- W empik go
Krajobrazy chwil - ebook
Krajobrazy chwil - ebook
„Krajobrazy chwil” to tomik wierszy składanych z codzienności, z codziennych spraw i osamotnienia, z refleksji i zagubień, z wiary, że „miłość istnieje w zalążku od zawsze — tak po prostu do nieskończenia, ponad wszechrzeczą ponad śniedzią i zwątpieniem”, a „ostatnią wciąż współcześnie będziemy tworzyć …”, podczas gdy „świat idzie do przodu po wielkie profity aż do zgonu”.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-602-4 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
świat jest wspaniały i czeka na piękno w tobie ukryte
zmieniać go będziesz w piękniejszy swoim pobytem
z czasem upływu lat dojrzejesz i wbiegniesz w świat …
ogniste rumaki poniosą cię w dal ku szczytom zachwytu
ale nie pozwól zrzucić się w dół — do bólu skowytu
gdy odkryjesz złote runo w tym co zepsute
wierutną brzydotą osnute — sponiewierane
i będziesz pielęgnować jak własne imię
dobre ze złego wysupłasz wyrwiesz gdy trzeba
i przemienisz w kromkę codziennego chleba
wtedy będziesz pełnią księżyca na ociemniałych drogach
będziesz i pustynie i krople ofiarne miłować
innych zrozumiesz budując nowe fasady
ze starych zdrojów czerpiąc garściami …
wsłuchaj się w wiatru opowieści jak w tętno serca
gdy w absolucie ciszy szemrze do ucha prawdy tak oczywiste
jak nadzieja u skazańca — źdźbło wiary w ateiście
i agnostyka niedowierzanie …
nie zapominaj że istnieją błękity
zdradzony — po drugiej stronie przeźroczystej łzy
odnajdziesz darowanych win kryształowe odpryski
przemieniające ciebie i mnie w to co dobre jest
po prostu wybieraj „być”
w sztuce jednego życia na planecie ludzi i złudzeń
nie bój się marzyć
czymże byłby świat bez marzycieli — nieobsianym łanem …
jesteś jednym z nasionek wiary i nadziei przyszłych pokoleńNadjeziorne przenikanie świata
bezwietrzna pogoda dopala gasnące powietrze
w odmętach jeziora zasypiającego nieśpiesznie
przeglądam nostalgiczne kadry niby w lustrze
przeciekają sedna nieuchwycone w czasie
poniechane zdradzone niezapisane baśnie
wokół cienie łagodnie szuwarami kołyszą endorfiny
trwam na brzegu uchwycona błogostanu ciszy
plusk ryby kręgi po wodzie rozsyła
znak predestynacji w podwodnych galaktykach
coraz dalej gaśnie plusku siła wygładza myśli
samotność mija — wokół tyle istnień …
zastanawiam się w którą stronę życie płynie
rzeczywistość zanika w opowieściach zdarzeń dalekich
by powrócić do stanu pierwotnego do żywota
i przemycić wieczność
każdy trud każdy zew budzika zniecierpliwiony
ma swoje przeznaczenie w każdej peregrynacji wieczoru …
chciałoby się odkupić prapamięć i zatrzymać tę chwilę
jak rzucony kamień pod górę … co się w dół stoczy
grawitacja czuwa
bezszelestnie upadł liść z drzewa — drzewa credo
w aforyzmach wiekowych przemyśleń i codziennych danin
poematy rozpisano na role scen nieudawanych
archetypem wszechprzestrzeni
gdy księżyc zawisł nisko i przegląda swą zmienną postać
w kroplach złączonych w jedność polodowcowego jeziora
nieskończonej całości połączone ogniwa …
i mój niewiele znaczący ślad
dodany w natury przestrzeń w jej misterium i piękno
milczenie liści — życia kwant lichy i powracający księżyc
krajobraz świata zupełny
szczodrośćKompletowanie godzin
przenikając przez spóźnienia
pogrążeni w ciałach rozwieszonych nad nadirem
prowadzimy długie rozmowy
samotnie wśród bezsennych nocy
poduszki ulatują ponad łożem zaspanym
i przeciekają jak stare kalosze
zatopione w kałużach pełnych błota i przyzwyczajeń
pod podłogę wnikają cienie z dnia poprzedniego
chowają głęboko pordzewiałe trzewia i zieją chłodem
aż kołdrę w wątpliwościach skręca
opadamy w zagłębienie północy
w odgłosach pokus i trwogi
obłęd pod powierzchnią sączy strużkę krwi
krwioobiegiem wszem i wobec
w ciasnocie przestrzeni między mrokiem a świtem
sprawy doganiają w zadyszce
metodycznie obniżamy loty wyłuszczające
pospieszne minuty
podpełzniemy pod obojętność
draśnięci powszedniości tryprem
nie wyzuci z narkotycznego pędu
będziemy przez minutę
przeobleczemy się w słowa formuły zasięgi
litanie dobrych życzeń niespełnionych
zazdrośni o jutro
bogatsi o jeden serca skowytJesienne wota
dojrzewają orzechy w twardych skorupkach
słychać tętno szczodrobliwego serca
odmierza czas istnienia i czas przechodzenia
na orbitę okołoziemską w wielomian
jesień powoli podchodzi pod okna
rozwija kłębek srebrnolitych nici
i nawleka na promień jarzębiny i winogrona
czerwone po południowej stronie
rozsyła po polach wici nawołujące do powrotu
stodoły opasłe w plony rozwierają wrota
gromadzą wszelakie dobra na złe godziny
przygotowują się na zwiastowanie
chłodniejszych nocy i dni
kosze pełne jabłek ofiaruje stara jabłoń
i grusza obdarowuje także
a śliwy rozmieniły się na słodycz wspomnień
niewinnych kwiatów zaklętych w pestce
zarodek dostojnego drzewa doczekał się spełnienia
na dnie kompotu
chłodniejszy wiatr niesie zapach pieczonych ziemniaków
i stogów siana w których baraszkują wesołe dzieci
słońce wcześniej zasypia
wilgoć zniewala powietrze
pęcznieją piwnice od słojów pełnych przekąsek
suszonych grzybów warkoczy czosnku i konfitur
gospodarze i przyroda szykują się do urlopu
będą wspólnie odpoczywać
w harmonii wyplecionych losów w przylepce
rumianego chlebaNiepokojem rozkruszoną
bezdrożami przedzieram się przez wykroty
potykam o korzenie ikonowych drzew
pokłon składam niechcący
rozdzierając suknie o rozcapierzone gałęzie
kształtowane w prostocie liści
przemijających bez spazmów zwyczajnie
chciałabym przeniknąć pokorę ich istoty
wnętrze łagodności zobaczyć i pożądać wezbrane soki
a odprysków świadomości nie pożre twarz strachu
zasłaniającego prześwit rozrywającego okrąg na strzępy
całunem wiatru złączą się w lity archetyp
wytężam zmysły pierwotne i po przejściach
widzę niezgłębionej energii światło
mogące rozdawać lśnienia i wieczną mroczność
gdzieś niedaleko zgasło eksplodując tchnieniem kosmosu
z pieczęcią czarnych dziur
i obłędu ziemskich niepewników losu i kłamstw
gdy zmierzch zatrzaskuje drzwi
treść życia napełnia przedsionki serca
chroni mnie wrażliwość i głębia naprzeciw wielkich oczu
z pamięci wiatru i myszy polnej
praprzyczyny niepokojem rozkruszoną
cień jastrzębia układa na nowoByło sobie życie
na wstępie był zygotą lub pierwiastkiem człowieka
jak myślą bardziej serdeczni
zależy od kąta widzenia wielu promieni
w pierwszej fazie jutrzni
gdy odeszły wody płodowe nastąpił prolog
wygnany z raju udał się na poszukiwania oddechu
pierwszy łyk aż bolał
a potem były niespełnienia
ucieczki i powroty przez ocean z drugiej strony
cień za oknem przemierzał niezmierzone kosmosy
gdy on zliczał minuty spełzające w ciasnotę listy
podpisanej jego nazwiskiem
był uwięziony w sieci z prześwitami
uwikłanymi w megabity jak kontynenty
rozcapierzonymi palcami tęsknił szukał
stwarzał kwantami światy pełne doznań
i umierał w tej samej chwili jak ścięte kwiaty
niedomknięte strony świadczyły o aktywności
o pulsowaniu samotnych nocy wyzierających
z bezsenności
kłamały mówiąc że jeszcze nie świta gdy obrazy blakły
znikały dni
świat obok cicho przemijał
cybernetyczna miłość nie trwa dłużej
niż tętno serca
nie żyła naprawdę w rachunku prawdopodobieństwa
wiedziały o tym maile wysłane do nikąd
na końcu konwencjonalny świata epilog
bez zwrotu
epitafium realuZielonookie niebo
^(Wyróżnienie\ w Ogólnopolskim\ Konkursie\ Poetyckim\ „Piękno\ Przyrody\ Polskiej\ Las-Ptak-Łąka” — 2017)
nenufary kwitnące olśniewającą bielą
zaślubiły leśne jezioro
z bagiennym brzegiem wśród oczarów wśród pozorów
otoczone smukłych sosen konspiracją
zapraszającą przelatujące ptaki na odpoczynek
na medytacje zieleni w ornamencie ważek
z błogosławieństwem słonecznych promieni
na wspólne lato na wspólną drogę
przez czas wyznaczony na wesele
i nenufary pięknieją w przeznaczeniu dziewiczym
przez swoją wieczność będą kusić nektarem
ukrytym w kielichu niczym panna młoda
pod muślinowym welonem uwodząco zalotna
na rozłożystych jak parasol liściach
małe żabki poznają smak życia
istnienia różnorodną postać
jak rozpoznać nieprzyjaciela i fascynacje czyhające
w zaroślach
kaczka mandarynka rozwinęła skrzydła
ubarwiła powietrze ruchem aksamitnym
pełnym dostojeństwa
nim odfrunęła w swoją pełnię unosząc krople
błyszczące w słońcu jako kantyczki dziękczynne
żurawi para w miłosnym zachwycie
ofiaruje klangor tak po prostu z radości życia
nawet obłok zatrzymał się i jak nimfa tajemnicza
otoczona nieskalanym szalem w kolorze błękitnych marzeń
zatopił się cały zasłuchał nieporuszony trwał
aż zefir nieśmiało otworzył powieki i rzęsy przesłały całus
ten plusk ożywił prezbiterium wody
nenufary kołysały owady na perłowych płatkach
opowiadając sen z tysiąca jednej nocy
suplikacją wpleciony w przemijalność świata
i stygmat przyrody
nad spokojem weselnej enklawy czuwa brzeg — strażnik
uzbrojony w ostrożeń z purpurowymi kwiatami
uwikłany w sitowie kapryśne jak miecz
mogące uwięzić nierozmyślnych i skazać na śmierć
stanowcze mokradła topielicą straszą
pod mgły koralami skrywając swą tajemniczość
zwieńczają pejzaż bacznych traw cisząMedialnie
w głębszym sensie refleksja gmatwa obojętność
przykrytą całunem przeciętności
lepiej zetrzeć z twarzy myśli
wśród samotnego tłumu ukryć się
za obrazem przeciwsłonecznych okularów
światło wrażliwe na oko przeszkadza w widzeniu
poruszone różnice prawd uczestniczą w bólu
potwornienia życia
utrata zdolności samodzielnego koncypowania
decydują racje rzeczy
to „coś” w niekonkretach elokwencji
duch zagubił się w krzyku słów z anatomii języka
kształtowanej medialnie
słowa powiększają przestrzeń na nimbu cień
nauka głosicieli prawdy
uwodzi tłumy o szablonie twarzy do myśli cudzej
jabłko z raju czyni czas do zniesienia
świat zależy od wejrzenia poprzez fakt subiektywny
przekłamania słów naprzeciw biblii nowych opcji
empatia naprzeciw tak bardzo że niewidoma
bóg stworzony na podobieństwo
dramaty ożywają na pniu zmysłów
wiatr i chaos zagęszczają przeciwne ulice
sumienia milknąBrzozowe refleksy
jesienna brzoza po kolei zrzuca listki
wróży
ostatni będzie odpowiedzią na dylemat
miłowania wichru knowań
świat nie jest wyjaśniony językiem miłości
wśród liści milczące porozumienie
gdy skrzydła archanioła — wiotkie gałązki
żywioł targa bez pardonu bez zażalenia i metafory
spełnia się wiatr w manipulacji przestrzenią
niezwyciężony uleci przed siebie bez celu
źródłem istnienia — chwilą
w brzozowych kwiatostanach na brzegu światła
rozkwita fantasmagoria przemijania
odpowiedź koncelebrowana
syntezą odwiecznej komunii rozbudzającej nasiona
kiełkują mocą idei przeznaczenia
w maleńkim ziarnku zaklęty żywot drzewa
z każdą wiosną brzoza zlicza almanachy
zapisane postrzępioną korą
w objęciach konarów pień mężnieje
na każdej stronie wytyczony nowy okrąg życia
i nowe ślubowanie
trwa
ufając korzeniom i modlitwie powietrza
skona gdy nadejdzie czas
wiatr przetrwa
wszechwietrzny dyletant
jesień prostuje horyzont patrzenia na porządek świata
w niewiedzy zakreślonego jutra
świadomość płynie po linii życia
na dłoni i liściachOd źródła po głębie oceanu
od cywilizacji dzielą mnie dwa brzegi rzeki
złudzeniem opływającej szaleństwo miasta
refleksyjna w azymucie — w meritum treści niestała
ułagodziła rozgwar myśli
powrzucanych do mózgu zakończeniami neuronów
rozchybotanych
wodzę zmysłami za wyjściem po za meandry
ciężkie od posiadania nic nie wartych rzeczy
lekkie w naturze ekspiacji losu
melancholia zaszyła powieki
rzeka czuwała śmiałym dotykiem cząsteczek wody
w błękicie postrzępionej chmury
zbudziłam się odrodzona z ziarenek pyłu
rzeka płynęła jak wprzódy
nurtem z moim pulsem zgranym w idealną całość
jak polodowcowy kamień
wśród brzegów pojednanych falą i konfesjonałem
zapisane moje imię i nadzieje
w niestałość i wody istnienie
bez kropli nie byłoby rzeki i oceanów
dzikich łąk i ogrodów botanicznych
wzajemnych kierunków szukania sensu klepsydry
by przeniknąć cierpliwość drążenia skały
odłamkiem przemycanym w dłoniach
rozgrzeszyć swoje miejsce na ziemi
zrozumieć właściwość rzeczy po odwrotnych stronach
zaufania i fatumJak Zorba
gdy godziny odliczają zdarte aforyzmy
a wiersze z krainy milczenia złotoustych poetów
zamykają rymy potwierdzone na wieki wieków …
gdy złamany horyzont
w objęciach czasu rozsypanego
Terpsychorze wychodzisz naprzeciw
by nie czekać a pragnąć każdej chwili
a bardziej kochać obłęd świata i sugestie cieni
tańcząc na przekór mokrym łzom i zapomnieniom
otwierasz bramy ogrodu utraconego
pasjami rozkwita w twoich progach
i rozkwitają jabłonie w sadach
kiełkują nowe wątki w osnowach codzienności …
unosisz ręce przytwierdzone do gwoździa
tulisz dziecko
nie raniąc głaskasz loki rozwichrzone i powietrze
tańczą współistniejące deszczu krople
i obłoki skołowane hulaszczym wiatrem
a ziemia w odwiecznych piruetach
rozdaje jak rozdawała dotąd pory roku
naprzemiennie nagość dni i nieprzejrzystość mroku …
w samotnym tangu bosymi stopami
strzepujesz ze szmaragdów trawy kantyczki rosy
zawierasz przymierze
orzeźwione pejzaże ikonowych obrazów
krwioobiegiem wnikają w ciebie
w manuskrypt ekstazy
tańczysz więc żyjesz
żyjesz na skrzydłach serce unosząc
dalej wyżej
jako totem i wotywNasz wiek syntetyczny
^(Nagroda\ specjalna\ w X\ Mazowieckim\ Konkursie\ Literackim —\ Przasnysz 2016)
moim jaskółkom
pokłoń się nisko
zaniechanej zieleni i błękitowi znużonemu
jeśli dotrzesz tam z przypływem
lub z odpływami nadziei
zapomnij o jaskółkach na osiedlu
betonowych podpowiedzi
nie licz drzew i archaicznej przyrody
zamkniętej w etui poliuretanowym
ostanie się tylko ten plastikowy koszmar
bez oddechu bez tętniącego serca
sztuczne gesty pozy poprawne politycznie
na autostradzie prosto do nieba
(w które nikt nie patrzy)
pędzi się coraz szybciej
coraz bardziej ku rozpaczy
bezpowrotnie pryncypialny wyścig szczurów
na spotkanie z jedyną pewnością
która przetrwa samotnie a uczciwie
tamtych i tych co stworzywszy sztuczność
w cierpliwą ziemię opadli dumni
na wskroś apokryficzni
na śmierć zapomniawszy pokłonić się
pokoleniom przyszłym
bez przyszłości
w którą odejdą jeszcze śpieszniej
jeszcze bardziej syntetyczni
po równi pochyłej zsuwa się świat prawdy
w bagno
przeżute reakcją chemiczną
a przecież przeszłość to każdego życia praźródło
płynące ku przyszłym prawdomŚcieżki na przełaj
zaspany autobus wiezie do pracy
po źle przespanej nocy przechodzonej od drzwi
do okien bez kompromisu zasad i kwasu
człowiek to marka do wyciśnięcia ostatnich potów
niedośniony sen przyklejony na zabrudzonej szybie
przeczeka do powrotu beznamiętnie
resztkami egzystencji dotrwają do fajrantu
godzinami odbitymi na zegarze z rewersem kapitału
zachlapany błotem autobus powiezie wstecz tą samą drogą
zasoby ludzkie powracają w powszedniość domu
z wytartym fotelem i gazetą codzienną z codziennymi
szpaltami
reklamą na ekranie zbierają odłamki myśli
wybawione od zagubienia w galaktykach samotności
być albo nie być bez znaczenia cudze słowa — politykują
w korowodzie języka wiadomości odbijają się echem
przeżutymi marzeniami kusząco przywierają do portfeli
wyżętych — na koncie debety straszą bezdechem
w anatomii spojrzenia czas na przekór każdej minucie
spełza w nicość priorytetów jutra takiego samego
nie załatwione sprawy oczekują w długiej kolejce
na bezradność i papieru impotencję
cywilizacji hipokryzją wydrapują ścieżki na przełaj
po pewność że pewności nie ma
brak przeżycia do którego warto powracać
brak rzeczy które można ocalać …
upijają trochę piany z wyszczerbionego kufla
w alternatywie chaosu szukają wyjścia
zapomnienie boli szczerością wieczoru i niechęcią
przeciska się przez wypaczone drzwi ideą
w przyszłość za bramą z ornamentem krucyfiksu …Łagodzenie
kropla wygładza powierzchnie
cierpienia idee giną w marszu
budują przeszłość
pamięć schowa w przypuszczeniu
portrety
płowieją kolory
powstają wspomnienia
przeglądające się w prezbiterium twarzy
poruszając bezszelestnymi skrzydłami
wylewają się przez kielichy
pełne gorzkiej prawdy żyjącej własnym życiem
całodzienność zakorzeniona w piersiach
wyrazem niedoskonałym
wątpiącym
uprzedzeniem przełamanym
uniesieni wspomnień amplitudą dotrwamy
w nizinach do świtu
określeni teatrem życia w mentalności przeczuć
odliczymy dni płatkami smutku
oddamy na spopielenie wątki
nowe wysupłamy z prawdy łuszczącej się
w marginesach tożsamości
zbudujemy szaniec
w bezpieczność oczekujących minut
na jutro ubierzemy maski arlekinów
łzy zagrzebiemy w pyle strzepniętym ze stóp
uklękniemy
pewniejsi o konkret modlitwy
rozpisani na rytmy serc prostej impulsem
świadomość wsiąka w byt
przemawia liściem upadłym z drzew
wiatr rozwiewa nieogarnięte
odnaleźć siebie w chaosie lustra
wyzwanie eksploduje w myślach
powstałe zgłoski układają słowa
do płaczu nie lepsze …
kropla wygładza powierzchniePrzebudzenia
z iluzji wycięta wiara
szponami wydziera resztki zachodzącego słońca
nie wierzy w świt
może iluzją wskrzeszony
zgaśnie niezauważonym gestem prestidigitatora
zasypiam niespokojnie
na marach przesypywanego piasku
z odprawionym rachunkiem sumienia
skrytym szczelnie za zasłoną zaryglowanych drzwi
poranny ból rodzenia urzeczywistnia się
pokrywa nocy opada powoli
w prześwicie nieba sączy się pryzmat dnia
zorzą rozświetlony firmament uśmiecha się
dojrzewa słońca pomarańcza
odpryski soku przylgnęły do zoranych pól
skiby wywrócone na lewą stronę smakują brzasku
wewnątrz zrodzonej konstelacji
nadzieja zaklina piękno pobladłych gwiazd
zbieram kryształowe łzy opadłe na łany
podnoszę gwoździe i krzyż
odsłaniam chmury
przedzieram się w świadomość kwantami wiary
wyciętej z porannych iluzji
wschód jest piękny w powracaniu
codziennymPłomyk świecy
płomyk świecy tańczy kurczy się dławi
zanurzony w wosku ociekającym łzami
omiata ciemność z szarych westchnień
przesuwa ciężkie kontury mebli
eksploruje przestrzeń
odsłania cienie
gra w berka z nonszalanckim powiewem
złudzenia dnia dopalają się ogniem
na papier pobladły spływają krople
układając strofy widm
w ocknieniu uśmiechają się słowa
wrażeniem perspektywy muskają nadzieje
drży dłoń za kropką na końcu strony
dogasa ognik erraty
w oczach maleje świat nienasycony
uzurpowany do wielkich rzeczy
przepowiedzianych na dnie dopitej kawy
do źrenicy wpadają widoki
i pozostają wierne odbiciu
serca pulsar poddaje im świadomość źródła
i zlicza uderzenia w minuty
pamięć tężeje
rozściela się filantropijnie
w niespełnieniu przeznaczeń
światło świecy odpełza w skończoność wymiaru
pamiętasz rodzące obfitość krajobrazy
widzisz przez zasłony nabrzmiałych powiek
w wyobraźni zapalasz pochodnie
przechodzisz przez całopalne godziny
skruszony na ziarenka piasku i soli
płoniesz
póki trwasz nie zgasną planety
wypalą się epizody na przeżycia
do których warto wracać po jasność światłaKrople tchnienia
wśród soczystych łąk malachitu
wśród uśmiechniętego rzepaku
słońca kropla rozlała się po polach rozdając doskonałość
ku niebu wyciągnięte skrzydła lasu dziękują Najwyższemu
za korzenie wrosłe w płodną ziemię
skrywającą owoce i cierpienie
te drzewa pamiętają szorstki dotyk palców taty
gdy przytwierdzał do podłoża młode drzewka
by wiatr ich nie zatracił nie zagubił na manowcach
zaprzedanych diabłu i nic nie wartych…
pamiętają modlitewny śpiew mamy
gdy wyrywała perzu zadziorne korzenie i pokrzywy
torując jak dzieciom drogę ku słońca promieniom
ku najlepszemu co dać mogła w matczynym spełnieniu…
wyrosły świerki
niezłomne buki i palczastolistne dęby o ikonowej korze
oplecione koronkowym wieńcem leszczyn
sierpniem rozdających orzeszki
w postrzępionych sukienkach
które zimą przy piecu kaflowym rozkrywaliśmy
wyjmując serce z twardej okowy
i dzieliliśmy się wspólnym wieczorem
jak przed grzechu zaraniem dzielił się Bóg i człowiek …
rodzice odeszli
dom rozsypał się z tęsknoty w gruz nic nieznaczący
ktoś inny szacuje pola obsiewa chlebem kocha tę ziemię
w którą wrosły wspomnienia — urodzajne nasiona
życia lite konary codziennie kształtowane
utrudzonych dłoni rodowodem dla dzieci dla ojczyzny
z miłości tak oczywistej jak pelargonie w oknie
i róże w ogrodzie …
tęsknię za pewnością dzieciństwa chwili
to mój stygmat niewiędnącej nadziei
przekazanej przez rodziców wiarą w dobroć ludzi
w grzechów odpuszczenie
w kochaniu natury…Niekończący się prolog
na początku Łaska Boska rozsiała się po polach po łąkach
zazłociła łany słonecznika o bliźniaczych obliczach
płatki uśmiechniętych jaskrów oczarowała
lśnieniem diamentu i żółcieni
musnęła krzaki żarnowca by spocząć
na komonicy wiotkich gałązkach i pozostać
w ogrodach na ziemi
wśród chlebowych kłosów maki zwycięską purpurą
zwiastują niebo ciemnym okiem przemierzając odległość
po światła rozedrganych gwiazd
dniem niewidzialnych nocą rozświetlających nieboskłon
wskazując drogę zabłąkanym wędrowcom
smukłe trawy ubrane w majestat błogostanu
zmieniają postać rzeczy w pachnące siano
zieleń zarzucając srebrną nicią w powłóczyste pasemka
jak włosy komet lub południowy śpiew skowronka