Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Koza czarna. Bajka - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 czerwca 2025
5,00
500 pkt
punktów Virtualo

Koza czarna. Bajka - ebook

Józef Ignacy Kraszewski – „Koza czarna. Bajka”. Opowieść o zamianie losów, matczynej miłości i sile prostoty. W świecie, gdzie drzewa potrafiły śpiewać, a kamienie chodziły, Kraszewski snuje pełną magii i emocji opowieść o dwóch chłopcach – jednym wychowanym w pałacu, drugim przy boku czarnej kozy – i o tym, jak los potrafi przewrotnie zamieniać miejscami ludzi z różnych światów. Pewnego dnia w królewskim zamku rodzi się długo wyczekiwany następca tronu. Jednak zamiast mleka królowej, wybiera ciepło ubogiej kobiety z wiejskiej chaty. Gdy matka musi wybierać między miłością do własnego dziecka a pozycją w królewskim dworze, rozpoczyna się historia tajemnicy, winy i tęsknoty, która przez lata będzie odbijać się echem w losach obu chłopców. „Koza czarna” to opowieść pełna uroku starej baśni, ale nie brakuje w niej głębokich pytań o tożsamość, przeznaczenie i prawdziwe szczęście. Kraszewski, z właściwym sobie kunsztem, pokazuje kontrast pomiędzy światem królewskiego przepychu a prostym, choć często bardziej autentycznym, życiem wiejskim. Bohaterowie dojrzewają, ponoszą konsekwencje dawnych wyborów, a los ostatecznie każdemu oddaje to, co mu się naprawdę należy. To historia o tym, że nie złoto, lecz serce i prostota są najcenniejszymi skarbami. Wzruszająca, zabawna i pouczająca zarazem — ta baśń oczaruje nie tylko młodszych czytelników. Doskonała lektura dla tych, którzy cenią klasyczną literaturę z nutą ludowej mądrości i ponadczasowego morału.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8064-534-9
Rozmiar pliku: 88 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Koza czarna.

BAJKA.

Bardzo, bardzo dawno temu, za owych czasów, kiedy to jeszcze zwierzęta miały mowę, drzewa śpiewały, kamienie chodziły, a świat był młody i wszystko w nim żyło, poruszało się, latało i swawole przeróżne dokazywało — jednem słowem: za króla Gwoździka i brata jego Ćwieczka — był sobie pewien król i królowa, którym długo, długo Pan Bóg syna, dziedzica nie dawał.

Gryźli się tem niezmiernie oboje, że nie mieli komu po sobie zostawić takiego pięknego królestwa, w którem tylko ptasiego mleka brakowało. Radzili się różnych czarowników i czarownic: nic nie pomagało! Na ostatek, po wielu latach oczekiwania, urodził się im syn tak pożądany. Radość była wielka, uczta wspaniała, obdarzono wszystkich ubogich, wypuszczono więźniów i obchodzono narodziny królewicza przez siedem dni.

Królowa sama, słabowita będąc, synka nie mogła karmić, rozesłano więc na wszystkie strony mamki dla niego szukać. Co która przyszła, mały dzieciak twarzą się od niej odwracał i ssać nie chciał.

Przebrano już mnóstwo różnych kobiet, które się chętnie do królewicza stręczyły, a żadna chłopcu się nie podobała. Na ostatku, z biedy już, przyprowadzono ubogą kobiecinę, z nędznej chałupy, i królewicz, jak tylko ją zobaczył, zaraz do niej przylgnął. Więc, choć była niepokaźną i wynędzniałą, zabrano ją na dwór królewski, ustrojono, odkarmiono, i panicza jej oddano.

Własny jej synek, którego kochała bardzo, został z ojcem w chałupie; przyjęto mu za mamkę kozę, którą ssać musiał. Dziecko do rodzonej matki tęskniło bardzo, ona też do niego, ale jej chłopaka do zamku królewskiego przynosić nie pozwalano.

Czasem tylko mąż do niej przychodził, i doniósł, jak się czarna koza sprawiała.

Pewnego razu, gdy król był na polowaniu, a królowa kazawszy sobie zaprządz cztery łabędzie do czółna, pojechała pływać po jeziorze, i z dworu się jakoś służba porozchodziła — mąż przyszedł do żony na pogadankę. Biedne kobiecisko płakało po swoim synaczku i płakało.

— Kiedy już się tak stało — mówiła mężowi — czemuby my nie mieli naszego synka szczęśliwym uczynić?

— A to jakim sposobem? — zapytał mąż.

— Bardzo to łatwo — po cichu odpowiedziała kobieta: idź prędko do chałupy, zawiń go w połę i przynieś tu. Zamienim syna naszego na królewicza, i nikt nie pozna. Syn nasz będzie królował, a królewicz niech drwa rąbie.

Bał się mąż w początku bardzo, ale gdy go kobieta namawiać, prosić i płakać i przymuszać zaczęła, rad nierad posłuchał. Pobiegł do chaty prędko, przyniósł synaczka, włożył go w kolebkę królewicza, a dziecko pańskie ukradkiem chłop zabrał i dał czarnej kozie na hodowanie.

Mamka teraz dopiero zaczęła chodzić około królewicza z taką troskliwością, nocy nie dosypiając, rozpadając się nad nim, iż król i królowa nacieszyć się nią nie mogli. Chłopskiego dziecka nikt nie poznał, tylko się królowa dziwowała bardzo, że do niej na ręce pójść nie chciało dziecko, ani nawet patrzeć na nią.

Gdy przyszło odłączyć chłopca, nie było prawie sposobu mamce go odebrać. Dopiero postrzegła, gdy się rozstać z nim miała, jaką sobie samej wyrządziła krzywdę, bo choć miał opływać i królować, cóż jej z tego było, gdy ona go widzieć, ani się do niego zbliżyć nie mogła.

Gwałtem jej prawie odebrano panicza, a że królowa się gniewała za to przywiązanie dziecka do mamki i czarom je przypisywała, nie nagrodzono biednych ludzi i pod karą śmierci nakazano kobiecie, aby się nigdzie pokazywać nie śmiała, gdziekolwiek król ze dworem i rodzina się znajdował.

Wróciła do chałupy zapłakana, a tu prawdziwego królewicza z kozą znalazłszy, znienawidziła go za to, że z jego przyczyny, własne dziecię straciła. Patrzeć na niego nie mogła. Za to czarna koza się do niego przywiązała, że go na krok nie odstępowała, a gdy go do chaty wzięto, pode drzwiami stała i nogą tupała, póki jej nie wpuszczono.

Posnął tedy chłopski synaczek na zamku, na łabędzich puchach rozkoszując się, a królewicz boso biegał z kozą po podwórku, bywało i bez koszuliny, czasami głodny, zdrów jednak, wesół i krzepki.

O królewiczu zaś mowa była powszechna, iż słabowity, cherlał, i choć go wątróbkami karmiono, ledwie się w nim dusza kołatała. Słysząc o tem biedna matka na śmierć się zapłakiwała z rozpaczy, a przyznać do występku nie mogła, bo mąż jej i ona i dziecko głowami by nałożyli za to....

Podchodziła ukradkiem, przebierając się różnie, żeby swe dziecko zobaczyć, choć życie stawiła za to — rzadko się jej udało zdaleka syna widzieć, — a w sadzie raz, gdy mu się przypatrzyć mogła, takim chudym i biednym go znalazła, że ledwie żywa powróciła. Królewicz pieszczony pomału się wszystkiego uczył: wychowanek kozy mówił i biegał, gdy tamtego za ręce jeszcze wodzić było potrzeba.

Kąpali go w mleku i winie, poili wodą żywiącą: jakoś nic nie pomagało. Dziecko miało dziwne upodobania, które królowa złej mamce przypisała: rwało się do razowego chleba, rade było bawić się w piasku i chodzić boso, czego mu nie pozwalano.

Ani król, ani królowa, choć tak syna tego pożądali, na żaden sposób go pokochać nie mogli; on też do nich się nie przywiązywał. Gdy wyrastać począł, okazało się gorzej jeszcze: z twarzy był do rodziny niepodobny, włos miał twardy i gruby, ręce jak do pracy, niezgrabny się stał, niechlujny i na królewicza nie wyglądał.

Przeciwnie, kozi wychowanek na gładkiego, ślicznego wyrósł chłopaka, z jedwabnymi kędziorkami, z białą skórą i różową twarzyczką, ale do roboty go napędzić nie było sposobu.

Rączki miał słabe i maleńkie, głos pieszczony i do próżniactwa taką skłonność, iż uciekał najczęściej razem z kozą w pole i tam się położywszy na trawie, na obłoki patrząc, po całych dniach się wylegiwał.

Wszyscy we wsi przez żart i dlatego, że matka jego we dworze mamką była, królewiczem go nazywali; on też sam siebie, śmiejąc się, tak zwał, i strach brał, aby się kiedy nie wydała zamiana.

Tymczasem z żalu i łez biedna kobieta umarła, a mąż, który ją kochał bardzo, wkrótce też za nią poszedł, tak, że w chacie została koza czarna i królewicz tylko.

Trudno było wyżyć, nie pracując, a robić się nic nie chciało, powiedział więc pewnego dnia chłopak (zwano go Rybką) do kozy:

— Mamko moja kochana! trzeba pono chałupę kołkiem podeprzeć, bo dalej z głodu umrzeć przyjdzie. Zostań ty tu sobie na gospodarstwie sama, masz cały ogród, żebyś się sobie pasła, ja pójdę na dwór do króla, pana naszego, i wstąpię na służbę do niego.

Koza brodą potrząsała, bo się jej samej zostać nie chciało; nie chciała się sprzeciwiać wychowankowi i zabeczała:

— Idź, gdzie ci lepiej, a jak ci źle będzie, wracaj do mnie. Ja chaty dopilnuję.

Rybka trochę się odziawszy, nową sukmanę włożywszy, włosy przeczesawszy, łapcie i czyste onuczki wziąwszy, poszedł do dworu. Chciał do króla, ale do niego wprost się docisnąć nie było można; zaprowadzono go do marszałka, marszałek do podkomorzego, podkomorzy do namiestnika, wodzili go, wodzili, i ledwie trzeciego czy czwartego dnia dopuszczono go do oblicza pańskiego.

Stary król, Wrzeciążek, siedział na tronie, w kołpaku z kitą, i orzechy sobie gryzł, gdy Rybkę przyprowadzono.

— Czego ty chcesz? — zapytał, spojrzawszy nań, a chłopiec mu się z pierwszego wejrzenia podobał bardzo.

— Miłościwy panie — odezwał się Rybka — a tobym służył na dworze, gdyby łaska pańska, bo doma nie mam co robić!

— A cóż ty umiesz? — pytał król.

Tu był sęk, bo Rybka oprócz tego, że wróble wykręcał i jabłka obijał po cudzych ogrodach, nie umiał nic.

Zamilkł tedy. Król Wrzeciążek im bardziej się mu przypatrywał, tem mu się on lepiej wydawał.

A że król był myśliwym wielkim, psy i sokoły lubił wielce, rzekł mu:

— Będziesz mi moich psów pilnował.

Rybka się skłonił.

Wtem z ogrodu idąc królowa, z synaczkiem swym, którego nazywano Oczkiem, nadeszła, i zobaczywszy chłopca, bardzo się mu przypatrywać zaczęła.

Oczko też wlepił wejrzenie w niego i poczuł odrazu nienawiść jakąś ku niemu. Podobał się obojgu państwu, królowa go zażądała mieć, aby jej syna bawił; naparła się go koniecznie, i Wrzeciążek, człek spokojny a uległy jejmości, odstąpił jej Rybkę. Zamiast tedy do psów, musiał iść pod rozkazy kapryśnego królewicza. Obaj jak tylko na siebie spojrzeli, poczuli, że muszą wrogami sobie być.

Ani być mogło inaczej: Oczko wyglądał niezgrabnie, Rybka był śliczny, żwawy i zwinny — tamten w dostatkach opływał, ten służyć musiał i cierpieć — nie mogli się pokochać.

Król i królowa, choć z nich żadne tego nie powiedziało, pomyśleli oboje: „Czemu nasz syn nie taki?!“

Rybkę nakarmili, odzieli, umyli, i jak mu suknie inne włożono, na panicza wyglądał zupełnie, aż mu się dziwowano. I zaraz do niego przystąpiła taka jakaś śmiałość, jakby w domu własnym był.

Drugiego dnia królowa wysłała ich bawić się do ogrodu, a tylko ludziom z oczu zeszli, Oczko chwycił Rybkę za włosy i skatował go niemiłosiernie, aż mu twarz pokrwawił. Nie śmiał się biedak skarżyć nawet, lecz gdy do pałacu wrócili, królowa to postrzegła.

Zaczęła pytać co się stało. Oczko śmiało zaraz zawołał, że kot zły w ogrodzie mu Rybkę podrapał i okrwawił.

Chłopak zmilczał. Posłano kota szukać i nie znaleziono.

Drugiego dnia na zabawie, znowu Oczko potłukł Rybkę, a pilnował się już dobrze i tylko mu sińce ponabijał, tak, że choć guzy bolały, widać tego nie było. Trzeciego dnia do tej samej roboty się już zabierał, gdy królowa nadeszła, a że jedynaczkowi wszystko wolno było, nie powiedziała mu nic, tylko Rybkę królowi do psów oddała.

Strasznie Oczkowi to było przykro, że nie miał kogo bić i nad kim się znęcać — musiał sobie innej zabawy szukać. Poszedł tedy ze psy na wieś, a nie mając co szczuć, zobaczywszy kozę czarną, psom ją gryźć kazał. Popędziły psy kozę, która uciekając, wlazła na dach chałupy, i stanąwszy na nim, potrząsając brodą zawołała na głos do Oczka:

— Chłopski syn!

Dziwnie się to bardzo wydało królewiczowi, psy zaraz odwołał i począł mocno myśleć, co to znaczyć miało. Myślał, myślał, i w końcu mu się zdawało, że gdyby w istocie chłopskim był synem, nie byłoby mu gorzej. Bo choć mu we wszystkiem dogadzano, lecz pilnowano go też tak, że stąpić nie mógł, by za nim cała nie goniła czereda. W pałacu się nudził, nic mu nie smakowało.

Trapił się tym chłopskim synem, że spać nie mógł.

Tymczasem psiarczyka we dworze na urągowisko królewskim synem nazywano; a ten się z tego śmiał i nie gniewał wcale.

Chciał Oczko iść do kozy i rozmówić się z nią, dlaczego chłopskim synem go nazwała, lecz krokiem z pałacu stąpić mu nie dawano samemu. Tkwiło mu ciągle w głowie: — „Chłopski syn!“

Pewnego razu, gdy się w sadzie zabawiał, przez płot dosłyszał, jak chłopcy śmiejąc się, znienawidzonego przez niego Rybkę nazywali królewiczem.

Pomieszało mu się to jedno z drugiem i myślał ciągle, coby to znaczyć mogło. Poszedł tedy, nocą się wykradłszy, potajemnie do chaty, na której dachu czarna koza stała, i znalazł ją leżącą na przyźbie.

Stanął przed nią i spytał:

— Dlaczegoś ty mnie chłopskim synem nazwała, kiedy ja jestem królewiczem?

— Dlatego, że ty królewiczem nie jesteś. Twoja matka, sądząc, że ci szczęście da, zamieniła cię w kolebce na Rybkę. Rybka królewiczem jest, a ty chłopskim synem.

Stał tedy długo Oczko, myśląc co pocznie, kazał się zakląć kozie czarnej, i zaklęła się, że tak było. Chłopak nic nie mówiąc, do zamku wrócił, odział się, kieszenie naładował, konia ze stajni wyprowadził, i pojechał w świat.

Nazajutrz rano stał się zamęt wielki: poczęto szukać królewicza, nigdzie go znaleźć nie było podobna. Rozesłano gońców na cztery końce świata, naznaczono nagrody wielkie, sprowadzono wróżbitów i czarnoksiężników: Oczka nigdzie nie było ani śladu.

Król i królowa siedli na popiele i płakali.

Choć dziecka nie kochali tak bardzo, ale dzieci nie mając, królestwa nie mieli komu zostawić. Król Wrzeciążek, gdy w ostatku z popiołu wstał i dla zabawy na polowanie pojechał, psy też z sobą zabrawszy i Rybkę, — rozgniewał się na psiarczyka mocno, że nie w porę ogary puścił, i oćwiczyć go kazał.

Chłopcu się to nie podobało, więc rzuciwszy i psy, i pana, konia pochwycił — i w świat uciekł. Za nim już nie gonił nikt, król tylko Wrzeciążek postanowił, że gdyby go schwycono, powiesić miał kto chciał na pierwszej gałęzi.

Jechał tedy Oczko w lasy a puszcze daleko, szukając doli, a że raz pierwszy w życiu sam był i swobodny, tak mu się to upodobało, że się nie spieszył i drogi nie pytał.

Zapędził się w puszczę wielką, głęboko, zabłąkał — i nie wiedział, co z sobą począć. Koń mu zdechł, musiał więc piechotą iść, a nocami, że dzikiego zwierza było pełno, na drzewo się drapał i między gałęziami odpoczywał...

Rybka też, uciekłszy od króla w lesie, zapędził się jak najdalej, żeby go nie złapano, jechał, póki mógł i póki konia stało, potem pieszo zaczął iść i szedł, szedł coraz to dalej, coraz to głębiej — aż pewnego dnia na łąkę wyszedłszy, patrzy: Oczko siedzi nad strumieniem i nogi w wodzie ochładza.

Poznał go zaraz.

— Jak się masz, królewiczu! — zawołał.

Podniósł oczy tamten, a spostrzegłszy go, odparł:

— Nie jestem królewiczem.

— Cóżeś ty za jeden?

— Chłopskim synem jestem.

— Kto ci to powiedział?

— Koza czarna.

Do bitwy ani jeden ani drugi ochoty nie mieli. Rybka siadł przy Oczku, rozzuł się i także nogi moczyć zaczął.

— A czegożeś ty, królewiczu, uciekł ze dworu?

— Król Wrzeciążek za psy mnie oćwiczyć kazał...

Popatrzali sobie w oczy oba.

— Słuchaj, Oczko — odezwał się Rybka — obaśmy teraz w biedzie — co mamy się po staremu nienawidzieć? Idźmy w świat razem oba, pomagajmy sobie, lepiej nam będzie.

— Zgoda — rzekł Oczko — idźmy razem, pomagajmy sobie. Zdobędziemy królestwo i podzielimy się niem na pół, po sprawiedliwości.

— Któż z nas będzie rozkazywał, a kto słuchał? — spytał Rybka.

— Jednego dnia ty rozkazuj, ja będę posłuszny; drugiego ja rozkazuję, ty słuchaj.

— I na to zgoda.

— Czyjże dziś dzień ma być? — spytał Oczko.

Rybka miał orzechy w kieszeni, sięgnął po nie, pokazał garść i spytał:

— Cet czy licho?

— Cet! — rzekł Oczko.

W garści się licho pokazało, i Rybka miał rozkazywać.

Pierwsza rzecz była drogę znaleźć; ani jeden ni drugi nie wiedzieli, jak jej w lesie szukać, gdy niespodzianie wyszła z łoziny koza czarna, trzęsąc brodą.

Oba ją poznali.

— Kozo czarna! — zawołali oba — ratuj nas w niedoli.

— Po tomci ja tu przyszła, bom was obu karmiła. Jeden z was chłopski syn, drugi królewski, a obaście moją pierś ssali.................Wspomnienie o Józefie Ignacym Kraszewskim.

W dniu 19. marca bieżącego roku minęło lat dziesięć, jak śmierć zabrała nam wielce zasłużonego pisarza, Józefa Ignacego Kraszewskiego.

Czcząc smutną rocznicę, podajemy Czytelnikom naszym w książeczce niniejszej jednę z licznych jego bajek, pisanych przed dwudziestu laty w Dreznie dla wnuków i wnuczek swoich; a podajemy ją ku rozrywce i nauce, boć »w każdej bajce jest połowa prawdy«, a przeto i z bajki niejednego nauczyć się można.

Dla tych, którzy mało jeszcze o sławnym pisarzu słyszeli i czytali, dodajemy kilka słów o życiu J. I. Kraszewskiego, zachęcając szczerze do naśladowania go w pracy i wytrwałości.

Józef Ignacy Kraszewski urodził się w Warszawie w pamiętnym roku 1812, w którym Napoleon, ów zwycięzca sławny, przeciągał przez Polskę i łudził Polaków obietnicami odbudowania ojczyzny.

Pierwsze lata życia spędził na wsi, w dworku swoich rodziców, gdzie pierwszą jego nauczycielką była jego prababka, sędziwa matrona polska, która chrześcijańskie zasady wiary i miłości umiała wpoić na zawsze w serce prawnuka. «Jedną z zasad, pisze o sobie Kraszewski, praktycznie przez prababkę wszczepianych, które mi się najmocniej wbiły w pamięć była: trzeba za złe dobrem płacić».

W jedenastym roku oddany do szkół, w Białej Radziwiłłowskiej a następnie w Lublinie, uczył się pilnie i już na ławach szkolnych zaczął pisać wierszyki i drobne powiastki. Ukończywszy nauki gimnazyalne zapisał się na uniwersytet wileński i tu dalej również gorliwie pracował. W liście do matki pisze o sobie Kraszewski: «Na moje pragnienie nauki, życia doprawdy za mało. Uczę się czego pragnąłem i uczę z zapałem. Całe dnie mam zajęte, a zawsze mi się krótkiemi wydają. Jeżeli kto na świecie się nudzi, niech się uczy, a uzna, że jedna tylko nauka i praca spółeczna może człowieka uszczęśliwić. Oprócz lekcyi języków, historyi, literatury, chodzę na lekcye malarstwa, gram, piszę, rysuję z natury, a nie mogę być obcym towarzyszom moim».

W tym czasie zaczął też pod przybranem nazwiskiem Kleofasa Pasternaka ogłaszać drukiem większe powieści jak «Pan Walery» i «Wielki świat małego miasteczka».

Z początkiem roku 1835 powrócił na wieś, by prastarym obyczajem przodków chwycić się pługa i dorabiać chleba na roli.

Najpierw dzierżawił wioskę na Wołyniu, poczem osiadł na własnym zagonie. Z ojcowską troskliwością dbał o dolę swoich włościan, w czasie choroby nosił im leki i lepsze częstokroć od nich słowo pociechy na ustach, a pomoc pieniężną w ręku. Ale na gospodarstwie nie wiodło się jakoś Kraszewskiemu; sprzedał więc wieś i przeniósł się do Żytomierza, ówczesnej stolicy Wołynia, gdzie zostawszy dyrektorem szkół tamtejszych i teatru, nowe a zawsze czynne prowadził życie, oddając się obok licznych zajęć obywatelskich głównie literaturze ojczystej.

Pisywał powieści, pamiętniki, opisy podróży, dramaty i komedye, wiersze przeróżne i rozprawy naukowe a nawet książeczki dla ludu i młodzieży, redagował miesięczniki i gazety, wydawał albumy rysunków, tworzył kompozycye muzyczne, pisywał artykuły do dzienników, przytem malował, rzeźbił, rysował.

Wypadki 1863 roku, zmusiły Kraszewskiego do opuszczenia ziemi ojczystej. Wyjechawszy przymusowo z Warszawy w 1863 r. zamieszkał stale w stolicy Saksonii, starożytnem mieście Dreznie, gdzie poświęcał się wyłącznie pracy literackiej utrzymując z krajem rodzinnym ścisłe i trwałe związki.

Obdarzony wielkimi zdolnościami zdumiewał i zadziwiał wszystkich swą pracą i wytrwałością. W listach pisanych do matki czytamy te słowa: »Ach, Mamo! doprawdy, że miło jest pracować, jako kto może!! Będzie czas odpocząć wówczas, kiedy ręce nie będą mogły trzymać pióra, oczy nie zobaczą liter na papierze, głowa nie usnuje myśli, wówczas kiedy wydam ze dwieście tomów dzieł, kiedy będę sławny, ślepy, sparaliżowany i bogaty, wówczas odpocznę«.

Wierny tym słowom pracował bez wytchnienia, to też mając lat 35 był już autorem pięciuset tomów powieści i wówczas znów pisał o sobie: »Jam sobie obrał za godło życia: wytrwałość; już chyba sił nie stanie, żywota zabraknie w piersi i padnę na placu, to wówczas pogrzebiecie mnie z książką w jednej ręce, z piórem w drugiej i z zamarłem słowem na ustach«.

To też żaden naród, żadna literatura nie podaje nam podobnego przykładu pracy pisarskiej. Znakomity bibliograf polski, Estreicher powiada, »że biegły kaligraf nie więcej zdołałby w ciągu życia przepisać, jak Kraszewski napisał. Obliczono, że wszystkie jego dzieła zebrane w książki zapełniłyby tysiąc tomów. Nie możemy w tem krótkiem wspomnieniu wyliczać tytuły wszystkich prac Kraszewskiego — należy się jednak podać tytuły bodaj kilku najpiękniejszych powieści, które imię Kraszewskiego uczyniły sławnem od morza do morza, a które przeczytacie sobie przy sposobności z przyjemnością i pożytkiem. Do takich powieści należą: Poeta i świat, Chata za wsią, Ulana, Powieść bez tytułu. Z powieści historycznych najpiękniejszą jest „Stara baśń,“ która rozpoczyna cały szereg powieści historycznych, obejmujących dzieje Polski od czasów przed historycznych. W powieści »Caprea« opisał czasy upadku cesarstwa rzymskiego i świt ery chrześcijańskiej. Na tle wypadków z czasów powstania osnuł Kraszewski cały szereg pięknych powieści, wydanych pod imieniem Bolesławity.

W tych i we wielu a wielu innych powieściach jest Kraszewski wielkim przewodnikiem, który całe pokolenia utworami swego ducha podnosił, kształcił i uszlachetniał. To też naród polski odwdzięczając się niezmordowanemu pracownikowi uczcił go wielkim uroczystym obchodem w pięćdziesięcioletnią rocznicę jego działalności literackiej, w roku 1879 w Krakowie.

Ostatnie jednak lata, tyle zasłużonego żywota, nie przeszły spokojnie. Zanim odszedł po wieczną nagrodę, musiał przecierpieć i przeboleć bardzo wiele. Oskarżony przez rząd niemiecki o zdradę tajemnicy stanu, już jako 70 letni starzec był więziony w fortecy magdeburskiej przez trzy lata, poczem schorzały bardzo, przeniósł się do Włoch, gdzie ostatni rok życia spędził. Straszne trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło miejscowość przez Kraszewskiego zamieszkiwaną, stargało resztę sił jego. W sobotę dnia 19. marca 1887., opatrzony Św. Sakramentami umarł w mieście Genewie w hotelu de la Paix.

Zwłoki jego sprowadzono do Krakowa i złożono w grobie zasłużonych na Skałce. —

Krótkie wspomnienie o zasłużonym Mężu, kończymy słowami jego, z wierszyka: O pracy.

»Bracia! zamiarem życia jest praca!

Praca nas tylko zdobi, wzbogaca.«
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij