- W empik go
Krahelska. Krahelskie - ebook
Krahelska. Krahelskie - ebook
Krahelska. Krahelskie. Halina, Wanda, Krystyna. Trzy kobiety, jedno nazwisko, zbliżone lata aktywności, ta sama klasa społeczna. Często je mylono, dopisywano im nieistniejące pseudonimy, litery w nazwisku, przypisywano nie ich intencje, mieszano szczegóły biografii, jeden życiorys rozpisywano na trzy albo – częściej – trzy zlepiano w jeden. Tylko jak to opowiedzieć? – zastanawia się Olga Gitkiewicz.
Halina Krahelska, legendarna inspektorka pracy, działaczka społeczna i komunistka. Kwestionowała każdy system, a na obiad podawała pogadankę o zatrudnianiu dzieci w łódzkich fabrykach włókienniczych, choć przecież gotowała podobno znakomicie, goście chwalili zwłaszcza jej pieczyste, i piekła mazurki. Nikomu się nie kłaniała.
Wanda Krahelska, zamachowczyni z dobrego domu, stała na balkonie w peruce, gdy ulicą jechał powóz carskiego namiestnika.
Krystyna Krahelska użyczyła twarzy i ciała pomnikowi warszawskiej Syrenki i jak syrena była dzielna i jasna, a żaden dom nie był jej domem.
Klisze, klisze. Więc jak to opowiedzieć? Może usunąć nietrafione epitety, spróbować znaleźć nowe, poddać się, spróbować raz jeszcze. Starać się o obiektywizm i dystans, a potem jednak oceniać. Przykładać współczesną miarę do niewspółczesnych zamiarów, bez pozwolenia czytać cudze listy, rewidować pamięć, tropić błędy, popełniać własne, wpadać w pułapki, gubić się w ślepych zaułkach pomylonych życiorysów, opowiadać.
To jest książka o Halinie Krahelskiej i innych kobietach z rodziny Krahelskich. To jest książka o kliszach. Niektóre są prześwietlone.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66778-24-5 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Virginia Woolf
Historia nie jest zamkniętą kapsułą, pisze się ją wciąż na nowo. Przeszłości bowiem nie ma. Jej ślady zostają w pamięci, a potem już tylko w opisie. Każdy kolejny jest nową wizją, możemy wśród nich wybierać.
Błażej Brzostek
Nie każdą śmierć dziś można wiecznością uśmierzyć.
Bolesław LeśmianSkoro wyszli, musieli wrócić. Przez przeorane żelazem pola, przez zamarzniętą rzekę, przez prowizoryczne mosty, rozkopane drogi, wertepy i zapadliska schodzili się do miasta. Myśleli przecież, że to ciągle jest miasto. Stawali na brzegu i chwilę trwało, nim znajdowali punkt zaczepienia dla oczu: ponad okopem, między zwojami drutu kolczastego dostrzegali profil Syreny. Wtedy może zdawali sobie sprawę z tego, czyj śpiew ich tutaj przywoływał.
Poprawiali plecaki, tobołki, otulali się ciaśniej w palta i szli dalej. Szukali wzrokiem znajomych szyldów i elewacji, ale znajdowali tylko niebo, a pod tym niebem – góry usypane z szesnastu milionów ton gruzu. Skręcali w ulice znane na pamięć, lecz tam były jedynie powidoki albo widoki całkiem nowe. Świętokrzyską niemal zmiotło, Mazowiecka stała się wąwozem, Aleje Jerozolimskie na wysokości Brackiej zapadliskiem po wysadzonym tunelu kolei średnicowej, kilkaset metrów dalej majaczyło wspomnienie po moście Poniatowskiego.
Maria Dąbrowska wjechała do Warszawy od strony Ursusa, ciężarówką, z jedną ciężką torbą przewieszoną przez ramię. Podróż spod Łowicza wymagała kilku przesiadek i zajęła jej półtorej doby. Wysiadła przy Muzeum Narodowym mniej więcej wtedy, gdy w Jałcie Roosevelt, Churchill i Stalin zaczynali szkicować nową mapę Europy. W muzeum odebrała pisarską zapomogę w lubelskich złotówkach, nowym i jedynym legalnym środku płatniczym.
Schowała pieniądze i ruszyła w kierunku Polnej 40, do mieszkania, którego drzwi zamknęła za sobą 2 października 1944 roku. Zatrzymała się na wypalonej do piwnic Mokotowskiej przed kamienicą numer 48. W podwórku pochowano jej siostrę, ale dostępu do mogiły bronił napis: MINY. PRZEJŚCIA NIE MA. Poprawiła torbę i poszła dalej, do siebie.
Ulicami przejeżdżały wciąż nieliczne samochody, między gruzami ostrożnie stąpali saperzy wyposażeni w macki minerskie, a tam, gdzie zachował się jakiś słupek, fragment muru, futryny, bramy, bielały wiadomości od ludzi, którzy szukali bliskich.
Skręciła wreszcie w Polną. Po lewej rozciągało się Pole Mokotowskie, za nim ogródki działkowe, z altanek zwieszały się strąki przemarzniętej zeszłorocznej fasoli. Po zabudowie prawej strony ulicy zostały tylko wyszczerbione ściany. Jednak kamienica Dąbrowskiej przetrwała, rozminowano ją raptem przed tygodniem. A wszędzie tam, gdzie min już się pozbyto, choćby pomiędzy gruzami ocalały jedno pomieszczenie, piwnica, izba, komórka, już ktoś wstawiał kawałek szyby, dyktę, już można było mieszkać. Pod numerem czterdziestym też byli ludzie – w bramie powitał Dąbrowską dawny znajomy, dozorca Wyglądała. Miał złe i dobre wieści: mieszkanie pisarki zostało splądrowane, sufit częściowo się zapadł, na podłodze zalegał śnieg. Ale sąsiadka z piętra wyżej, która zjawiła się tuż po wyzwoleniu, w styczniu, jako tako już się urządziła w najmniej zniszczonym pokoju i przygarnęła Dąbrowską.
Pomału ściągali inni mieszkańcy domu, pukali do tych jednych drzwi i wszyscy byli zapraszani do środka. Za dnia jeździli na Pragę załatwiać formalności meldunkowe, szukali w ruinach wiadomości od bliskich, nocami padali obok siebie na materacach rozłożonych na podłodze.
Dąbrowska również jeździła na drugi brzeg Wisły, a popołudniami próbowała porządkować swoje mieszkanie. Wiele w nim nie pozostało, sporo cennych rzeczy sprzedała z pomocą Wandy Filipowiczowej w czasie wojny. Spoglądała przez okno, przy którym pracowała i przez które tyle lat patrzyła na ogródek – teraz stał się śmietnikiem i cmentarzem. W zieleńcach zrujnowanych sąsiednich kamienic widziała to samo: gruz, resztki mebli i po kilka, kilkanaście płytkich mogił. W podwórku domu numer 36 złożono na tymczasowy odpoczynek ludzi, których Dąbrowska kojarzyła i których śmierć w powstaniu odnotowała w dzienniku: syna dozorcy, młodego Wyglądałę, sklepikarza Błaszkiewicza, a bliżej płotu od strony Jaworzyńskiej – Halinkę Krahelską.
Już zaczęło się liczenie tych grobów. Pracownicy referatu ekshumacyjnego zarządu miejskiego szacowali, że w prowizorycznych mogiłach, w kanałach i pod gruzami może się znajdować około dwustu tysięcy zwłok. Jeszcze przykrywał je śnieg, jeszcze leżały pod cienką warstwą ziemi, ale ludzie, którzy zaczynali się urządzać w mieście, wiedzieli, że zaraz przyjdą roztopy. I że to miasto widmo jest zamieszkane nie przez duchy, tylko przez trupy.
*
W położonym na mokradłach Stalagu VI C Oberlangen topniały już śniegi, jednak woda wciąż zamarzała w kranach. Halinie Krahelskiej było zimno w nogi, gdy stawała na porannym apelu, żeby razem z koleżankami kolejno, barak za barakiem, złożyć meldunek.
Apele były codziennie. I zawsze opaski na ramionach, na czapkach orzełki, nawet jeśli wycięte z kawałka blachy. Niezależnie od pogody dziewczyny i kobiety z Oberlangen zachowywały się jak wojsko, ponieważ były wojskiem. A to przecież nawet nie był obóz.
*
Pół tysiąca kilometrów na wschód, w przepełnionym Frauen-Konzentrationslager Ravensbrück, umęczone eksperymentami medycznymi króliki zbuntowały się przeciwko wyrokowi śmierci, a pozostałe polskie więźniarki do nich dołączyły. Najpierw wywołały zamieszki po apelu, potem ukrywały w swoich barakach okaleczone koleżanki, a obozowe straże nie były już w stanie się doliczyć, kogo brakuje.
Leżącej w szpitalnym rewirze Halinie Krahelskiej wciąż chciało się pić, wciąż miała dreszcze, wciąż budziły ją odległe detonacje. W czasie selekcji przyjaciółkom jakoś udawało się ją ukrywać. Jeszcze próbowała coś pisać, coś którejś dyktować. Było już wiadomo, że Niemcy przegrywają.
*
Maria Dąbrowska odwiedziła wszystkie urzędy, które odwiedzić musiała, i zamknęła drzwi swojego mieszkania przy Polnej. Trochę bez przekonania przyczepiła na nich kartkę z informacją dla nieproszonych gości. Była już doświadczona w zostawianiu na drzwiach komunikatów dla obcych, przelotnie zastanowiła się więc, czy ktoś, kto będzie chciał się u niej rozgościć, uszanuje fakt, że to ona miała tutaj nakaz kwaterunkowy.
Ostrożnie zeszła po nadwyrężonych schodach i ruszyła do Łowicza, gdzie czekali na nią bliscy.
Jeszcze tu wróci, jeszcze tu wrócę.HALINA
Jan Śleszyński, szanowany profesor matematyki na uniwersytecie odeskim, rachował doskonale. Po studiach w Berlinie i praktyce na odeskich uczelniach dorobił się piętrowego domu z ogródkiem i urządził sobie w nim mieszczański gabinet. Kiedy popołudniami siadywał przy biurku i pochylał się nad konspektami wykładów z logiki, przez uchylone okno wiatr przynosił słone powietrze od strony portu. Na tyłach domu jego żona Helena, wierząca i nade wszystko ceniąca spokój, instruowała służącego-dozorcę, jak układać kwiaty w wazonie.
Co dwa lata rodziły im się dzieci: najpierw w 1882 roku córka Janina, później syn Józef. Gdy w 1886 przyszła na świat kolejna dziewczynka, dali jej imiona Helena Halina Maria, a dla najmłodszego chłopca wybrali imię Wacław. Z czasem młodsza córka Śleszyńskich, może żeby trochę odróżnić się od matki, zaczęła przedstawiać się jako Halina.
Rodzina Śleszyńskich obracała się w kręgu polskich znajomych, wykładowców i zamożnych ziemian. W 1897 roku w czterystutysięcznej Odessie żyło ponad siedemnaście tysięcy Polaków. Spora ich część funkcjonowała w tak zwanej kolonii polskiej, do której „należał tylko ten, kto mógł zająć w niej odpowiednie miejsce” i kto miał odpowiednio wypchany portfel, bo z przynależnością do kolonii wiązało się bywanie, przyjmowanie gości, łożenie na cele charytatywne, a może nade wszystko – konieczność opanowania „różnych stopni uprzejmości, uśmiechu, różnych sposobów podawania ręki”. Podobne środowiska funkcjonowały w Kijowie, w Moskwie, w Petersburgu, ale Polonia odeska chyba najsilniej z nich wszystkich odwoływała się do tradycji szlacheckich.
W czerwcu 1906 roku, po kilku latach starań, otwarto w Odessie lokal kulturalno-oświatowy Ognisko. Zachodzili tam prawie wszyscy z elitarnej polskiej diaspory. Architekci, profesorowie i lekarze grywali w karty, wydawali bale, urządzali tańce, wieczorami deklamowali patriotyczne wiersze – kiedy się zjawiał jakiś student i zaczynał recytować Mickiewicza, mile widziane Sonety odeskie, przymykano oczy na jego powycierane ubranie.
Sporo mówiło się w Ognisku o „duchu polskości”, bo wypowiadane półgłosem słowa były dosyć bezpieczne, a duch mało uchwytny. Ale na wieczorkach recytatorskich najgłośniej klaskano tym wykonawcom, którzy deklamowali mniej wywrotowe utwory.
Większość w kolonii stanowili endecy, którzy chcieli po prostu dobrze żyć. Rozmawiali o wolności, lecz raczej w oderwaniu od spraw politycznych, aktualnych. Zresztą w Ognisku jedynie z rzadka pojawiał się ktoś, kto wspominał o sytuacji w kraju: o buncie łódzkim, o strajkach uczniów i uczennic z Kieleckiego, o powstaniu Republiki Zagłębiowskiej w Dąbrowie – słuchano go z życzliwym zainteresowaniem i zaraz przechodzono do kwestii istotniejszych: dokąd wyjechać na letnisko, kto z kim bierze ślub, jakie spektakle można zobaczyć w mieście.
Halina Śleszyńska chodziła do teatru i na wieczory patriotyczne, grywała w preferansa i w kierki, opanowała wszelkie sposoby podawania ręki i w zależności od sytuacji unosiła kąciki ust bardzo wyraźnie lub tylko symbolicznie.
Skończyła, jak na dziewczynę z porządnego inteligenckiego domu przystało, gimnazjum i wyższe kursy żeńskie, poznała kolegę brata, zakochała się, wzięła ślub, po zakończeniu pierwszej wojny światowej wyjechała z mężem do Polski. Zamieszkała w Warszawie, gdzie wiodła wygodne mieszczańskie życie, miała gosposię i pieska, chodziła do fryzjera i na kawę z przyjaciółkami. Jej rodzice mieszkali już wtedy w Krakowie, więc czasem ich tam odwiedzała.
Tak było, bo tak być powinno, bo tak właśnie być mogło. Ale było również całkiem inaczej.
Halina Śleszyńska chodziła do teatru i filharmonii, grywała w preferansa i w kierki, jednak potwornie ją to nudziło. Kiedy przysiadała w jednym z foteli w Ognisku, uśmiechała się pod nosem, słysząc, jak w imię patriotycznej walki ktoś deklamuje Mickiewicza. Obserwowała, jak we wszystkich wstępuje duch polskości, duch udomowiony i dobrze ubrany, żaden tam duch rewolucji.
Irytowały ją okrągłe endeckie rozmówki.
Od czasu do czasu w Ognisku pojawiał się jakiś wydalony z Królestwa student, co parę tygodni zaglądali też ludzie o radykalnych poglądach, związani z ruchem rewolucyjnym, jacyś pepeesowcy. Może nie było ich wielu, może mało kto ich w Ognisku słuchał z uwagą, ale Halina sponad talii kart patrzyła właśnie w ich stronę.
WANDA
W Mazurkach, Sawejkach, Hajnińcu i Naczy była Polska: grunty piaszczyste i mało urodzajne, pola kamieniste, a łąki podmokłe, bo Szczara nie trzymała się koryta. Przezorni ustawiali siano na rusztowaniach – w ten sposób mogli je przynajmniej częściowo uchronić przed zalaniem. Przy brzegu kołysały się duszohubki i bajdaki, a niewysokie domy stały wzdłuż adnoj ulicy.
Wiosna zaczynała się na Świętego Jerzego. Gdy kwietniowe niebo zaciągało się granatem, ludzie wychodzili przed domy, patrzyli ponad szczyty drzew i szeptali: budzie Święty Jurja hrymić. Na falujących płotach suszyły się powiązane w ósemki sznurki z lipowego łyka.
Niemal za każdym domem stały rządkami ule, a między gałęziami drzew – nie tylko tych w sadach, ale również w lesie – ustawiano barcie. Wysoko, jak najwyżej, żeby je ochronić przed niedźwiedziem.
Na tej adnoj ulicy ludzie spotykali się, żeby porozmawiać, naradzić się, coś ustalić. Spotykali się też na wygonie za wsią, tam wspólnie wypasali niewyrośnięte krowy, tam palili ogniska na kupałę, tam stały huśtawki, na których bujały się dziewczęta, czekając na wiosnę.
Da pasieju rożu pry darozi
Da na try zahony nawałoku
Da naszaja roża prydała sia
U adnu staronku zhlała sia
A tudeju jechau Jasieńka
Hetaż mój rodnyj bra-braaacieeejka...
– śpiewały.
Mieszkańcy okolicznych wsi nie mówili o sobie „Polacy”, mówili: tutejsi. Ewentualnie: Poleszucy. Posługiwali się językiem hybrydą, mieszaniną słów, które pożyczali z białoruskiego, ukraińskiego, polskiego, rosyjskiego. Brali te, które były im akurat przydatne i dobrze układały się na języku.
Za dorodnymi sosnami majaczyły zarysy dworów i większych folwarków. Mieszkańcy tych rozsianych wśród drzew majątków mówili po polsku, po pańsku. Spotykali się na polowaniach i przyjęciach, dzieciaki plątały się pod nogami dorosłych i słuchały, jak starsi wspominają powstania.
W jednym z takich folwarków, z tych nie najbardziej okazałych, mieszkał Aleksander Krahelski z żoną Jadwigą.
Co dwa lata rodziły im się dzieci. Trzy córki – Jadwiga, Maria i Wanda. I syn Jan. O powstaniu styczniowym ojciec opowiadał im z pamięci – poszedł do niego z bratem jako kilkunastoletni chłopak.
Opowiadał i opowiadał, a słowa padały na podatny grunt.
Dzieci Krahelskich miały się uczyć, a przy tym pamiętać, kim są – to było oczywiste. Może nieco bardziej oczywiste w przypadku Jana, bo niezależnie od zaboru system edukacyjny zakładał odmienne cele kształcenia: chłopcy mieli zdobyć zawód, dziewczyny wiedzę podstawową.
Po upadku powstania styczniowego przyszła zmiana, która jak refren powracała potem co kilka dekad: po zesłaniach, po przymusowej emigracji części mężczyzn za granicę w domach pozostały osamotnione kobiety, które musiały utrzymać rodziny, a przecież wiedziały tylko, jak zajmować się gospodarstwem i dziećmi, jak szyć i podawać do stołu. Jednak kwestia kształcenia dziewcząt nie miała szansy należycie wybrzmieć, bo nie wszyscy mieli dla niej jednakowe zrozumienie. Publicyści na łamach prasy zastanawiali się, czy kobiety w ogóle są w stanie myśleć abstrakcyjnie i czy program rozszerzony jest odpowiedni dla ich umysłów.
Brakowało też szkół żeńskich, zwłaszcza państwowych. Te, które istniały, nie wzbudzały zaufania. Prywatne pensje dla dziewcząt były płatne, a zatem zastrzeżone dla córek zamożniejszych rodziców.
Car Aleksander II miał mocarstwowy imperatyw. Szastał rozporządzeniami, ukazami, ustawami, a kolejne jego decyzje wprowadzały też pewne regulacje dotyczące kształcenia dziewcząt – jedno z pięciu zarządzeń z sierpnia 1864 roku zostało poświęcone wadze kształcenia kobiet i żeńskim gimnazjom oraz progimnazjom rządowym. Miały działać podobnie jak gimnazja na terenie Rosji, co można by uznać za rozwiązanie progresywne, gdyby nie coraz bardziej wzmożona polityka rusyfikacyjna. Ukaz z 1866 roku wprowadził wykładanie w szkołach średnich Królestwa Polskiego zarówno historii Polski, jak i Rosji, geografii Królestwa Polskiego i Cesarstwa Rosyjskiego, a na naukę obu języków przewidziano tyle samo godzin. Historię i geografię uczniowie mieli co prawda poznawać po rosyjsku, ale pozostałe przedmioty po polsku. Już rok później zostało wprowadzone zarządzenie, zgodnie z którym wychowankowie gimnazjów i progimnazjów rządowych musieli mówić wyłącznie w języku rosyjskim, a do szkół mogli być przyjmowani jedynie ci, którzy wystarczająco płynnie nim się posługiwali. Teoretycznie dotyczyło to rozmów toczonych w budynkach szkolnych, jednak uczniowie byli inwigilowani również na stancjach i w czasie wolnym. Niebawem lekcje polskiego stały się nadobowiązkowe. Nauczyciele mogli mówić na zajęciach jedynie po rosyjsku, nawet jeśli objaśniali zawiłe zagadnienia z danego przedmiotu. Formalnie dotyczyło to szkół rządowych, szkolnictwo prywatne teoretycznie objęto tymi rozporządzeniami tylko w pewnym zakresie, choć i placówki niepubliczne były wizytowane, a ich przełożone otrzymywały instrukcje co do tego, kogo zwolnić, a kogo pozyskać do kadry. Dlatego w prywatnych szkołach rozwinął się system tajnego czy może raczej podwójnego nauczania: nauczyciele realizowali nakazaną prawem podstawę programową, a równocześnie wykładali w języku polskim.
Córki zamożnych ziemian uczyły się w domach pod okiem nauczycielek i guwernantek, czasem z siostrami, czasem z koleżankami z sąsiednich czy zaprzyjaźnionych majątków. Kiedy już przyswoiły wiedzę na poziomie podstawowym, wyjeżdżały na prywatne pensje, często do Warszawy. A te nierzadko były zakładane przez doświadczone w pracy w prywatnych majątkach nauczycielki.
Tak właśnie zaczynała Jadwiga Sikorska – była nauczycielką w domu ziemian Koskowskich w Chrzęsnem pod Warszawą, potem, od roku 1866, uczyła na pensji Pauliny Krakowowej. W 1874 uzyskała pozwolenie na prowadzenie własnej pensji z kursem rządowych progimnazjów żeńskich. Szkoła miała początkowo cztery klasy oraz klasę wstępną, a mieściła się w prywatnym mieszkaniu rodziców Sikorskiej przy Marszałkowskiej 153 na rogu Królewskiej, naprzeciw wejścia do ogrodu Saskiego.
W ciągu kolejnych lat Sikorska kilkakrotnie powiększała szkołę, adaptując sąsiednie lokale, zmieniała też program nauczania. W 1882 roku utworzyła klasę szóstą, w 1907 – siódmą, a ósmą – dopiero dziesięć lat później, w czasie wojny, co znaczy, że Wanda Krahelska skończyła sześć klas.
Musiała mieć około jedenastu lat, gdy wyjechała na pensję do Warszawy. Kształciła się tam również jej siostra Maria. U Sikorskiej przeważały panienki z mieszczańskich inteligenckich domów. Dziewczęta z Kresów stanowiły wśród uczennic sporą grupę, bo wiadomo było, że u panny Jadwigi można znakomicie opanować algebrę, botanikę i geografię, ale i odebrać staranne polskie wychowanie.
Jadwiga Sikorska nie tolerowała żadnych ekstrawagancji, wyróżników w postaci ozdób czy modnych fryzur, podobno dlatego, że nieodpłatnie przyjmowała na nauki także dziewczynki niezamożne i nie życzyła sobie podkreślania różnic klasowych.
„Rodzice powierzający swe córki Jadwidze Sikorskiej wiedzieli, że nikt im tam schlebiać i dogadzać nie będzie, że nie uzyskają dla swych pieszczoszek żadnych przywilejów, lecz będą się musieli pogodzić z prawami i przepisami istniejącemi dla wszystkich i nie znoszącemi wyjątków. Nauka, praca, obowiązek stoją na pierwszym planie, wesołość, zabawa, uciechy pozostawia się na chwile wolne i zdaje się na osobistą inicjatywę samych dziewczynek”, zapisała jedna z absolwentek w pamiątkowej publikacji poświęconej szkole – zachowuję ówczesną pisownię we wszystkich cytatach, koryguję jedynie oczywiste błędy. Sikorska zresztą stawiała sobie podobne wymagania co swoim uczennicom. Latami ubierała się w jednakowe szare sukienki, włosy czesała w gładki kok, unikała biżuterii. Nie stosowała kar, a przynajmniej tak zwykła mawiać, wierzyła raczej w naturalne konsekwencje niewłaściwych zachowań i kształtującą charakter moc wyrzutów sumienia. Uczennice, którym chciała przemówić do rozsądku, zapraszała do siebie na słynną zieloną kanapę, spoglądała im głęboko w oczy i tak zaczynała niewygodną rozmowę.
Kiedy Wanda Krahelska spacerowała z przyjaciółkami po ogrodzie Saskim, powtarzając rosyjskie przypadki, jej brat uczył się w szkole w Libawie (dziś to Lipawa w Kurlandii na Łotwie), później przeniósł się do Mińska, tam w 1901 roku uzyskał świadectwo dojrzałości. Trochę działał w szkolnych kołach niepodległościowych, a że wolał uniknąć zainteresowania ochrany, wyjechał do Czech, żeby tam zdobyć dyplom i zawód.
Dziewczętom, nawet tym z dobrze sytuowanych i ustosunkowanych rodzin, żeńskie szkoły średnie na przełomie XIX i XX wieku nie otwierały perspektyw podjęcia studiów wyższych ani wykonywania pracy w żadnym konkretnym zawodzie. Program nauczania był ograniczony, co przesądzało o nieprzygotowaniu dziewcząt do studiów, musiały samodzielnie uzupełniać wiedzę, zwłaszcza z zakresu języków starożytnych i nauk ścisłych. W Królestwie Polskim mogły uzyskać maturę tylko eksternistycznie: do roku 1905 w rosyjskim gimnazjum męskim, a potem przed urzędową komisją egzaminacyjną warszawskiego okręgu szkolnego. Mogłoby się wydawać, że w zaborze austriackim było może trochę bardziej progresywnie: pierwsze trzy studentki – Jadwiga Sikorska (spokrewniona z właścicielką warszawskiej pensji), Stanisława Dowgiałłówna i Janina Kosmowska – przekroczyły progi Uniwersytetu Jagiellońskiego w roku 1894, choć jedynie jako wolne słuchaczki, były więc pozbawione szans na dyplom. Musiały też wcześniej uzyskać zgodę każdego z wykładowców i co semestr przedłużać pozwolenie na uczęszczanie na wykłady.
Wanda Krahelska miała siedemnaście lat, gdy odebrała świadectwo, spakowała swoje rzeczy i pożegnała się z przyjaciółkami z pensji. Wróciła do rodzinnego majątku w Sawejkach z głową nabitą przykazaniami, które jej wpojono w szkole, „by broń Boże nie być zerem, więc pasożytem żyjącym kosztem drugich, każda w ciągu lat szkolnych przyswajała sobie jako drugą naturę nawyknienie do pracy i poszanowanie obowiązku”. Prowadziła gospodarstwo i podobnie jak inne wykształcone dziewczęta z sąsiednich folwarków uczyła wiejskie dzieci języka polskiego, żeby się jakoś światu przysłużyć, a nie pasożytować jak ta huba. Jednak Sawejki w roku 1904 były już dla niej trochę za małe. Marzyła o studiach artystycznych, przywykła do życia w dużym mieście i regularnie jeździła do Warszawy, gdzie, jak pisał Piłsudski, PPS miał już „dyktaturę moralną nad całym społeczeństwem”, pewnie dlatego, że program partii „oddziaływał zarówno na myśl, jak i na uczucie”. Wanda jeszcze nie wstąpiła do partii, znała już jednak ludzi z nią związanych, czytała socjalistyczne broszury i dyskutowała z siostrą Jadwigą i ojcem o tym, co słychać w stolicy.
Huk bomb rozlegał się wówczas coraz częściej.
Józef Piłsudski i Tytus Filipowicz pojechali do Japonii negocjować w sprawie sytuacji Polaków uczestniczących w wojnie japońsko-rosyjskiej, z odrazą patrzyli na sushi i rozmawiali o tym, że PPS potrzebuje nie tylko dyplomacji, ale także rewolty. Najbliżsi towarzysze Piłsudskiego już doskonale wiedzieli, że słowo i druk to potencjał, że umiejętność wyprowadzania ludzi na ulice to siła, jednocześnie docierało do nich coraz wyraźniej, że tym ludziom potrzebna jest zdecydowana obrona.
Z myślą, że trzeba na carską przemoc odpowiadać przemocą, na początku roku 1905 powstała Organizacja Bojowa PPS, ale bojowcy dopiero się uczyli bezpośrednich akcji na ulicach. Tamte pierwsze wystąpienia były przede wszystkim odwetowe, nie stanowiły części długofalowego planu odzyskania niepodległości. Piłsudski wspominał po latach, że ramy działania tworzyli na bieżąco, od pozostałych członków partii różnili się wyłącznie nazwą, w żadnym razie wyszkoleniem czy przygotowaniem. Za broń służyły im laski, jeszcze nie dojrzeli do sięgania po kamienie, a co dopiero rewolwery. Na razie kombinowali, jak formować się w piątki bojowe, uczyli się odróżniać od innych członków partii, naciskać spust, celować do ludzi – nawet jeśli ci ludzie byli carskimi urzędnikami, niejednemu bojowcowi drżała dłoń uzbrojona w brauning.
Zdarzali się jednak bojowcy śmielsi i bardziej brawurowi od innych.
Tomasz Arciszewski zorganizował serię odwetowych zamachów na carskich urzędników.
Józef Montwiłł-Mirecki, chcąc uciec żandarmom po jednym z partyjnych zebrań, przedostał się na dach budynku przy Mokotowskiej i sypał kulami na lewo i prawo, aż wreszcie, gdy zabrakło mu amunicji, postanowił ze sobą skończyć jednym celnym strzałem – lecz chybił. Ranny Montwiłł został pojmany, ale wtedy jeszcze udało mu się uniknąć śmierci, stracono go dwa lata później, po kolejnym aresztowaniu.
Jednak najbardziej znany był Stefan Okrzeja, który wiele razy uciekał kozakom. W czasie zamachu na oberpolicmajstra Karla Nolkena Okrzeja niefortunnie rzucił bombę w taki sposób, że zrobił krzywdę tylko sobie. Ogłuszony zabłądził i wpadł na patrol policyjny. Jednego z mundurowych zastrzelił, ale dostał się w ręce kilku innych, którzy go skatowali i przewieźli do Cytadeli. 13 czerwca 1905 roku Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie oskarżył Okrzeję o próbę obalenia panującego w państwie rosyjskim porządku, o przeprowadzenie zamachu bombowego i o zabicie rewirowego Czepielewicza.
Matka Okrzei poprosiła o obronę znanego adwokata Stanisława Patka, doświadczonego w wyciąganiu pepeesowców z więzienia. Tym razem wiele nie pomógł, a prośba sądu o to, by złagodzić chłopakowi wyrok śmierci i zamienić go na dwadzieścia pięć lat katorgi, została przez urzędującego generała-gubernatora Konstantina Maksimowicza odrzucona. Maksimowicz zresztą podpisał tyle wyroków śmierci, że zaczął się obawiać o swoje życie. Uciekł z Warszawy do twierdzy Modlin, a jego miejsce zajął Gieorgij Skałon.
21 lipca o świcie Stefan Okrzeja ruszył drogą wydeptaną przez tysiące skazańców. Drzewa rzucały cień, od murów ciągnęło chłodem, może trawa łaskotała go w kostki, gdy stanął między dwoma drewnianymi słupami.
Do końca chciał być sprawczy. Podobno poprosił, by mógł samodzielnie założyć sobie pętlę na szyję, i zanim się zacisnęła, krzyknął: „Precz z caratem!” – chociaż i bez tego stałby się ikoną.
Po jego śmierci rozmaite towarzystwa robotnicze kolportowały specjalne karty pamiątkowe z wizerunkiem pierwszego tak znanego męczennika rewolucji, a PPS zorganizowała serię manifestacji ulicznych. Dziewczęta wzdychały do wielkookiego bojowca, który już nigdy żadnej z nich nie mógł pocałować, chłopcy chcieli jak on rzucać bomby na oślep.
Stefan Okrzeja był rówieśnikiem Wandy Krahelskiej i jego śmierć była dla niej doświadczeniem formacyjnym.
W pierwszych dniach listopada, trzy miesiące po egzekucji Okrzei, na ulice Warszawy wyszły tysiące ludzi. To mogło być święto zaufania, bo car Mikołaj II właśnie wydał manifest, w którym obiecał poddanym wolne wybory do Dumy oraz liczne prawa i wolności, w tym wolność sumienia i zgromadzeń, tylko właściwie kto w Królestwie miałby mu ufać po stu latach zaboru.
Ludzie wdzierali się do aresztów, domagając się tej zapowiadanej wolności: chcieli uwolnienia działaczy robotniczych, wychodzili na ulice z kamienic i fabryk i przejmowali ulice. Szli ramię w ramię przez zamgloną, wilgotną Warszawę, a od ścian budynków odbijał się ich śpiew:
Krew naszą długo leją katy,
Wciąż płyną ludu gorzkie łzy,
Nadejdzie jednak dzień zapłaty,
Sędziami będziem wtedy my!
Sędziami będziem wtedy my!
7 listopada Centralny Komitet Robotniczy PPS wydał odezwę zaczynającą się od słów: TOWARZYSZE ROBOTNICY! „To, co się dzieje obecnie w Warszawie, te pierwsze silne i żywe wystąpienia ludu, który długą, ciężką i ofiarną walką zdobył sobie, wziął sobie wolność ruchu i życia – oszołomiły feldfeblowski umysł generała Skałona. Jak to, powiada, car łaskawie wam podarował wolność – a cóż wy robicie? Oto zbieracie się, gdzie chcecie, i mówicie, co wam się podoba. To nie wolność! To anarchja! Ja to mówię wam, ja feldfebel Skałon, który dobrze się znam na tem, co to jest prawdziwa wolność. Z podarowanej wam łaskawie wolności możecie korzystać tylko tak, jak ja wam każę: zbierać się tylko tam, gdzie ja wam pozwolę, tylko w zamkniętych lokalach, a mówić wam wolno tylko po to, żeby chwalić cara za jego dobrodziejstwa. Jeżeli zbierzecie się gdzie indziej – będę do was strzelał. Jeżeli zamiast chwalić rządy carskie, będziecie je krytykowali i zwalczali – będę też strzelał”.
Odezwa została wydrukowana w piętnastu tysiącach egzemplarzy, a CKR PPS zaznaczał w niej, że wolności nikt Polakom nie podarował, tylko musiały ją zdobywać całe pokolenia bojowników. Kończyła się hasłami: „Precz z caratem! Precz z siepaczami carskiemi! Niech żyje wolność! Niech żyje rewolucja!”.
Zew wolności i rewolucyjna gorączka przerosły cara, 10 listopada wprowadził na terenie Królestwa Polskiego – zresztą na wniosek Skałona – stan wojenny.
„W pamiętne dni listopadowe r. 1905 ulicami temi posuwał się olbrzymi pochód manifestacyjny. Patrzyłam wraz z koleżankami z okien 3-go piętra na morze głów, las sztandarów, chorągwi, transparentów, rzucałam w tłum, śpiewający hymn polski, blade kwiaty jesienne, lecz przyznać się muszę, że nie rozumiałam, czego żąda ta olbrzymia, wzburzona fala ludzka, czego wyrazem jest ten pochód, który wywierał wstrząsające, a zarazem smutne wrażenie”, zanotowała we wspomnieniach jedna z wychowanek pensji Sikorskiej, Jadwiga z Jacobsonów Skrodzka.
Dziewczęta ze szkoły Jadwigi Sikorskiej oglądały protesty z okien szkoły. Wanda stała w tłumie demonstrantów.
Jej brat w 1906 roku rozpoczął naukę na Politechnice Praskiej, najstarszej uczelni technicznej w Europie. W uczelnianych dokumentach można odnaleźć wpisy z lat 1906 i 1907 dotyczące Jana Krahelskiego, nie zachowało się jednak świadectwo ukończenia studiów. Brat Wandy deklarował się jako katolik narodowości polskiej, mieszkał najpierw na Sokolskiej 22, a później na Mánesovej 38, skąd na zajęcia mógł chodzić spacerem.
Na przełomie wieków Politechnika Praska kształciła rocznie około czterystu studentów, od 1905 roku przyjmowała także uczniów spoza Czech. W roczniku 1906/1907 studentów było już dwa tysiące czterystu siedemdziesięciu, stu trzydziestu siedmiu pochodziło z terenów Rosji, a siedemdziesięciu zadeklarowało wierność językowi polskiemu. Sprawdził to dla mnie Lukáš Haberland z archiwum w Pradze i zasugerował, że w tamtych latach przyjazd studenta z rosyjskiej części Polski mógł być formą protestu przeciwko polityce rusyfikacyjnej Politechniki Warszawskiej.
Wanda Krahelska wybrała inny rodzaj protestu.
W 1905 roku wstąpiła do PPS i jak wiele kobiet i dziewcząt została dromaderką. Na początku przenosiła ulotki, przemycała papiery, szmuglowała broń i przygotowywała materiały dla socjalistów z Białorusi. Odbijała je w rodzinnym majątku na zwykłej ręcznej drukarence, czcionki wciąż się gdzieś gubiły. Poznała kilku bojowców i zorientowała się, na czym polegają ich działania, chodziła na partyjne narady i zastanawiała się, czy akcje ekspropriacyjne drużyny Piłsudskiego są etycznie do zaakceptowania. Bo i propaganda, i marsze, i nawet zamachy wydawały się jej uzasadnione, ale przeciwko napadaniu na rządowe kasy i przejmowaniu pieniędzy przez partię trochę się buntowała. Przeoczyła chyba, że propaganda i zamachy kosztują.