszłości był w stanie osiągnąć dochód wystarczający na życie godne dżentelmena. Starszego pana Corbeta trudno było nazwać ambitnym, a jeśli już jakieś ambicje posiadał, to ograniczały się one jedynie do perspektyw na przyszłość najstarszego syna. Ralph wszakże zamierzał zostać wybitnym prawnikiem nie tyle dla zaszczytów, które zapewne rozbudzają wyobraźnię każdego studenta prawa, ile dla intelektualnych zmagań i będącej ich konsekwencją władzy nad ludźmi, którą wybitny prawnik mógł posiąść, jeśli tylko tak sobie postanowił. Miejsce w parlamencie, pozycja męża stanu, cały szeroki wachlarz możliwości dla potężnego, aktywnego umysłu, które czekały w tym zawodzie — oto cele, jakie postawił przed sobą Ralph Corbet. W pierwszej kolejności musiał wyróżnić się na studiach, zaś aby to osiągnąć, Ralph — nie, nie namówił, namowa była kiepskim narzędziem, którym młodzieniec pogardzał — raczej przekonał, argumentując poważnie, swego ojca do wysupłania niemałej sumy, jakiej pan Ness życzył sobie, kiedy przyjmował ucznia. Dobroduszny ojciec nie miał zbyt wiele gotówki, lecz zmuszony do wysłuchania serii argumentów w czasie, gdy wolałby uciąć sobie poobiednią drzemkę, gotów był zgodzić się na wszystko. To jednak nie satysfakcjonowało Ralpha; najpierw musiał dotrzeć do rozsądku ojca i przekonać go o słuszności podejmowanego działania, a dopiero potem liczyć na to, że w słabości swej wyrazi zgodę. Ojciec posłuchał, popatrzył mądrym wzrokiem, westchnął; wspomniał coś o rozrzutności Edwarda, o wydatkach na córki, poczuł się senny i rzekł: „Święta prawda”, a potem: „To w rzeczy samej bardzo rozsądne”; co i rusz spoglądał na drzwi i zastanawiał się, kiedy syn skończy tę swoją tyradę i pójdzie do bawialni, aż w końcu zaczął pisać list do pana Nessa, godząc się na wszystko i przyjmując stawiane warunki. Pan Ness nigdy wcześniej nie miał lepszego ucznia, takiego, którego mógł traktować pod względem intelektu jak równego sobie.

Pan Corbet, jak niezmiennie mówiono o Ralphie w Hamley, konsekwentnie dbał o własny rozwój, wykraczając nawet poza to, czego wymagał od niego nauczyciel. Chciwie łaknął wiedzy w godzinach nauki i poza nimi. Pan Ness z przyjemnością mu tę wiedzę przekazywał, jednak najbardziej podobały mu się zacięte dyskusje dotyczące najróżniejszych kwestii etycznych i metafizycznych, w które uwielbiał wciągać go pan Corbet. Mając tak wiele wspólnego, rozmawiali ze sobą jak równy z równym. A jednak bardzo się od siebie różnili. Pan Ness był dość oderwany od rzeczywistości, jeśli przyjąć, że oznacza to skłonność do folgowania zachciankom i gnuśności, podczas gdy pan Corbet bardzo twardo stąpał po ziemi, nawet jeśli osiągnięcie tego oznaczało odmówienie sobie wszelkich beztroskich, typowych dla jego wieku przyjemności. Nauczyciel i uczeń wszak często pozwalali sobie na pewien relaks w towarzystwie pana Wilkinsa. Po sześciu godzinach uważnego studiowania pism pan Ness szedł do kancelarii rejenta — pozostawiając pana Corbeta nadal pochylonego nad stołem, nad otwartą księgą — by dowiedzieć się, co ma w planach pan Wilkins. Jeśli ten nie miał danego wieczoru nic ważnego do zrobienia, wówczas albo był zapraszany na kolację na plebanię, albo sam z beztroską gościnnością zapraszał obu mężczyzn na kolację do siebie, gdzie jako czwarta przy stole zasiadała Ellinor, nie jedząc jednak, jako że kolację spożywała wcześniej z panną Monro. Była niska i drobna jak na swój wiek, a jej ojcu zdawało się niemożliwe, że przestaje być dzieckiem. Pomimo dziecięcej postury, inteligencją, siłą charakteru i potęgą uczuć mogła równać się z dorosłą kobietą. Wiele w niej było z prostodusznego dziecka, niewiele jednak z niedojrzałego dziewczęcia, zmieniającego się z dnia na dzień jak kwietniowe niebo, niedbającego o rozwój własnego charakteru. Zatem dwoje młodych ludzi siedziało ze swymi opiekunami i oboje cieszyli się towarzystwem, w jakim przedwcześnie dane im było się znaleźć. Pan Corbet mówił równie dużo jak pozostali dwaj mężczyźni, polemizując z jednym z nich bądź popierając drugiego, jak gdyby chciał się przekonać, jak dalece może się sprzeciwić utartym opiniom. Ellinor siedziała w milczeniu, od czasu do czasu błyskając tylko ciemnymi oczami pełnymi żarliwego zainteresowania — a czasem żarliwego oburzenia, jeśli pan Corbet, skłonny atakować wszystkich dokoła, ośmielił się zwrócić przeciwko jej ojcu. Widział, jakie wzburzenie to u niej powoduje, i tym chętniej swe ataki przypuszczał — niesłychanie go to bawiło.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: