Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Kraina jednej szansy - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
27 sierpnia 2025
47,90
4790 pkt
punktów Virtualo

Kraina jednej szansy - ebook

Obywatele Korei Południowej należą do najlepiej wyedukowanych na świecie. „Do jakiej szkoły chodziłeś?” – to jedno z pierwszych pytań, które pada tam podczas spotkań na stopie prywatnej czy zawodowej. Odpowiedź pozwala umiejscowić rozmówcę w hierarchii społecznej. Ukończenie dobrego uniwersytetu wpływa nie tylko na rozwój kariery, ale także szanse matrymonialne. To sposób na lepsze życie i gwarancja szacunku.

Koreańscy rodzice przeznaczają ogromne sumy na naukę dzieci, a te mają w zasadzie cały dzień wypełniony zajęciami. Edukacja zapewniana przez państwo nie wystarczy, by wyprzedzić innych w wycieńczającym maratonie egzaminów. Dlatego prawie wszyscy uczniowie po lekcjach uczęszczają na korepetycje. I choć osiągane przez nich rezultaty stanowią dla wielu krajów niedościgniony wzór, psychiczne koszty, które ponoszą dzieci oraz całe rodziny, są ogromne.

Anna Sawińska stara się przeanalizować przyczyny i skutki tej gorączki edukacyjnej.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8396-189-7
Rozmiar pliku: 890 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DWIE, TRZY GODZINY NA DOBĘ

Rok 2002, tuż przed wylotem do Korei Południowej. Prezes Samsung Electronics w Polsce zaprasza mnie oraz Dorotę, drugą beneficjentkę Globalnego Programu Stypendialnego Samsunga (Samsung Global Scholarship Program, GSP), na krótkie spotkanie. Pracownik Samsunga, Koreańczyk, wprowadza nas do przestronnego gabinetu, po czym kłaniając się w pas – ucieka. Prezes spogląda na nas spod okularów, ale nie przestaje stukać w klawiaturę. Siedzimy w ciszy, bez ruchu, wymieniając ukradkowe uśmiechy. Zmuszamy się, żeby patrzeć gdziekolwiek indziej, byle nie na siebie. W końcu prezes odchrząkuje, odsuwa się energicznie od stołu i pyta, czy jesteśmy gotowe do wylotu. Przez chwilę wsłuchuje się w nasze wymyślone naprędce odpowiedzi, po czym zniecierpliwiony macha ręką i uściśla: „Czy jesteście gotowe spać dwie, trzy godziny na dobę?”. Widząc nasze okrągłe ze zdumienia oczy, wyjaśnia: „Tak będzie, jeśli chcecie nadążyć za koreańskimi studentami”.

Rozmowa ta miała miejsce ponad dwadzieścia lat temu. Ukończyłam właśnie studia w Warszawie, polski rynek pracy zaczynał przyspieszać, kariera, kredyty na mieszkanie i samochód – wszystko stało otworem. Ja jednak wyjeżdżałam na przynajmniej cztery lata do Korei Południowej. Plan zakładał dwa dodatkowe lata studiów na Uniwersytecie Korei (Korea University) oraz kolejne dwa spędzone na pracy w głównej siedzibie Samsunga. Lot do Korei, wtedy jeszcze przez Frankfurt, miał być moim pierwszym lotem w życiu.

W tamtym czasie Korea Południowa kojarzyła się mi jedynie z wojną koreańską, bezprecedensowym rozwojem gospodarczym, kryzysem azjatyckim i specyficznym sąsiadem na północy. Mało kto słyszał jeszcze o K-popie, koreańskich operach mydlanych, kosmetykach czy nawet kimchi. Przygotowując prezentację na któryś z etapów konkursu o stypendium, słowo „_kamsahamnida_” („dziękuję”) musiałam namalować myszką, ponieważ pakiet językowy koreańskiego alfabetu nie był jeszcze dostępny w moim oprogramowaniu. Nikt oprócz pasjonatów oraz nielicznych, którzy mieli środki, żeby odwiedzić Koreę, nie wiedział, jak się w tym kraju naprawdę żyje. W powszechnej świadomości Korea stanowiła w sensie kulturowym białą plamę na mapie.

Koreę znałam ze studiów, ale też z opowieści Suyeong, którą spotkałam rok wcześniej na Erasmusie we Francji. Opowiadała mi o chłopaku, z którym była wiele lat, a którego nie zaakceptowała jej matka, o samotnym dzieciństwie wypełnionym ślęczeniem nad książkami, o odmiennej od wszystkiego, co znałam, kulturze. Wiele wieczorów spędziłam na odtwarzaniu anegdot, którymi się ze mną dzieliła, na próbach zrozumienia i interpretacji jej zachowania, na objęciu umysłem i wyczuciu całej tej inności. Jej osoba i historie zafascynowały mnie chyba bardziej niż Francja, w której zamierzałam przecież kiedyś zamieszkać.

W kuchni Suyeong trzymała suszone glony, olej i ziarenka sezamowe, przezroczyste makarony, czerwone pasty i wiele innych nieznanych mi specjałów kuchni koreańskiej. Najbardziej zaintrygował mnie jednak ryżowar, z którego trzy razy dziennie z nabożeństwem wykładała kleisty parujący ryż. Obiecała, że sprezentuje mi podobny, jeżeli kiedykolwiek zamieszkam w Korei. To był żart, który rozbawił nas swoją niedorzecznością. Jednak już rok później jako jedyna w koreańskim akademiku mogłam się objadać świeżo przygotowanym ryżem. Ricecooker też mnie do Korei przywiódł w bardziej bezpośredni sposób – mój plan wprowadzenia go na rynek europejski przypadł do gustu organizatorom stypendium.

Suyeong była bardzo pilną i sumienną studentką. Nauka zawsze stała u niej na pierwszym miejscu. Dopiero gdy wszystko miała zapięte na ostatni guzik, udawało mi się z nią porozmawiać albo namówić ją na wspólne wyjście. Podczas zajęć siedziała jednak zawsze cicho, a wywołana do odpowiedzi po francusku, mocno się czerwieniła, mimo że na co dzień sprawiała wrażenie osoby pewnej siebie. Nie znała tego języka na tyle dobrze, żeby swobodnie się w nim wypowiadać – surowa ocena własnych umiejętności wywoływała u niej duży stres. Inaczej było z angielskim. Pamiętam, że bardzo imponował mi jej idealny amerykański akcent, łatwość, z jaką porozumiewała się w tym języku. Wytłumaczyła mi, że wiele lat spędziła w Stanach Zjednoczonych i że jej umiejętności raczej nie są w Korei na porządku dziennym. Rodzice wysłali ją też na rok do Francji, żeby obyła się z kulturą europejską i nauczyła kolejnego języka, co również nie było powszechną w Korei praktyką. Co więc nią było? „Nauka od rana do nocy, żeby jak najlepiej zdać koreańską maturę. Potem to już z górki, tylko nauka i znalezienie pracy. Najlepiej w korporacji” – stwierdziła. Konstatację tę puściłam mimo uszu, uznając ją za lekką przesadę. Nauka wypełniająca większość wolnego czasu nie była dla mnie przecież niczym zaskakującym.

Według niektórych źródeł¹ koreańskie dzieci spędzają ponad szesnaście godzin dziennie w szkole i w prywatnych instytucjach edukacyjnych, zwanych hagwonami. Ankieta przeprowadzona w 2020 roku przez Krajowy Instytut Polityki Młodzieżowej (National Youth Policy Institute)² wykazała, że uczniowie szkół średnich śpią średnio sześć godzin i trzy minuty na dobę. Odsetek ten dla ogółu uczniów wyniósł siedem godzin i osiemnaście minut, przy średniej Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (Organisation for Economic Co-operation and Development, OECD) na poziomie ośmiu godzin i dwudziestu dwóch minut. Z bezpośrednich relacji³ można się jednak dowiedzieć, że licealiści potrafią spać nawet trzy, cztery godziny na dobę. Ponad pięćdziesiąt pięć procent badanych uczniów przyznało też, że doświadczyło całkowitego braku snu, głównie (prawie sześćdziesiąt trzy procent respondentów) z powodu obowiązków szkolnych. Te same badania pokazują, że koreańscy uczniowie w ciągu tygodnia przeznaczają średnio tylko niewiele ponad dwie i pół godziny na aktywność fizyczną⁴.

Czas poświęcony na edukację przynosi wymierne efekty. Korea od lat plasuje się w czołówce krajów osiągających najlepsze wyniki w Programie Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów (Programme for International Student Assessment, PISA)⁵, największym na świecie badaniu umiejętności piętnastolatków organizowanym przez OECD⁶. Testy mierzą kluczowe umiejętności potrzebne w codziennym życiu: rozumienie czytania, zdolności matematyczne i naukowe wraz z ich praktycznym zastosowaniem. W ostatniej edycji z roku 2022 koreańscy uczniowie zajęli piąte miejsce spośród osiemdziesięciu jeden badanych narodowości, wyprzedzając Polaków o siedem miejsc.

Koreańczycy znacznie przewyższają średnią OECD we wszystkich badanych dziedzinach. Wyróżniają się zarówno w matematyce, w czytaniu, jak i w naukach przyrodniczych. Uczniowie potrafią nie tylko modelować i rozwiązywać praktyczne problemy, ale także stosować swoją wiedzę w złożonych sytuacjach. W czytaniu wykazują umiejętność analizy i krytycznego myślenia, a w naukach przyrodniczych twórczo wykorzystują zdobytą wiedzę w różnorodnych, w tym zupełnie dla siebie nowych, okolicznościach⁷. Te wyniki mogą sugerować, że koreański system edukacji nie tylko uczy, ale także rozwija umiejętności krytycznego spojrzenia na rzeczywistość, które przygotowują uczniów do wyzwań współczesnego świata.

W roku 2022 badanie PISA skupiło się głównie na matematyce, podczas gdy pozostałe przedmioty ścisłe i czytanie miały charakter drugorzędny. Po raz pierwszy podjęto jednak próbę oceny kreatywnego myślenia, wiedzy o finansach oraz gotowości nastolatków do uczenia się przez całe życie. Korea uczestniczyła jedynie w badaniu kreatywności, ale jej uczniowie również na tym polu osiągnęli imponujące wyniki⁸. Młodzi Koreańczycy zajęli drugie miejsce pośród krajów OECD, ustępując jedynie Singapurowi. Aż dziewięćdziesiąt procent z nich wyróżniło się zdolnością generowania innowacyjnych pomysłów i rozwiązywania zadań w różnych kontekstach, szczególnie w naukach ścisłych. Choć nieco słabiej wypadli w komunikacji i w rozwiązywaniu problemów społecznych, ich wyniki nadal należały do najwyższych na świecie.

Mimo godnych pozazdroszczenia wyników nastoletnich mieszkańców Korei najlepsze koreańskie uniwersytety do tej pory nie radzą sobie jednak w międzynarodowych rankingach tak dobrze, jak można by się było tego spodziewać, czy jak chcieliby tego ambitni koreańscy decydenci. Różnego rodzaju inicjatywy wdrażane już od lat dziewięćdziesiątych mają na celu zwiększenie liczby badań oraz międzynarodowej konkurencyjności koreańskich uczelni, a przez to wywindowanie ich w światowej klasyfikacji. Dla przykładu koreański rząd sponsoruje pobyt międzynarodowych badaczy w Korei⁹ oraz wspomaga współpracę pomiędzy przemysłem i uniwersytetami¹⁰. Obecnie Światowe Rankingi Uniwersyteckie publikowane przez organizację Quacquarelli Symonds (QS World University Rankings)¹¹ plasują koreańskie szkoły wyższe w pierwszej setce instytucji, które cieszą się najlepszą reputacją nie tylko w świecie akademii, ale też wśród pracodawców, mają największy wpływ na badania naukowe oraz charakteryzują się głęboką skalą umiędzynarodowienia. W najnowszej edycji z roku 2024 uwzględniono również dodatkowe czynniki, takie jak zrównoważony rozwój, wspieranie szans absolwentów na zatrudnienie oraz międzynarodową współpracę badawczą mającą na celu stawienie czoła największym wyzwaniom współczesnego świata. W rankingu tym Narodowy Uniwersytet w Seulu (Seoul National University, SNU) zajął miejsce czterdzieste pierwsze, Koreański Zaawansowany Instytut Nauki i Technologii (Korea Advanced Institute of Science and Technology, KAIST) miejsce pięćdziesiąte szóste, Uniwersytet Yonsei (Yonsei University) miejsce siedemdziesiąte szóste, a Uniwersytet Korei miejsce siedemdziesiąte dziewiąte. Najlepsza z polskich uczelni, Uniwersytet Warszawski, w tej samej klasyfikacji uplasowała się na miejscu dwieście sześćdziesiątym drugim, a Uniwersytet Jagielloński na trzysta czwartym.

Trudno nie zauważyć jednak, że powyższe rankingi nie do końca odzwierciedlają ich jakość w rozumieniu bardziej dla studentów praktycznym – na przykład stopnia, w jaki ich ukończenie wpływa na zatrudnialność.

– Rankingi szkół wyższych są bardzo specyficzne – mówi profesor Marcin Jacoby, kierownik Zakładu Studiów Azjatyckich na Uniwersytecie SWPS. – Wymyślili je Chińczycy: pierwszym takim rankingiem była tak zwana lista szanghajska. Chińczycy chcieli się dowiedzieć, z którymi uczelniami amerykańskimi mają rywalizować, od których się uczyć, a przede wszystkim, gdzie wysyłać swoich studentów. Pomysł na klasyfikację uniwersytetów opierał się na ocenie obszaru badawczego. Pod uwagę brano liczbę opublikowanych artykułów naukowych, ich wpływ na arenie międzynarodowej (czyli tak zwaną cytowalność), rozpoznawalność kadry profesorskiej, liczbę noblistów. Te rankingi nie odzwierciedlają jednak jakości nauczania, raczej wagę danej uczelni w tworzeniu nauki. Każdy ranking ma inną metodologię, ale w dużej mierze sprowadza się ona do bogactwa zasobów finansowych uczelni, dzięki którym przyciągani są najlepsi naukowcy z całego świata. Od samego początku liderami tych rankingów musiały więc być szkoły amerykańskiej Ligi Bluszczowej oraz Oksford i Cambridge. Do tego językiem naukowym jest język angielski i publikacje w każdym innym języku są całkowicie nieistotne. Znam osoby, które uczęszczały do tych uczelni i do kraju wróciły bardzo zawiedzione jakością edukacji. W takich uniwersytetach bardziej chodzi o wyrobienie relacji i znajomości, które będzie można wykorzystać w przyszłości. To za tę wartość słono się płaci. Kwestia samej edukacji odgrywa mniejszą rolę, niż się może wydawać – dodaje profesor Jacoby.

Niezależnie od sukcesów w ogólnoświatowych testach umiejętności czy rankingu szkół wyższych faktem jest, że Korea Południowa to najbardziej wyedukowany kraj na świecie. Według OECD¹² w 2021 roku 69,3 procent młodych ludzi pomiędzy dwudziestym czwartym a trzydziestym piątym rokiem życia, w narodzie liczącym pięćdziesiąt dwa miliony mieszkańców¹³, ukończyło którąś z form wyższej edukacji, co stanowi najwyższy odsetek na całym świecie. Dla Stanów Zjednoczonych proporcja ta wynosi 51,2 procent, a dla Polski, przy średniej krajów OECD na poziomie 47,1 procent, jedynie 40,6 procent.

Eksperci i głowy państw, od byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy po byłą premier Australii Julię Gillard, często powołują się na przykład szkół fińskich lub „model azjatycki” jako panaceum na poprawę systemów edukacji w swoich krajach¹⁴. Podczas spotkania z Hiszpańską Izbą Handlową Stanów Zjednoczonych (United States Hispanic Chamber of Commerce) Barack Obama powiedział: „Każdego roku nasze dzieci spędzają w szkole ponad miesiąc krócej niż dzieci w Korei Południowej. W taki sposób nigdy nie przygotujemy młodego pokolenia do wymogów ekonomii XXI wieku”¹⁵. Rządy zmagają się z dostosowaniem swojego szkolnictwa do potrzeb zmieniającego się w zastraszającym tempie świata, a Korea Południowa, ze swoim bezprecedensowym rozwojem gospodarczym, określanym mianem „cudu nad rzeką Han”¹⁶, oraz imponującymi wynikami naukowymi, jest na radarze jako jeden z najbardziej atrakcyjnych kandydatów do naśladowania.

1.

Słowa i nazwy koreańskie, które odnalazły swoje brzmienie w polszczyźnie, zachowane są w już utrwalonym zapisie (np. kimchi, czebol, Kangnam, taekwondo). Pozostałe podaję według transkrypcji National Institute of Korean Language (NIKL).PIERWSZE KROKI

Z tak wysokiego poziomu edukacji w Korei Południowej nie zdaję sobie sprawy, gdy ląduję w Incheon, mieście oddalonym od Seulu o prawie trzydzieści kilometrów. Jest koniec sierpnia, tuż przed rozpoczęciem roku akademickiego, ale moją głowę bardziej niż uniwersytet zajmuje egzotyka tego miejsca. Kiedy tylko automatyczne drzwi lotniska się rozwierają, uderza w nas fala gorąca, a niewiarygodna wilgoć w powietrzu przywiera do naszych ciał niczym ochronny film. Z trudnością łapiemy oddech. Samochody podjeżdżają na moment i od razu zwalniają miejsce kolejnym. Pracownicy lotniska, w odblaskowych kamizelkach i z pobłyskującymi pałkami w rękach, żwawo kierują podróżnych w stronę odpowiednich przystanków autobusowych. Pasażerowie ustawiają się w zawiniętej jak ciało węża kolejce, aby nie przeszkadzać przechodniom ciągle poszukującym właściwego miejsca odjazdu. Wszędzie widzę wózki z bagażami, obcokrajowców z rozwartymi ustami i nerwowym oczopląsem; wszystko tonie w hałasie silników, klaksonów i pokrzykiwań ludzi. Istny chaos, choć tylko na pierwszy rzut oka. Po chwili spędzonej w kolejce do autobusu dostrzegam, że w zgiełku tym jest metoda i że w rzeczywistości wszystko działa jak w zegarku.

Tuż przy wyjeździe z lotniska wita nas ogromny, zwrócony ku niebiosom, łuskowaty penis. Nie dowierzam własnym oczom. Okazuje się, że w zamierzeniu artysty miał to być samolot. Niefortunne skojarzenie z męskim przyrodzeniem pozostaje ze mną już jednak na zawsze, tym bardziej że stanowi ono niestety adekwatne ostrzeżenie dla przybywających tutaj podróżnych – Korea Południowa to jeden z ostatnich bastionów patriarchalizmu usankcjonowanego filozofią Konfucjusza.

Konfucjanizm zawitał do Korei z Chin. Po erę Królestwa Koryo (918–1392) głównie buddyzm, jako dominująca myśl filozoficzna i religijna, oddziaływał na całość społeczeństwa i kulturę Korei, ale już wtedy w życiu klasy uprzywilejowanej konfucjanizm odgrywał rolę edukacyjną i etyczno-polityczną¹. Od nadejścia dynastii Joseon w 1392 roku i przez ponad pięćset lat jej panowania konfucjanizm jako ideologia państwowa coraz bardziej wpływał na politykę, gospodarkę, społeczeństwo, kulturę i edukację oraz zdeterminował to, jak wygląda dzisiejsza Korea. Przez okres ponad czterystu lat, do roku 1873, dynastia Joseon odcinała się od zewnętrznych wpływów, utrzymując ograniczone kontakty jedynie z Japonią i Chinami. Mieszkańcy „pustelniczego królestwa”, pewni i dumni z tego, że są ostatnim bastionem ortodoksyjnych nauk Konfucjusza, żyli w izolacji, przekształcając konfucjanizm na swoją modłę². Konfucjanizm wywierał na Koreę wpływ przez prawie dwa milenia i obecnie stanowi fundament kodeksu etycznego, na podstawie którego, raczej podświadomie, funkcjonuje koreańskie społeczeństwo³. To źródło istotnych zasad funkcjonowania w społeczeństwie, od tak ważkich jak system zarządzania krajem, po takie jak maniery przy stole czy sposób traktowania drugiego człowieka w zależności od jego statusu i płci. Kobiety w tym systemie znajdują się na niższych szczeblach hierarchii.

Za oknem autobusu, obok samolotu penisa, przewijają się oblepione wilgotną zielenią pagórki, opustoszałe po odpływie dno morskie oraz szare, jednakowo wyglądające bloki mieszkalne. W Seulu mijamy ponure, zabezpieczone płachtami metalu lub kartonem stragany, okolicę Dongdaemun, wokół której wtedy jeszcze roi się od stoisk ulicznych handlarzy. Oszołomione przyglądamy się krajowi, w którym mamy spędzić kilka następnych lat; kalejdoskopowi kolorów, niezrozumiałym napisom na wszechobecnych szyldach, od których troi się w oczach, plątaninie luźno zwisających ze słupów kabli przesłaniających niemalże całe niebo.

Ostatni odcinek drogi pokonujemy taksówką. Kierowca nalega, żeby wysadzić nas przy bramie wjazdowej, ale my ani myślimy ruszyć się z siedzeń. Przed nami piętrzy się góra pokryta gąszczem liściastych drzew, a wylana betonem, wąska ścieżka pnąca się na jej szczyt ginie za zakrętem niczym wielki znak zapytania. Z bagażami, w upale i wilgoci nie mamy zamiaru ryzykować, że się zgubimy. Taksówkarz krzyczy, gestykuluje, w końcu daje za wygraną. Widocznie rozeźlony, z dzikim rykiem rzężącego z wysiłku silnika, zawozi nas pod drzwi akademika.

Nie oczekujemy luksusów. Właściwie nie wiemy, czego oczekiwać, ale na widok starego budynku o przybrudzonych barwach pozostaje nam tylko wymiana pokrzepiających uśmiechów. Wnętrza potwierdzają nasze niewypowiedziane obawy: ponure, oświetlone migoczącymi jarzeniówkami, wypełnione intensywnym zapachem azjatyckich potraw i pleśni na ścianach, nie sprawiają dobrego wrażenia. Wyślizgane do łysa kamienne schody prowadzą nas na pierwsze piętro, wprost pod drzwi wspólnej dla całego piętra łazienki. Kątem oka dostrzegam dwie nadgryzione zębem czasu umywalki, pęknięte zaśniedziałe lustra, trzy toalety z drzwiami na zawiasy, a głębiej podobnie odgrodzone dwa prysznice. Na końcu korytarza znajduje się nasz pokój – cały pokryty grubą warstwą kurzu, niczym zapomniany strych.

Wykończone podróżą, różnicą czasu i emocjami potrzebujemy chwili, żeby odsapnąć. Wjeżdżamy walizkami do środka po miękkich od gorąca, plastikowych płytkach, po czym kierujemy się do kuchni w poszukiwaniu czegoś do picia. Stosiki jedzenia w torebkach piętrzą się na blatach kuchennych, rząd butelek z sosami i olejami stoi w nienagannym szyku, spalony tłuszcz oblepia żeliwne rusztowanie kuchenki, przypuszczalnie już nie do domycia. Na końcu kuchni, tuż obok okna przesłoniętego prawie pionową ścianą góry, stoi kineskopowy telewizor; buczy, a jego ekran śnieży. Przed telewizorem, przy chyboczącym się stoliku niezwykle wysoki Azjata siorbie zupkę z makaronem, koreański ramyeon. Przerywa na chwilę, żeby pokazać nam, jak obsługuje się dyspozytor wody. Do życia w domach studenckich jestem przyzwyczajona. Jako licealistka mieszkałam w internacie, w cztery osoby w pokoju, z koedukacyjnymi prysznicami umiejscowionymi w mocno podejrzanych podziemiach budynku. Mimo to, popijając zimną wodę z papierowego kubeczka, odczuwam lekki niepokój. I ulgę, że nie jestem w tym wszystkim zupełnie sama.

Ustalamy, kto gdzie śpi. Do wyboru jest jedno łóżko parterowe i jedno piętrowe. Podczas ich przesuwania okazuje się, że dziwny zapach, o którym wcześniej żadna z nas nawet nie ważyła się wspomnieć, pochodzi z materaca. Z jego środka zerka na nas wielka, zatęchła kałuża moczu. Materac wystawiamy na korytarz wraz ze skrupulatnie zaznaczonym terenem jakiegoś zwierzątka – przynajmniej tak interpretujemy źródło plamy. Po ustawieniu łóżek – mnie na szczęście przypada to parterowe – przestawiamy też biurka. Dorota wybiera stół z szufladką tuż przy oknie, ja trochę masywniejszy, bo z dostawką z półek, przy ścianie. Po przetarciu szafy i rozpakowaniu bagaży zabieramy się też do okien. Tuż za nimi rozpościera się przepiękny widok na lasek liściasty, którego z powodu brudu na szybach prawie nie widać. Nawet w dzień w pokoju panuje półmrok. Moskitiery oblepione czarną lepką mazią okazują się najtrudniejsze do wymycia. Miskę z brudną wodą wymieniamy kilkakrotnie. Dwa tygodnie później okna wyglądają tak samo jak w momencie naszego przyjazdu – okrywa je warstwa błotka, mieszaniny zacinającego deszczu i brudu z moskitiery. Ukradkowe spojrzenia oraz wymowne milczenie azjatyckich mieszkańców akademika, gdy z samozadowoleniem opowiadałyśmy o naszych porządkach, nabierają nagle głębszego sensu.

_Jangma_, sezon monsunów w Korei, zazwyczaj przypada na przełom czerwca i lipca. Jednak w roku 2002 deszcz pada bez przerwy przez dwa ostatnie tygodnie sierpnia – okres wakacji, który dzieli mnie od rozpoczęcia zajęć. Unoszące się opary wilgoci zamiast niwelować – podsycają temperaturę, odbierają energię, uniemożliwiają ubraniom wyschnięcie. Pierzemy w pralni na parterze, w pralkach na monety, a po całym pomieszczeniu walają się prześmierdnięte rzeczy studentów, które nigdy nie schną. Do jedynej suszarki, też na monety, tworzy się kolejka koszyczków z mokrym praniem – mimo że wszystko się w niej kurczy. Jakiś czas później odkrywam, że na tyłach naszego akademika, bliżej szczytu góry, znajduje się jeszcze jeden dom studencki, który poziomem wyposażenia i czystości mocno przewyższa standardy naszego lokum. Niestety okazuje się, że jest on zarezerwowany dla doktorantów. Początki nie są więc zachęcające, ale się nie zrażamy. Wiemy, że przeżywamy właśnie jedną z największych przygód naszego życia.

W porównaniu z akademikiem kampus Uniwersytetu Korei leżący tuż u podnóża góry Gaeun napawa mnie nadzieją – ogromna przestrzeń, boiska, parki z altankami, zadbana zieleń, monumentalna architektura⁴. Nie miałam okazji odwiedzić ani amerykańskich uniwersytetów Ligi Bluszczowej, ani uczelni w Wielkiej Brytanii, ale przechadzając się pomiędzy szerokimi, pokrytymi przystrzyżoną trawą poletkami, z których wyrastają budynki ozdobione wieżyczkami i kolumnami charakterystycznymi dla stylu neogotyckiego⁵, odnoszę wrażenie, że gdzieś już to wszystko widziałam. Na myśl przychodzi mi film _Piękny umysł_, który wszedł do kin rok wcześniej. Budowa kampusu Uniwersytetu Korei rozpoczęła się jednak na początku XX stulecia, więc do ścian budynków, jak się wydaje, prostokątne plastry imitujące nierówności wiekowych cegłówek po prostu doklejono. Taki manewr miał prawdopodobnie na celu uzbroić instytucję w historyczny ciężar, dodać jej majestatu wiktoriańskich budowli. Bez spowijającego ściany wieloletniego bluszczu oraz jakiegokolwiek brudu w zagłębieniach otynkowania cała oprawa sprawia jednak wrażenie sztuczności. Kilka lat po ukończeniu przeze mnie studiów na terenie uniwersytetu wzniesiono kolejne budynki, stylem nawiązujące do tradycyjnej architektury starszych amerykańskich uniwersytetów. Wykonane są już one od podstaw z ozdobnych betonowych bloków. W chwili kiedy ja rozpoczynam swoją przygodę z koreańskim systemem edukacji, jedynie nasz wydział, Podyplomowa Szkoła Studiów Międzynarodowych (Graduate School of International Studies, GSIS), jest nowoczesnym budynkiem, w którego konstrukcji dominują szkło, metal i kamień.

Według Koreańskiego Urzędu Informacji Statystycznej (Korean Statistical Information Service)⁶ na koniec roku 2023 w Seulu przebywało około pół miliona studentów, co stanowi dwadzieścia jeden procent wszystkich słuchaczy uczelni wyższych w Korei. Większość studentów mieszkających w Seulu, a nawet okolic, dojeżdża na zajęcia ze swojego domu rodzinnego. To rozwiązanie bardzo praktyczne, bo pozwala uniknąć ogromnych kosztów najmu mieszkania, ale też wygodne – rodzice zapewniają wikt i opierunek, a perfekcyjnie rozplanowany system transportu szybki i łatwy dostęp do uczelni. Jedynie około piętnastu procent studentów ma szansę na zamieszkanie w akademikach⁷, których liczba jest ograniczona z powodu braku dostępnych terenów pod ich budowę – Korea Południowa jest prawie trzy razy mniejsza od Polski, a jej powierzchnia to w siedemdziesięciu procentach góry⁸. Reszta studentów musi nająć drogą kawalerkę albo znaleźć pokój w licznych wokół uniwersytetu hasukjipach – willach podzielonych na tak zwane one roomy – lub gosiwonach, czyli tanich motelach. Zazwyczaj są to niewielkiego rozmiaru pomieszczenia wyposażone w łóżko, biurko i minilodówkę. W najtańszych, w starym budownictwie, z lufcikiem zamiast okna, śpi się z nogami pod biurkiem, a prysznic trzeba brać w łazienkach na korytarzu, w których zimą zamarza woda. Te najnowocześniejsze również nie rozpieszczają przestrzenią, ale wyposażone są w monitoring, najnowszej generacji artykuły gospodarstwa domowego oraz świetnie rozplanowane i czyste miejsca wspólnego użytkowania. Kawalerki, zwane opiseutelami (skrót od ang. _office_ i _hotel_), to zdecydowanie najdroższy typ zakwaterowania we względnie nowo wybudowanym wieżowcu – opcja stworzona przede wszystkim z myślą o pracujących singlach⁹. Średni koszt najmu jednego one roomu w 2022 roku to zwrotny depozyt w wysokości dziesięciu milionów koreańskich wonów (około trzydziestu tysięcy złotych) oraz miesięczny czynsz wynoszący pięćset tysięcy koreańskich wonów¹⁰ (równowartość mniej więcej tysiąca pięciuset złotych). Minimalna wielkość wnętrz nie pozwala na rozłożenie kosztów pomiędzy kilku najemców. Sprawy nie ułatwia też brak kultury dzielenia się z obcymi swoją przestrzenią życiową – prawie wszyscy studenci mieszkają w pojedynkę.

Studia w Korei Południowej również nie należą do najtańszych. Szacuje się, że średni koszt czesnego jest jednym z najwyższych spośród krajów członkowskich OECD¹¹. Programy specjalistyczne, takie jak medycyna, plasują się zazwyczaj w górnej części tego spektrum – średnie czesne za rok to dziewięć milionów osiemset tysięcy koreańskich wonów (prawie trzydzieści tysięcy złotych), przy średniej dla wszystkich kierunków na poziomie około trzech milionów mniej¹² (czyli w przybliżeniu dwadzieścia tysięcy złotych). Różnica między uniwersytetami publicznymi a prywatnymi również pozostaje duża – osoby studiujące na uczelniach publicznych płacą średnio cztery miliony dwieście tysięcy koreańskich wonów rocznie¹³ (około dwunastu tysięcy pięciuset złotych), dla uczelni prywatnych koszt ten wynosi siedem milionów sześćset tysięcy koreańskich wonów (czyli prawie dwadzieścia trzy tysiące złotych). Na Narodowym Uniwersytecie w Seulu, publicznym, ale też uważanym za najlepszy uniwersytet w Korei, za kierunek humanistyczny trzeba było w roku 2023 zapłacić ponad pięć milionów koreańskich wonów (około piętnastu tysięcy złotych), podczas gdy studiowanie medycyny kosztowało prawie dziewięć milionów dziewięćset tysięcy koreańskich wonów¹⁴ (około trzydziestu tysięcy złotych). Ale już na prywatnym Uniwersytecie Korei wpisowe za te same kierunki wyniosło odpowiednio siedem milionów dwieście tysięcy wonów oraz dwanaście milionów czterysta tysięcy wonów¹⁵ (czyli prawie dwadzieścia dwa tysiące oraz trochę ponad trzydzieści siedem tysięcy złotych). Dzięki interwencjom rządu czesne na uniwersytetach publicznych utrzymuje się w ostatnich latach na stosunkowo stałym poziomie. Uczelnie prywatne z roku na rok podnoszą jednak czesne, gdyż na tym polu są w pewnym stopniu uniezależnione od regulacji rządowych¹⁶. W trójce najbardziej liczących się uczelni wyższych w Korei jedynie Narodowy Uniwersytet w Seulu jest instytucją publiczną.

W porównaniu z uniwersytetami w Stanach Zjednoczonych lub w Wielkiej Brytanii koszty wpisowego nie robią większego wrażenia, ale i tak ich wysokość ciągle znajduje się w ścisłej czołówce najdroższych¹⁷. Dla wielu koreańskich rodzin, szczególnie tych żyjących w mniejszych miastach lub na wsi, łączny koszt łożenia na prywatne lekcje dzieci od wczesnych lat, a następnie koszt czesnego oraz zakwaterowania ich w Seulu oznaczają lata finansowych wyrzeczeń. Nierzadko młodzi Koreańczycy podejmują pracę dorywczą lub wracają na weekendy do domów, żeby wspomóc pokładających w nich nadzieję rodziców¹⁸. System pożyczek studenckich w ramach Koreańskiej Fundacji Pomocy Studentom (Korea Student Aid Foundation)¹⁹ umożliwia uzyskanie dotacji na studia w przypadku niskiego dochodu rodziców lub ich miejsca zamieszkania w społeczności rolniczej albo rybackiej; jest on również dostępny dla szerszej rzeszy studentów. W roku 2015 jedynie trzydzieści procent absolwentów uczelni wyższych było jednak w stanie spłacić zaciągnięte w ten sposób zobowiązania²⁰.

Przestrogi prezesa polskiego Samsunga drzemią na tyłach mojego umysłu, ale studiów się nie obawiam. Żyję w przekonaniu, że moje doświadczenia ze szkół w Polsce przygotowały mnie na zmierzenie się z najtrudniejszą nawet rzeczywistością. Do tego ścieżka, jaką mam podążać – handel międzynarodowy – jest spokrewniona ze studiami ukończonymi przeze mnie w Polsce. I ja, i Dorota zdobyłyśmy też już tytuł magistra, podczas gdy koreańscy studenci zdają do GSIS po ukończeniu studiów pierwszego stopnia, trwających w Korei cztery lata. Wyższa poprzeczka ustawiona dla obcokrajowców – wymóg posiadania co najmniej tytułu magistra – wynika z przeświadczenia o większym stopniu zaawansowania koreańskiego systemu edukacji w porównaniu z systemami zachodnimi. Wysyłając nas do Korei, organizatorzy z Samsunga obawiają się o to, jak poradzimy sobie w tak odmiennej kulturze – celem stypendium jest między innymi jej poznanie, a następnie tłumaczenie jej zawiłości pracownikom zagranicznych oddziałów firmy, którzy z powodu różnic kulturowych zmieniają się w zastraszającym tempie. Papierkiem lakmusowym ma być jednak poziom oraz rygor związany ze studiami – przedsmak tego, co miało nas czekać w Głównej Siedzibie Samsunga. Stąd pytanie prezesa o nasze możliwości funkcjonowania bez snu i stąd oddelegowanie jednego z pracowników HR do studiowania razem ze stypendystami GSP. Pan Ji, bo tak go nazywaliśmy, miał nie tylko monitorować postępy w dostosowaniu się do koreańskiej kultury, ale też ocenić nasz poziom odporności na stres. Do tej pory mam przed oczami jego małomówną postać, kamienną twarz i przenikliwy wzrok, którym zza niewielkich okularów świdruje każdego z nas.

1.

Z powodu znacznych wahań kursu wymiany walut spowodowanych ostatnimi zawirowaniami geopolitycznymi przyjmuję w książce uproszczone przeliczenie, to jest 1000 KRW = około 3 PLN. Stosunek ten z mniejszymi lub większymi odchyleniami utrzymywał się w tej parze walut przez długi czas – średni kurs wymiany przez ostatnich dwadzieścia lat to 1000 KRW = 3,2 PLN. Dla porównania, w maju 2025 kurs wymiany walut oscyluje w okolicach 1000 KRW = 2,9 PLN .LICZĄ SIĘ WYNIKI

Okazuje się, że nauka na uniwersytecie koreańskim ma faktycznie trochę inny charakter niż w Polsce. Zaliczenie przedmiotów opiera się na wypadkowej punktów uzyskanych z pracy nad zespołowym projektem badawczym i przedstawieniu jego wyników na piśmie oraz w formie prezentacji. Do tego dochodzą indywidualne eseje i ich omówienie na forum grupy, a także aktywność podczas zajęć. Procentowy udział kolokwiów w ocenie końcowej nie jest tak duży, jak to bywa u nas. Rozmowa z profesorami to też nie monolog wyniesionego na piedestał autorytetu, tylko dwukierunkowa komunikacja, która inspiruje. Czujemy, że nasz głos się liczy.

Z komentarzy moich koreańskich kolegów wynika jednak, że nauka na studiach podyplomowych wygląda zupełnie inaczej niż w okresie przedmaturalnym oraz na studiach pierwszego stopnia. Po pierwsze, studia magisterskie w Korei to w wielu przypadkach hobby dla tych, którzy mogą sobie na nie pozwolić, albo sposób na przeczekanie zastoju na rynku pracy. Po drugie, GSIS na Uniwersytecie Korei, z racji swojego międzynarodowego profilu, ma być perełką odzwierciedlającą nowoczesne, bardziej zachodnie (a właściwie amerykańskie) podejście do edukacji. Uzmysławiam sobie, że podobnie jak Suyeong, żyję w edukacyjnej bańce. Uczęszczam do szkoły, która z założenia ma być jak najmniej koreańska. Jej zadaniem jest kształtowanie kadry angażującej się w rozwiązywanie globalnych problemów; opuścić ją mają prawdziwi obywatele świata. To bądź co bądź innowacyjne podejście w kulturowo hermetycznym jeszcze kraju.

Pytam doktora Jakuba Krzoska, koreanistę i lingwistę, pracownika Zakładu Studiów Azjatyckich Uniwersytetu SWPS, o jego wrażenia z pobytu na studiach doktoranckich w Akademii Studiów Koreańskich (The Academy of Korean Studies) w Seongnam, niedaleko Seulu. W latach 2016–2021 Krzosek studiował tam językoznawstwo.

– Gdy przyleciałem do Korei, ciągle byłem jeszcze słuchaczem studiów doktoranckich na Uniwersytecie Warszawskim. Na studiach doktoranckich w Polsce czułem się dorosły, w jakiś sposób na tym samym poziomie co wykładowcy, a w Korei na powrót poczułem się prowadzony za rękę. Studia inspirowały intelektualnie, ale nie do końca uczyły samodzielności życiowej. Miały bardziej podawczy charakter przypominający nasze studia magisterskie. Zresztą w Zakładzie studiowaliśmy razem z magistrantami. Można powiedzieć, że różnica między programem studiów magisterskich i doktoranckich była głównie ilościowa. Mieliśmy na przykład więcej punktów do wyrobienia. Po powrocie do Polski poczułem się ponownie rzucony na głęboką wodę, co nie było proste do przeskoczenia. W Korei organizowano nam nawet co semestr wycieczki szkolne z podstawionym autokarem i zapewnionym noclegiem! – śmieje się doktor Krzosek. – Muszę jednak powiedzieć, że ze wszystkich moich etapów edukacji ten okres uważam za najbardziej intensywny, jeżeli chodzi o mój rozwój akademicki. Zajęcia miały niemal wyłącznie charakter konwersatoriów, typowych wykładów było niewiele. Polegało to na tym, że przed zajęciami wykładowca zadawał tekst do przeczytania, a potem wymagał przeprowadzenia analizy według danej struktury myślowej. Moja promotorka bardzo nas zachęcała do własnych przemyśleń i do krytycznego podejścia do prezentowanych hipotez. Dawała nam nawet pieczątki na pracach, które oceniła jako twórcze. To właśnie w Korei nauczyłem się bardzo krytycznego podejścia do tekstów, niedowierzania treściom, które czytam. Zdarzyło się nawet, że z powodu mojej zdecydowanej krytyki promotorka zapoznała mnie z autorem tekstu i posadziła obok niego przy okazji jednej z kolacji. Koniec końców przygotowałem prezentację z tematu, którą wygłosiłem na konferencji, powstał z tego również artykuł. Istotne w tym wszystkim było chyba to, że moja promotorka oraz autor tekstu byli oboje bardzo młodymi ludźmi, u progu kariery naukowej. Stąd pewnie byli trochę bardziej zaangażowani, ale też otwarci na twórczą polemikę. Obok mojej promotorki w Zakładzie Języka Ojczystego pracował tylko jeszcze jeden profesor, już trochę starszy człowiek. On też był bardzo uprzejmy, choć na pewno o wiele bardziej formalny w stosunkach. Zaczął wołać na mnie w pewnym momencie „Jakub _seonsaeng_” , chyba żeby mnie podbudować. Może nawet żeby okazać szacunek za to, że pochylam się nad językiem koreańskim.

Kontekst studiów doktora Krzoska, a co za tym idzie – jego doświadczenia, podobnie zresztą jak moje własne, wydają się dosyć unikalne. Zwracam się więc z prośbą o komentarz do mojego bliskiego kolegi Leszka Moniuszki, który w latach 2009–2013 jako uczestnik Programu Stypendialnego Rządu Koreańskiego (Korean Government Scholarship Program, KGSP) studiował z Koreańczykami na Uniwersytecie Chosun (Chosun University) w Gwangju.

– Podczas studiów zawsze odnosiłem wrażenie, że Koreańczycy nie uczą się ze zrozumieniem – mówi Leszek. – Bardziej skupiają się na technikach zapamiętywania faktów, by jak najlepiej zdać test. Wiele egzaminów na moim uniwersytecie było testami wielokrotnego wyboru, na które każdy miał swój sposób nauki. Korea jest krajem, gdzie od wieków zdanie testu prowadziło do osiągnięcia jakiegoś sukcesu – czy to dostania się do dobrej szkoły, czy zdobycia stanowiska urzędnika państwowego. Dlatego też dla wszystkich moich kolegów i koleżanek rozwiązywanie testów różnorakiego rodzaju to był chleb powszedni, którego uczono od małego. W efekcie prowadziło to do dobrych wyników na uczelniach, ale słabej wiedzy. Najlepszym przykładem jest język angielski Koreańczyków – znajomi z uniwersytetu byli w stanie rozszyfrować wiele trudnych słówek z angielskich podręczników, a nawet się z nich uczyć. Jednak rozmawiać po angielsku to było „Kali jeść, Kali pić” – mówi Leszek. – Co mnie jednak najbardziej zdziwiło, to na pewno zapał do nauki – kontynuuje. – Jednocześnie zapał ten nie był zazwyczaj wynikiem spontanicznej chęci poznawania świata, a kulturowo-społecznego ciśnienia wywieranego na wszystkich uczniach i studentach. Dopiero w Korei dowiedziałem się, że odsetek osób z ukończoną jakąś formą szkoły policealnej jest tu najwyższy na świecie. W Gwangju, szóstej co do wielkości aglomeracji w Korei z dwoma wielkimi uniwersytetami: moim, Uniwersytetem Chosun, i nieco większym Narodowym Uniwersytetem w Chonnam – przyp. aut.], odnosiło się wrażenie, że jest to miasto studenckie. W każdej kawiarni pełno było studentów w różnym wieku, ślęczących nad książkami i projektami przez długie godziny. Z wielu rozmów z innymi studentami wynikało, że studia były jedyną drogą do lepszej przyszłości; jedynym sposobem, by znaleźć pracę i poradzić sobie w dorosłym koreańskim życiu. W Polsce na studiach, pomimo znanej wszystkim dewizy „zakuć, zdać, zapomnieć”, miało się wrażenie, że większa część studentów jest zainteresowana własnym kierunkiem studiów. W Korei niewielu studentów uczyło się czegoś z przyjemnością czy z zainteresowaniem. Ważne było, żeby zaliczyć testy, wkuć na tyle, aby zdobyć dobry wynik. Kierunek studiów mojego przyjaciela Minhyeona został wybrany i opłacony przez jego ojca. Minhyeon nie miał wyboru, co i czy w ogóle chce studiować – opowiada Leszek. – Coś, co jeszcze bardziej było dla mnie niezrozumiałe, to relacje między studentami a profesorami. W Polsce profesorowie traktowali nas już jak młodych dorosłych. W Korei byliśmy dziećmi, którym nie zawsze należał się szacunek ze strony profesora – dodaje.

Podobne zdanie ma profesor Marcin Jacoby:

– Na bazie moich bezpośrednich doświadczeń mogę powiedzieć, że na poziomie uczelni wyższych edukacja w Korei bywa bardzo przestarzała, szczególnie jeżeli chodzi o formę. W Polsce już raczej nie spotyka się wykładowców prowadzących monolog, bez żadnego kontaktu ze studentami, z otoczką autorytetu, który każe studentom nosić za nimi teczkę. A w Korei to jest na porządku dziennym, hierarchia ciągle ma się tutaj dobrze. Edukacja jest bardzo konserwatywna, nastawiona na wiedzę teoretyczną, na przyjmowanie tego, co ktoś uznał za wartościowe, powielanie tak podawanej wiedzy bez nauki krytycznego na nią spojrzenia.

Ja również echa rygoru, odtwórczości i skostniałego charakteru koreańskiej edukacji (i w szerszym rozumieniu – kultury) odnajduję bezpośrednio w postawie studiujących ze mną Koreańczyków. Podczas gdy studenci z Filipin, Wietnamu, Singapuru i innych części świata szukają każdej sposobności, żeby porozmawiać z najbardziej uznanymi naukowcami w kraju, ale i na świecie – bo mieliśmy też profesorów wizytujących z Ligi Bluszczowej – to młodych Koreańczyków, a już w szczególności Koreanki, przykuwa do siedzeń strach przed interakcją. Milczą, unikają kontaktu wzrokowego, a jeżeli zostaną wywołani do odpowiedzi, często nie potrafią wykrztusić słowa, czerwieniąc się przy tym jak w wyniku reakcji alergicznej. Gdy profesor zadaje pytanie, nadspodziewanie dużej liczbie osób właśnie w tym momencie upada na podłogę długopis, którego podniesienie zajmuje dokładnie tyle czasu, ile komuś innemu zabranie głosu w dyskusji. Z koreańskich studentów trudno cokolwiek wyciągnąć, łatwo ich spłoszyć, ich wyobcowanie jest niemalże namacalne. Odnoszę wrażenie, że w gmachu GSIS to właśnie oni znajdują się na zupełnie nieznanym sobie terytorium, a nie my, obcokrajowcy.

Snujemy domysły. Nieopierzeni, niedoświadczeni, nieobeznani z koreańską kulturą. Nasze przypuszczenia wypowiadamy po cichu, z obawą, pozostawiamy je zawieszone w powietrzu, bez komentarza. Może i nasi koreańscy koledzy potrafią perfekcyjnie zdawać testy, ale czy ich milczenie nie oznacza, że nie są w stanie swojej wiedzy wykorzystać do tworzenia nowej wartości? Albo że swoimi przemyśleniami nie potrafią lub nie chcą się podzielić? Zadawanie pytań, burza mózgów, wymiana poglądów to podatny grunt do ujawnienia swojego toku myślenia, do popełniania gaf i ponoszenia słownych porażek. Takie obnażenie nikomu nie przychodzi łatwo. Uderza nas jednak to, jak bardzo Koreańczycy obawiają się związanego z tym ryzyka – bo ich zachowanie tak przynajmniej wtedy interpretujemy.

Języki, nawet obce, rozwiązują się jednak pod wpływem medium uniwersalnego dla życia studenckiego na całym świecie. Na sute kolacje, w czasie których piwo serwuje się w wielolitrowych dzbanach, chodzimy dosyć często – i to razem z kadrą profesorską. To jeden z podstawowych sposobów integracji w koreańskim społeczeństwie, opłacany często kartą kredytową organizacji, do której się przynależy: uniwersytetu, korporacji czy klubu. Podczas jednej z takich imprez kolega z klasy, mój późniejszy mąż, tłumaczy mi, że problem tkwi przede wszystkim w umiejętności posługiwania się językiem angielskim. Wielu Koreańczyków odczuwa absolutny paraliż w sytuacjach wymagających wypowiedzi w tym języku, nawet pomimo swoich wysokich rezultatów z egzaminu TOEIC (Test of English for International Communication)¹ – najpopularniejszym w Korei teście zaprojektowanym, żeby ocenić poziom umiejętności osób pracujących w międzynarodowym środowisku. Koreańczycy od dziecka wysyłani są na lekcje angielskiego, ale z czasem celem tej nauki staje się uzyskanie jak największej liczby punktów w testach, a nie posługiwanie się językiem obcym na co dzień. Oprócz braku wprawy w komunikacji ustnej najbardziej deprymuje też obecność innych Koreańczyków. Świadomość podlegania surowej ocenie, porównywanie siebie nawzajem, ciągła rywalizacja, której uczą się od dziecka, mrożą Koreańczykom krew w żyłach, uniemożliwiając im wzięcie udziału w dyskusji. A już w szczególności, kiedy prowadzona jest ona w obcym języku².

Bezpośrednia współpraca z moimi koreańskimi kolegami również nie należy do najprostszych. W projektach zespołowych upierają się, żeby jasno podzielić zadania i samotnie, w czterech ścianach swojego pokoju, pracować każdy nad swoją częścią. Bez żadnych rozmów o myśli przewodniej, bez wymiany pomysłów, bez dyskusji nad samym tematem lub spójnością merytoryczną pracy. Najczęściej kończy się niestety na tym, że Koreańczycy i obcokrajowcy pracują w osobnych grupach.

Podobnymi doświadczeniami dzieli się doktor Jakub Krzosek:

– Dystans na pewno odczułem, jeżeli chodzi o życie na kampusie. W akademiku mieszkało wielu obcokrajowców i Koreańczycy, ale mam wrażenie, że grupy te nie za bardzo się mieszały. Wychodziło tak, że jak już rozmawiałem po koreańsku, to najczęściej z ludźmi, którzy nie byli z Korei. Koreański, nie angielski, był naszym _lingua franca_.

Leszek Moniuszko dodaje:

– Moje studia odbywały się po koreańsku, więc wiele projektów opracowywałem razem z Koreańczykami. Podejście koreańskich kolegów i koleżanek było podobne do tego, czego doświadczyłem później w koreańskiej korporacji. Używano mnie do tłumaczenia i pomagania w zrozumieniu angielskich tekstów i podręczników, ale przy tworzeniu głównej idei projektu moje uwagi nie do końca były uwzględniane zgodnie z niepisaną zasadą „co _oegugin_ może wiedzieć o koreańskich realiach rynkowych i biznesowych?”. Chociaż zawsze przemili i wspierający, w podświadomości moich kolegów cały czas byłem outsiderem, którego pomysły były egzotyczne i niewpisujące się w koreańskie realia. Pamiętam, że kiedyś pracowaliśmy nad projektem CSR w koreańskich firmach. Przygotowałem kilka pomysłów zaczerpniętych z firm europejskich, uważnie zostałem wysłuchany, ale ostateczna wersja została okrojona do rzeczy przygotowanych przez koreańskich studentów. Wytłumaczono mi, że przedstawione przeze mnie punkty są interesujące, ale nie wpisują się do końca w koreańską rzeczywistość – opowiada o swojej frustracji Leszek. – W Korei zawsze jest podział na linii Korea i reszta świata.

Kilku stypendystów GSP odpada już na studiach. Głównym powodem nie jest jednak trud lub wysoki poziom studiów, ale specyfika koreańskiej kultury, dla wielu nie do zaakceptowania. Inni odpadają z tego samego powodu po roku pracy w Głównej Siedzibie Samsunga. Nieliczni pozostają w Korei dłużej, niż wymaga tego kontrakt. W moim wypadku ciekawość i głód zrozumienia tego dziwnego kraju wygrywają z wszelkimi niedogodnościami. Dwuletnie studia kończę z całkiem dobrym wynikiem w ciągu trzech semestrów, bez większego wysiłku. Napisanie pracy magisterskiej stanowi jedynie formalność. Nikt nie wymaga, żebym broniła swojej tezy, nie zbiera się ku temu żadna komisja. Z opowieści Jakuba Krzoska wynika, że obrona pracy doktorskiej wygląda podobnie:

– W moim wypadku komisja zbierała się dwukrotnie celem przedyskutowania wcześniej przedłożonego tekstu. Polegało to na raczej jednostronnym monologu. Członkowie komisji mówili, co trzeba według nich poprawić. Ja tylko tam siedziałem i potakiwałem. Niektórzy dali mi nawet wydrukowaną moją pracę z naniesionymi na niej uwagami. Drugi etap przebiegł w dokładnie takiej samej konwencji. Potem złożyłem końcową wersję pracy i na tym koniec. Obrona pracy doktorskiej polegała więc bardziej na jej doskonaleniu niż na dyskutowaniu o postawionej w niej przeze mnie hipotezie.

W marcu 2004 roku składam do depozytorium kilka egzemplarzy mojej pracy magisterskiej, pożyczam od rodziców pieniądze i w czasie czwartego semestru udaję się w kilkumiesięczną podróż z plecakiem po Azji. Chcę wykorzystać każdą wolną chwilę, żeby nasycić się tym nowym dla mnie światem. Nawet przez myśl mi nie przechodzi, że tych chwil będzie jeszcze mnóstwo – w regionie pozostanę przez kolejnych kilkanaście lat.

_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._

1.

Sposób zapisu nazwy uniwersytetu odzwierciedla transkrypcję użytą na na oficjalnej stronie uczelni.

2.

Sposób zapisu nazwy uniwersytetu odzwierciedla transkrypcję użytą na na oficjalnej stronie uczelni.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij