Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Kotomania - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
8 września 2025
23,00
2300 pkt
punktów Virtualo

Kotomania - ebook

Ta książka jest o początku naszej przygody w kocim świecie. O tym jak zostaliśmy do niego zaproszeni i dlaczego to zaproszenie przyjęliśmy. Jest opowieścią o wspaniałym przyjacielu, kocie Tino, który był naszym pierwszym przewodnikiem. Nie wiedzieliśmy wtedy, że to nie my dokonaliśmy wyboru, ale to koty wybrały nas i czekają już za progiem następnych miesięcy i lat, by się pojawić i wejść w nasz świat i zmienić go zgodnie z kocimi upodobaniami oraz zagościć w tej opowieści. Ta książka jest o tym co dały nam dni pełne kocich psot i radości a czasem głębokiego smutku, chorób i rozstań. Piszemy o tym, jak uczyliśmy się kociego świata, nieprzewidywalnego tak, jak charaktery naszych podopiecznych. Jeżeli znajdziecie w tej książce radość i smutek, duże i małe uczucia, miłość i poświęcenie, to wejdziecie do naszego świata. Świata kotów, Eli i autora tej opowieści.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368349412
Rozmiar pliku: 16 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KOTY

Nie­wielu o tym wie, a je­śli już, to jest z re­guły za późno. Uza­leż­nie­nie zbiera swoje żniwo. Bo koty są jak nar­ko­tyk, jak al­ko­hol lub pa­pie­rosy. Koty uza­leż­niają! Po­woli, nie­po­strze­że­nie, ale bar­dzo sku­tecz­nie. Opa­no­wują umysł i ciało, wy­wie­rają wpływ na za­cho­wa­nie i spo­sób my­śle­nia.

A za­czyna się nie­win­nie od jed­nego słod­kiego ko­ciego spoj­rze­nia, od jed­nego miauk­nię­cia chwy­ta­ją­cego za serce, od ma­łej, pu­szy­stej – jakże ży­wej –ma­skotki lą­du­ją­cej w domu, którą trzeba się za­jąć, na­kar­mić, oswoić. Ko­cie spoj­rze­nie ma ukrytą moc ste­ro­wa­nia ludźmi, a cha­rak­ter kota znie­wala cał­ko­wi­cie.

Szczę­ście ma ten, kto zo­sta­nie nie­wol­ni­kiem kota, jed­nego kota, bo zwy­kle na tym się nie koń­czy. Otu­ma­niony na­ło­giem czło­wiek staje się wy­czu­lony na ko­cie oczy jak pi­jak na al­ko­hol. A te oczy po­ja­wiają się prak­tycz­nie wszę­dzie. Zer­kają z osie­dlo­wych śmiet­ni­ków, z po­bo­czy ulic, przy­do­mo­wych za­ro­śli. I wszyst­kie są głodne, sa­motne, sza­le­nie nie­szczę­śliwe. Na­łóg na­ra­sta. Z jed­nego kota ro­bią się dwa (wszak w gru­pie im le­piej), po­tem trzy… Osoby w szpo­nach ko­cio­ho­li­zmu za­zwy­czaj mają kilka ko­cia­ków, a ci opa­no­wani na­ło­giem bez reszty, po­zba­wieni już roz­sądku, stają się ma­te­ma­tycz­nymi mi­ło­śni­kami du­żych liczb. Kil­ka­na­ście lub na­wet kil­ka­dzie­siąt zwie­rza­ków to nie są od­osob­nione przy­padki, jak nie­któ­rzy są­dzą. Koci na­łóg jest okrut­nym znie­wo­le­niem – za­bija resztki roz­sądku i jak każda używka – słono kosz­tuje! Na każ­dym opa­ko­wa­niu ko­ciego żwirku, na każ­dej ko­ciej puszce z je­dze­niem, tak jak na pacz­kach pa­pie­ro­sów, po­wi­nien wid­nieć wielki na­pis in­for­mu­jący o tym, że kot uza­leż­nia.TINO

Każdy z nas ma swo­jego kota, choć czę­sto o tym na­wet nie wie. Można prze­żyć całe swoje ży­cie i na niego nie tra­fić. Szczę­śli­wie cie­szyć się wol­no­ścią, bra­kiem przy­wią­za­nia i od­po­wie­dzial­no­ści za zwie­rzę. Ale pod­świa­do­mie bę­dziemy cały czas szu­kać. Szu­kamy my i kot rów­nież nas szuka. Ten je­den, je­dyny. Cza­sem drogi się prze­ci­nają, a wtedy wszystko się zmie­nia. Świat staje się zu­peł­nie inny, niż był jesz­cze wczo­raj, a ra­czej to my sta­jemy się kimś in­nym. To kot uczy nas, jak być lep­szym czło­wie­kiem, i jest bar­dzo wy­ma­ga­ją­cym na­uczy­cie­lem. Po to wła­śnie los zsyła nam kota – tego jed­nego, spe­cjal­nie dla nas. Trzeba go tylko od­na­leźć.

Po­wroty są za­wsze trudne. Te z wa­ka­cji rów­nież. Dwa­na­ście go­dzin ze słone­cznych Ma­zur na po­łu­dnie, gdzie miesz­kamy, to norma w cza­sie, gdy au­to­strada a1 jest jesz­cze tylko li­nią na ma­pie. Normą jest też ogromne zmę­cze­nie. I może dla­tego, że było to tak inne od wi­dzia­nej cały dzień drogi, może dla­tego, że umysł po­żą­dał już no­wych do­znań, a może dla­tego, że po pro­stu mu­siało tak być, wjeż­dża­jąc na przy­do­mowy par­king, spoj­rza­łem na prze­cho­dzą­cego kota. Taki wi­dok w tym miej­scu był zu­peł­nie na­tu­ralny, po­nie­waż dzi­kie koty osie­dlowe i oswo­jone koty są­sia­dów wy­pusz­cza­jące się na włó­częgę były tu od za­wsze. I ni­gdy nie bu­dziły nad­mier­nego za­in­te­re­so­wa­nia, były cząstką miej­sco­wego kra­jo­brazu.

Tym ra­zem było jed­nak ina­czej. Ten ob­raz wrył się głę­boko w moją pa­mięć i bę­dzie mi już za­wsze to­wa­rzy­szył. Czarny pod­pa­lany na biało kot, jak z kre­skówki Di­sneya, szedł ma­je­sta­tycz­nie środ­kiem par­kingu z gra­cją wiel­kiego my­śli­wego. De­li­kat­nie i sprę­ży­ście stą­pał, nio­sąc w py­sku swój łup w po­staci sza­rej my­szy. Na­sze spoj­rze­nia na nie­sa­mo­wi­cie krótki mo­ment się spo­tkały. I wtedy się stało! Do dziś wie­rzę, że w ten sierp­niowy wie­czór do­peł­niło się prze­zna­cze­nie. Prze­cięły się drogi dwóch ist­nień, któ­rym było pi­sane spleść się ze sobą, by stwo­rzyć nie­sa­mo­wity zwią­zek przy­jaźni czło­wieka i kota. Na mo­jej ży­cio­wej dro­dze po raz pierw­szy po­ja­wił się Tino. Po­ja­wił się i znik­nął.

Miesz­kamy na przed­gó­rzu. Je­sień jest tu piękna, szcze­gól­nie ko­lo­rowa, roz­ogniona czer­wie­nią usy­cha­ją­cych bu­ko­wych li­ści. Od po­łowy wrze­śnia dni stają się chłodne, wie­czory mgli­ste, a noce desz­czowe. Na­sze osie­dle po­ło­żone jest wśród łąk i la­sów, pod sa­mym do­mem prze­pływa mały stru­myk. Wy­ma­rzone miej­sce dla psów, któ­rych jest tu sporo. Można na­wet mó­wić o swo­istej mo­dzie na czwo­ro­nogi. Co ja­kiś czas po­ja­wiają się nowe i nowi ich wła­ści­ciele. Ci ostatni przy­zwy­cza­jeni do mia­sta, a na­sze osie­dle do mia­sta też na­leży, dum­nie pa­ra­dują ze swo­imi pu­pi­lami, jakby byli na miej­skim dep­taku, w cie­niut­kich, ele­ganc­kich bu­tach i ubra­niach, ja­kich się w mie­ście ocze­kuje, lecz tu­taj mało prak­tycz­nych. Proza ży­cia – w po­staci wy­so­kiej, mo­krej od rosy trawy, błota po ulew­nych desz­czach i pu­pili, które nie ak­cep­tują as­fal­to­wych ście­żek na osie­dlu – we­ry­fi­kuje wcze­śniej­sze przy­zwy­cza­je­nia. Zwy­kle wy­star­cza ty­dzień, aby po­ja­wiły się po­rządne gu­mowce, spor­towe dresy, prze­ciw­desz­czowe kurtki. Kilka na­stęp­nych ty­go­dni spra­wia, że nowy strój za­traca ce­chy świe­żo­ści. Błoto, psia sierść, zie­leń mo­krej trawy to nie­od­łączne ele­menty psich spa­ce­rów. Czwo­ro­nogi wy­pro­wa­dza się czę­sto i odzież w tych wa­run­kach ma stałą ten­den­cję do ta­kiego wy­glądu, a próby do­pro­wa­dza­nia jej do czy­sto­ści są bez­sen­sowne. La­tem gu­mowce można za­stą­pić lek­kimi klap­kami. Po­dobno cho­dze­nie po ro­sie jest zdrowe. Ostat­nio jed­nak jest na to mało chęt­nych, bo na łą­kach po­ja­wiły się węże.

– Niech pan uważa, wczo­raj pod tym drze­wem żmiję wi­dzia­łem! – Tak przy­wi­tał mnie na po­ran­nym spa­ce­rze są­siad.

– Ale czy to była żmija? Po­dobno te na­sze węże to ra­czej za­skrońce. Do­brze się pan przyj­rzał? – za­py­ta­łem, choć z ca­łej po­stawy są­siada biła pew­ność.

– Gdzie tam. Od razu ucie­kłem. Ale to żmija.

W myśl za­sady, że każdy wąż jest żmiją, a je­żeli na­wet nie, to i tak być może, wszy­scy cho­dzą na łąkę w gu­mow­cach, na wszelki wy­pa­dek.

Wła­śnie na tej łące, w chłodny i mo­kry je­sienny wie­czór, spo­tka­li­śmy się znowu. Kot wy­glą­dał na wy­zię­bio­nego i głod­nego. Przy­kuł moją uwagę, ale nie od­wa­ży­łem się do niego po­dejść, tym bar­dziej, że nie by­łem sam. To­wa­rzy­szył mi Drako, nasz cu­downy czarny la­bra­dor, wielka mi­łość moja i Eli. Obec­ność po­nad czter­dzie­sto­ki­lo­gra­mo­wego wroga ko­tów, jak mó­wią, spra­wiła, że sta­łem się ostrożny i tylko z da­leka śle­dzi­łem obiekt mo­jego za­in­te­re­so­wa­nia. A obiekt prze­miesz­czał się z gra­cją i nie­spiesz­nie wprost do osie­dlo­wego śmiet­nika. To pierw­sze spo­tka­nie nie było miłe dla Draka, bo spa­cer zo­stał nie­spo­dzie­wa­nie skró­cony, a wła­ści­wie to bru­tal­nie prze­rwany. Bogu du­cha winny zwie­rzak mu­siał wró­cić domu i to sam, bo jego pan i zdrajca, z jego oso­bi­stą mi­ską i karmą, zna­lazł się rów­nie szybko pod śmiet­ni­kiem.

– Kici, kici! – Nic mą­drzej­szego nie przy­szło mi do głowy, ale pod kon­te­ne­rem na od­padki za­pa­liła się para oczu. Czu­jąc na so­bie spoj­rze­nie, wolno przy­klą­kłem i po­sta­wi­łem przed sobą mi­skę. Po­woli też wsta­łem i wy­co­fa­łem się o kilka me­trów. Oczy kota bacz­nie mnie śle­dziły. Tkwi­łem w bez­ru­chu, a wraz ze mną wszystko za­marło na chwilę, czas się za­trzy­mał. A po­tem świat wró­cił do ży­cia i z głę­bo­kiego cie­nia po­woli wy­ło­nił się kot. Mój kot! Pod­szedł po­woli do mi­ski, nie tra­cąc mnie z pola wi­dze­nia. Wie­dzia­łem, że naj­mniej­szy mój ruch ozna­czać bę­dzie jego znik­nię­cie. Do­kład­nie ob­wą­chał na­czy­nie, zba­dał całą jego za­war­tość, a po­tem za­czął jeść bar­dzo wolno, co chwilę prze­ry­wał, na­słu­chi­wał, szybko roz­glą­dał się wo­koło. Jego nie­sa­mo­wita ostroż­ność za­sko­czyła mnie i za­dzi­wiła. W końcu ry­tuał je­dze­nia do­biegł końca. Jesz­cze jedno uważne spoj­rze­nie na mnie, szybki trucht i roz­pły­nął się w ciem­no­ści. Za­bra­łem mi­skę. Na dnie zo­stało tro­chę je­dze­nia. Czyżby aż tak się najadł? Nie­ko­niecz­nie. Zdo­by­łem pierw­szą dawkę wie­dzy o praw­dzi­wym ko­cim ary­sto­kra­cie. Po­zna­łem pierw­szą z za­sad jego sa­voir-vi­vre’u. Za­sada że­la­zna – mi­ski nie opróż­nia się do końca. Choćby okru­szyna, choćby je­den kęs, ale w mi­sce za­wsze musi coś zo­stać. Tego wie­czoru po­sta­no­wi­łem, że trzeba nadać mu ja­kieś imię. Po­dzie­li­łem się tą my­ślą z Elą. Wzru­szyła ra­mio­nami i spoj­rzała na mnie z po­li­to­wa­niem.

– Na­zywa się Ru­dolf Va­len­tino – po­wie­działa to ta­kim gło­sem, jakby mó­wiła o spra­wie oczy­wi­stej.

– Jak to? – spy­ta­łem cał­ko­wi­cie za­sko­czony.

– To dla­tego, że jest taki przy­stojny, można to skra­cać na Tino – wy­ja­śniła i uznała roz­mowę na ten te­mat za za­koń­czoną.

W ten spo­sób Tino uzy­skał swoje imię, a Ela stała się jego matką chrzestną. Wiele dni póź­niej, kiedy po śmierci Pary Pre­zy­denc­kiej w wy­niku ka­ta­strofy lot­ni­czej po­ja­wiły się pu­bli­ka­cje oma­wia­jące rów­nież pry­watne aspekty ży­cia Pierw­szej Damy, do­wie­dzie­li­śmy się, że tak samo Pani Pre­zy­den­towa na­zwała swo­jego kota i po­dob­nie to imię uza­sad­niała.

Roz­po­częły się moje wie­czorne wę­drówki do śmiet­nika, w któ­rym Tino zwykł prze­by­wać w nocy. Od są­sia­dów do­wie­dzie­li­śmy się, że nikt go wcze­śniej na osie­dlu nie wi­dział, że jest bar­dzo nie­ufny i ni­komu nie po­zwala się zbli­żyć. Ale na moje wo­ła­nie wy­ła­niał się spod kon­te­nera i co­dzien­nie skra­cał się dy­stans mię­dzy nami. Po kilku dniach prze­sta­łem się od­su­wać, a Tino pod­cho­dził do mnie i za­czy­nał spo­koj­nie jeść. Za­uwa­ży­łem, że moja bli­skość spra­wia, iż kot staje się pew­niej­szy, mniej się roz­gląda i nie prze­rywa tak czę­sto je­dze­nia. Praw­do­po­dob­nie to skło­niło mnie do dzia­ła­nia, na ja­kie nie po­wi­nie­nem so­bie po­zwo­lić w sto­sunku do cał­ko­wi­cie dzi­kiego zwie­rzę­cia.

Dzie­wią­tego wie­czoru na­szej zna­jo­mo­ści po­czu­łem na­gle, że mu­szę to zro­bić. Nie było w tym żad­nej kal­ku­la­cji, żad­nego prze­my­śle­nia, jakby de­cy­zja o tym nie zro­dziła się w moim mó­zgu. Pod­da­łem się jej. Pa­mię­tam to dziwne po­czu­cie cał­ko­wi­tej pew­no­ści, co mam ro­bić, że każdy mój ruch jest wła­ściwy i musi się to stać. Po­chy­li­łem się i bez wąt­pli­wo­ści, tak jakby cho­dziło o zwie­rzę wy­cho­wane w domu od dzie­ciń­stwa, chwy­ci­łem go pod brzu­chem i po­woli pod­nio­słem na ręce. Nie wy­rwał się, nie pró­bo­wał gryźć, dra­pać. Spo­koj­nie przy­tu­lił się do mnie, a może to ja przy­tu­li­łem się do niego. Po­sta­wi­łem go na miej­sce. Nie uciekł, czego na­le­żało się spo­dzie­wać po dzi­kim ko­cie. Spoj­rzał na mnie prze­cią­gle i za­brał się znowu do je­dze­nia.

W tym mo­men­cie za­ak­cep­to­wa­li­śmy się bez reszty i na za­wsze. Ten krótki i nieco dziwny mo­ment, zmie­nił cał­ko­wi­cie na­sze re­la­cje. Tino na­dal uni­kał wszel­kich lu­dzi, uni­kał tak bar­dzo, że już po za­miesz­ka­niu u nas w domu jesz­cze przez kilka mie­sięcy miał trud­no­ści z za­ak­cep­to­wa­niem Eli. Od tej jed­nak chwili re­ago­wał na mój głos, przy­cho­dził do mnie na dźwięk swo­jego imie­nia, a na­wet za­czął to­wa­rzy­szyć mi w wę­drów­kach po osie­dlu, kro­cząc jak pies u mo­jej nogi, czym wy­wo­ły­wał ogromne zdzi­wie­nie wśród są­sia­dów.

Tino za­czął rów­nież przy­cho­dzić pod na­sze (a dla niego chyba moje) drzwi i cier­pli­wie cze­kał na swoją mi­skę. Oprócz wie­czor­nej, otrzy­my­wał rów­nież ­po­ranną i po­łu­dniową. Sta­ra­li­śmy się wzmoc­nić go przed nad­cho­dzącą zimą, do­star­cza­jąc jak naj­wię­cej po­karmu, ale co­raz zim­niej­sze noce na­pa­wały nas ro­sną­cym nie­po­ko­jem.

Nasz dom był nie­po­dziel­nym kró­le­stwem na­szego la­bra­dora. Drako, ko­chany i roz­piesz­czany, nie ak­cep­to­wał ko­tów, a już na pewno nie ak­cep­to­wał ich u sie­bie. Mimo to po­dej­mo­wa­łem próby udo­mo­wie­nia Tina, li­cząc na to, że uda się go za­bez­pie­czyć przed falą mro­zów. Wi­dzia­łem to mniej wię­cej tak, że kot i pies spę­dzają noce w in­nych po­miesz­cze­niach, na­to­miast na dzień Tino od­zy­skuje wol­ność – wy­cho­dzi z domu i po­zo­sta­wia Draka na jego śmie­ciach. Tino prze­ciw­sta­wił się temu z całą ko­cią sta­now­czo­ścią. Mo­głem go brać na ręce i no­sić po ca­łym osie­dlu, wy­star­czyło jed­nak, bym skie­ro­wał się w stronę wej­ścia do na­szego domu, by na­tych­miast sprze­ci­wiać się temu – wy­ry­wał się tak mocno, że mu­sia­łem go pusz­czać. Po pierw­szych mro­zach by­łem zde­spe­ro­wany i prze­mo­głem ko­cią wolę – na siłę wnio­słem go do na­szej ob­szer­nej ła­zienki. Tam uspo­koił się, zjadł cie­pły po­si­łek z mi­ski, upew­nił się, że nie od­cho­dzę, i chwilę prze­spał. Kiedy już się za­grzał, przy­stą­pił do szturmu na drzwi z ogrom­nym za­an­ga­żo­wa­niem – jed­no­znacz­nie do­ma­gał się wy­pusz­cze­nia. Wnio­sek z tego do­świad­cze­nia na­su­wał się sam: Tino nie był go­tów do za­miesz­ka­nia w domu, a my mie­li­śmy jesz­cze za małą wie­dzę o ko­tach, aby go do tego przy­go­to­wać.

I tak we­szli­śmy w „okres pu­deł­kowy”. Kar­to­nowe pu­dełka, wy­ście­lone po­la­ro­wymi ko­cami miały za­pew­nić izo­la­cję od be­tonu i na­miastkę cie­pła w mroźne dni. Pierw­sze pu­dełko było od­kryte, do­syć płyt­kie, ale Tino na­tych­miast je za­apro­bo­wał. W Eli obu­dził się ar­chi­tek­to­niczno-bu­dow­lany ta­lent. Za­częła pro­jek­to­wać co­raz wy­myśl­niej­sze kon­struk­cje. Me­todą prób i błę­dów do­szła do wprawy i po­wstała osza­ła­mia­jąca bu­dowla, cał­ko­wi­cie za­da­szona, z przed­po­ko­jem i za­pa­so­wym wyj­ściem, a ca­łość za­bez­pie­czona przed desz­czem i choć tro­chę przed chło­dem. Miej­scem po­sto­jo­wym był nasz za­da­szony śmiet­nik, a ści­ślej: nie­wielka prze­strzeń mię­dzy kon­te­ne­rami na śmieci. Firma sprzą­ta­jąca, ­zgod­nie z wy­mo­gami, za­bie­rała wszyst­kie wy­rzu­cone od­pady, więc ba­li­śmy się, że ­za­bie­rze rów­nież miesz­ka­nie Tina. Aby temu za­po­biec, na bo­kach kar­tonu na­pi­sa­li­śmy: Uwaga! To jest miesz­ka­nie kota – nie wy­rzu­cać! Nie­spe­cjal­nie wie­rzy­łem w sku­tecz­ność ta­kiego za­bez­pie­cze­nia, tym bar­dziej, że lu­dzie wy­wo­żący śmieci nie mają opi­nii roz­mi­ło­wa­nych w sło­wie pi­sa­nym. No cóż, dziś wsty­dzę się mo­ich wąt­pli­wo­ści. Co ty­dzień cały śmiet­nik był skru­pu­lat­nie opróż­niany i za­mia­tany, kon­te­nery wsta­wiano na miej­sca, a wraz z nimi na swoje miej­sce tra­fiała willa na­szego pu­pila.

Za tę sta­ran­ność i zro­zu­mie­nie dzię­kuję Wam, Pa­no­wie, do dzi­siaj i prze­pra­szam, że wąt­pi­łem!

Zdo­by­wa­li­śmy nową wie­dzę o ko­tach, ale także o lu­dziach i ich sto­sunku do zwie­rząt. Tych ostat­nich po­zna­wa­li­śmy jakby od nowa. Tino w tym okre­sie nie ja­dał już w śmiet­niku, ale w wej­ściu do na­szego domu, przy uczęsz­cza­nej ścieżce, łą­czą­cej czę­ści osie­dla. Je­śli ktoś pod­szedł zbyt bli­sko, ozna­czało to ko­niec je­dze­nia i ucieczkę. Wiele osób zo­rien­to­wa­nych w sy­tu­acji ob­cho­dziło nas bo­kiem, wielu przy­sta­wało i cze­kało spo­koj­nie, da­jąc szansę Tin­kowi na po­si­łek. Byli też tacy, któ­rzy nie zwa­żali na nas, wręcz nie za­uwa­żali w ogóle – kar­miąc kota, sta­wa­łem się nie­do­strze­galny, a na do­tych­cza­sowe „Dzień do­bry!” nie mo­głem już li­czyć. Byli i tacy, choć na szczę­ście nie­wielu, któ­rym kot wy­raź­nie prze­szka­dzał.

– Ten kot tylko cią­gle je i je. Czy on w ogóle coś jesz­cze robi? – Tak wy­raź­nie po­iry­to­wany są­siad zwró­cił się do Eli, nio­są­cej mi­ski Tina.

– W wol­nych chwi­lach pięk­nie gra na skrzyp­cach – od­pa­liła bez na­my­słu, ale z cza­ru­ją­cym uśmie­chem.

Tino na­to­miast ure­gu­lo­wał so­bie pory po­sił­ków, zja­wiał się re­gu­lar­nie o go­dzi­nie szó­stej rano i wie­czo­rem. Cza­sem wy­cho­dzi­łem tro­chę za wcze­śnie. Sta­wa­łem wtedy przed do­mem i wo­ła­łem:

– Tino! Tino!

Do­no­śne miauk­nię­cie do­bie­gało do mnie z od­dali.

– Tino! Tino! – wo­ła­łem jesz­cze raz.

Miauk­nię­cie roz­le­gało się już bli­żej, a po­tem z za­ro­śli pę­dem wy­pa­dał mój ulu­bie­niec. Ni­gdy nie biegł wprost do mi­ski. Naj­pierw ocie­rał się o mnie kilka razy z po­mru­ki­wa­niem, po­tem za­glą­dał mi pro­sto w oczy i do­piero wtedy, tak ja­koś od nie­chce­nia, by mi nie ro­bić przy­kro­ści, tra­fiał do mi­ski. Tino zja­wiał się na tych spo­tka­niach za­wsze i ni­gdy się nie spóź­niał. Czu­łem, że ta re­gu­lar­ność także mnie zo­bo­wią­zuje. Mia­łem wra­że­nie, że gdy­bym się nie zja­wił, spra­wił­bym mu ogromny za­wód. Tak ja, do­ro­sły fa­cet, do­sze­dłem do tego, że po­tra­fi­łem wszystko rzu­cić, prze­pro­sić mo­ich kon­tra­hen­tów lub pra­cow­ni­ków i le­cieć do domu, aby o okre­ślo­nej po­rze na­kar­mić dzi­kiego kota.

Ba­li­śmy się o Tina w Syl­we­stra, kiedy niebo po­kryły ty­siące fa­jer­wer­ków, a szyby drżały od huku eks­plo­zji. Kot prze­trwał jed­nak dziel­nie tę noc w swoim kar­to­nie. W Nowy Rok po­ka­zał się o wła­ści­wych po­rach i zjadł, co miał zjeść. Na­stęp­nego dnia znik­nął.

– Tino! Tino! – Za każ­dym ra­zem, gdy tak wo­ła­łem, od­po­wia­dało mi miauk­nię­cie. Te­raz od­po­wia­dała mi ci­sza.

– Tino! Tino! – Nie wo­ła­łem już pod do­mem, lecz ob­cho­dzi­łem całe osie­dle.

– Tino! Tino! – wo­ła­łem, wy­cho­dząc na po­bli­skie łąki.

Od­po­wia­dała mi tylko prze­ra­ża­jąca ci­sza. Nikt z są­sia­dów go nie wi­dział. Sy­tu­ację po­gar­szała jesz­cze utrzy­mu­jąca się fala mro­zów, któ­rych kot bez je­dze­nia i schro­nie­nia mógł nie prze­trwać. Tino prze­padł, a mnie było co­raz cię­żej i z tru­dem bro­ni­łem się przed my­ślą, że to już ko­niec na­szej zna­jo­mo­ści.

Po trzech ty­go­dniach prze­sta­łem go szu­kać. Po czte­rech do­ko­na­łem ma­ka­brycz­nego zna­le­zi­ska. Tak na­prawdę do­ko­nał go Drako, nasz cu­downy la­bra­dor z nie­sa­mo­wi­tym wę­chem. Drako znał Tina bar­dzo do­brze. Pory kar­mie­nia kota, zwłasz­cza ta po­ranna, po­kry­wały się z go­dzi­nami spa­ce­rów psa. Drako, mimo swo­ich uprze­dzeń, szybko się na­uczył, że nie ży­czę so­bie żad­nej agre­sji w sto­sunku do Tina. Od tej pory po­tra­fił spo­koj­nie mi asy­sto­wać, gdy ja zaj­mo­wa­łem się Ru­dol­fem Va­len­tino. Nie mia­łem jed­nak złu­dzeń i wie­dzia­łem, że tej sie­lanki nie da się tak ła­two prze­nieść do domu, gdzie pies bę­dzie chciał bro­nić swo­jego te­ry­to­rium przed ko­cim in­tru­zem.

Na wie­czor­nym spa­ce­rze Drako za­czął wę­szyć, po­tem ko­pać w przy­droż­nej pry­zmie śniegu. Moim oczom uka­zały się czarno-białe ko­cie zwłoki. Kot mu­siał zo­stać po­trą­cony przez sa­mo­chód, a na­stęp­nie prze­jeż­dża­jący pług za­sy­pał go śnie­giem. Gdyby nie węch Draka, pew­nie le­żałby tak aż do wio­sny. Mu­siało się to stać dość dawno, bo ciało było cał­ko­wi­cie zmar­z­nięte i po­kryte lo­dem. Mimo sła­bego świa­tła i war­stwy lodu po­zna­łem Tina. Na­gle od­kry­łem po­wód jego znik­nię­cia. I wszystko stało się ja­sne.

Wró­ci­łem do domu. Uca­ło­wa­łem Elę, przy­tu­li­łem ją mocno i po­wie­dzia­łem, co od­krył Drako. Wzią­łem kar­to­nowe pu­dełko i koc, a z piw­nicy za­bra­łem ło­patę i po­sze­dłem w mrok nocy od­dać mo­jemu przy­ja­cie­lowi ostat­nią przy­sługę.

Pa­mię­tam, jak pod­no­si­łem go ze śniegu, jak owi­ja­łem go ko­cem i wkła­da­łem do pu­dełka. Pa­mię­tam, jak uca­ło­wa­łem go na po­że­gna­nie w zmar­z­nięty pysz­czek. Było ciemno, a na­pły­wa­jące do oczu łzy jesz­cze bar­dziej po­gar­szały ostrość wi­dze­nia. Zna­la­złem jed­nak do­bre miej­sce. Zie­mia była strasz­li­wie zmar­z­nięta, ale ko­pa­łem za­wzię­cie ze świa­do­mo­ścią, że ostatni raz ro­bię to dla Niego. Kiedy opa­dłem już z sił, wło­ży­łem pu­dełko do wy­kopu. Oka­zało się, że jest wy­star­cza­jąco głę­boko. Za­sy­pa­nie dołu nie spra­wiało już trud­no­ści.

Ten wie­czór spę­dzi­li­śmy z Elą w ci­szy i za­du­mie. Uświa­do­mi­li­śmy so­bie, jak bar­dzo za­le­żało nam na tej ma­łej, fu­trza­nej isto­cie, jak stała się nam bli­ska przez te dni, kiedy Tino żył obok nas. Zro­zu­mie­li­śmy także, jak Ela i ja je­ste­śmy so­bie bli­scy, dzięki temu, że tak samo my­ślimy i tar­gają nami ta­kie same uczu­cia.

Ty­dzień póź­niej Ela wyj­rzała przez okno, pa­trzyła na coś bar­dzo uważ­nie.

– Prze­cież to Tino – wy­po­wie­działa pro­ste zda­nie, ale ja go nie zro­zu­mia­łem. – Tam, pod drze­wem. – Sta­rała się skie­ro­wać moją uwagę we wła­ściwą stronę.

Tino miał swoje ulu­bione miej­sce pod mło­dym świer­kiem na wprost na­szego domu. Drzewo chro­niło go przed wia­trem, desz­czem i wzro­kiem cie­kaw­skich, da­wało względne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Ro­sło na nie­wiel­kiej skar­pie, tak że kot miał spod niego do­sko­nały wi­dok na całą oko­licę. Świet­nie wi­dział, kiedy przy­jeż­dżam z pracy, kiedy wy­cho­dzę z psem i kiedy niosę dla niego mi­skę. Wie­dzie­li­śmy o tym miej­scu i dzięki temu po­tra­fi­li­śmy go wy­pa­trzyć. Wie­lo­krot­nie kon­tro­lo­wa­li­śmy go w ten spo­sób z okna. Je­żeli był, od­dy­cha­li­śmy z ulgą – był bez­pieczny. Od znik­nię­cia Tina miej­sce to po­zo­sta­wało pu­ste, a te­raz wi­doczny był tam koci kształt. Na ten wła­śnie fakt Ela sta­rała się zwró­cić moją uwagę. Tino jed­nak nie żył. Miej­sce mu­siał za­jąć inny kot, było ich w końcu wiele w oko­licy. Po­pa­trzy­łem po­tem jesz­cze raz i drugi. Ta sama syl­wetka, te same ko­lory.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij