- W empik go
KRA-KRA Krakowski Kryminał - ebook
KRA-KRA Krakowski Kryminał - ebook
SPRZEDAŻ OD 18-10-2012!
Do Krakowa – miasta magicznego – przyjeżdża superglina, by wykonać proste zadanie. Jednak to, co gdzie indziej wydaje się łatwe, tutaj staje się początkiem niezwykłej i obfitującej w nieprawdopodobne wydarzenia historii. Czy wystarczy mu umiejętności, aby rozwiązać kryminalną zagadkę, gdy sam staje się podejrzanym? Czy gorące uczucie do pięknej aktorki nie uwikła go jeszcze bardziej w zaskakujące zdarzenia? W książce życie miesza się z grą, a prawda ze złudzeniem. Na pewno jednak wejście w świat „Kra-kra” gwarantuje Czytelnikowi niebanalną przygodę w mieście polskich królów, naprawdę dobrą zabawę.
Paweł Oksanowicz podczas trzyletniego pobytu w Krakowie nie uwikłał się w żadną kryminalną sprawę. Oddał swe umiejętności ogólnopolskiej stacji radiowej, jak wcześniej i obecnie innym, warszawskim. Swój czas dzieli między studio radiowe, a biurko autora powieści. Jest autorem książek: Ostatnia prawdziwa historia miłosna (2004), Zlew (2008)oraz współautorem książki biograficznej Stanisław Mikulski – Niechętnie o sobie ( 2012)
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-928029-3-8 |
Rozmiar pliku: | 501 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tytuł i redakcja
Kra_Kra. Krakowski kryminał
Kra_Kra. Krakowski kryminał
– Tylko nie do Krakowa!
– Zdaje się, że nie masz nic do gadania.
– No, ale czy nie mamy wpływu na lokalizację tych przeklętych zdjęć?
– My? Ivo, podejdź tu do mnie. – Nadkomisarz Rutynny w trakcie rozmowy zdążył wstać z fotela i podejść do okna. Podniósł żaluzje i wskazał na parking z kilkoma radiowozami Komendy Stołecznej. – Czy ja prowadzę tutaj wytwórnię filmową? Kręcę kasowe seriale o glinach? Akurat z niebieskiego poloneza dwóch policjantów wyprowadzało długowłosego mężczyznę w dresie i w kajdankach.
– Może bym nawet i chciał. Zamiast tych wszystkich ćpunów, bandytów i złodziei miałbym tu tabun pięknych lasek na castingi, tancerki i superbryki. A tak, no cóż.
Usiedli z powrotem przy biurku. Ivo wyłożył ostatnią kartę na stół:
– Ale ja właśnie zabrałem się za sprawę zaginięcia detektywa T!
– To może poczekać. Zresztą T sam się znajdzie, jest profesjonalistą. Nie rozumiesz, że bardzo nam zależy na tym serialu? Sam minister się nim interesuje.
– Minister kultury?
– Nie, nasz. Po ostatnich wpadkach policji…
– Ale przecież nie tak odbudowuje się swoje dobre imię!
– Nawet nie wiesz, jak ludzie wierzą w to, co im dają po Wiadomościach. Bardziej niż w ich trakcie.
– A więc, co mam tam robić?
– Pojutrze w Krakowie reżyser Dyjma zaczyna kręcić nowy serial, „Zbójcy”. Będziesz na planie odpowiedzialny za pokazywanie prawdy o nas.
– Prawda o nas w telewizji? Te błyszczące auta i wypomadowani lalusie z izraelskimi gnatami? Cukrowane morderstwa i porwania?
– Nie interesuje mnie teraz twoja prywatna opinia na ten temat, którą zresztą prywatnie podzielam. Jedziesz po to, żeby im pomagać. Tam będą wszyscy znani dziennikarze i cała telewizja. A wiesz, dlaczego? – Ivo milczał, pocierając nerwowo czoło. – Główną rolę w tym serialu gra najlepsza obecnie polska aktorka, Adela Fajfusówna. No, bracie, będzie na co popatrzeć!
• 1 •
Alfa romeo komisarza Ivo Łebskiego utknęła w korku. „Ile spędzę tu czasu? Miesiąc, dwa?”. Wzdrygnął się na myśl o tym, że zdjęcia się przedłużą, a on dostanie rozkaz pozostania tam na pół roku. Trąbienie. Ktoś z tyłu korka go poganiał. On jednak pokazał klasę, nie pokazując niczego innego i toczył się dalej. Wreszcie zobaczył przyczynę zatoru. Wypadek. Stary volkswagen skrył się pod autobusem. Zdenerwowany kierowca chodził obok spłaszczonego pojazdu i chował do kieszeni części. Nagle poślizgnął się na plamie oleju.
– Nic się panu nie stało? – krzyknął komisarz przez otwarte okno.
Pechowy kierowca podnosił się z asfaltu z nieprzytomnym wzrokiem. Nawet nie odpowiedział na pytanie. Tamten z tyłu znowu zatrąbił.
– Dryyynn… – komisarz wcisnął dzwonek do dyżurki. W zakratowanym okienku Komendy Miejskiej w Krakowie pojawił się dyżurny oficer.
– Proszę mnie zameldować. Ivo Łebski z Warszawy.
– A, ten z filmu? Świetnie, nadkomisarz Nawała już o pana pytał. Pół godziny spóźnienia.
Dyżurny zapisał coś w zeszycie i pokazał Łebskiemu drogę.
Ponure korytarze poprowadziły go do wysokiego pokoju z wielkim, dębowym biurkiem, pamiętającym jeszcze czasy stójkowych, później Milicji Obywatelskiej, a teraz – Policji Rzeczypospolitej Polskiej. Siedział za nim łysiejący blondyn z wyraźnymi objawami przepicia.
– Proszę usiąść, komisarzu. Czym mogę pana poczęstować? Jak podróż? Znalazł pan miejsce, gdzie się zatrzymać? Nie mam zbyt wiele czasu, więc proszę o krótkie odpowiedzi.
Nie wyglądało, żeby mu się gdziekolwiek spieszyło.
– Woda. Podróż dobra, dziękuję, do granic Krakowa. Mam.
Przez twarz Nawały przemknął blady uśmiech.
– Dlaczego podróż była dobra tylko do granic miasta?
– Bo później…, hmmm…, macie tu kiepskie drogi i niestety takich samych kierowców. Może komenda powinna zrobić jakieś pokazy, treningi?
– Statystycznie w mieście mamy najmniej wypadków w skali kraju. Rozumiem, że przyjechał pan tu też po to, by to zmienić?
– Dobrze pan wie, po co.
– I zupełnie tego nie rozumiem. Jakbyśmy na miejscu nie mieli doskonałych specjalistów od kryminalistyki. – Nawała poprawił się w fotelu, poprawiając koszulę. Charakterystyczne zagięcia materiału świadczyły o tym, że nie miał nikogo, kto mógłby mu ją wyprasować.
– Nie będę kwestionował rozkazów. Pan też, panie komisarzu Powała.
– Nawała. Nazywam się Nawała. – Spojrzeli sobie głęboko w oczy.
Cóż, niewiele można było dostrzec w ludzkich oczach, oprócz pseudotajemniczych cieni i błysków w szklistej głębi. Dlatego Łebski zawsze uważał, że człowieka należy oceniać po czynach, a nie oczach. Nie zdradził się też, że również jemu ten przyjazd nie był na rękę. Oprócz tego Nawała miał mu pomagać, a na to się nie zanosiło. „Nie pierwszy raz – myślał Ivo – zawsze to samo. Organa do prześcigania się”.
Nad Krakowem zapadał listopadowy zmrok i w pokoju robiło się coraz ciemniej. Zaszurało krzesło. Gospodarz wstał i włączył lampę, rzucającą ciepłe światło na mały stolik z dwoma fotelami stojący w rogu. Zrobiło się trochę przyjemniej.
– Proszę tutaj. – Łebski skorzystał z zaproszenia. Przyjął nawet lucky sticke’a, choć nie lubił tej marki. Mężczyźni milczeli przez chwilę. W świetle lampy dym płatami opadał na podłogę.
– Nie musimy przecież tak od razu.
– Od razu – co?
– Wyciągać starej niechęci pomiędzy Warszawą a Krakowem.
Łebski dopiero teraz zauważył w ramce stojącej na stoliku zdjęcie aktorki, z którą miał się niebawem spotkać.
– Fajfusówna to ktoś z pana rodziny?
– Wręcz przeciwnie. Jestem jej napa..., zapalonym wielbicielem. Nie uważa pan, że to doskonała aktorka?
– Taaaak, świetna – z odpowiedzi Łebskiego trudno było wywnioskować, czy mówi serio, czy kpi. A prawda była taka, że z nową gwiazdą polskiego filmu zetknął się po raz pierwszy dwie godziny temu, tankując paliwo. Kupił wtedy przy okazji przewodnik po Krakowie i miesięcznik z jej twarzą na okładce.
– Nie omieszkam odwiedzić pana na planie filmu. Jestem ciekaw metod prowadzenia śledztw, którymi posługują się stołeczni oficerowie.
„Doprawdy?” Tę rozmowę komisarz Ivo Łebski dokończył już w myślach, po czym pożegnał się, gasząc w przepełnionej popielniczce wypalonego do połowy papierosa.
Smak lucky strike’a utrzymywał się w ustach jeszcze długo. Mocny, gryzący, nieprzyjemny. Chyba dlatego, że papieros pochodził z paczki bez akcyzy. „Pewnie ze Wschodu. Po jakiejś akcji na bazar z Ruskimi”. Wyciągnął lizak z kieszeni kurtki i tym przedszkolnym sposobem pozbył się nieprzyjemnego smaku. Kolejny krok – pensjonat „Róża”.
Pensjonat „Róża” hrabiny de Szumiejskiej poleciła mu ciotka z Warszawy. Gościła w nim na Sylwestra w 1938 roku.
– Ależ ciociu, kiedy to było?!
– Ivo, bardzo proszę, wykręć ten numer. Tylko dodaj szóstkę, bo przed wojną mieli inne numery. Ty nawet nie wiesz, co to za czarująca osoba ta hrabina! Bardzo się polubiłyśmy. Oprócz tego Kraków to miasto arystokratyczne. Jak ty się w nim odnajdziesz bez odpowiedniego polecenia? Zaraz, zaraz, gdzie ja miałam ten telefon…
Po chwili Łebski, zmuszony sytuacją, wykręcał już numer z reklamy w „Kuryerze Krakowskim”, wydanie sprzed wojny.
– A nie mówiłam! – Komisarz był bardziej zaskoczony niż ciotka, bo pomimo upływu czasu pensjonat nadal funkcjonował. Udało mu się nawet zarezerwować pokój i teraz z walizką i listem do hrabiny stał przed przerdzewiałą furtką, nad którą dyndał napis „Pensjonat Róża”. Na dzwonek jednak nikt nie odpowiadał.
Ściemniło się. Wiatr strącał liście z drzew, goniąc je po wilgotnym, krzywym chodniku. Ivo przeszedł przez zapuszczony ogród do drzwi starej willi. Tu, pod konarami okazałych dębów i świerków panował mrok, którego nie rozpraszało światło. I co bardziej zastanawiające – okna pensjonatu również były ciemne, chociaż Ivo zapowiadał przyjazd na ten wieczór. Wyglądało na to, że w środku nie było nikogo. Nikogo? Przez moment wydawało się Łebskiemu, że mignął mu w oknie cień człowieka, a światło przedarło się zza szczelnie zasuniętej zasłony. Ale było to tylko złudzenie.
– Jakie wrażenia po pierwszej nocy w Krakowie? – Nawała starał się być miły.
– Możecie wysłać radiowóz na Cichą, do pensjonatu „Róża”?
– Tam mieszka Fajfusówna? Chce pan jej podarować kwiaty?
– Czy do tego używacie służbowych samochodów?
Znowu ten sam pokój w komendzie, ten sam stolik i ten sam papieros. Obaj mieli ciężką noc. Łebski spędził ją w przypadkowym hostelu przy Rynku. Twarde, krótkie łóżko i impreza za ścianą. Nawała, jak co noc – najpierw kilka drinków przed telewizorem, później poker podlewany whisky i znów kilka drinków z rozebranymi panienkami na ekranie, zanim usnął, czując język swego spaniela domagającego się już porannego spaceru.
– Jutro zaczynają zdjęcia. Gdzie mam się zgłosić?
– Tu jest adres. Początek o 6.00 rano. Ivo wstał i dzwoniąc ostrogami o podłogę, wyszedł z pokoju.
– Komisarzu, pozdrówcie ode mnie pannę Fajfusównę – usłyszał zanim zamknął drzwi.
Na plan wszedł przez drzwi w dekoracji z głośnym „dzień dobry”, czym spowodował nerwowe ruchy u człowieka z megafonem w ręce i z baseballówką z napisem „reżyser”. Podobny widniał na krzesełku, z którego się zerwał.
– Scheisse, co za dureń wchodzi mi w scenę?!
– Komisarz Łebski, Komenda Stołeczna.
– Jezu, panie komisarzu, czy nikt panu nie powiedział, że tu jest plan? Taka wspaniała scena – zepsuta!
Druga noc z nogami poza łóżkiem nie wpłynęła dobrze na samopoczucie Łebskiego. A tu jeszcze te ironiczne uśmiechy całej ekipy. No i kolejne spóźnienie. Nigdy mu się to nie zdarzało z taką częstotliwością.
– Kto się nim zajmie?
– Mogę ja – znowu śmiech. – Adela Fajfusówna jestem.
– Ależ Adelu droga, nie czas na romanse. Bierzemy się do roboty, wszyscy na miejsca, kamera, dajcie tu więcej światła!
Ładna ta Fajfusówna! Blondynka z zielonymi oczami. I jaka figura! Trudno się było nie zaczerwienić. Rzuciła mu zalotne spojrzenie z delikatnym oblizaniem warg, a może tylko tak się wydało Łebskiemu? Miał też wrażenie, że rzęsami wskazała drzwi swojej przyczepy, a wiadomo, że mało co na świecie potrafi tak pociągać, jak przyczepy młodych aktorek.
– No, no, wpadł jej pan w oko, ależ Rozmaryn będzie wściekły! – Asystentka planu wzięła go pod rękę i wytłumaczyła, co to jest cięcie, ujęcie, klaps, klapa i premiera, a także kim jest Rozmaryn.
– Aktor, również grający w tym serialu, oficjalny narzeczony Adeli. „A co mnie obchodzi jakiś Rozmaryn? Albo ta Fajfusówna? Agata wystarczy mi za wszystkie babki świata” – myślał, gdy kryli się za dekoracją.
Dekoracja przedstawiała wnętrze nowoczesnego salonu.
– Może pani mi wyjaśni, o co chodzi w tym odcinku?
– No więc, Adela ma właśnie zostać dziewczyną Rozmaryna, który jest oficerem policji. On musi rozwiązać sprawę porwania córki biznesmena, ale ona jest tak naprawdę podstawiona przez mafię. Zakochują się w sobie, choć nie powinni.
– A dlaczego porwano córkę biznesmena?
– W rzeczywistości to nie porwano, bo on sam chce ukryć malwersacje przed swoim wspólnikiem.
– Wspólnikiem, ale z mafii?
– Skąd pan wie? To dopiero ma się okazać na koniec odcinka!
– W końcu pracuję w policji. Ten czarny, w białym, obcisłym podkoszulku to Rozmaryn?
– Aha.
– A tamten, pod drzewem, w garniturze, to ten biznesmen? – dziewczyna aż klasnęła z zadowolenia. – Od razu ich rozgryzłem.
Asystentka, kiwając z niedowierzaniem głową, odeszła do barakowozu, który pełnił funkcję baru. Mówiła coś podekscytowana, siedząc pośrodku ekipy i wskazując na Łebskiego.
Po rozwiązaniu kryminalnej zagadki Łebskiemu nie pozostało nic innego jak sudoku, palenie i kartkowanie filmowych miesięczników.
Miesięcznik ze zdjęciem Fajfusówny leżał na biurku. Stan okładki pozwalał się domyślić, że Nawała nie rozstawał się z nim, nawet idąc do WC. Teraz znowu wczytywał się w wywiad z aktorką, w którym przyznawała się do smakowania życia dopóki jest młoda, słabości do koloru różowego i jogurtu malinowo-truskawkowego. „Cóż za zmysłowe połączenie” – ekscytował się w duchu Nawała. Śniła mu się nocami. Marzył o niej za dnia, wieczorami oglądał po raz kolejny te same seriale, w których grała. Jeszcze dwa dni temu widział sam siebie na planie „Zbójców”, gdy rozmawia z nią i uczy repetować broń, dotykając delikatnie jej palców. Jest blisko, tuż za plecami Adeli, czuje jej zapach, włosy dotykają jego twarzy… Tak to się miało mniej więcej potoczyć, gdyby nie ten zarozumialec z Warszawy.
Wykręcił numer wydziału wewnętrznego.
– Sprawdźcie mi tego Łebskiego – Nawała rzucił do słuchawki. – Na przykład, czy nie toczyło się przeciwko niemu jakieś postępowanie dyscyplinarne?
Podszedł do okna. Kraków. Jego miasto. Nie lubił obcych, przyjezdnych. Przywozili ze sobą nowe zwyczaje i inny śmiech, kupowali kamienice, tłoczyli się na każdym rogu przy kebabach. Zabijał ich spojrzeniem.
Spojrzał na zegarek. Dziesiąta.
– Proszę pana, ona bardzo chciałaby pana poznać – asystentka planu zaczepiła Łebskiego przy samochodzie.
– Przykro mi, może jutro. Mam coś do załatwienia.
– Ale to bardzo pilne. Adela znalazła coś w swojej przyczepie i jest cała roztrzęsiona.
Zawahał się przez moment.
– Czy to nie może poczekać? Ja też u siebie czasem znajduję różne rzeczy, a potem nie mogę dojść do siebie. Na przykład w lodówce.
– Proszę nie żartować.
– Dobrze, ale pod warunkiem, że pani będzie obecna przy tej rozmowie. Jest późno, a ja właśnie skończyłem czytać podręcznik o molestowaniu.
– To niemożliwe, ona zabrania komukolwiek wstępu do swojej przyczepy. Nawet Rozmaryn nie ma do tego prawa.
Połechtało go to, więc się zgodził.
Na planie ostatni akustycy łapali do worków niewykorzystane dźwięki, żeby było na jutro, a ludzie od kostiumów całowali się po kątach, w parach homo i hetero. Potknął się o czarny, gruby przewód wijący się po ziemi. W tym samym momencie po drugiej stronie placu zgasł jedyny reflektor, jaki oświetlał plac. Usłyszał jeszcze krzyk jakiegoś człowieka spadającego z rusztowania i zapadły ciemności. Potykając się i błądząc, trafił wreszcie do przyczepy z napisem „Adela”. Zapukał. W momencie, gdy dostał zaproszenie do środka i złapał za klamkę, oślepił go flesz aparatu.
– Co to, do cholery, ma znaczyć?!
Odpowiedzi oczywiście nie dosłyszał, za to szybkie, oddalające się kroki mówiły same ze siebie. Najgorsze, że nie mógł się ruszyć, oślepiony błyskiem flesza. „Pozostaje mieć nadzieję, że włączył redukcję efektu czerwonych oczu” – przemknęło mu jeszcze przez głowę. Powoli, z początku niewyraźnie, a potem coraz lepiej kształty ciała aktorki zaczęły przybierać na owalach.
– No, dlaczego pan nie wchodzi? – Fajfusówna spoglądała na niego z uśmiechem.
– Jakiś bałwan oślepił mnie fleszem.
– Ja pana wprowadzę. Proszę mi podać rękę – i bez wahania wciągnęła go do środka.
W środku, za sprawą nieopisanego wręcz bałaganu, trudno było zrobić choćby krok. Nic dziwnego, że właścicielka nikogo tu nie wpuszczała. Tym bardziej zdziwiło go, że podobno coś tu znalazła.
– Proszę, niech pan usiądzie. Bardzo bolą oczy? Ja jestem już przyzwyczajona do reporterów – i jednym ruchem ręki, zrzucając ubrania na podłogę, zrobiła dla komisarza miejsce na tapczanie.
– A więc, co takiego panią zaniepokoiło, żeby mnie wzywać? – starał się być oschły, choć zupełnie mu to nie wychodziło. Miała na sobie prowokacyjnie rozpiętą bluzę dresu i krótkie spodenki.
– Proszę spojrzeć.
Anonim. Kolorowe, niestarannie powyrywane litery układały się w napis: „Cały czas cię widzę króliczku. Bądź wilgotna, gdy do ciebie przyjdę”.
Powąchał kartkę papieru. Nic. Spojrzał pod światło, też nic. Spróbował odkleić litery. Znowu nic. Adela intensywnie przyglądała się czynnościom śledczym Łebskiego, pochylając się nisko, gdy pod butem sprawdzał twardość papieru. Znaleźli się bardzo blisko siebie. Komisarz zawędrował wzrokiem głęboko w dekolt aktorki, co nie pozostało niezauważone. Skromnie podciągnęła suwak w górę.
– Kiedy pani go zauważyła?
– Dziś, po zdjęciach.
– Mówiono mi, że nikogo pani tu nie wpuszcza, ale czy rzeczywiście? Proszę mi powiedzieć, tylko szczerze, kto ostatnio był w przyczepie?
– Ostatnio… Marek, Tommy, Paweł, Apolinary, Kazanecki, Maciek, Pietro, Maurizio i…– tu zawahała się przez moment – …Andrzej, no i pan. Tak, to chyba wszyscy.
– A Rozmaryn? Ma zakaz wstępu do przyczepy?
– Rozmaryn jest do niczego – Fajfusówna uśmiechnęła się ironicznie. – Ale lepiej, żeby nie wiedział o innych. I ten zakaz jest tylko dla obcych – Fajfusówna uśmiechnęła się niewinnie. – Chyba nie sądzi pan, że jestem jak jakaś…
– Nic nie sądzę, na razie – poprawił się na łóżku, wyciągając spod lewego pośladka stringi. – Proszę, to chyba pani – podał jej bieliznę, czerwieniąc się jak klinkier. – Czy to pierwszy raz? Ten anonim, znaczy?
Odpowiedziała, że tak. I bardzo się boi. Bo choć do tej pory dostawała sporo listów i propozycji, na które oczywiście nie odpowiadała, ten list ją przeraził.
– Proszę się nie martwić. Anonim zabieram ze sobą i obiecuję się tym zająć. Na razie nic wielkiego się nie dzieje. Na świecie pełno jest zboczeńców. Kto panią odwozi do hotelu?
– Rozmaryn będzie tu za chwilę.
Pożegnał się szybko i wyszedł, nie miał ochoty na to spotkanie.
„Cały czas cię widzę króliczku. Bądź wilgotna, gdy do ciebie przyjdę” – obracał kartkę w palcach. Wiedział, że o czymś zapomniał. Olśnienie przyszło nagle. „Przecież nie zadałem najważniejszego pytania – czy rzeczywiście bywała tam wilgotna?”.
Strugi deszczu spływały po szybie. O rozłożony parasol Dyjmy ciągle ktoś się potykał.
– Diabli nadali tego komisarza z Warszawy – żalił się reżyser najbliższemu współpracownikowi. Scenarzysta Wielgus potakiwał, popijając absynt zmieszany z mlekiem.
– Może się do czegoś przyda?
– On? Widziałeś jak schrzanił poranną scenę? Duble już nie wyszły tak dobrze.
Przez zmokniętą witrynę „Vis à vis”, inaczej „Zwisu”, słynnego baru w pobliżu Piwnicy pod Baranami, szklił się wypolerowany tłumami turystów bruk krakowskiego Rynku. Teraz przechodniów można było policzyć zaledwie na palcach lewej ręki. Dlaczego lewej? Bo w prawej trzymali papierosy. Dym kłębił się pod sufitem w secesyjne esy-floresy, co potrafił uchwycić anonimowy rysownik, skryty w kącie baru. Czasami odkaszlnął głęboko i nieprzyjemnie, ale nikt już nie zwracał na to uwagi. Podobno od 28 lat, z wyjątkiem wielkich świąt, nie było wieczoru, żeby nie „zwisał”, jak tu mawiano. Za dnia można go było spotkać sprzedającego portrety słynnych bywalców baru. Paparazzich nie wpuszczano do środka, więc konkurencji nie miał żadnej.
– Kto go właściwie przysłał?
– Bardzo zależało na tym producentowi. Musimy być wiarygodni, bo po Wiadomościach, gdy będzie emitowany serial, na Polsacie leci reality show z więzienia.
Pociągnęli absyntu i zapadli w zadumę. Nagle Dyjmie wydało się, że zmoknięte maszkarony z dachu Sukiennic oderwały się od gzymsu i zataczając szerokie, kamienne kręgi ponad Rynkiem zleciały w dół, skrzecząc przeraźliwie i strasząc zmokniętych przechodniów. Przetarł oczy ze zdumienia, ale maszkarony nie odfrunęły. Co więcej, dostrzegły jego spojrzenie i ruszyły wprost na witrynę „Zwisu”.
– Jak w „Ptakach” Hitchcocka.
– Co mówisz? – ocknął się Wielgus. – Chcesz, żebyśmy zrobili scenę z ptakami?
– To jest myśl! – Dyjma poderwał się z miejsca. Wszyscy odwrócili się w jego stronę, bijąc brawo mistrzowi, bo już wielokrotnie się zdarzało, że miewał takie olśnienia. Rysownik zaszurał energicznie węglem po papierze, nie chcąc tracić ani sekundy z tej chwili godnej uwiecznienia dla potomności i z brudnej chęci zysku. Maszkarony odleciały.
– Gołębie uratują go z zamknięcia! Wezmą go w dzioby i przeniosą poza posiadłość, gdzie został uwięziony!
Wielgus wiedział, że nie należało w takich chwilach sprzeciwiać się mistrzowi.
Mistrzowsko strącając łokciem sześć pustych szklanek ze stolika, reżyser Dyjma wstał, zatrzymał się w drzwiach „Zwisu”, szarpiąc się z parasolem. Ktoś się zlitował i rozłożył urządzenie. Nawet nie podziękował. Odbijało mu się nieprzyjemnie mlekiem, papierosy wpadły do kałuży. Zawołał dorożkę i kazał się wieźć na Kazimierz, gdzie mieszkał.
Zapadł w głęboki fotel konnego pojazdu i okrył szczelnie płaszczem. Choć dach był podniesiony, wiatr od czasu do czasu przywiewał zimne krople do środka. „Dobrze, że wziąłem trochę na wynos” – pomyślał Dyjma. Chciał pociągnąć alkoholu ze szklanki, ale konie nagle szarpnęły i zawartość drinka wylądowała na ubraniu.
– Co jest, do cholery! Ty, na koźle, nie umiesz jeździć, ośle?
– Bardzo pana przepraszam, to nie moja wina. Kary dziś niespokojny – woźnica ciął batem konia, a ten zarżał donośnie.
Pojechali Grodzką w stronę Wawelu, by potem skręcić w lewo, na Stradom.
Klangor końskich kopyt odbijał się od renesansowych kamienic i tonął w głębokich tunelach mijanych bram i podwórek. Niektóre ciemne, inne oświetlone mdłym światłem reklam restauracji; jedne i drugie zachęcały do dalszej nocnej penetracji. Dyjma nawet by się skusił, lecz pora była już późna. Jutro od samego rana mieli kręcić dalej.
– Szybciej, człowieku, wleczesz się jak koń pod górę!
– Gdzie szybciej? Ślisko, ciemno – odparł woźnica – jeszcze kogo rozjadę. Niechże się pan uspokoi!
– Ja? Ty, mnie, kmiocie? Jak śmiesz ze mną w ogóle rozmawiać?! – poniósł się po ulicy krzyk wzburzonego reżysera. – Ja to zgłoszę! Wysiadam, muszę się jeszcze napić!
Chciał wstać, lecz niespodziewanie woźnica strzelił z bata, a konie ruszyły ostro, z początku dramatycznie ślizgając się na bruku.
Pasażer dorożki opadł na siedzenie, uderzając się w głowę.
– Ludzie, ratunku, pomocy! – darł się w niebogłosy. Jeszcze raz próbował wstać i wyskoczyć z dorożki, ale galopowali już na całego. Woźnica, widząc beznadziejne próby opuszczenia jego towarzystwa, pchnął reżysera mocno końcówką bata, zaklął siarczyście, wstał na nogi i strzelając głośno ze swego groźnego pomocnika, jeszcze bardziej pognał konie. Reżyser wytrzeźwiał w jednej chwili. Był przerażony. Nigdy, ale to nigdy nie spotkała go taka przygoda, a tym bardziej w Krakowie, najbezpieczniejszym z miast. Galopowali z zawrotną prędkością, jakby gonili ich bandyci na prerii. „15.10 do Jumy?”, „Dzika banda?”. Dyjma miał dobre, filmowe nawyki i nawet przez chwilę zaczął się zastanawiać nad umieszczeniem podobnej sceny w serialu.
– Pan nie wie, kim ja jestem! – krzyczał w stronę szaleńca na koźle. Ich pojazd podskakiwał na każdym kocim łbie, trzeszczał i zgrzytał, ocierając się o granice technologicznej wytrzymałości.
– Aż za bardzo wiem! – usłyszał w odpowiedzi. Akurat galopowali obok kościoła Nawrócenia św. Pawła. – I radzę ci się przypatrzeć temu kościołowi! Bo musisz się nawrócić!
– Ja? – Dyjmie przemknęło przez głowę, że dostał się w ręce jakiegoś fanatyka religijnego, który oglądając jego filmy, doszedł do wniosku, że są zbyt liberalne w obrazie, więc postanowił go wykastrować. – Stać! Ja wysiadam! Ratuuuunkuu! – poniosło się ulicami najtrwożniejsze z możliwych wezwanie.
Nagle woźnica wstrzymał konie, przeskoczył przez swoje krzesło i walnął pasażera w brzuch. Zabolało mocno, ale reżyser próbował się wyswobodzić. Szarpali się przez chwilę. Terrorysta miał na głowie kominiarkę. Był silniejszy, opór więc nie trwał długo. Przyduszony do podłogi dorożki i obezwładniony ciosem pięścią, Dyjma stracił przytomność jak student po zdanym egzaminie.
Student krakowskiej ASP Antoni Szumiejski nie znosił pospolitości. Nawet buty malował w niepowtarzalne wzory, a jego noga nigdy nie postała w hipermarkecie. Gdyby mógł, to po Warholu chodziłby jak pruscy oficerowie po impresjonistach, do wygódki, żeby nie ubrudzić się w błocie. W jego rodzinie był kiedyś nawet oryginalny Bellini, który później trafił do rąk Czartoryskich. Teraz wisiał w muzeum na św. Jana, a Antoś często tam zachodził, zastanawiając się, jak odebrać własność rodziny bez zbędnych formalności. W pensjonacie, gdzie mieszkał razem z babką, na ścianach wisiały portrety przodków i sceny rodzajowe sprzed dwustu lat, dowodząc dawnej świetności de Szumiejskich. Hrabina pamiętała jeszcze czasy, gdy całe lato oraz część jesieni spędzała z mężem i dziećmi w pałacu w Szczekocinach. Potem była wojna i komuniści. Mąż zginął, a jej odebrano majątek. Nie ugięła się przed władzą ludową, która chciała, żeby zniknęło „de” z nazwiska. Za to musiała się rozstać z synem. Zginął w wypadku na drodze do Zakopanego, w sportowym samochodzie własnej konstrukcji. Śledztwo wykazało błędy konstrukcyjne, ale oni wiedzieli, że to ubecy zepsuli hamulce. W tamtych antyindywidualistycznych czasach zbudować sobie samochód mógł jedynie pułkownik UB Słodowy – skwitowała hrabina, rzucając różę na trumnę syna, który też nie oddał im „de”. Stało się to dopiero, gdy wnuk hrabiny sam zrezygnował z arystokratycznego rysu w dowodzie osobistym, za zgodą babci, bo wydawało się to Antosiowi już przestarzałe.
Antoni włożył babcię do wózka, otulił szczelnie kocem i powoli, stopień po stopniu zwiózł do ogrodu. Tam natknął się na wysokiego mężczyznę o twarzy Johna Wayna, z blizną przy lewej skroni.
– No, nareszcie kogoś spotykam! – nieznajomy przedstawił się jako komisarz Ivo Łebski z Warszawy. – Rozmawiałem z panią przez telefon kilka dni temu. Moja ciotka poleciła mi ten pensjonat. To pani dawna znajoma, Irmina Zawistowska, jeszcze sprzed wojny.
I komisarz rzucił się do całowania hrabiny w pierścień, jak przykazała ciocia, lecz zanim znalazł rękę staruszki w fałdach koca, towarzyszący jej młodzieniec stanął pomiędzy nimi.
– Babcia dziś niedysponowana, proszę jej nie przeszkadzać!
Rzeczywiście, hrabina wyglądała nieszczególnie. Ziemista cera wpadająca w indygo w okolicach oczu, nieprzytomny, szklisty wzrok, a ponad nim kępka przetłuszczonych, rzadkich, siwych włosów. „I ona ma mnie wprowadzić do towarzystwa?” – przemknęło Łebskiemu przez głowę.
– Może rzeczywiście nie będę przeszkadzał. Powiem tylko, że jestem zaszczycony, że zamieszkam w pensjonacie pani hrabiny. Ciocia Zawistowska tyle mi o pani opowiadała! Że zna się pani na gotowaniu, polowaniach, sztuce, samochodach, ludziach i wybornie gra w szachy. Na pewno będzie okazja, by rozegrać partyjkę. Dwa lata z rzędu zdobyłem mistrzostwo komendy na Mokotowie.
Hrabina milczała, jakby nic do niej nie docierało.
– Proszę już dać babci spokój, od rana dokucza jej podagra. Idziemy na spacer.
– Może wieczorem będzie bardziej rozmowna? A tak przy okazji, który pokój mogę zająć?
Wnuk de Szumiejskiej od początku rozmowy zachowywał się niespokojnie. To nerwowo poprawiał staruszce chustkę na głowie, to przekrzywiony szalik, albo co rusz podsuwał opadające z nosa wielkie, ciemne okulary, moda sprzed 30 lat. A po pytaniu Łebskiego mina mu naprawdę zrzedła. Odburknął, że skoro się nie pojawiał od dwóch dni, myśleli, że rezerwacja jest nieaktualna.
– Ależ ja od dwóch dni codziennie tu byłem i nikogo nie mogłem zastać!
– Bo byłem na plenerze.
– No, ale gospodyni została na miejscu.
Antoni obrócił się razem z hrabiowskim wózkiem, a na odchodnym rzucił, że pierwszy pokój po prawej, na piętrze, jest przygotowany.
Wszystko było przygotowane. Światła, dźwięk, aktorzy.
– Dlaczego nie kręcicie? – Łebski znowu spóźnił się na plan. Był jednak w dobrym nastroju, zadowolony z przeprowadzki do pensjonatu. Kolejną noc miał już przespać w pełnowymiarowym łóżku.
– Nie ma jeszcze reżysera – usłyszał od asystentki, – a telefon nie odpowiada.
Była dziesiąta. Cała ekipa stała w barze i czekała na Dyjmę. Brakowało tylko Fajfusówny. Spojrzał w kierunku jej przyczepy, która poruszała się miarowo, jakby ktoś w niej tańczył. Dochodziła stamtąd głośna muzyka.
– A w domu?
– Też go nie ma. Pewnie gdzieś zabalował i teraz się budzi.
Usiedli przy stoliku. Pomyślał, że filmowcy mają naprawdę bezproblemowe życie.
– Ile on zarabia?
– Zaraz ty zarobisz – przed Łebskim nagle wyrósł ciemny mężczyzna w białej koszulce. Rzucił na stół najnowszy numer „Super Expressu”. – Co to ma znaczyć, macho z Łomianek? – Na pierwszej stronie tytuł: „Nowy kochanek Adeli”, i zdjęcie komisarza wchodzącego do przyczepy.
– Nie znam pana i nie mam ochoty znać.
– Wstań i załatwmy to jak mężczyźni.
– Co? Wszyscy załatwiamy się jednakowo.
Asystentka parsknęła śmiechem, a cała ekipa zwróciła oczy w ich stronę.
– Ależ Rozmi, daj spokój. Po co ta awantura?
Rozmaryn stał czerwony i dyszący. Komisarz zachowywał lodowaty spokój, choć w środku już staczał walkę.
– Niepotrzebne to panu w karierze – rzekł do głośno sapiącego nad nim aktora – Poza tym, dobrze, że się pan pokazał. Potrzebne mi są pańskie odciski palców.
– Moje – co? Odciski palców? – roześmiał się głupkowato. – Wstajesz czy nie?
– Sądząc po nieuzasadnionych atakach zazdrości, mam uzasadnione powody, aby przypuszczać, że to pan pisze anonimy do Adeli Fafusówny.
– Anonimy?
– Eee, to jakaś lipa, już kiedyś dostawała.
– Robi tylko szum wokół siebie – dało się słyszeć z lewa i prawa. – I sama podkłada je do przyczepy.
– Jakie anonimy? Do jakiej przyczepy? To niemożliwe, tam nikt nie ma wstępu! – Rozmaryn nadal był na „nie”.
– A Tommy, Paweł, Apolinary, Kazanecki, Maciek, Pietro, Maurizio, Andrzej i ja? – tu Łebski ugryzł się w język, bo choć pamięć miał dobrą, obiecał przecież nie zdradzać Adeli.
– I Andrzej też?! To oni wszyscy… I wy to wiecie? – rozejrzał się wkoło. Sytuacja nabrała innego wymiaru. W Rozmarynie coś pękło. Wzrok mu zmętniał, cały zwiędł jak szczypiorek.
– Nikt nic nie wie – komisarz starał się szybko naprawić błąd. – Niech pan usiądzie i napije się kawy.
W tym momencie aktor naprężył się niespodziewanie. Ivo zrobił unik, ale nie było to potrzebne, bo złość Rozmaryna dotyczyła kogoś innego. Wściekle zaciskając pięści, przeszedł przez wielki plac zastawiony dekoracjami, stanął przed drzwiami przyczepy Fajfusówny i zaczął się dobijać. Wszyscy szybko się ulotnili w przeczuciu tego, co nastąpi, a bufetowa, aby nie słyszeć awantury na drugim końcu placu, dała głośniej radio.
Radio w gabinecie nadkomisarza Nawały nadawało właśnie wiadomość o niecodziennej kradzieży dorożki, „…którą później znaleziono porzuconą na krakowskim Stradomiu. Wystraszone konie błąkały się samotnie po ulicach, dopóki pierwsi poranni przechodnie nie wezwali straży miejskiej”. Nie to jednak zaprzątało uwagę Nawały. Miał w rękach najnowszy „Super Express”. „A więc on już romansuje z moją Adelą? – zgasił kolejnego papierosa. – To przecież mogłem być ja”. Popiół wysypał się na blat. Zdenerwowanie nadkomisarza sięgnęło zenitu. Z artykułu wynikało, że od trzech nocy nieznany bliżej nikomu policjant z Warszawy przyjeżdża z kwiatami do gwiazdy polskiego aktorstwa i jeżdżą do jakiegoś podkrakowskiego dworku, gdzie spędzają namiętne noce. Jeszcze nie pokazali się publicznie, ale to tylko kwestia czasu. „Kwiaty? Namiętne noce? Publiczne pokazywanie się?”. Nawała zawołał sekretarkę.
– Nie ma mnie dla nikogo, wychodzę z biura. A na jutro ma się tu stawić ten oficer z Warszawy!
Wsiadł do służbowego opla i kazał się wieźć na strzelnicę.
W podziemiach starego fortu na Czyżynach stanął sam na sam z przeciwnikiem.
– Już po tobie!
Czarna figura Łebskiego oddaliła się zawieszona na ruchomej tarczy, by zatrzymać się na samym końcu niskiej piwnicy. Nawała wziął do ręki uzi – swą ulubioną broń. Spuścił przyłbicę hełmu, zasłonił uszy. Tam, daleko, w półmroku toru strzelniczego czaiła się sylwetka wroga. Wziął głęboki oddech, skoncentrował się i wystrzelał cały magazynek. Gdy huk ustał, z zadowoloną miną włączył mechanizm tarczy, która zbliżała się powoli.
Reżyser Dyjma budził się powoli. Nie, nie była to żadna z tych krakowskich piwnic, z których zrobiono modny lokal czy kabaret. Było zimno i ciemno. Miał kaca oraz zdrętwiałe ręce i nogi. Był też związany. Bolało go podbite oko.
– Hej, hej, jest tam ktoś? – zawołał. – Otwórzcie, muszę do łazienki!
Krzyczał tak przez piętnaście minut, na przemian pełen rezygnacji i z wściekłością, obiecując sobie, że osoba, która go tak urządziła, zgnije w więzieniu. Już on się o to postara. Coraz bardziej chciało mu się pić i stawał się głodny. Gdzie był? W Krakowie czy może poza nim? Kto go uwięził i dlaczego? – starał się intensywnie przypomnieć osoby, które go nie lubiły, ale żadnej z nich nie potrafił przypisać tak okrutnego czynu.
Przez moment wydawało mu się, że nad głową usłyszał kroki. A więc tam była ulica! A już na pewno słyszał gruchanie gołębi. „Gołębie! Mam je umieścić w scenie z uwięzionym policjantem!” – i wtedy przypomniał sobie w każdym szczególe cały wczorajszy wieczór; maszkarony, które go atakowały, zaskakującą jazdę dorożką i walkę w ciemnościach. Uświadomił też sobie, że nie ma go na planie, terminy gonią, grozi kara…
– Jezu, ratunku! Uwolnijcie mnie stąd! – załkał przeraźliwie. – No, gołąbki moje kochane, uratujcie mnie!
Niestety, to mogło się zdarzyć tylko w filmie. A krakowskie gołębie, te prawdziwe, akurat poderwały się do lotu wystraszone przez małego chłopca, który wyrwał się z rąk mamy i śmiejąc się, biegł przez Rynek. Zatoczyły koło nad ratuszową wieżą, doleciały nad miniaturę kościoła św. Wojciecha obok Sukiennic, zawróciły nad jego średniowieczną wieżą i skierowały się na zachód, w stronę Szewskiej. Tam odbiły w bok, ponad dachami, w stronę Plant. Ostatni z gromady z ciepłym, głośnym plaśnięciem wylądował na Plantach. Gdy cztery sekundy wcześniej przelatywał nad dachem kamienicy przy Szewskiej 25, a dokładniej ciemnym podwórzem, na końcu którego straszyła wciśnięta w kąt, niezamieszkana rudera, jakieś czterdzieści metrów poniżej pęcherz znanego reżysera nie wytrzymał.
Rozmaryn nie wytrzymał napięcia, wybiegł z planu serialu i wsiadł do samochodu. Nie ujechał daleko, zatrzymał się przed kioskiem.
– Pani mi da paczkę Marlboro i cały „Super Express”.
– Papierosy siedem, gazeta – złoty dwadzieścia, razem… – kioskarka podawała mu, co chciał…
– Co pani mi tu daje? Powiedziałem – wszystkie „Super Expressy”!
– Ale… – spojrzała na zaciętą, znajomą twarz i bez słowa przeliczyła gazety, podając je z trudem przez okienko. Tylko spryt i ciekawość sprawiły, że zostawiła sobie jedną. „Pewnie można coś wygrać” – myślała, przeglądając później pośpiesznie kolorowe strony. Jednak nie natknęła się na żadną grę. Zamiast tego rozpoznała twarz znanego aktora – rogacza, jak opisano go w tym numerze.
Cztery godziny zajęło Rozmarynowi objechanie krakowskich kiosków zanim poddał się z powodu wyczerpania nakładu. Na tylnym siedzeniu samochodu piętrzyły się sterty „Super Expressu” ze znienawidzoną twarzą Łebskiego. Wyjechał za miasto, ułożył gazety w stos i pomagając sobie benzyną, podpalił. Ulżyło mu tylko na kilka chwil. Gdy przygasł żar targany wieczornym wiatrem, zawył jak ranny łoś, skoczył w popiół, a płomień na nowo buchnął w górę. Rozmarynowi zapaliła się nogawka spodni.
W pensjonacie paliło się światło, domownicy jeszcze nie spali. Ivo zapukał i minęło kilka chwil, zanim otworzył mu wnuczek hrabiny.
– Babcia kazała pana pozdrowić, poszła do siebie. Kolacja jest w kuchni, nasza służąca Rozalia przychodzi tylko na kilka godzin.
Komisarz podziękował i podszedł do stołu. Od kurczaka bił chłód, ale zabrał się za jedzenie ze smakiem.
Atramentowy mrok zaszedł ich od tyłu, od wiekowego sadu, odbierając barwom żywe odcienie. Ściany zszarzały, a półprzeźroczyste wino w kieliszku zmieniło się w nieprzeniknione bordo. Antoś wstał i włączył kinkiety. Zaświeciły złotym światłem; powrócił do lektury. Nad stołem rozbłysnął też kryształowy żyrandol, rzucając na boki kojący blask. Ivo poczuł, że przepełnia go zapomniany spokój rodzinnego domu.
– Podziwiam styl pana ubioru – powiedział.
Student miał na sobie ręcznie malowaną koszulę, a wytrawne oko dostrzegłoby we wzorze kwadraty Malewicza. Lecz nie wymagajmy zbyt wiele od oficerów policji.
– Pan żartuje czy mówi serio?
– Nie mam powodów do żartów. Co pan czyta?
– O zakopiańskim stylu, który będę malował – Antoni pokazał gościowi pisma Witkiewicza seniora. – „W kręgu Tatr”.
– Znowu plener?
– Góry są wspaniałe. Gdy tyko będzie ładna pogoda, niech pan wejdzie na Kopiec, widać stamtąd Tatry. Zaraz nabierze pan ochoty, żeby tam pojechać.
– A ten widok? – komisarz wskazał głową na górski pejzaż w hebanowej ramie, z samotną postacią taternika. Zwracał uwagę szczególną intensywnością barw. – To pan namalował? – Nie znając fachowej terminologii, Łebski potrafił tylko określić wrażenie prawdziwości, jakie wywoływał obraz.
– Malczewski – usłyszał w odpowiedzi, – ale oczywiście syn, nie ojciec. Rafał.
Znowu zapadła cisza. Obaj zapadli się w nią, jak w koralowe morze, ciepłe, przyjazne, falujące. Zegar stary, kto wie, może jeszcze pamiętający Moniuszkę, o złotej tarczy, po której wolno poruszały się karminowe wskazówki, wybił kwadrans na ósmą.
– Jest ktoś jeszcze w pensjonacie? – komisarz przerwał ciszę.
– Nie, tylko my.
– A babcia?
– No tak, rzeczywiście…
– Pan tu mieszka sam, z hrabiną?
– Tak, moi rodzice są w Ameryce, wyjechali jeszcze w latach osiemdziesiątych. Wychowywała mnie babcia. Właściwie, to już od dziesięciu lat nie prowadzimy pensjonatu.
– To dlaczego się zgodziliście, żebym tu zamieszkał?
– No cóż, potrzebujemy pieniędzy na farby.
– Rozumiem, mały remont.
– No, niezupełnie.
– Gdy będzie trzeba, zostanę z hrabiną. Mam na myśli pana plener.
– Nie ma takiej potrzeby – gospodarz podniósł się z krzesła. – Przepraszam, już pójdę na górę. Aha, babcia zaczęła partię szachów. Teraz pana ruch. Stoją tam, na kredensie – wskazał kamienną szachownicę. Biały pion stał pośrodku pola.
Łebski podszedł i wziął w rękę jedną z figur.
– Muszą być wiekowe.
– Racja, ponad sto lat. Choć ta gra nie zmienia się od tysięcy. Aha – Antoś wychodził już z salonu – proszę zgasić światło, a u siebie w pokoju zamknąć okno. Zapowiadali burzę. Okiennice są dość sfatygowane.
– Burza? O tej porze roku? – komisarz miał wyjątkowo zdziwioną minę.
Reżyser Dyjma minę miał nieszczególną, siedząc naprzeciwko zamaskowanego porywacza.
– Kim pan jest?
– Studentem.
– Studentem czego?
– Nieważne, ale interesuje mnie sztuka.
– Dlaczego jestem związany, a pan jest w kominiarce?
– Bo to jest porwanie. Czerwone Brygady, talibowie, guerillas i inne obrazowe przykłady.
– Dlaczego? Po co?
– Symbolizuje pan wszystko, czym nie powinien być współczesny film. Cały ten skomercjalizowany pseudoświatek gwiazd i kłamstw na potrzeby zbiorowych złudzeń.
– Ja? Symbolizuję?
– Tak, bo jeszcze kilka lat temu pańskie filmy dało się oglądać. Były interesujące, dawały jakąś nadzieję. A teraz? Zglajchszaltował pan swój talent, rozmienił na drobne, zamiast porządnego kina kręci pan filmy-zapominajki. Nikt o nich nie pamięta, są po to, by zapomnieć. No i jeszcze teraz ten serial w niby-gwiazdorskiej obsadzie. Obchodził się pan po Krakowie z miną pawia, a teraz, proszę, sprowadziłem pana do właściwego poziomu. „Zbójcy!”. To miasto jeszcze nigdy nie doznało takiej zniewagi. Biedny Schiller. Pan wymyślił ten tytuł?
– Nie, mój scenarzysta.
– Przynajmniej tyle.
– Ale powtarzam – co ja mam z tym wspólnego? Dlaczego akurat ja mam cierpieć za tysiące, znaczy za tysiące innych, którzy też się skomercjalizowali?
– Padło na pana. Z jednej strony trudno, z drugiej dobrze. Jest szansa na męczeńską śmierć i uwiecznienie w postaci pomnika. Zostało jeszcze kilka pustych placów w Krakowie. Tutaj lubi się pomniki.
– Nie wierzę w to wszystko. Jest pan szaleńcem. Nie można odwrócić biegu historii. Skoro ludzie od czasów „Policjantów z Miami” chcą oglądać takie rzeczy, to inni będą je kręcić. I tego się nie odwróci.
– A czy ja nie jestem człowiekiem? A przecież nie mam najmniejszej ochoty oglądać „Zbójców” Dyjmy.
– No właśnie! Mój serial! Proszę mnie natychmiast wypuścić! Ja mam do wykonania pracę! Ile pan chce pieniędzy? Czego ty, człowieku, właściwie żądasz?!
Zimne, ceglane mury piwnicy przyjęły i tę skargę reżysera. Zdążył się już przebrać w ubranie cuchnące środkiem odkażającym używaną odzież. Zyskał swobodę poruszania się po celi, choć teraz siedział przykuty kajdankami do krzesła. – Czego chcę? Na pewno nie pieniędzy, w każdym razie jeszcze nie teraz, bo przecież utrzymanie sporo kosztuje, nawet jeśli warunki są polowe – słychać było, że się uśmiechnął. – Na początek zrobimy zdjęcie do gazet, a później pogadamy o twojej jedynej drodze postępowania.
Porywacz wyciągnął aparat i skierował obiektyw na twarz Dyjmy, która wyrażała zaskoczenie i rezygnację, wściekłość i bunt albo po prostu nic.
– Nie, proszę o uśmiech, rozumiem, że w tej sytuacji to dość trudne, ale proszę się zdecydować – strofował reżysera porywacz. Błysnęła migawka. – Dziękuję. – Po czym odwrócił jeńca tyłem do drzwi, rozpiął kajdanki i szybko ulotnił się z piwnicy. Dyjma znowu został sam. Zły sen nie prysnął. Wręcz przeciwnie, pojawiła się perspektywa męczeńskiej śmierci i pośmiertnego monumentu. Pomyślał, że ktoś burzy jego budowany latami świat.
Burza rzeczywiście nadeszła tej nocy i rozszalała się nad Krakowem, nie omijając pensjonatu „Róża”. Deszcz siekł po okiennicach. Pioruny, zaczajone w górze, co rusz wypadały z chmur, jak pijacy z wiejskiej knajpy – w dużej ilości i niespodziewanie. Komisarz Ivo Łebski siedział, dygocząc w rogu łóżka, z podciągniętymi nogami. Ilekroć błyskawica rozrywała ciemności, zakrywał się wilgotnym od potu prześcieradłem i liczył sekundy do grzmotu. Czasem waliło gdzieś blisko. Wtedy było najgorzej. Czasem grzmociło daleko, łagodnie. Ale słabe to było pocieszenie – burzowe chmury zajęły całe niebo i nie było widać ich końca. W pokoju zrobiło się duszno, ale przecież nie mógł otworzyć okna. Zdenerwował się do tego stopnia, że tatuaż węża owiniętego wokół miecza, który zrobił sobie w więzieniu podczas policyjnej prowokacji, zaczął się odklejać. „Więzienna tandeta – myślał – a zapłaciłem za nią czterdzieści paczek papierosów i tygodniowy przydział papieru do podcierania tyłka”. Wspomnienie z więzienia przywołało inne, z dzieciństwa, gdy pozostawiony przez rodziców spędził noc w wiejskim domu. I podczas gdy ojciec przegrywał w pokera ich ładę, on stoczył samotną walkę z piorunem, który niespodziewanie wpadł do izby.
To był zaciekły pojedynek, w którym udało mu się pokonać siły natury. Pozostawił jednak ślad na całe życie. Bał się burzy jak piorun jasny. Przeczyło to też teorii, że nie było wśród policjantów wielkich romantyków, nie licząc tych, którzy piszą wiersze, malują na szkle i robią pacynki po służbie, dla ukojenia nerwów, a potem pokazują to na wystawach po komendach. „Takie informacje absolutnie nie powinny dostawać się do gazet – przekonywał kiedyś na odprawie u Rutynnego. – Jak można budować autorytet dzielnicowego, opierając się na jego włóczkowych robótkach?” Jednak zwierzchnicy mieli inne zdanie.
Znowu wyładowanie na niebie. Błyskawica rozdzieliła się w powietrzu na kilka mniejszych i pokój zalało zimne światło. Za mało, by czytać, za dużo, by zapomnieć o tym, co działo się na zewnątrz.
Nagle latarnia na ulicy smętnie zajęczała pod naporem wiatru, który uderzył też w okiennice. Stało się najgorsze! Futryny jęknęły sękami, jakby przepraszając, że nie wytrzymały naporu wichru, i wpuściły go do środka. Łebski wstał i ruszył dzielnie w kierunku okna, aby je zamknąć. I wtedy stało się coś jeszcze gorszego. Błysnęło i grzmotnęło znowu, a piorun skierował się na Cichą i wpadł do pokoju Łebskiego jak tamten wtedy, czterdzieści lat temu. Zrobiło się jasno jak na finale „Tańca z Gwiazdami” i tylko dzięki przytomności umysłu nasz bohater znowu nie stał się ofiarą swego prześladowcy.
– O żesz ty! Już ja cię potraktuję!
W adrenalinowym szale komisarz rzucił się do szafki nocnej, wyjął swego glocka i zaczął strzelać w kierunku nieproszonego gościa, który miotał się po ścianach, meblach i suficie. Wystrzelawszy cały magazynek, Ivo wskoczył pod łóżko, a piorun, jak zbłąkana, wielka, świecąca osa sam znalazł drogę do okna i wrócił, skąd przyleciał. Łebski, wyczerpany, rzucił się na łóżko i zasnął kamiennym snem.
Przebudzenie następnego dnia nie należało do przyjemnych. Hrabina de Szumiejska miała dwie kule w plecach. Na Cichej ostatni raz policja interweniowała dwadzieścia sześć lat temu, gdy ktoś napisał na dębie „Jaruzelski, nie szalej”. Stąd też na ulicy zrobiło się głośno i tłoczno. Sąsiedzi mówili, że ten Antoś od początku wydawał się dziwny, że samotnik i malarz, a więc można się było spodziewać, że zabije hrabinę. Jednak to komisarza Ivo Łebskiego wyprowadzono z pensjonatu w kajdankach. Znowu robiono mu zdjęcia.
Antoś stał odrętwiały w progu domu i patrzył za odjeżdżającymi radiowozami. Chwilę wcześniej Łebski, przechodząc przez salon, zatrzymał eskortę i podszedł do szachownicy, gdzie ktoś wykonał drugi ruch białymi. Postawił czarnego konia przed rzędem swoich pionów i powiedział:
– No, teraz możecie mnie brać.
W znanym pokoju na komendzie czekał na niego Nawała. Nie ukrywał zadowolenia. Z raportu wynikało, że hrabinę zabito z broni, którą miał Łebski. Na dodatek on sam nie mógł się wiarygodnie wytłumaczyć, co zrobił z jednym, pełnym magazynkiem. Bardziej obciążających dowodów nie trzeba było szukać.
– No i co panie komisarzu? Pójdziemy siedzieć.
– My? Żadna to przyjemność dla mnie. Rozumiem, że dla pana.
– Tylko bez żartów. Za chwilę będzie tu prokurator. Bardzo nie lubi policjantów łamiących przepisy. Usłyszy pan zarzuty użycia służbowej broni i zabójstwa. Powinno wystarczyć na jakieś 15 lat.
Łebski nie słuchał. Perspektywa więzienia jeszcze dla niego nie istniała. Myśli zaprzątał mu drobny szczegół. Skoro zabił hrabinę w środku nocy, kto ruszył się jej pionem? Antoś? Albo ona sama musiała zejść na dół jeszcze przed burzą. Ale ruch na szachownicy wyglądał na świeży. Przecież intuicja nigdy go nie zawiodła. No i znał się na tym, grał w szachy od dziecka. Może to któryś z policjantów zabawiał się figurami? „Ruch wykonał morderca!” – wpadło mu do głowy. I wiedział, że się nie myli.
– Co pan ma na swoje usprawiedliwienie?
– Trudne dzieciństwo. Taka linia obrony wydaje się najlepsza. Mam prawo do jednego telefonu. Albo trzech sms-ów.
Nawała parsknął śmiechem i oznajmił, że takie kwestie zdarzają się tylko w filmach, a później, że teraz on zajmie się konsultacją na planie „Zbójców”.
– To Dyjma się znalazł?
– Nic mi nie wiadomo o tym, że się zgubił. – Nawała miał zdziwioną minę.
– To dobrze, że znowu kręcą.
Tak, już kręcili, ale szło jak po Gruzie, bo przecież od czasów „Czterdziestolatka” nie powstał w Polsce żaden dobry serial. Teraz też się na to nie zanosiło. Dyjma był ciągle nieobecny, więc jego miejsce zajął drugi, anonimowy reżyser, a ten, po wielkiej awanturze, którą urządziła Fajfusówna, szybko zrezygnował. Usłyszał wiele gorzkich słów o sobie, ale koronnym argumentem było to, że ją może reżyserować tylko Dyjma. Producent rwał włosy z głowy i błagał Rozmaryna, kiedy ten wreszcie raczył pojawić się na planie, żeby wpłynął na swoją narzeczoną.
Aktor z zadowoleniem przejrzał najnowszy „Super Express”, jako obowiązkową prasówkę w branży, dopił kawę, przeszedł przez plac z dekoracjami i zapukał do przyczepy Adeli.
– Wyjdź, a pokażę ci, co ten twój glina nawywijał. Zabił staruszkę!
Adela natychmiast otworzyła drzwi i z niedowierzaniem przeczytała artykuł. Potem zmięła gazetę i rzuciła ją Rozmiemu w twarz. Niezrażony wrócił do baru z zadowoloną miną.
– Już wie. Przez godzinę będzie obrażona, za dwie każe sobie podać jogurt truskawkowo-malinowy z wódką, za trzy jej przejdzie, a potem zacznie grać – zawyrokował Rozmaryn i tak też się stało.
Tym razem za kamerą stanął scenarzysta Wielgus, najbardziej obeznany z wizjami artystycznymi Dyjmy. Producent odetchnął, wszystko znowu ruszyło.
– Kamera, akcja!
Z pędzącego samochodu wyskoczył kaskader. Sztuczny kurz wypełnił kadr i po chwili z obłoków wyszedł Rozmaryn, a za nim, w oddali, wybuch wstrząsnął tą filmową krainą, oznaczając, że auto rozbiło się o skały.
– Stać, stać! Co to ma znaczyć? On jest uczesany jakby szedł do komunii! Przecież właśnie uratował się z katastrofy! Charakteryzatorka podbiegła do aktora, zmierzwiła mu fryzurę, wpięła kilka drutów w tył głowy i nałożyła lakier. Rozmarynowi przybyło jakieś 10 centymetrów i niezbyt mądry wyraz twarzy.
– Kamera akcja!
_Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki_