Kotomania - ebook
Ta książka jest o początku naszej przygody w kocim świecie. O tym jak zostaliśmy do niego zaproszeni i dlaczego to zaproszenie przyjęliśmy. Jest opowieścią o wspaniałym przyjacielu, kocie Tino, który był naszym pierwszym przewodnikiem. Nie wiedzieliśmy wtedy, że to nie my dokonaliśmy wyboru, ale to koty wybrały nas i czekają już za progiem następnych miesięcy i lat, by się pojawić i wejść w nasz świat i zmienić go zgodnie z kocimi upodobaniami oraz zagościć w tej opowieści. Ta książka jest o tym co dały nam dni pełne kocich psot i radości a czasem głębokiego smutku, chorób i rozstań. Piszemy o tym, jak uczyliśmy się kociego świata, nieprzewidywalnego tak, jak charaktery naszych podopiecznych. Jeżeli znajdziecie w tej książce radość i smutek, duże i małe uczucia, miłość i poświęcenie, to wejdziecie do naszego świata. Świata kotów, Eli i autora tej opowieści.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Poradniki |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788368349412 |
| Rozmiar pliku: | 16 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niewielu o tym wie, a jeśli już, to jest z reguły za późno. Uzależnienie zbiera swoje żniwo. Bo koty są jak narkotyk, jak alkohol lub papierosy. Koty uzależniają! Powoli, niepostrzeżenie, ale bardzo skutecznie. Opanowują umysł i ciało, wywierają wpływ na zachowanie i sposób myślenia.
A zaczyna się niewinnie od jednego słodkiego kociego spojrzenia, od jednego miauknięcia chwytającego za serce, od małej, puszystej – jakże żywej –maskotki lądującej w domu, którą trzeba się zająć, nakarmić, oswoić. Kocie spojrzenie ma ukrytą moc sterowania ludźmi, a charakter kota zniewala całkowicie.
Szczęście ma ten, kto zostanie niewolnikiem kota, jednego kota, bo zwykle na tym się nie kończy. Otumaniony nałogiem człowiek staje się wyczulony na kocie oczy jak pijak na alkohol. A te oczy pojawiają się praktycznie wszędzie. Zerkają z osiedlowych śmietników, z poboczy ulic, przydomowych zarośli. I wszystkie są głodne, samotne, szalenie nieszczęśliwe. Nałóg narasta. Z jednego kota robią się dwa (wszak w grupie im lepiej), potem trzy… Osoby w szponach kocioholizmu zazwyczaj mają kilka kociaków, a ci opanowani nałogiem bez reszty, pozbawieni już rozsądku, stają się matematycznymi miłośnikami dużych liczb. Kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt zwierzaków to nie są odosobnione przypadki, jak niektórzy sądzą. Koci nałóg jest okrutnym zniewoleniem – zabija resztki rozsądku i jak każda używka – słono kosztuje! Na każdym opakowaniu kociego żwirku, na każdej kociej puszce z jedzeniem, tak jak na paczkach papierosów, powinien widnieć wielki napis informujący o tym, że kot uzależnia.TINO
Każdy z nas ma swojego kota, choć często o tym nawet nie wie. Można przeżyć całe swoje życie i na niego nie trafić. Szczęśliwie cieszyć się wolnością, brakiem przywiązania i odpowiedzialności za zwierzę. Ale podświadomie będziemy cały czas szukać. Szukamy my i kot również nas szuka. Ten jeden, jedyny. Czasem drogi się przecinają, a wtedy wszystko się zmienia. Świat staje się zupełnie inny, niż był jeszcze wczoraj, a raczej to my stajemy się kimś innym. To kot uczy nas, jak być lepszym człowiekiem, i jest bardzo wymagającym nauczycielem. Po to właśnie los zsyła nam kota – tego jednego, specjalnie dla nas. Trzeba go tylko odnaleźć.
Powroty są zawsze trudne. Te z wakacji również. Dwanaście godzin ze słonecznych Mazur na południe, gdzie mieszkamy, to norma w czasie, gdy autostrada a1 jest jeszcze tylko linią na mapie. Normą jest też ogromne zmęczenie. I może dlatego, że było to tak inne od widzianej cały dzień drogi, może dlatego, że umysł pożądał już nowych doznań, a może dlatego, że po prostu musiało tak być, wjeżdżając na przydomowy parking, spojrzałem na przechodzącego kota. Taki widok w tym miejscu był zupełnie naturalny, ponieważ dzikie koty osiedlowe i oswojone koty sąsiadów wypuszczające się na włóczęgę były tu od zawsze. I nigdy nie budziły nadmiernego zainteresowania, były cząstką miejscowego krajobrazu.
Tym razem było jednak inaczej. Ten obraz wrył się głęboko w moją pamięć i będzie mi już zawsze towarzyszył. Czarny podpalany na biało kot, jak z kreskówki Disneya, szedł majestatycznie środkiem parkingu z gracją wielkiego myśliwego. Delikatnie i sprężyście stąpał, niosąc w pysku swój łup w postaci szarej myszy. Nasze spojrzenia na niesamowicie krótki moment się spotkały. I wtedy się stało! Do dziś wierzę, że w ten sierpniowy wieczór dopełniło się przeznaczenie. Przecięły się drogi dwóch istnień, którym było pisane spleść się ze sobą, by stworzyć niesamowity związek przyjaźni człowieka i kota. Na mojej życiowej drodze po raz pierwszy pojawił się Tino. Pojawił się i zniknął.
Mieszkamy na przedgórzu. Jesień jest tu piękna, szczególnie kolorowa, rozogniona czerwienią usychających bukowych liści. Od połowy września dni stają się chłodne, wieczory mgliste, a noce deszczowe. Nasze osiedle położone jest wśród łąk i lasów, pod samym domem przepływa mały strumyk. Wymarzone miejsce dla psów, których jest tu sporo. Można nawet mówić o swoistej modzie na czworonogi. Co jakiś czas pojawiają się nowe i nowi ich właściciele. Ci ostatni przyzwyczajeni do miasta, a nasze osiedle do miasta też należy, dumnie paradują ze swoimi pupilami, jakby byli na miejskim deptaku, w cieniutkich, eleganckich butach i ubraniach, jakich się w mieście oczekuje, lecz tutaj mało praktycznych. Proza życia – w postaci wysokiej, mokrej od rosy trawy, błota po ulewnych deszczach i pupili, które nie akceptują asfaltowych ścieżek na osiedlu – weryfikuje wcześniejsze przyzwyczajenia. Zwykle wystarcza tydzień, aby pojawiły się porządne gumowce, sportowe dresy, przeciwdeszczowe kurtki. Kilka następnych tygodni sprawia, że nowy strój zatraca cechy świeżości. Błoto, psia sierść, zieleń mokrej trawy to nieodłączne elementy psich spacerów. Czworonogi wyprowadza się często i odzież w tych warunkach ma stałą tendencję do takiego wyglądu, a próby doprowadzania jej do czystości są bezsensowne. Latem gumowce można zastąpić lekkimi klapkami. Podobno chodzenie po rosie jest zdrowe. Ostatnio jednak jest na to mało chętnych, bo na łąkach pojawiły się węże.
– Niech pan uważa, wczoraj pod tym drzewem żmiję widziałem! – Tak przywitał mnie na porannym spacerze sąsiad.
– Ale czy to była żmija? Podobno te nasze węże to raczej zaskrońce. Dobrze się pan przyjrzał? – zapytałem, choć z całej postawy sąsiada biła pewność.
– Gdzie tam. Od razu uciekłem. Ale to żmija.
W myśl zasady, że każdy wąż jest żmiją, a jeżeli nawet nie, to i tak być może, wszyscy chodzą na łąkę w gumowcach, na wszelki wypadek.
Właśnie na tej łące, w chłodny i mokry jesienny wieczór, spotkaliśmy się znowu. Kot wyglądał na wyziębionego i głodnego. Przykuł moją uwagę, ale nie odważyłem się do niego podejść, tym bardziej, że nie byłem sam. Towarzyszył mi Drako, nasz cudowny czarny labrador, wielka miłość moja i Eli. Obecność ponad czterdziestokilogramowego wroga kotów, jak mówią, sprawiła, że stałem się ostrożny i tylko z daleka śledziłem obiekt mojego zainteresowania. A obiekt przemieszczał się z gracją i niespiesznie wprost do osiedlowego śmietnika. To pierwsze spotkanie nie było miłe dla Draka, bo spacer został niespodziewanie skrócony, a właściwie to brutalnie przerwany. Bogu ducha winny zwierzak musiał wrócić domu i to sam, bo jego pan i zdrajca, z jego osobistą miską i karmą, znalazł się równie szybko pod śmietnikiem.
– Kici, kici! – Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy, ale pod kontenerem na odpadki zapaliła się para oczu. Czując na sobie spojrzenie, wolno przykląkłem i postawiłem przed sobą miskę. Powoli też wstałem i wycofałem się o kilka metrów. Oczy kota bacznie mnie śledziły. Tkwiłem w bezruchu, a wraz ze mną wszystko zamarło na chwilę, czas się zatrzymał. A potem świat wrócił do życia i z głębokiego cienia powoli wyłonił się kot. Mój kot! Podszedł powoli do miski, nie tracąc mnie z pola widzenia. Wiedziałem, że najmniejszy mój ruch oznaczać będzie jego zniknięcie. Dokładnie obwąchał naczynie, zbadał całą jego zawartość, a potem zaczął jeść bardzo wolno, co chwilę przerywał, nasłuchiwał, szybko rozglądał się wokoło. Jego niesamowita ostrożność zaskoczyła mnie i zadziwiła. W końcu rytuał jedzenia dobiegł końca. Jeszcze jedno uważne spojrzenie na mnie, szybki trucht i rozpłynął się w ciemności. Zabrałem miskę. Na dnie zostało trochę jedzenia. Czyżby aż tak się najadł? Niekoniecznie. Zdobyłem pierwszą dawkę wiedzy o prawdziwym kocim arystokracie. Poznałem pierwszą z zasad jego savoir-vivre’u. Zasada żelazna – miski nie opróżnia się do końca. Choćby okruszyna, choćby jeden kęs, ale w misce zawsze musi coś zostać. Tego wieczoru postanowiłem, że trzeba nadać mu jakieś imię. Podzieliłem się tą myślą z Elą. Wzruszyła ramionami i spojrzała na mnie z politowaniem.
– Nazywa się Rudolf Valentino – powiedziała to takim głosem, jakby mówiła o sprawie oczywistej.
– Jak to? – spytałem całkowicie zaskoczony.
– To dlatego, że jest taki przystojny, można to skracać na Tino – wyjaśniła i uznała rozmowę na ten temat za zakończoną.
W ten sposób Tino uzyskał swoje imię, a Ela stała się jego matką chrzestną. Wiele dni później, kiedy po śmierci Pary Prezydenckiej w wyniku katastrofy lotniczej pojawiły się publikacje omawiające również prywatne aspekty życia Pierwszej Damy, dowiedzieliśmy się, że tak samo Pani Prezydentowa nazwała swojego kota i podobnie to imię uzasadniała.
Rozpoczęły się moje wieczorne wędrówki do śmietnika, w którym Tino zwykł przebywać w nocy. Od sąsiadów dowiedzieliśmy się, że nikt go wcześniej na osiedlu nie widział, że jest bardzo nieufny i nikomu nie pozwala się zbliżyć. Ale na moje wołanie wyłaniał się spod kontenera i codziennie skracał się dystans między nami. Po kilku dniach przestałem się odsuwać, a Tino podchodził do mnie i zaczynał spokojnie jeść. Zauważyłem, że moja bliskość sprawia, iż kot staje się pewniejszy, mniej się rozgląda i nie przerywa tak często jedzenia. Prawdopodobnie to skłoniło mnie do działania, na jakie nie powinienem sobie pozwolić w stosunku do całkowicie dzikiego zwierzęcia.
Dziewiątego wieczoru naszej znajomości poczułem nagle, że muszę to zrobić. Nie było w tym żadnej kalkulacji, żadnego przemyślenia, jakby decyzja o tym nie zrodziła się w moim mózgu. Poddałem się jej. Pamiętam to dziwne poczucie całkowitej pewności, co mam robić, że każdy mój ruch jest właściwy i musi się to stać. Pochyliłem się i bez wątpliwości, tak jakby chodziło o zwierzę wychowane w domu od dzieciństwa, chwyciłem go pod brzuchem i powoli podniosłem na ręce. Nie wyrwał się, nie próbował gryźć, drapać. Spokojnie przytulił się do mnie, a może to ja przytuliłem się do niego. Postawiłem go na miejsce. Nie uciekł, czego należało się spodziewać po dzikim kocie. Spojrzał na mnie przeciągle i zabrał się znowu do jedzenia.
W tym momencie zaakceptowaliśmy się bez reszty i na zawsze. Ten krótki i nieco dziwny moment, zmienił całkowicie nasze relacje. Tino nadal unikał wszelkich ludzi, unikał tak bardzo, że już po zamieszkaniu u nas w domu jeszcze przez kilka miesięcy miał trudności z zaakceptowaniem Eli. Od tej jednak chwili reagował na mój głos, przychodził do mnie na dźwięk swojego imienia, a nawet zaczął towarzyszyć mi w wędrówkach po osiedlu, krocząc jak pies u mojej nogi, czym wywoływał ogromne zdziwienie wśród sąsiadów.
Tino zaczął również przychodzić pod nasze (a dla niego chyba moje) drzwi i cierpliwie czekał na swoją miskę. Oprócz wieczornej, otrzymywał również poranną i południową. Staraliśmy się wzmocnić go przed nadchodzącą zimą, dostarczając jak najwięcej pokarmu, ale coraz zimniejsze noce napawały nas rosnącym niepokojem.
Nasz dom był niepodzielnym królestwem naszego labradora. Drako, kochany i rozpieszczany, nie akceptował kotów, a już na pewno nie akceptował ich u siebie. Mimo to podejmowałem próby udomowienia Tina, licząc na to, że uda się go zabezpieczyć przed falą mrozów. Widziałem to mniej więcej tak, że kot i pies spędzają noce w innych pomieszczeniach, natomiast na dzień Tino odzyskuje wolność – wychodzi z domu i pozostawia Draka na jego śmieciach. Tino przeciwstawił się temu z całą kocią stanowczością. Mogłem go brać na ręce i nosić po całym osiedlu, wystarczyło jednak, bym skierował się w stronę wejścia do naszego domu, by natychmiast sprzeciwiać się temu – wyrywał się tak mocno, że musiałem go puszczać. Po pierwszych mrozach byłem zdesperowany i przemogłem kocią wolę – na siłę wniosłem go do naszej obszernej łazienki. Tam uspokoił się, zjadł ciepły posiłek z miski, upewnił się, że nie odchodzę, i chwilę przespał. Kiedy już się zagrzał, przystąpił do szturmu na drzwi z ogromnym zaangażowaniem – jednoznacznie domagał się wypuszczenia. Wniosek z tego doświadczenia nasuwał się sam: Tino nie był gotów do zamieszkania w domu, a my mieliśmy jeszcze za małą wiedzę o kotach, aby go do tego przygotować.
I tak weszliśmy w „okres pudełkowy”. Kartonowe pudełka, wyścielone polarowymi kocami miały zapewnić izolację od betonu i namiastkę ciepła w mroźne dni. Pierwsze pudełko było odkryte, dosyć płytkie, ale Tino natychmiast je zaaprobował. W Eli obudził się architektoniczno-budowlany talent. Zaczęła projektować coraz wymyślniejsze konstrukcje. Metodą prób i błędów doszła do wprawy i powstała oszałamiająca budowla, całkowicie zadaszona, z przedpokojem i zapasowym wyjściem, a całość zabezpieczona przed deszczem i choć trochę przed chłodem. Miejscem postojowym był nasz zadaszony śmietnik, a ściślej: niewielka przestrzeń między kontenerami na śmieci. Firma sprzątająca, zgodnie z wymogami, zabierała wszystkie wyrzucone odpady, więc baliśmy się, że zabierze również mieszkanie Tina. Aby temu zapobiec, na bokach kartonu napisaliśmy: Uwaga! To jest mieszkanie kota – nie wyrzucać! Niespecjalnie wierzyłem w skuteczność takiego zabezpieczenia, tym bardziej, że ludzie wywożący śmieci nie mają opinii rozmiłowanych w słowie pisanym. No cóż, dziś wstydzę się moich wątpliwości. Co tydzień cały śmietnik był skrupulatnie opróżniany i zamiatany, kontenery wstawiano na miejsca, a wraz z nimi na swoje miejsce trafiała willa naszego pupila.
Za tę staranność i zrozumienie dziękuję Wam, Panowie, do dzisiaj i przepraszam, że wątpiłem!
Zdobywaliśmy nową wiedzę o kotach, ale także o ludziach i ich stosunku do zwierząt. Tych ostatnich poznawaliśmy jakby od nowa. Tino w tym okresie nie jadał już w śmietniku, ale w wejściu do naszego domu, przy uczęszczanej ścieżce, łączącej części osiedla. Jeśli ktoś podszedł zbyt blisko, oznaczało to koniec jedzenia i ucieczkę. Wiele osób zorientowanych w sytuacji obchodziło nas bokiem, wielu przystawało i czekało spokojnie, dając szansę Tinkowi na posiłek. Byli też tacy, którzy nie zważali na nas, wręcz nie zauważali w ogóle – karmiąc kota, stawałem się niedostrzegalny, a na dotychczasowe „Dzień dobry!” nie mogłem już liczyć. Byli i tacy, choć na szczęście niewielu, którym kot wyraźnie przeszkadzał.
– Ten kot tylko ciągle je i je. Czy on w ogóle coś jeszcze robi? – Tak wyraźnie poirytowany sąsiad zwrócił się do Eli, niosącej miski Tina.
– W wolnych chwilach pięknie gra na skrzypcach – odpaliła bez namysłu, ale z czarującym uśmiechem.
Tino natomiast uregulował sobie pory posiłków, zjawiał się regularnie o godzinie szóstej rano i wieczorem. Czasem wychodziłem trochę za wcześnie. Stawałem wtedy przed domem i wołałem:
– Tino! Tino!
Donośne miauknięcie dobiegało do mnie z oddali.
– Tino! Tino! – wołałem jeszcze raz.
Miauknięcie rozlegało się już bliżej, a potem z zarośli pędem wypadał mój ulubieniec. Nigdy nie biegł wprost do miski. Najpierw ocierał się o mnie kilka razy z pomrukiwaniem, potem zaglądał mi prosto w oczy i dopiero wtedy, tak jakoś od niechcenia, by mi nie robić przykrości, trafiał do miski. Tino zjawiał się na tych spotkaniach zawsze i nigdy się nie spóźniał. Czułem, że ta regularność także mnie zobowiązuje. Miałem wrażenie, że gdybym się nie zjawił, sprawiłbym mu ogromny zawód. Tak ja, dorosły facet, doszedłem do tego, że potrafiłem wszystko rzucić, przeprosić moich kontrahentów lub pracowników i lecieć do domu, aby o określonej porze nakarmić dzikiego kota.
Baliśmy się o Tina w Sylwestra, kiedy niebo pokryły tysiące fajerwerków, a szyby drżały od huku eksplozji. Kot przetrwał jednak dzielnie tę noc w swoim kartonie. W Nowy Rok pokazał się o właściwych porach i zjadł, co miał zjeść. Następnego dnia zniknął.
– Tino! Tino! – Za każdym razem, gdy tak wołałem, odpowiadało mi miauknięcie. Teraz odpowiadała mi cisza.
– Tino! Tino! – Nie wołałem już pod domem, lecz obchodziłem całe osiedle.
– Tino! Tino! – wołałem, wychodząc na pobliskie łąki.
Odpowiadała mi tylko przerażająca cisza. Nikt z sąsiadów go nie widział. Sytuację pogarszała jeszcze utrzymująca się fala mrozów, których kot bez jedzenia i schronienia mógł nie przetrwać. Tino przepadł, a mnie było coraz ciężej i z trudem broniłem się przed myślą, że to już koniec naszej znajomości.
Po trzech tygodniach przestałem go szukać. Po czterech dokonałem makabrycznego znaleziska. Tak naprawdę dokonał go Drako, nasz cudowny labrador z niesamowitym węchem. Drako znał Tina bardzo dobrze. Pory karmienia kota, zwłaszcza ta poranna, pokrywały się z godzinami spacerów psa. Drako, mimo swoich uprzedzeń, szybko się nauczył, że nie życzę sobie żadnej agresji w stosunku do Tina. Od tej pory potrafił spokojnie mi asystować, gdy ja zajmowałem się Rudolfem Valentino. Nie miałem jednak złudzeń i wiedziałem, że tej sielanki nie da się tak łatwo przenieść do domu, gdzie pies będzie chciał bronić swojego terytorium przed kocim intruzem.
Na wieczornym spacerze Drako zaczął węszyć, potem kopać w przydrożnej pryzmie śniegu. Moim oczom ukazały się czarno-białe kocie zwłoki. Kot musiał zostać potrącony przez samochód, a następnie przejeżdżający pług zasypał go śniegiem. Gdyby nie węch Draka, pewnie leżałby tak aż do wiosny. Musiało się to stać dość dawno, bo ciało było całkowicie zmarznięte i pokryte lodem. Mimo słabego światła i warstwy lodu poznałem Tina. Nagle odkryłem powód jego zniknięcia. I wszystko stało się jasne.
Wróciłem do domu. Ucałowałem Elę, przytuliłem ją mocno i powiedziałem, co odkrył Drako. Wziąłem kartonowe pudełko i koc, a z piwnicy zabrałem łopatę i poszedłem w mrok nocy oddać mojemu przyjacielowi ostatnią przysługę.
Pamiętam, jak podnosiłem go ze śniegu, jak owijałem go kocem i wkładałem do pudełka. Pamiętam, jak ucałowałem go na pożegnanie w zmarznięty pyszczek. Było ciemno, a napływające do oczu łzy jeszcze bardziej pogarszały ostrość widzenia. Znalazłem jednak dobre miejsce. Ziemia była straszliwie zmarznięta, ale kopałem zawzięcie ze świadomością, że ostatni raz robię to dla Niego. Kiedy opadłem już z sił, włożyłem pudełko do wykopu. Okazało się, że jest wystarczająco głęboko. Zasypanie dołu nie sprawiało już trudności.
Ten wieczór spędziliśmy z Elą w ciszy i zadumie. Uświadomiliśmy sobie, jak bardzo zależało nam na tej małej, futrzanej istocie, jak stała się nam bliska przez te dni, kiedy Tino żył obok nas. Zrozumieliśmy także, jak Ela i ja jesteśmy sobie bliscy, dzięki temu, że tak samo myślimy i targają nami takie same uczucia.
Tydzień później Ela wyjrzała przez okno, patrzyła na coś bardzo uważnie.
– Przecież to Tino – wypowiedziała proste zdanie, ale ja go nie zrozumiałem. – Tam, pod drzewem. – Starała się skierować moją uwagę we właściwą stronę.
Tino miał swoje ulubione miejsce pod młodym świerkiem na wprost naszego domu. Drzewo chroniło go przed wiatrem, deszczem i wzrokiem ciekawskich, dawało względne poczucie bezpieczeństwa. Rosło na niewielkiej skarpie, tak że kot miał spod niego doskonały widok na całą okolicę. Świetnie widział, kiedy przyjeżdżam z pracy, kiedy wychodzę z psem i kiedy niosę dla niego miskę. Wiedzieliśmy o tym miejscu i dzięki temu potrafiliśmy go wypatrzyć. Wielokrotnie kontrolowaliśmy go w ten sposób z okna. Jeżeli był, oddychaliśmy z ulgą – był bezpieczny. Od zniknięcia Tina miejsce to pozostawało puste, a teraz widoczny był tam koci kształt. Na ten właśnie fakt Ela starała się zwrócić moją uwagę. Tino jednak nie żył. Miejsce musiał zająć inny kot, było ich w końcu wiele w okolicy. Popatrzyłem potem jeszcze raz i drugi. Ta sama sylwetka, te same kolory.