- promocja
Kraina smoków. Pióro gryfa - ebook
Kraina smoków. Pióro gryfa - ebook
Dalszy ciąg przygód bohaterów „Krainy smoków”. Na ratunek pegazom
Ostatnim pegazom na świecie grozi wielkie niebezpieczeństwo: są na skraju wyginięcia. Trzy źrebaki leżą skulone i chore w swoich jajkach i czekają na jedyne lekarstwo: pióro gryfa. Nierozłączna od czasu "Krainy smoków" para: Lung i Ben - zgłasza się na ochotnika, by odnaleźć te mityczne stworzenia. Ale gryfy, z głowami orłów i ciałami lwów, są najpotężniejszymi wrogami smoków i żyją daleko, na drugim krańcu świata, w upalnej dżungli. Zaczyna się niebezpieczna i ekscytująca przygoda...
Wspaniała, magiczna powieść laureatki wielu nagród, bestsellerowej autorki "Krainy smoków" i "Atramentowego serca" Cornelii Funke, nazywanej niemiecką J.K. Rowling.
Ekranizacja pierwszej części „Krainy smoków” w kinach.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66555-50-1 |
Rozmiar pliku: | 8,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyjście na świat jako człowiek było wielkim błędem. Jako mewa czy ryba znacznie więcej bym osiągnął.
Eugene O’Neill,
_Zmierzch długiego dnia_
Wszystko dookoła kojarzyło się Lungowi z czymś dobrze znanym. Zasnuty mgłą las przed wejściem do pieczary. Zapach morza niesiony poranną bryzą. Każdy liść i każdy kwiat przypominały mu szkockie góry, w których spędził młodość. Lecz Szkocja była bardzo daleko, tak samo jak Skraj Nieba – dolina, która przed dwoma laty stała się domem dla ostatnich smoków na Ziemi.
Lung odwrócił się i popatrzył na smoka, który spał umoszczony na legowisku z mchu i liści. Krzywobrody był najstarszy spośród nich. Poruszył przez sen skrzydłami, jakby chciał podążyć za kluczem dzikich gęsi, który niedaleko przesuwał się na tle szarego nieba. Nikt nie miał już złudzeń, że niedługo rzeczywiście wyruszy w najdalszą z dróg: do Księżycowej Krainy, jak smoki nazywały miejsce, do którego bram klucze miała tylko śmierć. Krzywobrody jako jedyny pozostał na miejscu, kiedy pozostałe smoki wyruszyły do Skraju Nieba. Długa podróż już wtedy byłaby dla niego zbyt wyczerpująca. Dzięki dobrym przyjaciołom znalazł nowe schronienie, gdy dolina zamieszkiwana wcześniej przez smoki zniknęła pod wodą spiętrzoną przez nową zaporę.
Pieczara, w której spał Krzywobrody, nie została stworzona przez naturę. Pewien troll zbudował ją zgodnie ze wskazówkami ludzi, którzy doskonale wiedzieli, czego potrzeba smokom. A MÍMAMEIÐR oferowało schronienie nie tylko im. Każde baśniowe stworzenie – troll, skrzat, syrena czy rzeczony smok – mogło liczyć tam na bezpieczny kąt, choć niektórzy goście, szczególnie ci przybywający z gorącego południa, bardzo narzekali na lodowate norweskie zimy. MÍMAMEIÐR. Lung uważał, że nazwa tego miejsca jest równie baśniowa, jak jego mieszkańcy. Każde stworzenie mogło znaleźć tu dla siebie kąt. W różnych miejscach potężnej pieczary panowały warunki odpowiednie dla wszystkich gości MÍMAMEIÐR. Były tu więc: jaskinie, gniazda, potężne sale, maleńkie norki... na brzegu leżącego nieopodal fiordu, w przylegających lasach, pod łąkami i na nich, gdzie poranna rosa witała wschodzące słońce.
– Jak się czuje Krzywobrody?
Chłopiec, który stał w wejściu do pieczary, niedawno świętował czternaste urodziny. Miał kruczoczarne włosy, a jego oczy błyszczały odwagą i ciekawością świata. Lung pomyślał, że byłby gotów przelecieć wiele tysięcy mil choćby tylko dla spotkania z nim.
Ben Greenbloom.
Gdy w pewnym opuszczonym magazynie portowym los pierwszy raz skrzyżował ich ścieżki, chłopak nie nosił jeszcze tego nazwiska. Był sierotą. Nie miał rodziców ani domu. Ale Lung uczynił go swoim Smoczym Jeźdźcem i razem wyruszyli w podróż, dzięki której zyskali nową ojczyznę. Po drodze Ben spotkał swoich przyszłych adopcyjnych rodziców: Barnabę i Vitę Greenbloomów oraz ich córkę Ginewrę, która stała się jego siostrą. Chłopiec podróżujący na grzbiecie smoka nie mógłby wymarzyć sobie lepszej rodziny niż para naukowców zajmujących się ochroną baśniowych stworzeń.
– Dużo śpi – wyjaśnił Lung. – Ale dobrze się czuje. Przygotowuje się. Odejdzie, zanim znów przylecę cię odwiedzić.
Ben pogłaskał Krzywobrodego po błyszczącej szyi. Srebrne łuski z każdym dniem stawały się ciemniejsze, jakby cały przemieniał się w noc – ulubioną porę wszystkich smoków. Na ciele potężnego, śpiącego w ciemności stworzenia zatańczyło kilka iskierek, jak pył wirujący w promieniach słońca.
– Widzisz? Zaczyna się – szepnął Ben.
– Tak. – Lung oparł pysk na jego ramieniu. Po raz pierwszy człowiek miał być świadkiem smoczego pożegnania się z życiem. Lung musiał wcześniej opowiedzieć Benowi i Greenbloomom, jak to wygląda. W żadnej z ksiąg, jakie posiadali, nie mogli znaleźć wzmianki na ten temat – być może przez to, że ci, którzy dawno temu tak chętnie odrąbywali smokom łby, nie poświęcili dość czasu, by zobaczyć, co działo się potem.
Ben uniósł głowę i popatrzył na sklepienie pieczary, gdzie z każdym dniem gromadziło się nieco więcej światła.
– Umierając, smok daje życie nowym gwiazdom – wyjaśnił Lung. – Im naturalniej i spokojniej żegna się ze światem, tym będzie ich więcej. Ale jeśli smoka spotyka gwałtowny i krwawy koniec, jego śmierć umieszcza na nieboskłonie czerwone gwiazdy, w których żyje jego ból i złość. Niestety, jest ich już trochę na niebie!
Pożegnanie Krzywobrodego nie zapowiadało powstania nowych czerwonych gwiazd. Odchodził w spokoju. Zadbali o to mieszkańcy MÍMAMEIÐR. I wszystkim miało go brakować. Benowi w sposób szczególny. Odwiedzał starego smoka, ilekroć dopadała go zbyt wielka tęsknota za Lungiem. Skraj Nieba krył się w Himalajach, a to strasznie daleko od Norwegii.
– Lung! Powinieneś ich zgrillować! Wiem, wiem, ze smoczym ogniem trzeba ostrożnie. Ale wszystkim byś się przysłużył!
Obaj doskonale znali rozbrzmiewający w pieczarze głos, który mimo wczesnej godziny drżał ze zdenerwowania.
Siarczynka.
W czasie pierwszego spotkania Ben porównał ją do przerośniętej wiewiórki, na co zareagowała świętym oburzeniem. Od tamtego czasu chłopiec znacznie lepiej poznał świat baśniowych stworzeń i dziś natychmiast by się zorientował, że rozmawia ze szkocką koboldką. I że koboldy są smokom równie niezbędne jak światło księżyca, którym się pożywiają.
– Szkoda, że nie widzieliście, jak się wkurzały! I o co? O kilka głupich kurek! – Siarczynka przestała krzyczeć, kiedy dostrzegła śpiącego Krzywobrodego. – Jakby wszystkie grzyby w tym przeklętym lesie należały tylko do nich – dokończyła szeptem, po czym odstawiła koszyk, który trzymała w brązowych łapkach. – Pewnie tak im się wydaje, bo sami wyglądają jak stado pieczarek na nóżkach! Kto w ogóle powiedział, że potrzebujemy grzybów z nogami i ramionami? Niech się cieszą te kapeluszniki, że ich nie zjadam!
Krzywobrody otworzył złote oczy i mruknął rozbawiony.
– Siarczynko – powiedział. – Coś mi mówi, że nawet w Księżycowej Krainie o poranku budzić mnie będzie koboldzi głos!
– O tak, zdecydowanie! Przed nimi nie da się ukryć! – Malutki człowieczek, który wychylił się z kieszeni Bena i przetarł zaspane oczy, nosił imię Muchonogi. Był on homunkulusem, prawdopodobnie ostatnim ze wszystkich na świecie, gdyż jego jedenastu braci zginęło pożartych przez bestię o imieniu Parzymort. Ten sam alchemik, który stworzył Parzymorta, był również twórcą Muchonogiego i ku jego rozpaczy, jedynym ojcem, jakiego znał. Trudno być sztucznym stworzeniem, nawet po zaskarbieniu sobie przyjaźni smoków i koboldów. – Zgaduję, że znów wdałaś się w kłótnię z kapelusznikami? – zauważył Muchonogi chłodno i wdrapał się Benowi na ramię, gdzie wygodnie się rozsiadł.
– No i? – prychnęła koboldka. – Kapeluszniki! Skrzaty! Krasnoludki! Jeżaki! Te mikrusy każdego kobolda doprowadziłyby do szewskiej pasji! Powinieneś w końcu porozmawiać poważnie z rodzicami – zwróciła się do Bena. – Dlaczego nie wprowadzą ograniczeń ze względu na wzrost? Coś jak: MÍMAMEIÐR przyjmuje tylko stworzenia większe od psa! Pozostali niech trzymają się z dala.
– Doprawdy? Czy to znaczy, że chcesz mnie stąd przepędzić? – prychnął Muchonogi z irytacją.
Homunkulusowi udało się zaprzyjaźnić z koboldką, lecz mimo dwóch lat znajomości humory Siarczynki wciąż działały mu na nerwy. Ben pocieszał go za każdym razem, że wodniki i leprikony są jeszcze bardziej kapryśne, choć jego pierwsze spotkanie z nią też nie należało do najprzyjemniejszych. Żaden kobold nie zgodziłby się dobrowolnie, by cokolwiek zagroziło jego więzi ze smokiem, więc Siarczynka bardzo długo traktowała Bena z ogromną podejrzliwością i była zazdrosna o to, jak szybko Lung polubił nowego towarzysza.
– Dobrze już, dobrze – mruknęła, klękając przy Krzywobrodym. – Przemądrzały jak zawsze! Wszystkie homunkulusy są takie pyskate? Pewnie się nie dowiemy, bo został tylko jeden. – Sięgnęła do wypełnionego po brzegi kosza i wyjęła mlecznobiały, gąbczasty grzyb. – Mam tu wyjątkowy smakołyk! Szukałam go dwie godziny z okładem i musiałam strząsnąć z nóg kilkunastu kapeluszników, którzy bronili go przed zebraniem. Kiedy koboldom futerko szarzeje, zjadają jeden taki dziennie. Mogę się założyć, że smokom też pomoże! Wiem, wiem, wy to najbardziej lubicie światło księżyca. Ale nawet Lung od czasu do czasu robi wyjątek, kiedy zbiorę dla niego wyjątkowo dobre kwiaty czy jagody. Choć w Himalajach nie jest łatwo o takie smakowitości! – dodała kąśliwie i spojrzała z wyrzutem na Lunga.
Potem wsunęła grzyb Krzywobrodemu między łapy, robiąc minę, jakby z trudem przychodziło jej pożegnać się z przekąską. Każdy, kto miał jako takie pojęcie o szkockich koboldach górskich, po tym prezencie potrafił ocenić, jak wielkim uczuciem Siarczynka darzyła starego smoka. Dla koboldów – poza smokami, za którymi podążały – w życiu liczyło się tylko jedno: grzyby. I nieważne czy małe, duże, twarde czy gąbczaste. Siarczynka potrafiła godzinami opowiadać o kształtach, barwach i smakach swoich ulubionych gatunków.
Krzywobrody wiedział o tym, pewnie, że tak. W czasie swego długiego życia miał troje koboldzich towarzyszy. Wszyscy wybrali się już do Księżycowej Krainy, lecz wciąż za nimi bardzo tęsknił. Tym bardziej ucieszyło go, że nie tylko Lung wyruszył w długą podróż, by się z nim pożegnać, ale że dołączyła do niego również Siarczynka.
– Toż to naprawdę szczodry podarunek, moja droga Siarczynko – powiedział, nachylając się w jej stronę. – Zawsze byłaś najzdolniejszą grzybiarką spośród wszystkich znanych mi koboldów i koboldek! Jeśli pozwolisz, schrupię twój prezent na podwieczorek.
– A ja zamienię kilka słów z kapelusznikami – westchnął Ben.
Z własnej woli zgłosił się jako opiekun wszystkich skrzatowatych stworzeń w MÍMAMEIÐR, a kapeluszników zaliczało się do tej właśnie grupy. Poniewczasie doszedł do wniosku, że nie postąpił zbyt mądrze. Ginewra, jego przybrana siostra, zajęła się wodnymi stworzeniami i Ben zazdrościł jej wyboru. Nawet wossegrimy, grające na skrzypcach norweskie demony wodne, których sporo zamieszkiwało MÍMAMEIÐR, nie ryzykowały zatargów z kapelusznikami.
Ledwie Ben opuścił pieczarę Krzywobrodego, by udać się do chatek osiedla kapeluszników, między drzewami załopotał skrzydłami spory kruk mglisty i wylądował naprzeciwko niego, w pokrytej rosą trawie. Kruki mgliste swoją nazwę zawdzięczały nie szarawemu upierzeniu, lecz temu, że potrafiły rozpłynąć się w powietrzu jak mgła i stać się niewidzialne.
– Czerwony alarm! – wykrakało ptaszysko. – Centrum dowodzenia! Pilne!
Kruki mgliste z ogromnym upodobaniem stosowały wojskowe zwroty i słownictwo – tym chętniej, im bardziej zagadkowo i poważnie brzmiały. Jednocześnie nie było lepszych od nich posłańców i bardziej niezawodnych informatorów. Zachwyt w głosie pierzastego stworzenia sprawił, że Ben i Muchonogi wymienili zaniepokojone spojrzenia.
Tylko złe wiadomości dawały krukom mglistym tyle satysfakcji.2. WEZWANIE Z GRECJI
Naturę postrzegam jako najbogatsze źródło ludzkiego zachwytu i piękna, jako najważniejszą przyczynę badań i rozwoju. Natura, spośród wszystkich rzeczy doniosłych, nadaje największą wartość życiu.
sir David Attenborough
Niewiele budynków na świecie może stać się niewidzialnymi, jednak siedziba MÍMAMEIÐR tak doskonale stapiała się z lasem, ziemią i niebem, że większość gości zauważało jej istnienie dopiero, kiedy stawali przed samym wejściem. Ben za każdym razem miał wrażenie, że zbliża się do żywego organizmu z drewna, kamienia i szkła, któremu ta zabawa w chowanego sprawia ogromną radość. I kto wie, może ten dom rzeczywiście żył? Koniec końców, został wzniesiony rękoma trolla z fiordów.
Budowniczy miał na imię Hothbrodd i wszystkie budynki w MÍMAMEIÐR powstały według jego wytycznych. Zresztą zdecydowaną większość belek i desek Hothbrodd docinał własnoręcznie, a następnie całe tygodnie poświęcał na przyozdabianie wszystkich płaszczyzn i fasady artystycznymi płaskorzeźbami. Tego poranka oczyszczał snycerkę nad drzwiami wejściowymi nożem wyglądającym jeszcze groźniej niż on sam. Wyrzeźbiony smok, który oplatał drewnianą belkę, był w rzeczywistości wiernym portretem Lunga, lecz towarzyszyły mu ogromne krakeny, centaury i przygrywające na skrzypkach fosgrimy. Hothbrodd potrafił wyrzeźbić każde stworzenie, jakie zamieszkiwało naszą planetę.
– Przeklęte kruki! – warknął troll, kiedy stanęli przed nim Ben z Muchonogim. – Jeśli nie przestaną załatwiać się na moje rzeźby, któregoś z nich dopadnę i skręcę mu ten pierzasty kark!
Hothbrodd przewyższał nawet wysokiego mężczyznę o dobry metr, jeśli nie więcej, lecz Bena nie deprymowały potężne trolle; w końcu jego najlepszym przyjacielem był prawdziwy smok. Skóra Hothbrodda miała szarozieloną barwę i chropowatość kory starego dębu. Dzięki znajomości z nim chłopiec nauczył się, że trolle, wbrew wszystkim strasznym historiom powtarzanym przez ludzi, odznaczały się nie tylko potężną siłą, lecz także mądrością. „Ale tylko trolle znad fiordów!” – dodałby Hothbrodd z pewnością. „Bo górskie trolle są nawet głupsze niż te w dowcipach o nich”.
O ludziach miał niewiele lepsze zdanie. Hothbrodd wolał oddawać się rozmowom z chrząszczami, bukami i dębami (choć dla Greenbloomów robił wyjątek), a rzeczy, które tworzył z drewna, przywracały wiarę w magię. Niezależnie od tego, jak tłumaczyć jego kunszt, tylko Hothbroddowi można było zawdzięczać, że zabudowania w MÍMAMEIÐR odpowiadały wyjątkowością swoim lokatorom. Dotyczyło to w szczególności głównego budynku. Ściany zewnętrzne były w wielu miejscach przeszklone, z potężnymi szybami osadzonymi w drewnianych belkach tak niesamowicie przyozdobionymi przez Hothbrodda, że Ben co rusz odkrywał na nich nowe postaci.
O tak, z całą pewnością nigdzie na świecie nie było równie magicznego budynku jak ten tutaj.
Ben prawie nie pamiętał domu, w którym przyszedł na świat, podobnie jak nie miał zbyt wielu wspomnień o rodzicach, którzy krótko po jego trzecich urodzinach zginęli w wypadku samochodowym. Kolejnych siedem lat życia chłopiec spędził w budynku, którego ani on, ani żadne z innych mieszkających tam dzieci nie nazwałoby domem. Ben w ogóle nie używał tego słowa, podobnie jak słów „mama” i „tata”. Bo i po co mówić o czymś, czego się nie ma, a mimo to tęskni się za tym tak strasznie, że na samą myśl dostaje się bólu brzucha? Ojcowie i matki byli w jego dzieciństwie bytami równie magicznymi i nieprawdopodobnymi, jak na przykład smoki – a przecież w wieku lat jedenastu spotkał jednego z nich. Po pewnym czasie spędzonym w instytucji, zwanej eufemistycznie domem dziecka, znalazła się rodzina zastępcza, która wzięła go do siebie, jednak pobyt u niej okazał się jeszcze gorszy niż mieszkanie w sierocińcu. Ben uciekł i postanowił, że nigdy już nie pozwoli sobie na marzenia o rodzinie. Może rzeczywiście trzeba było porzucić takie pragnienia, by mogły się kiedyś urzeczywistnić?
Adopcyjni rodzice Bena, jak mówili o sobie Barnaba i Vita Greenbloomowie, poświęcili życie na chronienie najrzadszych stworzeń na świecie przed ludzką chciwością i nadmierną ciekawością. Taka działalność nie przynosiła dochodów. Kiedy chłopiec wprowadził się do Greenbloomów, w ciasnym domku na północnym zachodzie Anglii musiał dzielić pokój ze swoją przybraną siostrą Ginewrą, sześcioma donośnie chrapiącymi hobgoblinami, czyli angielskimi krasnoludkami, oraz kilkoma wróżkami kwiatuszkami, które omal nie padły ofiarą kosiarki sąsiadów. Jednak pewnego dnia na wycieraczce przed drzwiami państwo Greenbloomowie znaleźli pudełko po cygarach, a w nim dziesięć najwyższej czystości kamieni szlachetnych, które okazały się darem wdzięcznych krasnali górskich. Dzięki ostrzeżeniu od Greenbloomów udało im się na czas ewakuować wioskę, zanim cała okolica została wyrównana materiałami wybuchowymi pod nową drogę. To pozwoliło rodzicom adopcyjnym Bena urzeczywistnić marzenie o stworzeniu schronienia dla wszystkich baśniowych istot. To, że MÍMAMEIÐR powstał w Norwegii, a nie w Anglii, wynikało z prostego faktu, że pośród nieprzebytych i mało uczęszczanych lasów tej części Europy baśniowi goście mieli znacznie więcej swobody i prywatności – nie wspominając o tym, że przodkowie Barnaby pochodzili właśnie z tamtych okolic.
Kiedy Ben stanął obok Hothbrodda, zauważył, że nie tylko on był już na nogach. Przynajmniej kilkanaście krasnali przyglądało się z zachwytem wyjątkowej maestrii trolla w obchodzeniu się z potężnym nożem. Hothbroddowi zawsze towarzyszyła grupka małoletnich krasnali i skrzatów – bardzo niepokojący widok, biorąc pod uwagę rozmiary jego nóg – lecz jeszcze nigdy się nie zdarzyło, by któryś z maluchów odniósł jakieś rany.
– Hej, Hothbrodd! – zawołał chłopiec, a usadowiony na jego ramieniu Muchonogi zasłonił dyskretnie usta, by ukryć ziewnięcie. – Wiesz może, co się stało? Kruk mglisty, który nas tu wezwał, wyglądał podejrzanie radośnie.
Troll zmarszczył czoło i jednemu z wyrzeźbionych skrzatów zdmuchnął z nosa kruczą kupę.
– Jakieś wieści z Grecji – burknął. – I owszem, ponoć nie za dobre.
Ben i homunkulus wymienili zatroskane spojrzenia. Grecja... Pół roku wcześniej Vita i Barnaba odkryli tam w pewnej odizolowanej dolinie parę pegazów, a przed kilkoma dniami Vita i Ginewra udały się z powrotem w to miejsce, by sprawdzić, jak się mają skrzydlate konie.
Ben zzuł zabłocone buty i podał je leprikonowi, który mieszkał w szafie garderobianej przy wejściu, po czym boso wszedł do domu, który pokochał bardziej niż jakiekolwiek miejsce na ziemi.
Portrety i fotografie na ścianach w holu przedstawiały przyjaciół i współpracowników Greenbloomów. Niektórzy mieli wśród swoich przodków baśniowe stworzenia, mimo że dziś nie dało się tego zauważyć. Podejrzanie spiczaste uszy, ogon, błona pławna między palcami u stóp... wszystko to łatwo ukryć przed spojrzeniami innych. Nawet ślady futra na twarzy można było wytłumaczyć uparcie powracającym zarostem. Znacznie trudniej wyjaśnić pochodzenie dzioba profesora Bucerosa czy skrzela doktora Eel – dlatego osobiście znało ich jedynie najściślejsze grono współpracowników FREEFAB. (Nazwę organizacji stworzonej przez Greenbloomów wymyślili do spółki Ben z Ginewrą. Vita i Barnaba woleli używać prostszego zwrotu „ochrona stworzeń”). Pod fotografią doktora Węgorzewskiego, w łóżeczku dla psa, spała rodzina latających świnek watobi, uratowanych przed kłusownikami przez znajomego Greenbloomów. Z garderoby wystawał łuskowaty ogon fotomeleona, a spod sufitu spoglądały na Bena dwie skrzydlate żaby. No i jak można było nie kochać MÍMAMEIÐR?
Centrum dowodzenia. Barnaba Greenbloom nie był zwolennikiem korzystania z nazwy, którą kruki mgliste ochrzciły jego bibliotekę – mimo że w zasadzie bardzo odpowiadała przeznaczeniu tego pomieszczenia. Biblioteka zajmowała najprzestronniejszy pokój w całym domu, a dwie ze ścian – nomen omen – były zajęte przez regały z książkami, wysokie od podłogi do samego sufitu. Ściana zewnętrzna wykonana została w całości ze szkła, co dawało wrażenie, że siedzi się niemal między drzewami. Zimą, gdy nie było liści, między nagimi konarami można było dostrzec pobliski fiord. Tego deszczowego majowego poranka pośród zielonych liści uwijały się tłumy szwedzkich skrzatów, budujących swoje domy między gniazdami trznadli i świstunek.
Uśmiech, którym Barnaba powitał adopcyjnego syna, był jak zawsze ciepły i serdeczny, lecz Ben nie miał wątpliwości, że stało się coś niedobrego.
Na czwartej ścianie biblioteki wisiało kilkanaście ekranów, dzięki którym wszyscy zaangażowani w ochronę baśniowych stworzeń mogli łączyć się z najdalszych zakątków świata i przekazywać informacje o istotach potrzebujących wsparcia Greenbloomów i ich organizacji. Wszystkie były wyłączone – poza jednym, na którym widać było Ginewrę w odludnej górskiej dolinie w greckich górach. To tam jej rodzice spotkali parę pegazów. Obraz i dźwięk były tak bardzo słabe! Ben pomyślał, że dobrze by było, gdyby Barnaba wydał jeden z pozostałych kamieni szlachetnych na zakup nowych kamer i komputerów. Adopcyjny ojciec – nie bez racji! – tłumaczył za każdym razem, że przy coraz większej liczbie uchodźców, przyjmowanych w MÍMAMEIÐR, lepiej zachować dar od górskich krasnoludów na czarną godzinę. Mimo to – na żabi śluz i ptasie odchody! – jak przeklinał Hothbrodd – obraz był tak słaby, jakby Ginewra nadawała z innej planety! To, co powiedziała, odsunęło jednak jakiekolwiek rozważania o nowych kamerach i komputerach na dalszy plan i uświadomiło Benowi, że mają teraz znacznie poważniejszy problem.
– Podejrzewamy, że to była żmija nosoroga. Tato, to straszne! Nie wiem, może Synnefo nieopatrznie stąpnęła w jej gniazdo? Jad zadziałał szybciej niż u ludzi! Ànemos nie może się uspokoić!
Ben popatrzył na Barnabę. Synnefo była klaczą pegaza. Ànemos to ogier. Razem stanowili parę najprawdopodobniej ostatnich przedstawicieli tego gatunku, a wszyscy w MÍMAMEIÐR doskonale pamiętali ekscytację, z jaką Lola Szarogon, ich najlepsza wywiadowczyni (i przy okazji jedyna latająca szczurzyca świata), po powrocie z Grecji prezentowała zdjęcia gniazda z trzema świeżo złożonymi pegazimi jajami.
Hothbrodd wszedł do biblioteki i zafrasowany popatrzył na ekran, na którym teraz pojawiła się też Vita. Ben nie nazywał Barnaby ojcem ani jej matką, choć oboje szczerze kochał. Traktował ich raczej jako przyjaciół, wzory do naśladowania, nauczycieli i opiekunów.
Rzadko widywał Vitę aż tak smutną. Choć trudno było doprowadzić ją do łez, dziś miała zaczerwienione od płaczu oczy, podobnie jak jej córka Ginewra.
– Z trudem udaje nam się nakłonić Ànemosa, żeby coś zjadł, Barnabo! – powiedziała. – Mam wrażenie, że oszalał z rozpaczy. Wie równie dobrze jak my, że teraz może jeszcze stracić dzieci. W Norwegii jest dopiero wiosna i trudno będzie zapewnić pegazim jajkom dość ciepła, lecz jeśli chcemy, by te źrebaki przyszły na świat, nie mamy innego wyjścia, jak sprowadzić Ànemosa i jego gniazdo do MÍMAMEIÐR. Ginewra też tak uważa.
Dziewczyna przytaknęła z przekonaniem. Wielu ludzi reagowało zdziwieniem, widząc, jak wielką wagę Greenbloomowie przykładali do opinii swoich dzieci.
– Zaskakujące, co? – potwierdził kiedyś Barnaba. – A przecież wiadomo doskonale, że wiek rzadko mówi cokolwiek o czyjejś mądrości. Ba, ja jestem wręcz przekonany, że głupota i ciasnota umysłowa w wielu przypadkach potęgują się z każdymi kolejnymi urodzinami!
Greenbloomowie kładli tak wielki nacisk na pracę z dziećmi, że Ben i Ginewra uczyli się w domu, a nie w szkole. Ale też oboje mieli niesamowitych nauczycieli: Muchonogi wykładał im historię i zapomniane języki (co w pracy ze stworzeniami, których wiek sięgał nawet tysięcy lat, okazywało się nad wyraz przydatne), a doktor Phoebe Humboldt, która spędziła kilka lat na zatopionym okręcie niedaleko liguryjskiego wybrzeża, by badać życie nimf i wodników, wykładała wiedzę o baśniowych stworzeniach. Geografii uczył ich Gilbert Szarogon, biały szczur, którego Barnaba przekonał do opuszczenia starego spichlerza w Hamburgu i przeniesienia się do MÍMAMEIÐR, by na miejscu pracował nad przygotowaniem map przedstawiających wszystkie miejsca występowania baśniowych stworzeń. Jeden z niewielu ludzkich nauczycieli, James Spotiswode, robił, co mógł, by przybliżyć Benowi i jego siostrze matematykę, biologię i fizykę – a trud tego zadania można było przyrównać do przekonania wilka, by porzucił zjadanie skrzatów. Profesor Spotiswode znalazł jednak sposób, by wzbudzić w uczniach chęć do nauki – każde dobrze rozwiązane zadanie czy wyjaśnione zagadnienie biologiczne nagradzał lekcjami robotyki i telepatii. Jednym zdaniem, oboje otrzymywali dokładnie taką wiedzę, której potrzebowali, by poświęcić się temu samemu co ich rodzice: ochronie wszystkich żywych stworzeń, które bez pomocy byłyby znane jedynie z kart książek z bajkami.
– Utrzymanie odpowiedniej temperatury w stajni nie będzie problemem. – Hothbrodd wyjął z kieszeni kawałek drewna i zaczął rzeźbić z niego jaszczurkę. – Wełniacze mogłyby zatroszczyć się o przygotowanie gniazda i obłożenie wełną ścian stajni.
Barnaba skinął głową, choć nie wyglądał na przekonanego.
– Dobrze – zgodził się. – Hothbrodd zajmie się przygotowaniem stajni, a ja poproszę Undset, by była na miejscu, kiedy przybędą. Wątpię, by kiedykolwiek zajmowała się pegazami, ale może przynajmniej utrzyma Ànemosa przy życiu.
Undset była młodą weterynarką z Freyahammer, czyli leżącej po sąsiedzku wioski, która leczyła bardzo wielu mieszkańców MÍMAMEIÐR. Trudno było znaleźć kogoś, na kim można było polegać, że zachowa dyskrecję i milczenie, a wielu myśliwych oddałoby majątek za informację, że w Norwegii znajduje się ukryte miejsce, gdzie można upolować tak rzadkie zwierzęta jak konie wodne czy smoki. Lecz Undset, a właściwie Holly Undset, była tak zaciekłą przeciwniczką polowań na wilki i niedźwiedzie, że pewnego dnia Barnaba postanowił zaprosić ją do MÍMAMEIÐR.
Ekran, z którego Vita i Ginewra przekazały złe wiadomości, pociemniał, a w bibliotece zapadła przygnębiająca cisza. Nawet Hothbrodd przerwał rzeźbienie i opuścił nóż. Na jednym z regałów stało oparte o książki zdjęcie gniazda pegazów. Ben podszedł do niego i przyjrzał się trzem srebrnym jajkom. Były niewiele większe od kurzych. Ginewra uważała na początku, że świeżo wyklute pegazie źrebaki będą równie drobne, lecz Vita wyjaśniła jej, że jajka pegaza tylko przez pierwsze dwa miesiące pozostają tak maleńkie, a potem zaczynają rosnąć.
– Moglibyśmy przykryć je kocami termicznymi – zaproponował. – Albo umieścić w inkubatorze, do którego trafiały porzucone jajka dzikich gęsi.
Barnaba potrząsnął głową.
– Obawiam się, że to zbyt ryzykowne. I nie chodzi mi tylko o technologię, która, jak sam doskonale wiesz, często zawodzi w przypadku kontaktu z baśniowymi stworzeniami. Jajka niektórych skrzydlatych gatunków pękają przy samym dotyku plastiku albo metalu. Nie możemy sobie na to pozwolić. Muchonogi, nie tylko przygotowałeś listę pozycji do naszej biblioteki, ale też jako jedyny przeczytałeś każdą ze zgromadzonych książek. Czy byłbyś w stanie nam pomóc?
Homunkulus poczuł się mile połechtany, czego nie ukrywał.
– Mam niejasne wspomnienie, że posiadamy odpis pewnego włoskiego inkunabułu, w którym, między innymi, mowa jest właśnie o pegazich jajkach – odparł Muchonogi i rozejrzał się po księgozbiorze. – Gdzie też może stać... hm... no tak. Tak.
Zszedł z ramienia Bena, a potem balansując na oparciach krzeseł i stołach, dotarł do miejsca, gdzie stał komputer niewiele większy od pudełka zapałek. Chłopiec, razem z profesorem Spotiswodem, przygotował go specjalnie dla homunkulusa. Muchonogi nauczył się na nim pisać równie szybko, jak uczył się wszystkiego, do czego się zabierał, a potem opracował nawet własne oprogramowanie, którego nikt poza nim nie rozumiał.
– O, proszę, już mam. Pegazie jajka, właściwości: inkunabuł włoskiego alchemika, XVII wiek, strona 27, wers 16.
Muchonogi zamknął ekran maleńkiego komputera i bez wysiłku wspiął się na jedną z wyżej położonych półek, udowadniając, że nie nosi takiego imienia bez powodu. Homunkulus uwielbiał swój miniaturowy komputer. Prowadził w nim swój dziennik, rejestrował i opisywał każdego przybysza do MÍMAMEIÐR włącznie z jego zwyczajami żywieniowymi, pochodzeniem i staranną charakterystyką. Godzinami siedział nad danymi, starając się zgromadzić i uporządkować całą dostępną wiedzę o baśniowych stworzeniach i przedstawicielach innych, równie rzadkich gatunków. Mimo to jego największą pasją pozostawały książki. Spiczastą twarz Muchonogiego rozjaśniał pełen wzruszenia i czułości dziecięcy uśmiech, kiedy przewracał zadrukowane strony, a im były starsze, z tym większym pietyzmem dotykał papieru czy pergaminu. Ben cały czas się martwił, że pewnego dnia któryś z ciężkich, starych tomów spadnie na homunkulusa i go zgniecie. Również tym razem książka, którą Muchonogi wskazał po krótkim poszukiwaniu, była znacznie większa od niego.
– Czy mógłbym ci pomóc, kochany Muchonogi?
Barnaba najwyraźniej również się tego obawiał. Sięgnął po książkę i razem z homunkulusem przeniósł ją na stół, pod którym mieszkał goblin grający na drumli – choć, zdaniem Bena, trudno było taką ilość fałszywych dźwięków nazywać muzyką.
– Jedna chwilka, proszę o cierpliwość... już, zaraz... – Muchonogi przewracał pożółkły pergamin tak delikatnie, jakby się obawiał, że przy najlżejszym dotyku rozsypie się w pył – 25, 26... Jest! Mam! To bardzo stary włoski język, przetłumaczę to na współczesny... – Odkaszlnął, jak zawsze, kiedy przygotowywał się do wystąpienia przed większą publicznością, i zaczął czytać: – Jajko skrzydlatego konia, _Pegasus unicus_, należy do największych cudów świata. Jego z początku srebrna skorupka w miarę wzrostu źrebaka nabiera przejrzystości, aż staje się równa najdelikatniejszemu z kryształów. Mimo to jej wytrzymałość podobna jest do diamentu. Najbardziej niezwykła właściwość jajka pegaza ujawnia się, gdy źrebię przekracza szósty tydzień życia i staje się tak duże, że skorupka ogranicza jego dalszy wzrost. W tym momencie klacz zaczyna lizać skorupkę, czym sprawia, że jajko znów rośnie, nie tracąc na wytrzymałości. Jednakże... – Muchonogi uniósł głowę i wymienił z Benem i Barnabą zaniepokojone spojrzenia. – Jednakże – czytał dalej – efekt ten wywołuje jedynie ślina matki. Jeśli coś jej się stanie, jajko nie urośnie, a źrebak zadusi się, zamknięty w niezniszczalnej skorupce.
Hothbrodd gwałtownym ruchem wbił nóż w blat stołu, tak głęboko, że goblin pod spodem zmartwiał ze strachu, a drumla wysunęła się z jego bezwładnych palców. Znów zaczęło padać. Barnaba stanął przed przeszkloną ścianą, z której kilkanaście szklarek przezroczystych zlizywało ściekające krople, i wyjrzał na zewnątrz.
– Hothbrodd, zechciałbyś wysłać posłańca do Undset, by była gotowa przybyć na miejsce, kiedy tylko dotrze tu pegaz?
Troll potaknął i ciężkim krokiem wyszedł z biblioteki.
Ostatni pegaz w MÍMAMEIÐR... Ben cieszył się, że mogą polegać na Undset. Nie chciał sobie nawet wyobrażać, co by się stało, gdyby świat dowiedział się o istnieniu skrzydlatego konia. Dawniej Barnaba przyznawał się publicznie do wiary w istnienie baśniowych stworzeń, lecz od pewnego czasu Greenbloomowie uznali, że jedyną szansą na przetrwanie ich podopiecznych było zapewnienie im całkowitego spokoju. Ich istnienie stało się więc świetnie chronioną tajemnicą – przy czym wciąż istniało grono starannie dobranych, wtajemniczonych współpracowników. Do FREEFAB należeli dziś nie tylko aktywiści chroniący wielkie krakeny, sfinksy czy krasnale skalne, lecz także mężczyźni i kobiety walczący o przetrwanie i ochronę innych gatunków, w tym goryli, szarytek morskich, rysi, żółwi morskich i innych, niezliczonych niestety gatunków zagrożonych wyginięciem.
Po chwili Hothbrodd wrócił do biblioteki. Troll musiał się schylić, by zmieścić się w drzwiach. Kiedy Muchonogi zapytał go, dlaczego mimo obecności w MÍMAMEIÐR tak wielu różnej wielkości stworzeń drzwi głównego domu mają wymiary odpowiednie dla ludzi, ten odburknął krótko: „Nie dla ludzi, homunkulusie. One są zrobione tak, żeby pasowały Barnabie”.
Ginewra podejrzewała, że jej ojciec uratował Hothbroddowi życie, jednak żaden z nich nie był skory do zwierzeń, więc nikt nie wiedział, jak i kiedy się poznali.
– Masz pomysł, w jaki sposób wywołać wzrost pegazich jajek, gdy zabraknie klaczy?
Troll zadał pytanie, które wszystkim chodziło po głowie. Barnaba bardzo cenił ten jego talent.
– Nie, póki co, nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać – odparł półgłosem, patrząc na krople deszczu. – Będziemy mogli mówić o szczęściu, jeśli uda nam się uratować ogiera przed samobójstwem z rozpaczy. Jestem bezradny. Nie wiem, co robić. Ale... – Odwrócił się i spojrzał na ekrany, które wisiały na ścianie niczym zamknięte oczy. – Ale od czego ma się przyjaciół?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------