Kot niebieski - ebook
Kot niebieski - ebook
Nowa powieść Martyny Bundy, autorki wielokrotnie nagradzanego debiutu Nieczułość
Epicki rozmach, wyraziste postaci oraz trzymająca w napięciu akcja brawurowo rozpisana na siedem wieków historii
Zaczyna się w tysiąc trzysta siedemdziesiątym dziewiątym roku od samotnej wędrówki przez kaszubską puszczę i mnicha pragnącego wybudować klasztor o najsurowszej na świecie regule. Zakonnik dotrze do miejsca, które wiele lat później zostanie nazwane Kartuzami, a wraz z jego przybyciem ten niewielki skrawek ziemi, wciśnięty pomiędzy kaszubskie jeziora, stanie się areną, na której przecinają się losy z pozoru jedynie zwyczajnych bohaterów.
Targany obsesjami donator klasztoru, przeorysza Alma widziana w wielu miejscach jednocześnie, kat, który zatraca się w swojej roli, czy akuszerka budząca strach, fascynację, a w końcu nienawiść. Ich losom, od początku do końca, milcząco przyglądają się błękitne koty, które na kaszubską wieś przybyły wraz z mnichem w XIV wieku. Od siedmiu stuleci pojawiają się i znikają niczym symbol tajemniczej równowagi i ukrytej harmonii, znak powtarzania, gubienia i odzyskiwania wszystkiego w nie wiadomo którym pokoleniu, miejscu i czasie…
Martyna Bunda w mistrzowski sposób buduje i podtrzymuje napięcie między myśleniem magicznym i naukowym, między biologią a duchowością, tym co racjonalne a instynktowne. Kot niebieski to powieść intrygująca, wolna od oczywistych odniesień i ukazująca pełnię narracyjnego talentu autorki.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06797-0 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Błękitny kot, ostatni z dzikich szartrosów widzianych na Kaszubach, przyszedł na świat w kartuskim lesie w roku dwa tysiące piętnastym. Urodził się pod krzakiem jeżynowym w Prokowie, tam gdzie drzewa były dość stare, choć wiele razy nadpalone przez ogień. Matka, szylkretowa kotka, która wydała na świat pierwszy w życiu miot, uchodziła za miłe i przyjazne zwierzę. Ojciec był rudym łajdakiem z naderwanym uchem, wystrzępionym ogonem i posępną miną. Bił i gryzł kotki, nim je posiadł, a potem przytrzymywał je ostrymi haczykami, którymi pokryty był jego koci penis. Żadna nie wybrałaby go na ojca swoich dzieci, ale stało się – dwa koty o błękitnej, nieco tylko rozrzedzonej krwi, powołały na świat młode, a wśród sześciu kociąt, urodzonych w krzakach, było też jedno niebieskie.
W tych latach już od dawna nie widywano szartrosów na wolności. Wydawało się nawet, że wymarły. Błękit jest kapryśny. Nie pojawi się, jeśli przy akcie dawania życia nie spotkają się dwa koty o krwi choć trochę niebieskiej, a i wtedy nie ma pewności, bo gen sam wybiera, kiedy się pokazać. Kocur, który przyszedł na świat w kartuskich krzakach, miał wszystkie cechy szartrosa. Od wyraźnie widocznego uśmiechu, poprzez umiłowanie milczenia, bo doprawdy nie słyszano, by kot kartuski miauczał, aż po bursztynowe oczy i tę dziwną skłonność: łażenie. Nie mając władzy nad własną naturą, kot niebieski wybierał sobie człowieka i za nim lazł.
W roku Pańskim tysiąc dwieście dziewięćdziesiątym pierwszym, gdy upadł stary świat, gdy po latach budowania imperiów, podbijania lądów i toczenia wojen, po latach obliczania i szacowania c z a s m a t e r i i wypalił się i nadszedł c z a s f a l i, ciężarna błękitna kotka zawędrowała z Akki w Królestwie Jerozolimskim na statek krzyżowców, z niego na Cypr, a stamtąd w głąb Europy. Podróżowała wraz z ludźmi, którym obiecano, że w zamian za złotą monetę z kogucim ogonem zostaną bezpiecznie wywiezieni z kraju niszczonego wojną. Kotka szła za chłopcem, najwyżej sześcioletnim. Gdy zmarł z braku chleba i medykamentów, jakiś zakonnik w habicie, nakreśliwszy krzyż nad grobem i na czołach tych, co przy grobie pozostali, zabrał kotkę. Tak znalazła się w Chartreuse.
Kiedy nadszedł c z a s f a l i, dzieci niebieskiej kotki mnożyły się z wielkim temperamentem i oddaniem. I pewnie zaraz zasiedliłyby całą Europę. Ludzie jednak szybko dostrzegli, jak miękkie w dotyku mufki, jak przyjemne kołnierze szyje się z futra szartrosów, więc darto z nich skóry bez litości. A gdy cykl się zamknął i znów nadszedł c z a s m a t e r i i, ludzie, otumanieni wizją władzy i bogactwa, wywołali tyle wojen, że z głodu polowali na koty. Szartrosy były cięższe i treściwsze od innych. I smaczne.
Przed wielką wojną, nazywaną „światową”, niebieskie koty trafiały się jeszcze w klasztorach wśród mnichów stroniących od mięsa i mowy. Kilka ocalało w dawnym, nieczynnym szpitalu u wybrzeży Bretanii. Po wielkiej wojnie, nim c z a s m a t e r i i raz jeszcze ustąpił c z a s o w i f a l i, ludzie, zachwyceni niebieską sierścią zwierząt, zaczęli szartrosy mnożyć, by je dobrze sprzedać.
W naturze jednak błękity się nie rodziły. Nawet na strychu klasztoru Wielkiej Kartuzji we francuskich Alpach, gdzie wiele kotów przetrwało polowania na ich mięso i skóry, niebieskich już nie było. Nie widziano szartrosów ni w Saksonii, ni w Pradze, ani w kartuzji kaszubskiej. Aż do roku dwa tysiące piętnastego, gdy pewna kobieta z podkartuskiego Prokowa wyjęła z krzaków błękitne, uśmiechnięte kocię.JAN
Wiosną roku Pańskiego tysiąc trzysta siedemdziesiątego dziewiątego kasztelanicowi z Ruśniczyna znów śniło się, że jest psem. I to przez dwie kolejne noce. Wszystko było jak zwykle. Lato, słońce, intensywny zapach siana. Pies biegł przez pola, kręcił ogonem, a uszy latały mu na boki. Wpadał na łąkę, rzucał się na miękką, świeżą ziemię i zaczynał kopać. Pazury grzęzły w niej, przedzierały się przez kłącza traw, wyszarpywały piach i glinę spod korzeni, a kasztelanic z Ruśniczyna czuł ten sam wielki lęk co zawsze. Próbował się obudzić, lecz nie był w stanie. Pies kopał dalej, dziwił się, kręcił łbem, przykładał nos do dziury. Wiedział pan z Ruśniczyna, co zaraz zobaczy: fragment śmierdzącego ciała, które pies będzie ślinił i wycierał o nie pysk. Stęchłe, sine mięso, które zwierzę wywlecze spod ziemi. Wiedział, co usłyszy. Biegnących zewsząd ludzi, krzyczących: „Trup! Tam jest trup!”.
Kasztelanic, władca na zamku z polnego kamienia, syn Piotra, a wnuk Wojsława, rycerza przy królu Łokietku, który dał się nawrócić kawalerom Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego za cenę pięciu tysięcy włók od Pucka po Krokową i Gdynię, dziedzic tych ziem, wiedział, co myślą o nim ludzie. Dobiegający sześćdziesięciu lat, które przeżył pod okiem dobrze opłacanej straży, w zamku o murach wzmacnianych za jego życia aż trzykrotnie, nigdy się poza te mury nie wypuścił bez obstawy, a głupi ludzie sądzili, że to z powodu Schofkego. Wierzyli, że ręka pana z Ruśniczyna trzymała nóż, wbity w tętnicę gdańskiego czeladnika piekarskiego, gdy ten pakował chleb na dwór kasztelana w Tayszewie. Herr Johannes von Russniczin stał tam wówczas, chcąc nacieszyć powonienie zapachem świeżego pieczywa. Prawda była taka, że nawet chłopaka nie widział. Struga krwi, która wypłynęła zza drewnianych drzwi, początkowo zdała mu się winem. Nie stawił się na wezwanie sądu w Tayszewie ani w roku tysiąc trzysta czterdziestym ósmym, kiedy zabito Michała Schofkego, ani w następnym, kiedy dwukrotnie przychodzili posłańcy w tej sprawie. Miał swoje powody. Za unikanie sądu i domniemane morderstwo został uznany i ogłoszony banitą. Odtąd każdy mógł kasztelanica bezkarnie sponiewierać, opluć, zabić. Stanowisko po ojcu przypadło młodszemu bratu.
To, że pan na Ruśniczynie nigdy nie wziął prawowitej żony, zadowalając się pannami na dochodne, że nigdy nie doczekał się syna z prawego łoża, dla ludzi stało się dowodem, że ma serce z kamienia. On sam wiedział, że jeśli sprowadzi zakonników, da ludziom kolejny dowód swojej winy. Memento mori napiszą na zegarze słonecznym braciszkowie, pogrzebani dobrowolnie za życia, a ludzie przeczytają: „Schofke! Schofke!”. Ale pan nie dbał o to. Już posłał do Pragi list, w którym ofiarowywał ziemię, konieczne wsparcie i materiał potrzebny do budowy klasztoru. Minął rok, donator tracił nadzieję, lecz właśnie otrzymał odpowiedź.
Prawdziwy żal czuł na myśl, że prócz oddania Bogu z nawiązką tego, co próbował ukraść, musi odprawić ulubioną pannę, Sulkę. „Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”^(), powtórzył wers z Ewangelii Świętego Łukasza. Dobrze było przez tyle lat kłaść obok młodej, ciepłej Sulki stare kości. Dobrze było wiedzieć, że wciąż mocno wzbierają w nim męskie siły, cieszyć się tym, jak dziewczyna jest zależna i posłuszna jego woli. Jednak on sam nie był posłuszny Bogu. Teraz chciał to zmienić. Postanowił, że Sulką zajmie się ktoś z kuchni. Ten kobiecy inwentarz, te skrzynie sukien, kosze szczotek, chustek i butów, znikną z zamku. Błękitne oczy, jasny, gruby warkocz, wraz z białymi, ciepłymi udami, którymi ściskała go w pasie, pójdą w niepamięć. Wszystko, wraz z nią, zostanie załadowane na wóz i raz na zawsze zejdzie z jego oczu.
Wierząc, że wracający sen o psie zapowiada zemstę Bożą, niepocieszony brakiem odpowiedzi z Pragi, robił, co mógł. Zakupiwszy w Gdańsku żywoty świętych dla najbliżej położonych klasztorów, hojniej niż kiedykolwiek wsparłszy biednych jałmużną, kazał jeszcze wymurować drugą, lepszą kaplicę zamkową. W miejscu, w którym przez lata był najpiękniejszy, ulubiony przez Sulkę kawałek ogrodu z włoską fontanną, ławkami i altaną, murarze postawili solidne ściany z moczonych w oleju cegieł, a łuki sklepili wysoko na wzór pokojów, jakie budowali Rycerze Domu Niemieckiego. W okna wstawili witraże, z których każdy pokazywał inny moment z życia Matki Boskiej, na posadzkę dali kamienie z Nadrenii, na ołtarz – trzy odcienie marmuru i oddali dzieło panu na Ruśniczynie, a ten powierzył je Bogu. Wcześniej z własnej komnaty sypialnej Jan kazał przenieść wytłaczane złotem kurdybany i hebanowy fotel, mebel dla celebransa, wszystko zdobyte przez Rycerzy Domu Niemieckiego na Saracenach w świętych pielgrzymkach do Jerozolimy i darowane przez nich dziadowi, Wojsławowi z Ruśniczyna, jako przeprosiny za wyłupienie oczu. Nikt, kto widział zamek, nie mógł wątpić, że kaplica stała się najgodniejszą częścią budowli.
Do reszty domostwa kasztelanic nie miał już głowy. Wszystko, co Sulka kazała tam nawstawiać, uwierzywszy widocznie, że przez dzielenie łoża można zostać panią, dałby spalić bez żalu. Oprócz samej Sulki.
List z Pragi przyszedł w wigilię Wielkanocy roku Pańskiego tysiąc trzysta osiemdziesiątego. Przeor Ogrodu Maryi w Pradze powiadamiał, iż posyła nad Bałtyk najlepszego człowieka, prokuratora klasztornego Jana Deterhusa, by ten na miejscu zadbał o budowę klasztoru z czternastoma eremami i tyluż miejscami w dormitoriach. Herr Johannes von Russniczin odnotował z ukontentowaniem, że z mnichem idącym już z Pragi noszą to samo imię, i poczytał ów zbieg wypadków za kolejny znak. Kazał zaraz zbierać się dwóm mocnym rycerzom z obstawy, którzy konno mieli wyjechać na spotkanie ojcu Janowi, a potem dbać, aby włos z głowy mu nie spadł. Sam oczekiwał, pełen niepokoju.
Po dniach sześćdziesięciu wreszcie go zobaczył. Długo nie wierzył własnym oczom. Wojowie, którzy mieli czuwać nad bezpieczeństwem zakonnika, najwyraźniej nie zdołali namówić go, by wsiadł na konia. Szedł obok wozu, na którym zamiast spodziewanych kufrów z rzeczami, jakich każdy współczesny człowiek potrzebowałby w tak męczącej podróży, leżał worek. Z odkrytą głową, w sandałach, drapał się mnich pod zamkową górę. Biały habit i narzucony nań dziwny płaszcz-nie płaszcz – skrawki grubej wełny z kapturem tworzące jak gdyby krzyż, z poprzecznymi ramionami tego krzyża swobodnie zwisającymi z dwóch boków – przytrzymywał na przedzie, by ich nie przydeptać. Obok ojca, który maszerował krokiem może nazbyt tanecznym jak na osobę swego stanu, zmęczoną trudami podróży, szedł kot. Wyprężony, zadzierający wysoko ogon i nadstawiający uszu, wielki, szarobłękitny. Gdy już uwierzył pan na Ruśniczynie w to, co widział, uśmiechnął się. Pomyślał, że to kolejny znak. Kot niebieski wygra z psem.
Prawie cały zamek zgromadził się przed główną bramą, by zobaczyć zakonnika, który – jak mówiono – sypia w trumnie, żywi się korzeniami i wędruje z kotem. Tylko kilka osób uwijało się pod kuchnią od strony małej bramy. Do jednej Sulki kasztelan von Russniczin przysłał pięciu ludzi z mieczami.
Wóz, na który miano ją wsadzić, nie wyglądał na zamkowy. To był zwykły, sklecony z desek i grubszych patyków dwukołowiec do wożenia chleba. Dobytku Sulka nie brała wiele: trzy małe kufry, a w nich kilka zmian pościeli, trochę naczyń, cztery suknie i trzy pary trzewików, które pokojowe spakowały wedle własnego uznania, gdy siedziała pod kluczem. Pakujące ją panny rozgrabiły rzeczy najlepsze i najkosztowniejsze, bo wiedziały, że już nie muszą obawiać się niczyjego gniewu. Z kosztowności dostała więc tyle, ile miała na sobie, nadto parę kolczyków z rubinami, które Jan z Ruśniczyna wrzucił luzem do kufra, między suknie.
Była spokojna nad wyraz, zważywszy na to, że nawet nie wiedziała, gdzie ją zawiozą. Do lasu? Do Prokowa, skąd przed laty pan zabrał ją sprzed domu, pozwalając uwierzyć, że oto życie odmieniło się na zawsze? Gdyby choć zawieziono ją do zakonnic, do Żukowa! Tam gdzie odsyłano niechciane, a prawdziwe żony! Pan powiedział jednak, że siostry nie zgodziły się wziąć pod swój dach chłopki, Sulka zaś wolała wierzyć, że naprawdę zapytał.
Teraz, gdy przy bocznej bramie pakowano jej dobytek, Sulka, pośród szurania układanych na wozie kufrów i trzasku naczyń w kuchni, nasłuchiwała dźwięków z drugiej strony zamku. Wśród szemrzących, pełnych ekscytacji głosów ludzi witających mnicha szukała niskiego, mocnego tembru, należącego do Jana. Wciąż miała nadzieję, choć wojom przekazano, że pan nie ma życzenia jej więcej widzieć.
Nie płakała. Łzy były w dniu, kiedy zobaczyła, że w jej ulubionym weneckim ogrodzie, w starej części wysokiego zamku, zjawili się murarze i młotami rozbili fontannę. Poszła z płaczem do pana, a on spojrzał na nią jak nigdy – z odrazą. Zapytał, w czymże jej Bóg przeszkadza, skoro chce się sprzeciwiać budowie nowej kaplicy? Przestraszyła się tego spojrzenia.
Niebawem odkryła, że jest przy nadziei. Chciała wierzyć, że dziecko, które urodzi panu, wszystko zmieni. Nie była jedynie pewna, czy to, co się dzieje z jej ciałem, nie oznacza czegoś złego, skoro cokolwiek zjadła, wracało zaraz, skoro plamiła krwią i ciekł z niej dziwny śluz. Nie miała kogo spytać. Pan, nie chcąc, by pod jego bokiem rodziły się dzieci, odsyłał każdą ciężarną. Mając w sobie dziecko, Sulka bała się płakać, by nie zrobić mu krzywdy.
Wiedziała od ludzi, że pan odesłał wszystkie kobiety, które były przed nią. Znikały jedna po drugiej, na zawsze, mówiono, że w ciemnym lesie. Że pan, pozbywszy się dziewczyny z zamku, na długo zamykał się w starej kaplicy. Potem brał kolejną, nową Sulkę. Zawsze robił tak samo: kazał siodłać konie, wołał czterech, pięciu zbrojnych dla ochrony i ruszali przez wsie – Gdynię, Przejazdowo, Ostrzyce, Goręczyno, Prokowo. Kiedy mu wpadła w oko rozkwitająca dziewczyna, zsiadał z konia, brał miecz i bez pardonu końcem zadzierał jej spódnicę. Widząc, co jest pod materiałem, zwykle pogardliwie prychał, czasem jednak potakiwał z uznaniem. Potem wracał na zamek, by wlać w siebie dużo wina, a nazajutrz już wiedział – ta albo będzie szukał dalej. Wybraną Sulkę przywożono do siedziby z kamienia polnego i wsadzano do balii. Kąpiel z wody i mleka, lucerny, siemienia, pokrzyw i oleju miała wygładzić skórę. Surowe jaja, wcierane w głowę, pozwalały wyczesać wszystkie kołtuny z włosów. Błękitna suknia, którą przynoszono, zwykle pasowała, bo kolejne Sulki były podobnego, raczej niskiego wzrostu, miały duże piersi, długie jasne włosy i masywne, białe uda. Ona była siódma.
– Wcale nie lepsza od innych – mówiły kobiety w zamku.
– Ale jednak ostatnia, już dziesięć lat przy panu – powtarzała sobie siódma Sulka. Brutalnie i bez ceregieli rozdziewiczona w dniu trzynastych urodzin, starała się sprostać potrzebom mężczyzny. I wówczas, i potem, kiedy pan dosiadał jej z tą samą brutalnością, choć z coraz mniejszym impetem.
By nie sprawiać kłopotów, zgodnie z zaleceniem zamkowego medyka piła co dzień napar, a do pochwy wkładała przekrawane cytryny, przywożone specjalnie z Hiszpanii. I kłopotów nie było. Krwawiła czystą krwią co miesiąc, aż do teraz. Wierzyła, że rośnie w niej syn. Czy potomek mógł zmiękczyć pańskie serce? A niebieska jedwabna suknia, którą znów włożyła, a którą pan tak lubił? Czy mogła go roztkliwić? Sulka nasłuchiwała, ciągle jeszcze w nadziejach, choć jej dobytek leżał już na wozie. Pan nie przyszedł.
Drewniany dwukołowiec zniknął z zamku przed południem. W dużej sali kominowej stawiano właśnie przed mnichem dania na złotych talerzach, a tymczasem na wozie, na trzech kufrach oraz jednym worku, trzęsła się siódma Sulka. Jechała zgięta wpół, bo znów bolał ją brzuch, głodna i niepewna, czy tak jak poprzedniczki nie skończy w ciemnym lesie.
Późną nocą, po wielu godzinach podróży, minęli przewalony płot i opuszczoną chałupę. Wiatr dawno porwał strzechę, obaliła się ściana, z trudem rozpoznała swój dom rodzinny. Był pusty. Eudokia. Takie imię nosiła w poprzednim życiu siódma Sulka, urodzona w samym środku czarnej kaszubskiej puszczy. I nie chciała do niego wracać.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------