- W empik go
Kraj w stanie - ebook
Kraj w stanie - ebook
Pomiędzy lipcem 1982 a sierpniem 1986 Andrzej Krajewski towarzyszył zachodnim korespondentom w Polsce. Ta książka to opowieść o tamtym czasie z pozycji obserwatora, czasem też uczestnika zdarzeń.
Pierwsze wydanie tej książki ukazało się z przyczyn oczywistych poza oficjalnym obiegiem, w dzisiejszym, trzecim autor dopowiada dalszą historię wielu spraw, takich jak odpowiedzialność za strzelanie do ludzi w Lubinie, zabójstwa Grzegorza Przemyka i księdza Jerzego Popiełuszki.
Obecne wydanie zawiera współczesne noty i komentarze oraz pokaźny zasób ilustracji i zdjęć (w tym dzieła autorstwa Chrisa Niedenthala).
W czasach manipulowania historią, nadawania jej funkcji usługowej wobec polityki, warto przypomnieć sobie prawdę o mrocznych latach 80-tych.
Spis treści
Przedmowa autora
Przedmowa Dariusza Fikusa z 1987 roku
Litera, na którą nie zaczyna się żadne polskie słowo
Gorący 31 sierpnia 1982 roku
Masakra w Lubinie
Miejsce pracy: msze i pogrzeby
Delegalizacja „Solidarności” 8 października 1982 roku
Gdańsk walczy o „Solidarność”
Nowa Huta: pogrzeb Bogdana Włosika
Lech Wałęsa: powrót z internowania
Wywiad z Haliną Mikołajską
Rok w stanie: 13 grudnia 1982
Gdańsk: 16 grudnia pod Pomnikiem Stoczniowców
„Róbmy swoje” Wojciecha Młynarskiego
Warszawskie getto 1983: 40 lat później
Gry przed wizytą papieża”
„Zabójstwo Grzegorza Przemyka
Rok 1983: druga pielgrzymka Ojca Świętego
Bukowski, Tymowski, Rakowski
Cyrk na Wiejskiej („Wyzwolenie”)
Pokojowy Nobel dla Lecha Wałęsy
Gdańsk, 16 grudnia 1983 roku
Początek 1984 roku: ucieczka od polityki
Proces zabójców Grzegorza Przemyka
Los „Jedenastki”, wybory i amnestia 1984 roku
Spokojne lato 1984 roku
Urbanologia stosowana
Agca, Piotrowski, Szczepański („Tygodnik CDN”)
Porwanie, zabójstwo i pogrzeb ks. Jerzego
Wyborczy protest rolnika Wrońskiego
Spojrzenia amerykańskie
Toruński proces zabójców ks. Popiełuszki
Maj 1985 roku: wyjazd Bradley’a Grahama
Najbardziej proamerykański kraj Europy
Stadion (miesięcznik „Vacat”)
Jacksona Diehla ukochane samo życie
Jesień 1985 roku: twardym kursem donikąd
13 października a sprawa polska („Tygodnik CDN”)
Między nami niewolnikami („Tygodnik CDN”)
Maj 1986 roku: niewidoczny Czarnobyla cień”
„Wrzesień 1986 roku: prawie pełna amnestia
Podsumowanie: niezbędnik korespondenta
Epilog: epopeja radzieckiego dezertera
Indeks nazwisk
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66095-40-3 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czemu wznawiam tę książkę? Ponieważ pierwszego, podziemnego jej wydania nie znają nawet historycy zajmujący się czasami „Solidarności”, a wydanie drugie, z 2009 roku, prawie nie istnieje. Zawierało błędy, którym jestem winien, bo poprawki numerów stron w indeksie nazwisk naniosłem również na inne liczbniki w całej książce. Powstałe w ten sposób pomyłki w datach dostrzegłem po odebraniu jej z drukarni i płonąc ze wstydu, schowałem nakład do piwnicy. Błędy, oczywiście, teraz poprawiłem.
Ale najważniejsze jest to, że w Polsce 2022 roku, w 40 lat od opisywanych tu wydarzeń, widzę zadziwiająco wiele podobieństw do tamtych czasów. Przede wszystkim jeśli chodzi o przestrzeganie praworządności i o media, te państwowe. Takich policjantów, takich prokuratorów, a nawet sędziów, takich redaktorów jak za PRL, niestety, jest coraz więcej. Dlatego warto przypomnieć, jak to może się skończyć.
Nie jest to też ta sama książka co w pierwszym wydaniu. Pięć rozdziałów następujących po wywiadzie z Bradley’em Grahamem dopisałem w 1987 roku, po ukazaniu się „Cicerone”, będąc już stypendystą Fulbrighta na Uniwersytecie Michigan w Ann Arbor w USA. Miałem tam dostęp do archiwalnych egzemplarzy „The Washington Post” i dzięki temu mogłem przedstawić nie tylko to, co widział w Polsce Jackson Diehl, ale i to, co przekazał swoim amerykańskim czytelnikom.
Nie zrobiłem tego w stosunku do wcześniejszych relacji Bradley’a Grahama ani dwóch korespondentów „Yomiuri Shimbun” – Ryuji Nakazono i Toshio Mizushimy – nie tylko dlatego, że japońskiego nie znam, ale także, i to jest decydujące, ponieważ każdy z moich szefów polegał nie tylko na tym, co mu podsuwałem, ale miał i inne źródła informacji, których nie znałem. Tylko dla Jerzego Lobmana z „Trybuny Ludu”, cytowanego na tylnej okładce, byłem wyłącznym „cicerone”, czyli przewodnikiem moich szefów po Polsce.
„Kraj w stanie” różni się od „Cicerone” także współczesnymi notami, sygnowanymi odciskiem palca i datą 2022. Dopowiadam w nich dalszą historię wielu spraw, takich jak odpowiedzialność za strzelanie do ludzi w Lubinie, zabójstwa Grzegorza Przemyka i księdza Jerzego Popiełuszki. Przypominam też dalsze losy osób mniej znanych. Szperając w podziemnych wydawnictwach, trafiłem także na kilka swoich tekstów, które wydały mi się warte przypomnienia. Mają one znaczek podziemnego druku.
Po raz pierwszy pojawiają się w tym wydaniu ilustracje. Poszukałem zdjęć w domowych pudełkach i kliszach, w moim zbiorze „polskich stron” z „Newsweeka” i „Time’a” z tamtych lat i w internetowym archiwum „The New York Times”. To, że wśród tych ilustracji znalazły się zdjęcia Chrisa Niedenthala, jest szczodrym gestem znanego mi od lat Mistrza Obiektywu. Dzięki, Chris!
W 2009 roku nie dostałem dofinansowania na wznowienie tej książki, ale dzięki staraniom o nie uzyskałem recenzję „Cicerone” od profesora Andrzeja Paczkowskiego, za którą jestem mu wdzięczny, tak samo jak profesorowi Andrzejowi Friszkemu za umożliwienie mi badań w IPN.
Jeden z młodych czytelników wyznał, że zagubił się w ekonomicznych realiach lat 80. W 1984 roku sanitariusze oskarżeni o pobicie Grzegorza Przemyka mieli ukraść jednemu pacjentowi 1,5 tysiąca złotych, a drugiemu – 155 tysięcy. W marcu 1985 strajkujące kobiety chciały po 3 tysiące zł podwyżki. To było dużo czy mało?
Spróbuję wyjaśnić. W 1984 roku 1,5 tysiąca złotych nie było dużą sumą, choć 155 tysięcy stanowiło już blisko dziesięć miesięcznych pensji. Rok później żądanie podwyżki o 3 tysiące przy średniej pensji wynoszącej 20 tysięcy wydaje się racjonalne. Można przytoczyć ceny detaliczne podstawowych artykułów spożywczych: mięsa, chleba, jajek, cukru, ale to nie ma sensu, bo w opisywanych przeze mnie latach ceny niemal wszystkich towarów były dekretowane przez państwo. Te ceny urzędowe były niższe od rynkowych, co najlepiej ilustrowała oficjalna i czarnorynkowa cena dolara: w latach 70. państwowe banki (a innych nie było) płaciły za niego 4 złote, ale jednodolarowy bon towarowy w Pewexie był wart około 100 złotych. Obok zwykłych istniały sklepy „komercyjne”, gdzie mięso sprzedawano po cenach wyższych od „kartkowych”. A „kartki”, czyli kupony uprawniające do nabycia określonych wyrobów w określonej ilości (na przykład: woł. ciel. z kością 400 g; cukierki 250 g.), zaczęły się od cukru w 1976 roku (wtedy przestałem słodzić herbatę), a ostatecznie objęły nawet buty do trumny.
Cały ten absurdalny system dystrybucji towarów (nadal od pół wieku obowiązujący na Kubie, gdzie pod koniec 2021 roku zabrakło papieru do druku kartek) został stworzony ze strachu, ponieważ podwyżki cen groziły strajkami i zmianami na szczytach komunistycznej władzy. Zdarzyło się to w grudniu 1970 roku, ze strzelaniem do strajkujących na Wybrzeżu, i w roku 1976, już bezkrwawo.
W kolejkach po mięso, tych najdłuższych (a ustawiały się niemal po wszystko, łącznie z meblami), nie czekali jednak wszyscy obywatele. Pamiętam taką scenę ze sklepu mięsnego na Bródnie: drugą godzinę stoję po kartkowy ochłap, gdy widzę pchającego się do lady świńskiego blondyna w milicyjnej, niebieskiej koszuli. – Czego ten tu szuka? – oburzam się w myślach. Po kilku dniach, gdy natykam się na niego przed szpitalem, w którym pracuje mój konspiracyjny znajomy, orientuję się, że szukał mnie, bo mięso miał przecież w milicyjnych „Konsumach”, gdzie mógł kupić znacznie więcej niż ja w osiedlowym sklepie. Ani płace, ani ceny w PRL nie oddawały więc ówczesnej rzeczywistości, w tym tego, że byli w niej równi i równiejsi.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na skalę inflacji w tamtych czasach. W 1985 roku wynosiła 15 proc. rocznie. W pięć lat później, w 1990 roku, sięgnęła prawie 600 proc. Tak szybko to poszło, choć w innej, sztucznie regulowanej gospodarce. Ale zbicie tej hiperinflacji do poniżej 5 proc. rocznie (a nawet do ujemnej, od czerwca 2014 do stycznia 2017 roku) zajęło, już we współczesnej, rynkowej Polsce, ponad 20 lat, poczynając od „szokowej terapii” Leszka Balcerowicza z początku lat 90.
Kiedy piszę te słowa, inflacja w Polsce jest już bliska 18 proc. „Wiadomości” TVP zapewniają, że bardziej nie wzrośnie. Tyle że „Wiadomości” są dziś równie wiarygodne, jak „Trybuna Ludu” z lat opisywanych w tej książce. Ale to już zupełnie inna historia...
Andrzej Krajewski
Warszawa, listopad 2022 r.PRZEDMOWA DARIUSZA FIKUSA Z 1987 ROKU
O czym jest ta książka? Jest to dziennikarska opowieść o tym, co wydarzyło się w naszym kraju między lipcem 1982 a sierpniem 1986 roku. Jest to relacja specjalna dziennikarza, który towarzyszy korespondentom zachodnim akredytowanym w Polsce i próbuje przybliżyć im wydarzenia krajowe tak, aby były one strawne i interesujące dla egzotycznego niekiedy odbiorcy. Krajewski towarzyszy najpierw japońskim korespondentom dziennika „Yomiuri Shimbun”, największej gazety na świecie, a następnie korespondentowi „The Washington Post”, czyli pisma amerykańskich kongresmenów, senatorów, wyższych urzędników, prawdziwej elity USA, której opinia o Polsce i Polakach nie jest nam bynajmniej obojętna.
Osią, wokół której skupiają się wszystkie wydarzenia tych lat, jest walka między władzą a społeczeństwem polskim, między aroganckim rządem generałów a prześladowaną, zepchniętą do podziemia „Solidarnością”. A także stosunki między rządzącą partią komunistyczną a sprawującym rząd dusz kościołem katolickim. Tematów dostarcza samo życie; demonstracje, dużo demonstracji, masakra w Lubinie, strajki, skrytobójstwa i pogrzeby ofiar, uroczystości patriotyczne i rocznice, między innymi 40. rocznica powstania w Getcie Warszawskim, Nagroda Nobla dla Wałęsy, druga wizyta Papieża w ojczyźnie, zamordowanie Grzegorza Przemyka i księdza Jerzego Popiełuszki – żeby wyliczyć tylko najważniejsze wydarzenia tych lat.
Nie jest naszą, społeczeństwa, winą, iż to, co głównie przyciąga uwagę korespondentów zachodnich, dzieje się między cmentarzem, demonstracją uliczną a imprezą kościelną. To jest właśnie specyfika polska. Można się oczywiście zastanawiać, czy akurat te wydarzenia były istotnie najważniejszą treścią tych lat? Czy gdybyśmy nie patrzyli okiem zagranicznego korespondenta szukającego z jednej strony sensacji, aktualnych wiadomości („news”), a z drugiej czegoś najbardziej typowego dla danego kraju, a więc czy z naszego punktu widzenia również zaakceptowalibyśmy ten wybór?
Zastanawiałem się bardzo poważnie nad odpowiedzią na to pytanie, jest ono bowiem kluczowe, ale z całym przekonaniem mogę odpowiedzieć: tak, to były te najważniejsze, najistotniejsze polskie sprawy tych lat. Nie znalazły one, niestety, pełnego oświetlenia w oficjalnej prasie, co więcej, były często przedmiotem wyjątkowo perfidnej manipulacji, tym bardziej przeto zasługują na obiektywne zrelacjonowanie, zaś zwięzłość stylu, trzymanie się faktów, oszczędność komentarza – a więc cechy charakterystyczne dla prasy zachodniej – stanowią dodatkową zaletę tej relacji.
Nie wiemy, co z materiału podsuniętego przez Andrzeja Krajewskiego wykorzystali Japończycy Ryuji Nakazono, a później Toshio Mizushima czy Amerykanin Graham Bradley, co przekazali swoim czytelnikom; nie wiemy albo ściślej: wiemy nie w pełni. Możemy mieć jednak pewność, że korespondenci owi dysponowali w miarę pełną informacją o sprawach najważniejszych, wydarzeniach najistotniejszych dla mieszkańców kraju niefortunnie położonego między Bugiem a Odrą.
Czy w tym dość powszechnym uwrażliwieniu na to, jak nas widzą i opisują dziennikarze zagraniczni, nie ma pewnej megalomanii? Czy jest to objaw zdrowy, że tak bardzo ciekawi nas, jak wypadnie nasz obraz w oczach innych? Myślę, że i na to pytanie trzeba odpowiedzieć szczerze.
Owszem, jest w tym szczypta megalomanii, ale po pierwsze – jesteśmy społeczeństwem uwrażliwionym na to, co się o nas mówi i pisze, dlatego, że mamy świadomość naszej niesamodzielnej roli, świadomość, w jak dużym stopniu zależymy od woli mocarstw, od ich stanowiska, i to nie tylko rządów, ale również wpływowych grup nacisku, od opinii światowej.
A po drugie – to, co piszą o nas korespondenci, wraca do nas jak bumerang przez polskojęzyczne stacje radiowe, a w najbliższym prawdopodobnie czasie będzie docierało także przez telewizję satelitarną. W ten odbity, okrężny sposób informacje zatajane lub przekłamywane przez oficjalne środki przekazu w czystym kształcie docierają do odbiorcy krajowego.
Proszę sobie przypomnieć, jak istotną rolę w kluczowym 1956 roku odegrały korespondencje Filipa Bena, przedstawiciela „Le Monde” w Warszawie. Do jego pokoju w hotelu Bristol na Krakowskim Przedmieściu pielgrzymowali dygnitarze partyjni i urzędnicy państwowi, nie mówiąc o czołowych dziennikarzach. Znoszono mu ukradkiem wiadomości, skonfiskowane artykuły, dokumenty, ułatwiano dostęp do stenogramów partyjnych konwentykli, wszystko to z pełną świadomością, że wiadomości te rozejdą się następnego dnia na cały kraj przez którąś z polskojęzycznych stacji radiowych na Zachodzie. Pisze o tym obszernie w swoich wspomnieniach były szef Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, Jan Nowak, czyli Zdzisław Jeziorański („Wojna w eterze”). Podobną rolę spełniali w latach osiemdziesiątych Dan Fisher, Krzysztof Bobiński, Hella Pick, Jan Krauze, Kevin Ruane, Michael Kaufman, Bradley Graham i inni.
Czytelnik w Polsce wie, że nie może ufać miejscowym środkom przekazu. Nie są to bowiem społeczne środki przekazu, jak to jest w demokratycznych krajach świata, w których prasa znajduje się w rękach licznych partii politycznych, pod wpływem różnych grup nacisku i wyraża zróżnicowane opinie, spośród których czytelnik może wyłowić sobie te, które mu najbardziej odpowiadają. Nasze media pozostają na wyłącznych usługach rządzącej partii komunistycznej, która sprawuje faktyczny monopol nad całą informacją.
Zrozumiał to doskonale jeden z negatywnych bohaterów książki Krajewskiego – Jerzy Urban, rzecznik prasowy rządu. Stwierdził on wprost: _Adresatem tego, co mówię_ (na konferencjach prasowych – przyp. D.F.) _nie jest wyłącznie ani nawet przede wszystkim zachodnia opinia publiczna. W pierwszym rzędzie wypowiadam się z myślą o polskim społeczeństwie. Wrogie nam komentarze, plotki poprzez zachodnie rozgłośnie docierają do części polskiego społeczeństwa, a potem w szerokich kręgach krążą przekazywane z ust do ust_. I z tego paradoksu, że „rzecznik polskiego rządu informuje Polaków niejako poprzez dziennikarzy zagranicznych”, Jerzy Urban musi się gęsto tłumaczyć. Tym samym jednak przyznaje, że ta schizofreniczna sytuacja jest polską specjalnością, że wynika ona z głębokiej, utrwalonej nieufności do zmonopolizowanych przez partię mass mediów.
Wprowadzenie stanu wojennego, brutalna likwidacja wszelkiego, nie tylko związkowego, ale także informacyjnego pluralizmu, sprawiły, że nastąpił totalny upadek wiarygodności prasy i zaufania do krajowych dziennikarzy. Według badań oficjalnego ośrodka prasowego, przeszło 60 proc. dorosłej ludności Polski nie jest obecnie w stanie wymienić choćby jednego nazwiska dziennikarza, który zasługiwałby na zaufanie. Deklarowane zaufanie pozostałych 40 proc. opiera się na domniemaniu ewentualnej kompetencji dziennikarzy (mają więcej informacji, znają się na tym, o czym piszą), bardzo zaś rzadko – na przekonaniu o ich uczciwości (tzn. że wierzą w to, co piszą). Tylko 34 proc. ankietowanych (próba losowa, wskazująca na ogólne tendencje) uznaje oficjalne mass media za godne zaufania jako źródło informacji (bo już nie ocen i opinii).
Jeśli nie można ufać własnej informacji, trzeba jej szukać gdzie indziej. Z krajowych badań wynika również, że w sytuacjach jakiegokolwiek poważniejszego kryzysu na świecie, czy w kraju, liczba słuchaczy polskojęzycznych stacji radiowych rośnie gwałtownie i wynosi blisko 1/3 ogółu społeczeństwa.
Tak więc również z naszego punktu widzenia ogromnie ważną kwestią jest sposób informowania korespondentów zagranicznych o problemach naszego życia w całej jego złożoności. A to w dużym stopniu zależy właśnie od roli owych pośredników – tłumaczy i przewodników, takich, jakim dla Japończyków i Amerykanina był Andrzej Krajewski. Spełniał on wobec nich rolę swego rodzaju „cicerone” – przewodnika, tylko że nie po muzeach i zabytkach naszego kraju, ale po jego żywej tkance – społecznej, politycznej, a także historycznej.
Uważam tę pracę za bardzo interesującą nie tylko dla rekonstrukcji wydarzeń historycznych, ale także dla ukazanej w niej techniki pracy dziennikarza zachodniego wykonującego swe obowiązki w niezwykle trudnych warunkach stałego osaczenia i inwigilacji przez Służbę Bezpieczeństwa, uporczywej walki o stale blokowany przez władze dostęp do źródeł informacji. Dlatego właśnie książkę tę gorąco polecam życzliwej uwadze Czytelników.
Dariusz FikusLITERA, NA KTÓRĄ NIE ZACZYNA SIĘ ŻADNE POLSKIE SŁOWO
W lipcu 1982 roku Andrzej Krzysztof Wróblewski, były dziennikarz „Polityki” spytał, czy nie chciałbym pracować dla warszawskiego korespondenta „Yomiuri Shimbun”, największej gazety świata – 14 milionów dziennego nakładu, osiem wydań od rana do wieczora, 4 tysiące pracowników redakcyjnych. Zbyt zajęty nie byłem, pracowałem tylko dla miesięcznika „Firma”, więc spróbowałem. Ryuji Nakazono okazał się być tęgawym, uśmiechniętym, bardzo spokojnym Japończykiem po czterdziestce. W biurze mieszczącym się w willi na warszawskim Mokotowie przyjął mnie tak uprzejmie, jakby to on starał się o pracę u mnie. Poprosił o zdjęcie obuwia i poczęstował herbatą.
Był 21 lipca, trwało posiedzenie sejmu, więc ten dzień spędziłem przy telewizorze, nagrywając i tłumacząc na angielski fragmenty wystąpień sejmowych, przede wszystkim – szefa Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (WRON), generała Wojciecha Jaruzelskiego. Tak jak oczekiwano, stan wojenny został utrzymany. Z internowania zwolniono 913 osób, 314 dostało urlopy. Wyszły wszystkie kobiety. W obozach pozostało 637 osób, w tym Lech Wałęsa. Generał zapowiedział możliwość zawieszenia stanu wojennego przed końcem roku, oznajmiając, iż w takim przypadku WRON wystąpi o przekazanie Radzie Ministrów „szczególnych uprawnień”.
------------------------------------------------------------------------
Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego powstała w nocy 12 grudnia 1981 roku. Nie miała umocowania w Konstytucji. Składała się z 17 generałów i 5 pułkowników. Jej dowódca, gen. armii Wojciech Jaruzelski, był jednocześnie I sekretarzem rządzącej partii (PZPR), premierem rządu i ministrem obrony narodowej, a w składzie WRON było trzech ministrów, szef Urzędu Rady Ministrów i czterech wiceministrów obrony. W 2006 roku członkowie WRON zostali oskarżeni przez prokuratorów Instytutu Pamięci Narodowej o popełnienie zbrodni komunistycznej polegającej na kierowaniu zorganizowanym związkiem przestępczym o charakterze zbrojnym, czyli juntą wojskową. W 2012 r. gen. Czesław Kiszczak został skazany na 2 lata więzienia w zawieszeniu. Pozostali członkowie WRON zmarli wcześniej albo wyłączono ich sprawy ze względu na stan zdrowia lub błąd prokuratury (nie objęcie oskarżeniem gen. Michała Janiszewskiego). W. Jaruzelski zmarł w 2014 r., M. Janiszewski w 2016.
------------------------------------------------------------------------
Zabrzmiały też pierwsze tony marsza pogrzebowego dla „Solidarności”, której działacze i członkowie _konspirując, jątrząc, organizując awanturnicze wybryki, spychają swoją organizację ku samozniszczeniu. Jeszcze i dziś wznoszą się nieraz rozcapierzone palce. Na tę literę nie zaczyna się żadne polskie słowo. Od niej w Polsce nie będzie lepiej. Może być tylko gorzej_. Te słowa generała Jaruzelskiego utrwaliły się najbardziej w naszej pamięci. Znacząca była zapowiedź „odbudowy” związków zawodowych: _Ruch związkowy musi się odrodzić. Jest on klasie robotniczej, ludziom pracy żywotnie potrzebny. Władza socjalistycznego państwa wyjdzie tej potrzebie aktywnie na spotkanie_.
PZPR, ZSL i SD oraz koncesjonowane organizacje katolików świeckich czyli Stowarzyszenie PAX, Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne (ChSS) i Polski Związek Katolicko-Społeczny (PZKS) podpisały deklarację o utworzeniu Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON). Powstające od kilku miesięcy lokalne komitety ocalenia, porozumienia i odrodzenia, tak zwane OKON-y (Obywatelskie Komitety Odrodzenia Narodowego), początkowo tworzone z inicjatywy „starych towarzyszy partyjnych” z czasem miały zastąpić dotychczasowy Front Jedności Narodu.
------------------------------------------------------------------------
Na czele PRON stanął katolicki pisarz, działacz PAX-u Jan Dobraczyński, członkami indywidualnymi byli między innymi: Irena Szewińska, Jan Tomaszewski, Wojciech Siemion, Zbigniew Religa, Mikołaj Kozakiewicz, a członkami zbiorowymi wszystkie partie polityczne, związki zawodowe, ZHP, związki sportowe i turystyczne. PRON został rozwiązany jesienią 1989 roku.
------------------------------------------------------------------------
Nakazono poprosił, abym do końca lipca przychodził codziennie na kilka godzin. Miał to być okres próbny. I tak zacząłem pracę jako tłumacz dwóch korespondentów „Yomiuri Shimbun”, a od listopada 1984 roku do wyjazdu z Polski w sierpniu 1986 – korespondentów „The Washington Post”. Wszedłem do grona około stu osób pracujących jako tłumacze przy akredytowanych w Polsce dziennikarzach zagranicznych. Każdy z nich zatrudniał przynajmniej jednego tłumacza, zaś biura większe, takie jak „The New York Times”, „The Washington Post”, agencje prasowe i sieci telewizyjne – po kilku. Nieliczni, pracujący od wielu lat z korespondentami Polacy mieli status dziennikarski, czyli akredytację wystawianą im przez MSZ.
Generał Wojciech Jaruzelski na posiedzeniu sejmu, 21 lipca 1982 r. Fot. Chris Niedenthal
Większość tłumaczy trafiała do pracy przez Agencję Prasową Interpress. W jej strukturze było Biuro Współpracy z Zagranicą. Jaką rolę, poza pomocą językową, pełnili tłumacze Interpressu pracujący u korespondentów w Warszawie? Spytałem o to Krzysztofa Bobińskiego, korespondenta londyńskiego „Financial Times”, którego znałem z okresu „Solidarności” 1980–1981. Bobiński od lat był w Polsce, pochodzi z polskiej rodziny, żonaty jest z Polką pracującą w PAN.
------------------------------------------------------------------------
Profesor Lena Kolarska-Bobińska, socjolog, twórczyni Instytutu Spraw Publicznych, w czerwcu 2009 roku wybrana na europosłankę Platformy Obywatelskiej z Lublina. 2013–2015 minister nauki i szkolnictwa wyższego.
------------------------------------------------------------------------
Krzysztof doskonale mówi w naszym języku i jest najlepszym znawcą spraw polskich wśród korespondentów zagranicznych. Wiedziałem, że przez parę miesięcy po wprowadzeniu stanu wojennego zatrudniał Mirka Kowalskiego, znanego mi z „Solidarności”. Odwiedziłem Bobińskiego w jego biurze, czyli mieszkanku w wieżowcu przy Królewskiej urządzonym ze skąpstwem godnym organu wielkiej finansjery (nie miał tam nawet linii teleksowej, odbierającej serwis Polskiej Agencji Prasowej i Reutera, co było minimum łączności z Polską i światem).
Milicja przepędza kobiety pilnujące krzyża z kwiatów na placu Zwycięstwa (obecnie Piłsudskiego) w Warszawie, 16 sierpnia 1982 r. Fot. Chris Niedenthal
Podczas spaceru po okolicy – u niego, jak w biurze każdego korespondenta, lepiej było nie omawiać spraw ważnych – spytałem jak załatwił zatrudnienie Mirka. Uzyskałem niewiele. Kowalski próbował złożyć papiery w stołecznym Wydziale Zatrudnienia przy Karowej, tam jednak wymagali świadectwa z ostatniego miejsca pracy, którym był Region Mazowsze NSZZ „Solidarność”. Bobiński zrezygnował z tej współpracy przede wszystkim dlatego, że czytanie polskiej prasy i wynajdywanie w niej sprzeczności, o które później z miną zaspanego misia wypytywał podczas wtorkowych konferencji ministra Urbana, było tym, co, jak mi powiedział, sam lubił robić najbardziej. Innych pomysłów na dowiedzenie się, jak naprawdę wygląda relacja tłumacz–władze nie miałem. Postanowiłem zatem pracować i czekać, co przyniesie przyszłość.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------