- W empik go
Kratki się pani odbiły - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
25 marca 2020
Ebook
31,99 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Kratki się pani odbiły - ebook
Szalona emerytka Zofia Wilkońska tak namieszała, że trafiła za kratki. Czymże jednak jest więzienie dla zawziętej staruszki. Niczym innym jak sceną walki o godne i lepsze życie. Czy Zofia zerwie okowy wymiaru sprawiedliwości, który w tym wypadku okazał się rychliwy, ale na pewno nie sprawiedliwy?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8057-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Słowa mogą ranić. Wie o tym każdy głupi, ale to, że serek homogenizowany może zabić… o tym wiedzą nieliczni. Tak właśnie było tego dnia.
Mimo że byłam przychylna i życzliwie nastawiona do ludzi, to do tego Borewicza nigdy się nie przekonałam. Nie wiem, jak mu się udało przetrwać w policji, gdzie trzeba mieć jednak jakąś inteligencję, żeby się nie dać zabić, zanim się zapracuje na te wszystkie dodatki i wcześniejszą emeryturę. To chyba raczej nie mogą być zbyt mądrzy ludzie, skoro jak najszybciej chcą przejść na emeryturę.
Wewnątrz samochodu plastikowa tapicerka skrzypiała, jakby orkiestra Filharmonii Narodowej stroiła instrumenty przed koncertem. Za oknem jeszcze gorzej. Niknące za nami miasto ustępowało miejsca ruderom rozsianym na peryferiach. Chaszcze po obu stronach dziurawej szosy witały nas niczym jakiś nieudany królewski trakt. Sielsko jak cholera!
Nie wierzyłam jeszcze w to, co się działo. Liczyłam, że coś się wydarzy i nie dojedziemy. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
W końcu się wyłoniła. Świeżo odmalowana biało-czerwona, długa i niska lepianka wybudowana bez szacunku dla najbardziej podstawowych zasad architektury. Z dziurawej i wąskiej drogi skręciliśmy w jeszcze węższą i jeszcze bardziej dziurawą. Po obu stronach ciągnęła się zieleń miejska w stylu warszawskim, czyli zastawione samochodami, rozjechane, błotniste klepisko, które kiedyś było trawnikiem.
Trochę się bałam.
– Chce mnie pan potrzymać za rękę? – spytałam.
– Da sobie pani radę – odpowiedział.
Zaczęłam się kurczyć, zapadać w sobie, zmniejszać do rozmiarów mikroskopijnych. Zatrzymaliśmy się przed bramą wjazdową. Podszedł strażnik, porozmawiał z Borewiczem, obejrzał papiery. Do mnie nic nie powiedział, bo mnie nie zobaczył. Tak małych byłam rozmiarów. Wjeżdżając na teren więzienia, byłam już tylko czarną kropeczką.
Kawałek dalej Borewicz wyłączył silnik, odwrócił się i popatrzył na mnie tym swoim cielęcym spojrzeniem.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił.
– Może pan – odpowiedziałam. – Ja na pewno nie. Przecież pan dobrze wie, że jestem tu przez pomyłkę.
– Wszyscy tak mówią – skwitował, wysiadając. – A jednak więzienia są pełne.
Obszedł samochód i otworzył moje drzwi.
– Wysiadamy – powiedział.
– Nie.
Zaśmiał się.
– Panu nie wstyd zamykać do więzienia niewinnych ludzi? – spytałam. – Przecież ja mogłabym być pana matką.
– Proszę sobie tego oszczędzić. Za dobrze panią znam. Nie nabiorę się na to. Na mnie to nie działa. Niestety. Proszę wybaczyć.
– Właśnie widzę, że pan jest całkowicie pozbawiony uczuć. I jeszcze pan się tak okropnie roztył po tym wypadku!
– Nie, nie jestem pozbawiony uczuć.
– Chyba zdaje pan sobie sprawę, że zostałam aresztowana bezpodstawnie? Pan nie widzi, że to niesprawiedliwe? Pan w ogóle wie, co to jest sprawiedliwość?
– Wiem, co to jest sprawiedliwość. Też ją cenię.
– Naprawdę? A może pan to jakoś wykazać? Tylko pan o tym mówi czy może pan coś w związku z tym robi?
Puścił drzwi.
Spojrzał to w jedną, to w drugą stronę.
Przeszedł się.
Wrócił.
Choreograf to z niego był żaden.
– Rozumiem, że mam panią wypuścić – stwierdził.
Spojrzał na mnie. Ja na niego.
Westchnął ciężko. Wyprostował się i jeszcze raz rozejrzał wokół.
– Zgoda – powiedział.
– Naprawdę?
– Tak, ale pod jednym warunkiem.
– Nie żartuje pan?
– Nie żartuję, ale mam jeden warunek.
– Oczywiście, słucham.
– Oboje nad wszystko cenimy sprawiedliwość.
– Oczywiście, właśnie o tym mówiłam. Sprawiedliwość jest najważniejsza.
– I równe traktowanie.
– Jak najbardziej. Sprawiedliwość i równe traktowanie. Oczywiście, oczywiście…
– Dlatego jeżeli panią wypuszczę, będę musiał wypuszczać także każdego następnego aresztowanego. Chyba pani rozumie? Sprawiedliwość i równe traktowanie.
– Oczywiście, że rozumiem… Sprawiedliwość i równe traktowanie… Jak to?! Kogo pan chce wypuszczać?!
– Kolejnych aresztowanych i skazanych, których zawożę do więzienia.
A temu co? Do reszty rozum odjęło? Zdawał się mówić poważnie. Może go źle zrozumiałam? Musiałam to delikatnie wybadać.
– Zgłupiał pan czy co?! – krzyknęłam. – Jak pan to sobie wyobraża?! Bandytów na ulice wypuścić?! Kryminalistów, zboczeńców i pedofili?! Zamiast do więzienia zamykać?! – Chwyciłam się drzwi i podciągnęłam obiema rękami. – A idź pan w cholerę z taką sprawiedliwością! Puknij się pan w głowę! Sprawiedliwość będzie wymierzał. Salomon się znalazł.
– Wysiądzie pani? – spytał.
– Wysiądę, wysiądę, a dlaczego miałabym nie wysiąść? Wystarczyłoby, żeby pan grzecznie poprosił.
– Więc poproszę.
– Grzecznie?
– Tak, do jasnej cholery, grzecznie!
– Proszę bardzo. Wysiadam. Tak trudno było?
Wysiadłam z samochodu.
– Nie wiem, czy pan o tym wie, ale jest pan strasznie irytujący – dodałam. – Niech pan lepiej coś z tym zrobi, bo na starość zrobi się pan nie do zniesienia!
Stojąc na dziedzińcu, omiotłam wzrokiem otaczające nas budynki. Były odcięte od świata murem, siatką i zwojami drutu kolczastego, ale nie to powodowało, że wyglądały tak ponuro. Sprawiały takie wrażenie, ponieważ zastygły bez życia dziesiątki lat temu. Przypominały niegdyś świetny ośrodek pełen ludzi i życia. Dzisiaj posępny, wymarły, skamieniały, fatalnie pokryty kolejnymi warstwami farby.
Dwa światy oddzielała ciężka, stalowa, potrójna, otwierana elektronicznie i pilnowana przez strażników krata.
W środku było jeszcze gorzej. Prowincjonalna szkoła z internatem. Stare, smutne, lekko śmierdzące wnętrze, które w dodatku niełatwo opuścić. Całe podporządkowane dziwnej arytmetyce. Podłoga, ściany, korytarz – wszystko krzywe. Ludzie wykrzywieni, a jak się uśmiechali, to też krzywo. Cały budynek istniał w absurdalnej krzywej rzeczywistości.
Borewicz wziął mnie pod ramię i poprowadził w kierunku małego holu. Za szybą siedziała w ogóle nieotyła jak na swój wiek kobieta w zielonej bluzce. Spojrzała na mnie obojętnie, po czym zaczęła wykładać na blat różne przedmioty.
– Szczoteczka, proszek, pasta – wyliczała – mydełko, kubeczek, talerzyk i miseczka.
Spojrzałam na zastawę z zielonego plastiku.
– Dziękuję, ale nie mam psa – powiedziałam.
– To dla ciebie, kochana.
Dorzuciła jeszcze brzydki koc w kratkę. Wzór nie powalał. Więzienne Burberry.
Poszliśmy dalej.
W skromnym gabinecie za niewielkim biurkiem siedziała drobna blondynka bez makijażu.
– Wie pani – zwróciłam się do niej, siadając na chwiejącym się drewnianym krześle. – Dobrze znam realia służby publicznej, więc jeżeli brakuje wam łóżek i trzeba poczekać rok czy dwa, to nie ma problemu. Ja poczekam.
– Proszę się o to nie martwić – odpowiedziała.
– Trudno oczekiwać cudów, jak się przyjeżdża bez żadnej rezerwacji.
– Coś się dla pani znajdzie – kontynuowała. – Czy pani pali?
– Zdarza mi się – odpowiedziałam.
– To znaczy, że trochę pani podpala? – Uśmiechnęła się życzliwie.
– Ja bym tak dosadnie tego nie nazwała. Zdarzają się natomiast krytyczne sytuacje, z których nie ma innego wyjścia. Ale nigdy nikomu nic się nie stało. Raz jeden bezdomny się trochę okopcił, ale nikt mu przecież nie kazał spać w tamtym śmietniku.
Popatrzyła na mnie, a uśmiech powoli zniknął z jej twarzy.
– Chodziło mi o papierosy – oznajmiła.
– Ach, o papierosy – westchnęłam.
– Przydzielę panią do celi z osobami niepalącymi.
– Wolałabym jedynkę.
– Słucham? – spytała zaskoczona.
– Nie lubię, jak ktoś chrapie i długo siedzi w łazience – wyjaśniłam. – Chyba pani rozumie, co znaczy rano stać pod drzwiami łazienki.
– Tak, rozumiem. Zapewniam, że tu nie będzie pani stać pod drzwiami łazienki.
– No chyba że tak. O której można przyjść na śniadanie?
– Posiłki są przynoszone do cel – odpowiedziała.
– Room service? Luksus – ucieszyłam się. – A jakieś trasy spacerowe w okolicy?
– Jest jedna. Bardzo uczęszczana.
– Nie znudzi się?
– Nikt nie narzeka. Przeciwnie, wszyscy sobie zachwalają.
– A opłata klimatyczna jest?
– Nie ma.
– Nie ma – powtórzyłam. – A sklepy w okolicy są?
– Sklep jest na terenie.
– Nie trzeba nigdzie jeździć?
– Nie.
– Nie trzeba jeździć. A rachunki: za prąd, wodę, czynsz, fundusz remontowy, podatek gruntowy…
– Wszystko uiszczone.
– Uiszczone – powtórzyłam. – A nocne hałasy, imprezy, burdy są?
– O dwudziestej cisza nocna. Cisza jak makiem zasiał.
– Jak makiem zasiał – powtórzyłam. – Segregacja śmieci?
– Nie ma.
– Niebezpieczne przejścia dla pieszych?
– Nie ma.
– Nagabujący akwizytorzy?
– Nie ma.
– Nachalni wyznawcy niszowych religii?
– Nie ma.
– Chyba pani nie myśli, że dam się na to nabrać? – oburzyłam się. – Proszę mi powiedzieć, gdzie w takim razie ukryty jest haczyk!
– Nie ma.
– Takiego sprzedawcy jak pani to jeszcze nie spotkałam. Pani to by nawet teraz kredyt we frankach wcisnęła.
Podsunęła dokumenty, wskazując puste miejsca.
– Rozumiem, że muszę to podpisać? Nie ma innego wyjścia? Stop. Sama zgadnę. Nie ma?
Nie było z nią żadnej dyskusji. Podpisałam i wyszłam.
Przewinęły się przede mną kolejne dziwne obrazy: długi korytarz, drzwi, kraty, bramy, klucze, schody w górę, schody w dół, korytarze, drzwi, bramy, klucze…
Przypominało to pokaz slajdów z czyjejś dalekiej podróży, niezbyt udanych egzotycznych wakacji.
Kraty, bramy, klucze… karty, bramy, klucze… kraty, bramy, klucze…
Wąski korytarz zakończył się pomieszczeniem przypominającym niewielki hol. Z jednej strony było okienko, z drugiej rząd krzeseł.
– Niech pani posiedzi spokojnie i poczeka – powiedział Borewicz. – Zaraz przyjdzie po panią oficer dyżurny.
Nie zdążyłam usiąść, gdy ktoś do nas podszedł i się ukłonił.
– Pani Zofia Wilkońska? – spytał.
Był to elegancki mężczyzna. Wysoki, dobrze zbudowany, z idealną fryzurą i opaloną twarzą. Gdy się uśmiechnął, wyglądał lepiej niż sam Andrzej Łapicki.
– Nie teraz. – Próbował go zbyć grubiański Borewicz.
– Ustanowiono mnie obrońcą w sprawie, więc przysługuje mi prawo do kontaktów z klientką bez żadnych utrudnień ani ograniczeń. Wejdziemy do pokoju? – Pytanie skierował do mnie.
Policjant nadąsał się nieco, ale przemowa adwokata musiała zrobić na nim wrażenie, bo nie zaprotestował, gdy tamten wskazał drzwi do niewielkiego pomieszczenia.
Zostawiliśmy Borewicza na korytarzu.
– Chciałbym pani pomóc – powiedział mężczyzna, podsuwając mi krzesło.
– Kim pan jest? – spytałam.
– Przepraszam, nie przedstawiłem się. Maciej Konrad Owsik-Rzeżączka Młodszy. Adwokat.
Wyciągnął gładką, zadbaną dłoń ozdobioną złotym sygnetem i takimi samymi spinkami.
– Zofia Wilkońska – odpowiedziałam, z dużą niepewnością podając rękę.
– Reprezentuję kancelarię Owsik i Wspólnicy. Przykro mi, że poznajemy się w takich okolicznościach – kontynuował. – Pani nie powinna tu być.
Nie potrzebowałam nic więcej wiedzieć. Co za szyk. Człowiek z wyższych sfer. Nadzwyczaj przenikliwy i mądry mężczyzna.
Obszedł dookoła niewielki stoliczek i zajął miejsce naprzeciwko mnie.
– Wyciągnie mnie pan stąd? – spytałam. – Mąż pana wynajął?
– Wszystko po kolei – odpowiedział. – Proszę się o nic nie martwić. Zajmę się pani sprawą. Nie będzie to łatwe, choćby ze względu na osobę prokuratora.
– Kanalia i szubrawiec! W dodatku kurdupel.
Adwokat uśmiechnął się wstrzemięźliwie.
– Niemniej jednak – kontynuował – są pewne szanse, żeby w trakcie rozprawy wykazać błędy proceduralne i doprowadzić do pani uwolnienia.
Matko, jaką ja poczułam ulgę. Nie było chyba człowieka, który by mu nie zaufał.
– No to niech się pan zabiera do roboty. Nie wyobraża sobie pan, jakie tu są warunki i jakie towarzystwo.
– Oczywiście. Zanim jednak to się stanie, musimy jeszcze omówić pewną delikatną kwestię.
– Rozumiem. Chodzi o pańskie uposażenie.
– Zgadza się.
– Nie ma z tym żadnego problemu. Mam emeryturę.
Uśmiechnął się.
– Bardzo się cieszę. To bardzo ważne. Niemniej jednak powinna pani wiedzieć, że zarówno moje usługi, jak i usługi mojej kancelarii daleko przekraczają możliwości finansowe nawet bardzo zasobnych osób. W zasadzie można powiedzieć, że mało kogo na mnie stać. – Rozpromienił się, pokazując idealnie równiuteńkie i błyszczące zęby. – Ale to nic. Na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie.
– Mogłabym pożyczyć kilkaset złotych od syna – zaproponowałam.
– O, i już przychodzą do głowy dobre pomysły – stwierdził. – Świetnie nam się współpracuje. To bardzo ważne.
Rozejrzał się po pokoiku.
– Żałuję, że nie mogę pani niczym poczęstować.
– Nie szkodzi.
– Widzi pani, mam taką drobną bolączkę. Wielką potrzebę pomagania innym. Pani zapewne także.
– W dosyć ograniczonym stopniu – wtrąciłam.
– Mimo to liczę, że zechce mi pani pomóc. To nic wielkiego. Ja i ważni ludzie o dobrych sercach chcielibyśmy pomóc jednej osadzonej tu osobie, a nie mamy z nią kontaktu. Rozumie pani: biurokracja, utrudnienia. W dodatku właśnie trafiła do więziennego ambulatorium, gdzie kontakt jest jeszcze bardziej ograniczony. Ta osoba jest osamotniona, zagubiona i w potrzebie. Tak jak i pani. Chodzi o przekazanie wiadomości.
– Naprawdę nie ma pan kogo o to poprosić?
– Oczywiście, że mam. Ludzie zabiegają o możliwość wyświadczenia mi podobnej przysługi. W zamian jestem skłonny podjąć się obrony pro bono. Wprawdzie nie osobiście, ale zapewniam, że nasi stażyści są najciężej pracującymi ludźmi pod słońcem.
– Dostarczę wiadomość – stwierdziłam. – Przecież ta kobieta jest w potrzebie. Podobnie jak ja. Swoim altruizmem rozbudził pan i we mnie potrzebę pomagania innym.
Uśmiechnął się szeroko. Wyjął z kieszeni marynarki eleganckie pióro i zapisał coś na karteczce.
– Przekaże to pani Ewie Nowak. Jak się pani domyśla, chodzi o słowa otuchy i wsparcia.
Przeczytałam.
„Droga Ewo, zawsze będziemy o Tobie pamiętali, koledzy”.
– Proszę zapamiętać – powiedział, po czym zabrał kartkę. – To bardzo ważne, a czas nagli. Musi pani dostarczyć wiadomość niezwłocznie. Pani przyszłość też od tego zależy. Mam nadzieję, że pani to rozumie. Nie chce pani chyba, żebym musiał zaoferować swoje usługi komuś innemu.
– Oczywiście, że nie chcę – stwierdziłam. – Niby dlaczego miałabym chcieć?
– I nikomu o tym ani słowa – dodał stanowczo. – To nie żarty. Niech pani weźmie to do siebie.
– Ja miałabym wydać tajemnicę?! Choćby mnie morzyli głodem przez kilka godzin, choćby mi odmawiano cukru do herbaty… nikomu nie powiem, tylko adresatowi – zapewniłam. – Ale pan niech się z tą pańską pomocą też pośpieszy, bo ja tu nie będę wiecznie czekać.
– Wybronimy panią w sądzie. Musi pani do tego czasu wytrzymać i dotrwać do procesu. Przede wszystkim nie może pani ściągnąć na siebie żadnych kłopotów. Niech pani się nie da w nic wmanewrować. Pani do tego miejsca nie należy, nie jest jedną z nich, tylko jedną z nas. Najważniejsze to trzymać się z porządnymi ludźmi.
Wstał, ponownie obszedł stoliczek i odsunął mi krzesło. Takie towarzystwo to rozumiem!
Podaliśmy sobie dłonie, ukłonił się, wyszłam.
Na ten czas był to koniec miłych wrażeń.Rozdział 2
Powoli, ale nieubłaganie zaczęłam zdawać sobie sprawę, że to wszystko działo się naprawdę. Nie sposób było się od tego odciąć, zdystansować, przycupnąć gdzieś w kącie i przeczekać. Tu chodziło konkretnie o mnie. Przez wiele lat walczyłam o zainteresowanie i w końcu je otrzymałam. Dziękuję bardzo za szczodrość.
Musiałam jak najszybciej się ogarnąć i zacząć działać, bo to wszystko wyglądało już dosyć poważnie. Ci ludzie gotowi byli mnie tu naprawdę zamknąć i nie wypuścić. Zrobić ze mnie przedstawicielkę spatologizowanej inteligencji!
Znalazłam się w miejscu, w którym kulturalni ludzie nie bywają. Chyba że celebryci u schyłku kariery. Gdyby w klubie seniora wyszło na jaw, że miałam taki więzienny epizod, zawsze mogłabym powiedzieć, że taka moda. Hardo i zdecydowanie twierdziłabym, że to teraz na czasie, jak kiedyś operacje plastyczne i kuracje odwykowe.
Mimo że całkiem nieźle udawało mi się zracjonalizować problem, nie do końca potrafiłam wyciszyć emocje. Zalewały mnie fale gorąca i ataki paniki. Przypomnieli mi się ci wszyscy sadystyczni naczelnicy, psychopatyczni strażnicy, prysznicowi gwałciciele, brudne i zimne lochy widziane na filmach i zastanawiałam się, czy taka właśnie ma być moja cholerna jesień życia.
Borewicz wprowadził mnie do niewielkiego, skromnie umeblowanego pomieszczenia. W środku stała niewysoka kobieta w zielonym mundurze i gumowych rękawiczkach. Spojrzała na mnie obojętnie.
– W końcu ktoś wyglądający na rozsądnego – powiedziała. – Może z panią nie będzie kłopotów.
– Ze mną? Oczywiście, że nie będzie – zapewniłam. – Dlaczego miałyby być ze mną jakieś kłopoty? Ja nawet nie wiem, co to są kłopoty.
– To dobrze, bo nie wyobraża sobie pani, jaka jest ta dzisiejsza młodzież.
– O tak, to się zgadza. Upadek moralności, zanik szacunku. Żadnych zasad. Zezwierzęcenie, dżungla, dzicz.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie czysto kurtuazyjnie.
– Pani jest trochę podobna do mojej teściowej – stwierdziła.
– Mam nadzieję, że to ładna kobieta – odpowiedziałam. – Proszę się nie obrazić, ale ja jestem podobna do nie byle kogo, bo nawet do jednej bardzo znanej aktorki. Pewnie się pani domyśla do której.
– Miała przyjechać.
– Pewnie jest dumna z synowej. Taka ważna praca, odpowiedzialna, nisko płatna, misyjna. No i ten mundur tak dobrze tuszuje ułomności pani sylwetki.
– A skąd! Wcale nie jest ze mnie dumna. Przeciwnie. Nigdy tu nie była. Niby ma przyjechać w odwiedziny, ale wiadomo, o co chodzi. Kontrola!
– To może by tu pani trochę ogarnęła?
Spojrzała na mnie jakoś krzywo.
– No nic. Miło się rozmawia – stwierdziła strażniczka. – Ale nie traćmy czasu. Proszę się rozebrać.
– Tak – zgodziłam się. – Faktycznie trochę tu duszno. Można by przewietrzyć.
Zdjęłam sweterek, przełożyłam go przez ramię i usiadłam na krześle.
– Jeżeli to nie problem – dodałam – to napiłabym się herbaty.
Uśmiechnęła się, ale jakoś nieszczerze.
– Proszę się rozebrać – powtórzyła.
– Już mi dobrze. Proszę się mną tak nie przejmować.
– Do naga.
– Jak to do naga? – Zaśmiałam się. – Chyba pani za dużo czasu spędza w więzieniu.
– Rozebrać się! Kucnąć! Kichnąć! – rozkazała podniesionym głosem.
Spojrzałam na nią, ale jej twarz była śmiertelnie poważna.
– Nie ma mowy – odpowiedziałam. – Co też pani przyszło do głowy?!
– W takim razie ja będę musiała to zrobić.
Wzruszyłam ramionami.
– Proszę bardzo, niech się pani rozbiera, kuca i kicha, jeżeli tylko ma pani na to ochotę.
– Będę musiała panią rozebrać!
– A co to w ogóle za pomysły?
– Miałam nadzieję, że chociaż z panią nie będzie problemów.
Podeszła do szafki, podniosła słuchawkę staromodnego aparatu telefonicznego i wykręciła numer.
– Halo – powiedziała do słuchawki. – Sierżant Czaplińska z tej strony. Halo! Sierżant Czaplińska! Głuchy, człowieku, jesteś, do ciężkiej cholery?! Poproszę o grupę interwencyjną. Osadzona się awanturuje.
– Stop, stop, stop! – zawołałam, podnosząc się z krzesła.
Chciałam złapać słuchawkę, ale zasłoniła telefon ciałem.
– Tak? – Spojrzała na mnie i zakryła słuchawkę.
– Czy ja się awanturuję? – spytałam niewinnie. – Od razu wzywać grupę interwencyjną? Po co? To nie będzie konieczne. Niech sobie chłopcy odpoczywają. Może coś zjedzą…
– Rozbierze się pani?
– Im bardziej pani naciska – zaczęłam wyjaśniać – tym bardziej mam nieprzyjemne skojarzenie z molestowaniem.
Odłożyła słuchawkę.
– No wie pani co? Przecież jesteśmy kobietami. A u lekarza to jak się pani rozbiera?
– Lekarz to co innego. To w końcu mężczyzna.
– Nie przedłużajmy tego. Muszę sprawdzić, czy niczego pani nie przemyca.
– Przemyca? Gdzie?
Westchnęła ciężko, kierując wzrok poniżej paska mojej spódnicy.
Aż mi się gorąco zrobiło.
– Oszalała pani? – spytałam. – Miałabym tam coś sobie włożyć? Po co?
– Niejedno już widziałam.
– Jak pani sobie to wyobraża? Że co ja tam mam? Piłę do metalu?
– Kobiety przemycają niebezpieczne narzędzia, zakazane przedmioty, narkotyki…
– Może mam tam cały sklep żelazny?! – oburzyłam się. – Kto wie? Faktycznie niech pani sprawdzi, bo może schowałam i zapomniałam! Pamięć już nie ta! Jak pani znajdzie okulary męża, to będę pani dozgonnie wdzięczna!
– Pani sobie ze mnie kpi?
– Wie pani, jak biedak słabo bez nich widzi? Tak oczy mruży – powiedziałam, pokazując, jak biedny Henryk mruży oczy. – O tak mruży. I nic prawie nie widzi. Rozumie pani?
– Ostatni raz ostrzegam, niech pani nie urządza sobie ze mnie kpin.
– A skąd? Wcale sobie nie kpię. Zaraz pani te okulary opiszę: grube szkła, półprzezroczyste oprawki i takie druciane zauszniki. Na pewno pani pozna!
Poczerwieniała ze złości i wyciągnęła w moim kierunku ręce.
– Dosyć tego! – wrzasnęła, chwytając guziki mojej koszuli.
Szarpnęła.
To gwałt!
Kłap! Zanim się zorientowałam, moje zęby zatopiły się w jej pulchnej dłoni!
Są miejsca i okoliczności, w których nie jest się sobą. Więzienie z pewnością do takich należy. Zezwierzęcenie jest oczywistą konsekwencją zamknięcia człowieka w klatce. A jak się z człowieka robi zwierzę, to trudno się dziwić, że ugryzie. O czym tu w ogóle gadać? Zwłaszcza jeśli ktoś nagle i bez uprzedzenia szarpnie za ubranie.
– Aaaa! – zawyła, łapiąc się za czerwony i całkiem głęboki ślad. – Pani mnie ugryzła!
– To przypadkiem. Niechcący… – zapewniałam, próbując chwycić jej dłoń, żeby zobaczyć, czy obrażenia nie są zbyt poważne.
Wyrwała się i ruszyła w kierunku drzwi. Otworzyła je i wyjrzała na zewnątrz.
– A ten gdzie znowu polazł?! – żachnęła się. – Do jasnej cholery!
Wróciła, trzaskając drzwiami. Otworzyła szafkę i zaczęła przekopywać jej zawartość.
– To atak na strażnika! – krzyczała. – Za to jest kwit karny!
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Co?! – Parsknęłam śmiechem. – Jakiś tam kwit i nic poza tym?! Śmiechu warte! Może jeszcze mam przyjść z dzienniczkiem?!
– Pożałuje pani tego!
– Lekkie zadrapanie. Trudno to nawet nazwać ugryzieniem, a jak lamentuje. Wstyd!
– Wzywam grupę interwencyjną! – odgrażała się, owijając rękę znalezionym w końcu bandażem.
– To ja poczekam na zewnątrz – poinformowałam. – Nie będę przeszkadzać.
Zostawiłam swoje rzeczy, ukłoniłam się, żeby nie wyjść na niekulturalną, i opuściłam pomieszczenie.
Na korytarzu nie było nikogo. Na samym końcu, za potrójną kratą i przeszklonymi drzwiami, dostrzegłam młodą uroczą strażniczkę i Borewicza. Rozmawiali i uśmiechali się. Borewicz palił papierosa. Żenada. W latach osiemdziesiątych to on sobie mógł palić. Wtedy to nie było jeszcze szkodliwe i zabójcze. Ale teraz?! Tylko samobójca teraz może palić, wiedząc, że cena papierosów składa się prawie wyłącznie z podatku akcyzowego!
Poprawiłam ubranie, wzięłam głęboki oddech i postanowiłam spokojnie odejść.
Chodu!
Ruszyłam korytarzem w nieznanym kierunku. Nie mogłam dać się zamknąć w klatce. To byłby koniec. Nie zobaczyłabym już nigdy słońca, gór, lasów, łąk i wszystkiego, czego i tak bym nie zobaczyła, bo mnie przyroda niewiele interesowała, ale kto by się nad tym zastanawiał podczas ataku paniki.
W takiej chwili serce tak szybko pompuje krew, że ta może się zagotować. Jeżeli tak rozgrzana dostałaby się do mózgu, ten zwarzyłby się jak twaróg. Więc się nie dostaje. A niedotleniony i niedożywiony mózg nie myśli. Nie wiadomo, co się wtedy z człowiekiem stanie. Pewnie może wykonać jedynie najprostsze i prymitywne czynności życiowe. W moim przypadku była to ucieczka. Całe szczęście, bo obawiałam się czegoś gorszego.
Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że źle zrobiłam, ale nawet jeżelibym wiedziała, to i tak nie byłam w stanie nic na to poradzić. Mógł za to ogromny, przeogromny mężczyzna w mundurze, na którego zaraz wpadłam. Myślałam, że mnie nie zatrzyma, bo co kogo obchodzi jakaś staruszka. Myliłam się.
– Dzień dobry pani – powiedział, mierząc mnie wzrokiem od stóp do głów.
– Dobry, dobry – odpowiedziałam.
– Co pani tu robi?
– Idę.
– Dokąd?
– Do domu.
– A co pani tu robi?
– Ja… przyjechałam…
– W odwiedziny?
– Tak! Właśnie! Przyjechałam w odwiedziny… do synowej. Nagadałyśmy się za wszystkie czasy. Tyle mi opowiadała i ja jej też… Było bardzo miło. A teraz zejdź mi pan z drogi, bo mi się śpieszy.
– Tylko że dzisiaj nie ma odwiedzin – powiedział, opierając rękę o ścianę w taki sposób, żeby uniemożliwić mi przejście.
Popatrzyłam na niego. Ogromny, przeogromny człowiek. Ile taki musiał jeść?! Przekleństwo każdej matki. Jakbym miała takiego kloca karmić, to chyba musiałabym pole kartofli kupić. I krowę. Matko jedyna.
– Dużo pan je? – spytałam.
– Sporo. Dlaczego pani pyta? – odpowiedział.
– Z troski.
– Dziękuję bardzo. Radzę sobie.
– Nie o pana, tylko o pana matkę.
Westchnął.
– Co pani tu robi, skoro dzisiaj nie ma odwiedzin? – kontynuował poirytowany.
– Przyszłam do synowej…
– Jak pani się nazywa?
– Czaplińska.
– Jak?
– Czaplińska! Głuchy, człowieku, jesteś, do ciężkiej cholery?!
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– A tak – stwierdził. – Słyszałem krzyki. Szedłem właśnie zobaczyć, co się dzieje u koleżanki.
– A co miałoby się dziać? Synowa przewrażliwiona. Przyszłam ją odwiedzić, a ona zaraz, że „kontrola”! Wyobraża sobie pan?!
– A tak – zająknął się. – Tak, tak… jasne.
– Wystarczy tego przesłuchania? Zadowolony pan?
– Tak. W zupełności. Nie zatrzymuję pani.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. Miłego dnia.
Odszedł.
Byłam przekonana, że odwróci się w moją stronę. Musiałam zniknąć z pola widzenia. Chwyciłam pierwszą lepszą klamkę. Zamknięte.
Po chwili trafiłam na wnękę. Mieściły się w niej schody. Nie wiedziałam, czy prowadziły do wyjścia, ale musiałam nimi zejść, bo za plecami słyszałam sierżant Czaplińską, która wyszła na korytarz i zaczęła siać wokół mowę nienawiści.
Sceneria rodem ze strasznych filmów puszczanych w soboty po dwudziestej trzeciej. Ciemno, zimno, rury na suficie i ścianach. Szum, pukanie i stukanie. Zapach wilgoci, zgnilizny, brudna, lepiąca się podłoga. Nietrudno było się domyślić, że gdzieś w pobliżu znajdowała się kuchnia. Ruszyłam przed siebie.
W oddali usłyszałam rozmowę. Tak naprawdę to monolog. Podeszłam do szerokich, dwuskrzydłowych metalowych drzwi. W ich górnej części znajdowały się okrągłe okienka. Były tak brudne, że niewiele było przez nie widać. Zajrzałam do środka. Dwie kobiety przy dużym pokrytym blachą stole przygotowywały jedzenie. Jedna była okropnie wytatuowana, nawet na twarzy. Rozmazane fioletowe bohomazy jak na ostatniej stronie uczniowskiego zeszytu. Druga blada, z podkrążonymi oczami, ogolona na łyso.
Za kuchnią była pralnia. Dalej kaplica. Tam weszłam.
Wiele widziałam w życiu kościołów, katedr, bazylik, ale też i małych kapliczek. Natomiast takiego cuda jeszcze nie. Wątłe światełko paliło się nad skromnym, ledwo widocznym ołtarzykiem, który z trudem mieścił się pod przechodzącymi przez całe pomieszczenie rurami. Po jednej stronie konfesjonał, po drugiej klęcznik. Na suficie prysznice, na podłodze stara łazienkowa mozaika z kratką odpływową. Zamiast okna obraz. Matki Boskiej Ciepłowniczej!
Dzisiejsza porcja emocji spowodowała, że poczułam się nieco zmęczona. Biodro odezwało się dosyć boleśnie, więc usiadłam w konfesjonale. Trochę się uspokoiłam. Powinnam sobie poradzić. O ucieczkach z więzienia wiedziałam wszystko po obejrzeniu dwóch filmów. Jednego z Clintem Eastwoodem, drugiego z Robertem Redfordem. Wynikało z nich, że z każdego więzienia da się uciec. Nie trzeba do tego być ani Clintem Eastwoodem, ani Robertem Redfordem, ani żadnym innym amerykańskim aktorem. Wystarczy mieć plan. A to nie takie trudne. Pracując w szkole, ułożyłam niejeden. Wyciągnęłam nogi i przymknęłam oczy.
Zanim jednak udało mi się jakikolwiek ułożyć, do kaplicy wszedł ksiądz. Potężny, opasły, przegruby. Takiego jeszcze nie widziałam. Jego wielki brzuch zdawał się wisieć do samej podłogi. Cud, że się nie urwał. Osobliwej był budowy, bo twarz miał szczupłą i zdrową. Młody chłopak w okolicach czterdziestki.
Stanął zasapany i przetarł pot obficie płynący po czole. Spostrzegł mnie i uśmiechnął się tak, że już wtedy mogłam podejrzewać, że nic dobrego mnie z jego strony nie spotka. Powinnam była to wiedzieć już wtedy, gdy zobaczyłam jego uniesione policzki, wyszczerzone zęby i promieniejące oczy.
– Kochana, jakże się cieszę, że cię widzę! – zawołał. – Już się zacząłem obawiać, że nikogo nie zastanę.
– Też się cieszę, że księdza widzę – odpowiedziałam pełna nadziei, że ten człowiek mnie uratuje. – Ja tu się znalazłam przez wielkie nieporozumienie. Musi mnie ksiądz wysłuchać.
– Wszystko w swoim czasie. Proszę mi szybciutko pomóc, bo już mi wszystko strasznie ciąży. Jakby się miało urwać.
Zaniemówiłam, gdy ze zbolałą miną pogładził się poniżej pasa. Patrzyłam, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę i słyszę.
– Nie bardzo rozumiem. Mógłby ksiądz wyjaśnić, na czym polega problem?
– Ach, bo pani jest nowa.
– Można tak powiedzieć.
– No tak, tak. Wcześniej była tu dziewczyna, która wiedziała, o co chodzi. Miała bardzo sprawne ręce. Ale ty też sobie poradzisz, kochana. Schyl się albo lepiej uklęknij i rozepnij mi szaty, bo widzisz chyba, że sam nie sięgam.
– Fuu! – krzyknęłam oburzona. – Jak ksiądz może? Nie zrobię tego!
– Jak to? To co mam zrobić? Sam sobie nie pomogę.
– Ksiądz wybaczy, ale to nie mój problem. Nie chcę dłużej tego słuchać. Wychodzę!
– Przecież to wszystko dla was robię.
– Dla nas? Tak ksiądz myśli? To, że jesteśmy w więzieniu, nie znaczy, że jesteśmy aż tak zdesperowane.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Nie wiem, co powiedzieć – stwierdził. – Przecież same mnie prosiłyście…
– Możliwe, że tak było, ale to nie byłam ja.
– Przecież pani z pewnością także ma potrzeby. To naturalne. Tak zostaliśmy stworzeni. Podstawowe potrzeby ciała trzeba zaspokajać, a można też dać sobie od czasu do czasu nieco przyjemności, odrobinę słodyczy.
Uśmiechnął się przy tym tak niewinnie, że stało się to jeszcze bardziej obrzydliwe i odrażające.
– Nie wierzę, że ksiądz to mówi. – Pokręciłam głową. – W jakim ja się okropnym miejscu znalazłam. Przestaję ten świat rozumieć.
– To co mam zrobić? Mam przyprowadzać ministranta, żeby mnie za każdym razem uwalniał od tego ciężaru?
– Matko! To się nie dzieje naprawdę! W jakim ja świecie żyję?!
– Czego pani ode mnie oczekuje? Mam pani zapłacić?
– A mógłby ksiądz? – zawahałam się przez chwilę. Tylko przez krótką chwilę, która nie miała żadnego znaczenia.
– I co jeszcze?! Oczywiście, że nie zapłacę! Do czego to doszło?! – Oburzył się tak, że aż poczerwieniał na twarzy, a cały brzuch zaczął mu podskakiwać. – Rozpinaj sutannę i wyciągaj wszystko na wierzch! – krzyknął. – Inaczej wydam cię strażnikom! Już oni będą potrafili się tobą zająć!
Przestraszyłam się, choć przecież skąd miałam wiedzieć, co mnie jeszcze w życiu spotka. Pewnie już tylko same gorsze rzeczy. A to bądź co bądź ksiądz. Nie był to znowu aż taki najgorszy mężczyzna. Może to nie byłby nawet wielki grzech.
No i skoro miał ze sobą przyprowadzić biednego ministranta, to już wolałam, żeby wykorzystał mnie. Taka już byłam. Wszystko dla innych.
Przyklękłam i odnalazłam guziki ukryte w fałdach czarnej tkaniny. Niech sobie nie myśli, że ja nie mam sprawnych palców!
Gdy rozpięłam guziki, ksiądz szybko chwycił poły sutanny i rozchylił na boki. A moim oczom ukazał się widok, którego nigdy już nie zapomnę. Śmiesznie chude nogi, ale to nic w porównaniu z tym, co wisiało z przodu.
W życiu nie widziałam tyle dobra! Wszystko to natychmiast mogłabym wziąć do ust.
– Jakie to piękne! – krzyknęłam z radości.
– Proszę się pośpieszyć – odpowiedział. – Już mnie boli.
Patrzyły na mnie dwie wielkie czerwone biedronki. Ogromne, nabrzmiałe, pękate, wypchane tak, że niemal im uszy oderwało!
Takie właśnie były siaty z zakupami z popularnego dyskontu podwieszone u jego pasa. Trudno je było odwiązać. Pod ciężarem towarów węzły tak się zacisnęły, że nie wystarczyły nawet sprawne palce. Musiałam pomóc sobie zębami, choć nie wiedziałam, czy to wypada. Skoro jednak składał tak nikczemne propozycje, na pewno nie miał nic przeciwko temu. Chwyciłam więc zębami za węzeł i właśnie w tym momencie otworzyły się drzwi kaplicy.
– Przepraszam – powiedziała jakaś kobieta.
Ksiądz wprawdzie wyjątkowo przytomnie zarzucił mi na głowę sutannę, ale nie wiem, czy udało mu się wszystko ukryć.
Kobieta zaraz potem wyszła, bo gdy się odwróciłam, już jej nie było.
– Niewiele brakowało – stwierdziłam z ulgą.
Ksiądz był znacznie mniej zadowolony. Spojrzał na mnie zawiedziony, mimo że uwijałam się przecież, jak mogłam. Gdy go w końcu uwolniłam od ciężaru, nawet nie podziękował. Zaniósł siaty do kantorka, skąd z kolei wyciągnął ogromną poduszkę i wepchnął ją sobie pod sutannę. Westchnął ciężko, przewrócił oczami, przeżegnał się i wyszedł.
Ani trochę mnie nie interesowała zawartość siatek. Co ja jedzenia nie widziałam? Podeszłam do nich zupełnie obojętnie. Zajrzałam. Myśląc o przemycie, człowiek spodziewa się zazwyczaj plantacji marihuany lub podwarszawskiej wytwórni amfetaminy, których odkryciem słusznie chwali się rzecznik prasowy policji. Nic takiego nie znalazłam.
Wyraźnie za to widziałam serki waniliowe, jogurty, parówki, drożdżówki, pudełko borówek i malin, bułeczki maślane, suchą krakowską, dezodorant, proszek do prania w kolorze i niskiej temperaturze, dwie butelczyny gorzałki, kilka kartonów papierosów i jakieś kolorowe gazetki. Diler gwiazd to raczej nie był. A może i był. Tyle że jakie gwiazdy, taki diler!
Niedługo potem z korytarza dobiegł dźwięk. Był dziwnie znajomy. Słodko-kojące skrzypienie nienasmarowanych kółek starego przerdzewiałego szmelcu.
Chwilę walczyły we mnie strach i ciekawość. Strach wygrał bezdyskusyjnie i nakazał natychmiastową ucieczkę, ale człowiek nie po to ma rozum, żeby zdawać się na prymitywne instynkty. Postanowiłam dać szansę ciekawości, która przecież od stuleci pchała naszą wielką cywilizację ku nowym odkryciom i postępowi.
Schowana w konfesjonale czekałam, a gdy dziwne dźwięki się zbliżyły, przylgnęłam do drewnianej kratki, żeby zobaczyć owego stalowego potwora.
Drzwi otworzyły się i ujrzałam przedziwną machinę. Podest na małych kółkach zastawiony wielkimi garami. Ktoś wszedł do kaplicy. Wygolona dziewczyna o podkrążonych oczach. Wycofałam się w głąb konfesjonału. Tamta jednak ruszyła prosto w moim kierunku. Nie mogła mnie przecież widzieć. Podeszła i chwyciła reklamówki. Nie wytrzymałam. Złapałam je. Odskoczyła. Zajrzała w ciemność konfesjonału. Widać było, że wytężała wzrok, próbując coś dostrzec. W końcu jej się udało, bo spojrzała na mnie pogardliwie i ze zdwojoną siłą chwyciła siatki. Pociągnęła mocno w swoim kierunku. Ja także. Było pewne, że nie dam sobie odebrać tych skarbów, ale z korytarza dobiegł potężny męski głos.
– Co tam robisz?! – wrzasnął. – Przeżegnać się i do roboty!
Chwila dekoncentracji wystarczyła, żeby Wygolona szarpnęła tak, że nie zdążyłam zareagować. Porwała zdobycz niczym hiena i wybiegła na korytarz. W pierwszym odruchu ruszyłam za nią, ale zatrzymałam się natychmiast, obawiając się pochwycenia przez strażnika, który stał obok Wytatuowanej w świetle korytarza.
– Co tak długo? – spytał.
Cofnęłam się w głąb konfesjonału.
– Tak się panu śpieszy? – wtrąciła się Wytatuowana.
– Nie odzywaj się niepytana – skwitował.
Pchnęły wózek. Musiał być ciężki, bo ruszył dopiero po chwili, kiedy natarły na niego całą swoją wątłą masą. Metalowe kółka drgnęły i zaczęły się z piskiem obracać. Strażnik wspierał je mentalnie oraz dobrym słowem.
Wygolona spojrzała jeszcze raz w głąb ciemnej kaplicy. Nie miałam najmniejszego zamiaru zastanawiać się, kim była i co nią kierowało. Miałam już dosyć i zamierzałam szybko zakończyć mój i tak zbyt długi pobyt w tym żenującym i ze wszech miar rozczarowującym miejscu.
Wyszłam z kryjówki, dopiero gdy usłyszałam ciche przymykanie drzwi, a potem odgłosy rozmowy zanikły.
Na chwilę zrobiło mi się przykro na wspomnienie cudownego ciężaru wypchanych towarami siat. Zbyt krótko przebywałam w ich towarzystwie. Nie zdążyłyśmy się sobą nacieszyć. Otworzyć, zbliżyć, poczuć, nasycić zmysły, przeżyć piękne uniesienie, a potem błogi spokój. Ich pękaty kształt, szelest folii, zapach niskiej jakości plastiku jeszcze długo powodowały, że każdy z moich zmysłów rezonował. Drżałam niczym dziecko w peweksie.
Najwyższy czas, żeby się ulotnić. Poczekałam, aż wszystkie odgłosy ucichną, i wyszłam na korytarz. To nie było miejsce dla mnie. Inna rzeczywistość, nie moja konwencja. Byłam zwykłą osobą, przechodniem, pasażerem komunikacji miejskiej, a nie kryminalistą. Tu był jakby inny wymiar. Poza naszym światem. Czułam i wiedziałam, że do niego nie należę, że to inni ludzie tu się powinni znaleźć. Nie ja!
Jedna przeszkoda dzieliła mnie od wolności. Była to ciężka, stalowa potrójna krata otwierana elektronicznie i pilnowana przez strażników. Nie było możliwości jej sforsowania. Na to służba więzienna z pewnością była przygotowana. Musiałam myśleć kreatywnie. Niestety, nie miałam żadnych nowych pomysłów. Przyszedł mi za to głowy ten co zawsze.
Ruszyłam w stronę kuchni, która była naturalnym miejscem wszelkich nieszczęść i katastrof. Spojrzałam przez brudne okrągłe okienko podwójnych drzwi i po upewnieniu się, że nikogo nie ma w środku, pchnęłam je zdecydowanie. Otworzyły się na oścież, witając mnie na arenie zniszczenia. Nie można było mnie winić za to, co miało nastąpić. Przecież do niczego by nie doszło, gdyby drzwi były zamknięte.
Wielki metalowy stół zajmował centralne miejsce sporego, wyłożonego kafelkami pomieszczenia. Z tyłu cztery gazowe palniki. Na dwóch z nich stały ogromne gary. Dotknęłam – zimne. Zajrzałam – puste. Dekoracja!
Rozzłościło mnie to jeszcze bardziej. Odkręciłam gaz i strzeliłam kilka razy elektryczną zapalarką. Uroczy szereg małych niebieskich płomyczków okrążył wielki żeliwny palnik. Rozejrzałam się i z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że pomieszczenie było sterylnie czyste. Nie do pomyślenia. Jeszcze takiej kuchni nie widziałam. Raziło, biło w oczy, nie dało się patrzeć. Musiałam przegapić odcinek, kiedy Gessler robiła tu rewolucję! Ale najgorsze, że nie było nic do spalenia.
Doskonały plan uratowały wiszące przy drzwiach stare fartuchy. Chwyciłam je i rzuciłam na palnik. Niskiej jakości tkanina z domieszkami sztucznych włókien nie zapaliła się wprawdzie, ale zatliła, wydzielając okropny, zapewne toksyczny smród. Doskonały.
Teraz wystarczyło przyczaić się w korytarzu do momentu wszczęcia alarmu i rozpoczęcia ewakuacji. Kraty muszą zostać otwarte. Inaczej wszyscy zginą. W zamieszaniu towarzyszącemu pożarowi nikt nie zwróci uwagi na zbłąkaną starszą panią. Wozy strażackie, ambulanse, służba więzienna – ogólna panika. A ja przecież nie widniałam jeszcze w żadnej więziennej ewidencji. Nikt nie wiedziałby, skąd się tu wzięłam. To musiało się udać.
Czarny dym zebrał się pod sufitem, a gdy zajął całą jego powierzchnię, należało już tylko wskazać mu drogę na korytarz. Chciałam chwycić za klamkę… nie było klamki! Wygodne rozwiązanie.
– Ratunku! – krzyczałam i waliłam pięściami w drzwi. – Niech mnie ktoś stąd wypuści. Do cholery.
Dziwnie szybko dopadło mnie zmęczenie. Za szybko. Zakryłam rękawem usta, ale dym był gęsty i nie pozwalał oddychać. Osunęłam się na ziemię.
– Ratunku – powiedziałam cicho, kładąc się na podłodze.
Słowa mogą ranić. Wie o tym każdy głupi, ale to, że serek homogenizowany może zabić… o tym wiedzą nieliczni. Tak właśnie było tego dnia.
Mimo że byłam przychylna i życzliwie nastawiona do ludzi, to do tego Borewicza nigdy się nie przekonałam. Nie wiem, jak mu się udało przetrwać w policji, gdzie trzeba mieć jednak jakąś inteligencję, żeby się nie dać zabić, zanim się zapracuje na te wszystkie dodatki i wcześniejszą emeryturę. To chyba raczej nie mogą być zbyt mądrzy ludzie, skoro jak najszybciej chcą przejść na emeryturę.
Wewnątrz samochodu plastikowa tapicerka skrzypiała, jakby orkiestra Filharmonii Narodowej stroiła instrumenty przed koncertem. Za oknem jeszcze gorzej. Niknące za nami miasto ustępowało miejsca ruderom rozsianym na peryferiach. Chaszcze po obu stronach dziurawej szosy witały nas niczym jakiś nieudany królewski trakt. Sielsko jak cholera!
Nie wierzyłam jeszcze w to, co się działo. Liczyłam, że coś się wydarzy i nie dojedziemy. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
W końcu się wyłoniła. Świeżo odmalowana biało-czerwona, długa i niska lepianka wybudowana bez szacunku dla najbardziej podstawowych zasad architektury. Z dziurawej i wąskiej drogi skręciliśmy w jeszcze węższą i jeszcze bardziej dziurawą. Po obu stronach ciągnęła się zieleń miejska w stylu warszawskim, czyli zastawione samochodami, rozjechane, błotniste klepisko, które kiedyś było trawnikiem.
Trochę się bałam.
– Chce mnie pan potrzymać za rękę? – spytałam.
– Da sobie pani radę – odpowiedział.
Zaczęłam się kurczyć, zapadać w sobie, zmniejszać do rozmiarów mikroskopijnych. Zatrzymaliśmy się przed bramą wjazdową. Podszedł strażnik, porozmawiał z Borewiczem, obejrzał papiery. Do mnie nic nie powiedział, bo mnie nie zobaczył. Tak małych byłam rozmiarów. Wjeżdżając na teren więzienia, byłam już tylko czarną kropeczką.
Kawałek dalej Borewicz wyłączył silnik, odwrócił się i popatrzył na mnie tym swoim cielęcym spojrzeniem.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił.
– Może pan – odpowiedziałam. – Ja na pewno nie. Przecież pan dobrze wie, że jestem tu przez pomyłkę.
– Wszyscy tak mówią – skwitował, wysiadając. – A jednak więzienia są pełne.
Obszedł samochód i otworzył moje drzwi.
– Wysiadamy – powiedział.
– Nie.
Zaśmiał się.
– Panu nie wstyd zamykać do więzienia niewinnych ludzi? – spytałam. – Przecież ja mogłabym być pana matką.
– Proszę sobie tego oszczędzić. Za dobrze panią znam. Nie nabiorę się na to. Na mnie to nie działa. Niestety. Proszę wybaczyć.
– Właśnie widzę, że pan jest całkowicie pozbawiony uczuć. I jeszcze pan się tak okropnie roztył po tym wypadku!
– Nie, nie jestem pozbawiony uczuć.
– Chyba zdaje pan sobie sprawę, że zostałam aresztowana bezpodstawnie? Pan nie widzi, że to niesprawiedliwe? Pan w ogóle wie, co to jest sprawiedliwość?
– Wiem, co to jest sprawiedliwość. Też ją cenię.
– Naprawdę? A może pan to jakoś wykazać? Tylko pan o tym mówi czy może pan coś w związku z tym robi?
Puścił drzwi.
Spojrzał to w jedną, to w drugą stronę.
Przeszedł się.
Wrócił.
Choreograf to z niego był żaden.
– Rozumiem, że mam panią wypuścić – stwierdził.
Spojrzał na mnie. Ja na niego.
Westchnął ciężko. Wyprostował się i jeszcze raz rozejrzał wokół.
– Zgoda – powiedział.
– Naprawdę?
– Tak, ale pod jednym warunkiem.
– Nie żartuje pan?
– Nie żartuję, ale mam jeden warunek.
– Oczywiście, słucham.
– Oboje nad wszystko cenimy sprawiedliwość.
– Oczywiście, właśnie o tym mówiłam. Sprawiedliwość jest najważniejsza.
– I równe traktowanie.
– Jak najbardziej. Sprawiedliwość i równe traktowanie. Oczywiście, oczywiście…
– Dlatego jeżeli panią wypuszczę, będę musiał wypuszczać także każdego następnego aresztowanego. Chyba pani rozumie? Sprawiedliwość i równe traktowanie.
– Oczywiście, że rozumiem… Sprawiedliwość i równe traktowanie… Jak to?! Kogo pan chce wypuszczać?!
– Kolejnych aresztowanych i skazanych, których zawożę do więzienia.
A temu co? Do reszty rozum odjęło? Zdawał się mówić poważnie. Może go źle zrozumiałam? Musiałam to delikatnie wybadać.
– Zgłupiał pan czy co?! – krzyknęłam. – Jak pan to sobie wyobraża?! Bandytów na ulice wypuścić?! Kryminalistów, zboczeńców i pedofili?! Zamiast do więzienia zamykać?! – Chwyciłam się drzwi i podciągnęłam obiema rękami. – A idź pan w cholerę z taką sprawiedliwością! Puknij się pan w głowę! Sprawiedliwość będzie wymierzał. Salomon się znalazł.
– Wysiądzie pani? – spytał.
– Wysiądę, wysiądę, a dlaczego miałabym nie wysiąść? Wystarczyłoby, żeby pan grzecznie poprosił.
– Więc poproszę.
– Grzecznie?
– Tak, do jasnej cholery, grzecznie!
– Proszę bardzo. Wysiadam. Tak trudno było?
Wysiadłam z samochodu.
– Nie wiem, czy pan o tym wie, ale jest pan strasznie irytujący – dodałam. – Niech pan lepiej coś z tym zrobi, bo na starość zrobi się pan nie do zniesienia!
Stojąc na dziedzińcu, omiotłam wzrokiem otaczające nas budynki. Były odcięte od świata murem, siatką i zwojami drutu kolczastego, ale nie to powodowało, że wyglądały tak ponuro. Sprawiały takie wrażenie, ponieważ zastygły bez życia dziesiątki lat temu. Przypominały niegdyś świetny ośrodek pełen ludzi i życia. Dzisiaj posępny, wymarły, skamieniały, fatalnie pokryty kolejnymi warstwami farby.
Dwa światy oddzielała ciężka, stalowa, potrójna, otwierana elektronicznie i pilnowana przez strażników krata.
W środku było jeszcze gorzej. Prowincjonalna szkoła z internatem. Stare, smutne, lekko śmierdzące wnętrze, które w dodatku niełatwo opuścić. Całe podporządkowane dziwnej arytmetyce. Podłoga, ściany, korytarz – wszystko krzywe. Ludzie wykrzywieni, a jak się uśmiechali, to też krzywo. Cały budynek istniał w absurdalnej krzywej rzeczywistości.
Borewicz wziął mnie pod ramię i poprowadził w kierunku małego holu. Za szybą siedziała w ogóle nieotyła jak na swój wiek kobieta w zielonej bluzce. Spojrzała na mnie obojętnie, po czym zaczęła wykładać na blat różne przedmioty.
– Szczoteczka, proszek, pasta – wyliczała – mydełko, kubeczek, talerzyk i miseczka.
Spojrzałam na zastawę z zielonego plastiku.
– Dziękuję, ale nie mam psa – powiedziałam.
– To dla ciebie, kochana.
Dorzuciła jeszcze brzydki koc w kratkę. Wzór nie powalał. Więzienne Burberry.
Poszliśmy dalej.
W skromnym gabinecie za niewielkim biurkiem siedziała drobna blondynka bez makijażu.
– Wie pani – zwróciłam się do niej, siadając na chwiejącym się drewnianym krześle. – Dobrze znam realia służby publicznej, więc jeżeli brakuje wam łóżek i trzeba poczekać rok czy dwa, to nie ma problemu. Ja poczekam.
– Proszę się o to nie martwić – odpowiedziała.
– Trudno oczekiwać cudów, jak się przyjeżdża bez żadnej rezerwacji.
– Coś się dla pani znajdzie – kontynuowała. – Czy pani pali?
– Zdarza mi się – odpowiedziałam.
– To znaczy, że trochę pani podpala? – Uśmiechnęła się życzliwie.
– Ja bym tak dosadnie tego nie nazwała. Zdarzają się natomiast krytyczne sytuacje, z których nie ma innego wyjścia. Ale nigdy nikomu nic się nie stało. Raz jeden bezdomny się trochę okopcił, ale nikt mu przecież nie kazał spać w tamtym śmietniku.
Popatrzyła na mnie, a uśmiech powoli zniknął z jej twarzy.
– Chodziło mi o papierosy – oznajmiła.
– Ach, o papierosy – westchnęłam.
– Przydzielę panią do celi z osobami niepalącymi.
– Wolałabym jedynkę.
– Słucham? – spytała zaskoczona.
– Nie lubię, jak ktoś chrapie i długo siedzi w łazience – wyjaśniłam. – Chyba pani rozumie, co znaczy rano stać pod drzwiami łazienki.
– Tak, rozumiem. Zapewniam, że tu nie będzie pani stać pod drzwiami łazienki.
– No chyba że tak. O której można przyjść na śniadanie?
– Posiłki są przynoszone do cel – odpowiedziała.
– Room service? Luksus – ucieszyłam się. – A jakieś trasy spacerowe w okolicy?
– Jest jedna. Bardzo uczęszczana.
– Nie znudzi się?
– Nikt nie narzeka. Przeciwnie, wszyscy sobie zachwalają.
– A opłata klimatyczna jest?
– Nie ma.
– Nie ma – powtórzyłam. – A sklepy w okolicy są?
– Sklep jest na terenie.
– Nie trzeba nigdzie jeździć?
– Nie.
– Nie trzeba jeździć. A rachunki: za prąd, wodę, czynsz, fundusz remontowy, podatek gruntowy…
– Wszystko uiszczone.
– Uiszczone – powtórzyłam. – A nocne hałasy, imprezy, burdy są?
– O dwudziestej cisza nocna. Cisza jak makiem zasiał.
– Jak makiem zasiał – powtórzyłam. – Segregacja śmieci?
– Nie ma.
– Niebezpieczne przejścia dla pieszych?
– Nie ma.
– Nagabujący akwizytorzy?
– Nie ma.
– Nachalni wyznawcy niszowych religii?
– Nie ma.
– Chyba pani nie myśli, że dam się na to nabrać? – oburzyłam się. – Proszę mi powiedzieć, gdzie w takim razie ukryty jest haczyk!
– Nie ma.
– Takiego sprzedawcy jak pani to jeszcze nie spotkałam. Pani to by nawet teraz kredyt we frankach wcisnęła.
Podsunęła dokumenty, wskazując puste miejsca.
– Rozumiem, że muszę to podpisać? Nie ma innego wyjścia? Stop. Sama zgadnę. Nie ma?
Nie było z nią żadnej dyskusji. Podpisałam i wyszłam.
Przewinęły się przede mną kolejne dziwne obrazy: długi korytarz, drzwi, kraty, bramy, klucze, schody w górę, schody w dół, korytarze, drzwi, bramy, klucze…
Przypominało to pokaz slajdów z czyjejś dalekiej podróży, niezbyt udanych egzotycznych wakacji.
Kraty, bramy, klucze… karty, bramy, klucze… kraty, bramy, klucze…
Wąski korytarz zakończył się pomieszczeniem przypominającym niewielki hol. Z jednej strony było okienko, z drugiej rząd krzeseł.
– Niech pani posiedzi spokojnie i poczeka – powiedział Borewicz. – Zaraz przyjdzie po panią oficer dyżurny.
Nie zdążyłam usiąść, gdy ktoś do nas podszedł i się ukłonił.
– Pani Zofia Wilkońska? – spytał.
Był to elegancki mężczyzna. Wysoki, dobrze zbudowany, z idealną fryzurą i opaloną twarzą. Gdy się uśmiechnął, wyglądał lepiej niż sam Andrzej Łapicki.
– Nie teraz. – Próbował go zbyć grubiański Borewicz.
– Ustanowiono mnie obrońcą w sprawie, więc przysługuje mi prawo do kontaktów z klientką bez żadnych utrudnień ani ograniczeń. Wejdziemy do pokoju? – Pytanie skierował do mnie.
Policjant nadąsał się nieco, ale przemowa adwokata musiała zrobić na nim wrażenie, bo nie zaprotestował, gdy tamten wskazał drzwi do niewielkiego pomieszczenia.
Zostawiliśmy Borewicza na korytarzu.
– Chciałbym pani pomóc – powiedział mężczyzna, podsuwając mi krzesło.
– Kim pan jest? – spytałam.
– Przepraszam, nie przedstawiłem się. Maciej Konrad Owsik-Rzeżączka Młodszy. Adwokat.
Wyciągnął gładką, zadbaną dłoń ozdobioną złotym sygnetem i takimi samymi spinkami.
– Zofia Wilkońska – odpowiedziałam, z dużą niepewnością podając rękę.
– Reprezentuję kancelarię Owsik i Wspólnicy. Przykro mi, że poznajemy się w takich okolicznościach – kontynuował. – Pani nie powinna tu być.
Nie potrzebowałam nic więcej wiedzieć. Co za szyk. Człowiek z wyższych sfer. Nadzwyczaj przenikliwy i mądry mężczyzna.
Obszedł dookoła niewielki stoliczek i zajął miejsce naprzeciwko mnie.
– Wyciągnie mnie pan stąd? – spytałam. – Mąż pana wynajął?
– Wszystko po kolei – odpowiedział. – Proszę się o nic nie martwić. Zajmę się pani sprawą. Nie będzie to łatwe, choćby ze względu na osobę prokuratora.
– Kanalia i szubrawiec! W dodatku kurdupel.
Adwokat uśmiechnął się wstrzemięźliwie.
– Niemniej jednak – kontynuował – są pewne szanse, żeby w trakcie rozprawy wykazać błędy proceduralne i doprowadzić do pani uwolnienia.
Matko, jaką ja poczułam ulgę. Nie było chyba człowieka, który by mu nie zaufał.
– No to niech się pan zabiera do roboty. Nie wyobraża sobie pan, jakie tu są warunki i jakie towarzystwo.
– Oczywiście. Zanim jednak to się stanie, musimy jeszcze omówić pewną delikatną kwestię.
– Rozumiem. Chodzi o pańskie uposażenie.
– Zgadza się.
– Nie ma z tym żadnego problemu. Mam emeryturę.
Uśmiechnął się.
– Bardzo się cieszę. To bardzo ważne. Niemniej jednak powinna pani wiedzieć, że zarówno moje usługi, jak i usługi mojej kancelarii daleko przekraczają możliwości finansowe nawet bardzo zasobnych osób. W zasadzie można powiedzieć, że mało kogo na mnie stać. – Rozpromienił się, pokazując idealnie równiuteńkie i błyszczące zęby. – Ale to nic. Na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie.
– Mogłabym pożyczyć kilkaset złotych od syna – zaproponowałam.
– O, i już przychodzą do głowy dobre pomysły – stwierdził. – Świetnie nam się współpracuje. To bardzo ważne.
Rozejrzał się po pokoiku.
– Żałuję, że nie mogę pani niczym poczęstować.
– Nie szkodzi.
– Widzi pani, mam taką drobną bolączkę. Wielką potrzebę pomagania innym. Pani zapewne także.
– W dosyć ograniczonym stopniu – wtrąciłam.
– Mimo to liczę, że zechce mi pani pomóc. To nic wielkiego. Ja i ważni ludzie o dobrych sercach chcielibyśmy pomóc jednej osadzonej tu osobie, a nie mamy z nią kontaktu. Rozumie pani: biurokracja, utrudnienia. W dodatku właśnie trafiła do więziennego ambulatorium, gdzie kontakt jest jeszcze bardziej ograniczony. Ta osoba jest osamotniona, zagubiona i w potrzebie. Tak jak i pani. Chodzi o przekazanie wiadomości.
– Naprawdę nie ma pan kogo o to poprosić?
– Oczywiście, że mam. Ludzie zabiegają o możliwość wyświadczenia mi podobnej przysługi. W zamian jestem skłonny podjąć się obrony pro bono. Wprawdzie nie osobiście, ale zapewniam, że nasi stażyści są najciężej pracującymi ludźmi pod słońcem.
– Dostarczę wiadomość – stwierdziłam. – Przecież ta kobieta jest w potrzebie. Podobnie jak ja. Swoim altruizmem rozbudził pan i we mnie potrzebę pomagania innym.
Uśmiechnął się szeroko. Wyjął z kieszeni marynarki eleganckie pióro i zapisał coś na karteczce.
– Przekaże to pani Ewie Nowak. Jak się pani domyśla, chodzi o słowa otuchy i wsparcia.
Przeczytałam.
„Droga Ewo, zawsze będziemy o Tobie pamiętali, koledzy”.
– Proszę zapamiętać – powiedział, po czym zabrał kartkę. – To bardzo ważne, a czas nagli. Musi pani dostarczyć wiadomość niezwłocznie. Pani przyszłość też od tego zależy. Mam nadzieję, że pani to rozumie. Nie chce pani chyba, żebym musiał zaoferować swoje usługi komuś innemu.
– Oczywiście, że nie chcę – stwierdziłam. – Niby dlaczego miałabym chcieć?
– I nikomu o tym ani słowa – dodał stanowczo. – To nie żarty. Niech pani weźmie to do siebie.
– Ja miałabym wydać tajemnicę?! Choćby mnie morzyli głodem przez kilka godzin, choćby mi odmawiano cukru do herbaty… nikomu nie powiem, tylko adresatowi – zapewniłam. – Ale pan niech się z tą pańską pomocą też pośpieszy, bo ja tu nie będę wiecznie czekać.
– Wybronimy panią w sądzie. Musi pani do tego czasu wytrzymać i dotrwać do procesu. Przede wszystkim nie może pani ściągnąć na siebie żadnych kłopotów. Niech pani się nie da w nic wmanewrować. Pani do tego miejsca nie należy, nie jest jedną z nich, tylko jedną z nas. Najważniejsze to trzymać się z porządnymi ludźmi.
Wstał, ponownie obszedł stoliczek i odsunął mi krzesło. Takie towarzystwo to rozumiem!
Podaliśmy sobie dłonie, ukłonił się, wyszłam.
Na ten czas był to koniec miłych wrażeń.Rozdział 2
Powoli, ale nieubłaganie zaczęłam zdawać sobie sprawę, że to wszystko działo się naprawdę. Nie sposób było się od tego odciąć, zdystansować, przycupnąć gdzieś w kącie i przeczekać. Tu chodziło konkretnie o mnie. Przez wiele lat walczyłam o zainteresowanie i w końcu je otrzymałam. Dziękuję bardzo za szczodrość.
Musiałam jak najszybciej się ogarnąć i zacząć działać, bo to wszystko wyglądało już dosyć poważnie. Ci ludzie gotowi byli mnie tu naprawdę zamknąć i nie wypuścić. Zrobić ze mnie przedstawicielkę spatologizowanej inteligencji!
Znalazłam się w miejscu, w którym kulturalni ludzie nie bywają. Chyba że celebryci u schyłku kariery. Gdyby w klubie seniora wyszło na jaw, że miałam taki więzienny epizod, zawsze mogłabym powiedzieć, że taka moda. Hardo i zdecydowanie twierdziłabym, że to teraz na czasie, jak kiedyś operacje plastyczne i kuracje odwykowe.
Mimo że całkiem nieźle udawało mi się zracjonalizować problem, nie do końca potrafiłam wyciszyć emocje. Zalewały mnie fale gorąca i ataki paniki. Przypomnieli mi się ci wszyscy sadystyczni naczelnicy, psychopatyczni strażnicy, prysznicowi gwałciciele, brudne i zimne lochy widziane na filmach i zastanawiałam się, czy taka właśnie ma być moja cholerna jesień życia.
Borewicz wprowadził mnie do niewielkiego, skromnie umeblowanego pomieszczenia. W środku stała niewysoka kobieta w zielonym mundurze i gumowych rękawiczkach. Spojrzała na mnie obojętnie.
– W końcu ktoś wyglądający na rozsądnego – powiedziała. – Może z panią nie będzie kłopotów.
– Ze mną? Oczywiście, że nie będzie – zapewniłam. – Dlaczego miałyby być ze mną jakieś kłopoty? Ja nawet nie wiem, co to są kłopoty.
– To dobrze, bo nie wyobraża sobie pani, jaka jest ta dzisiejsza młodzież.
– O tak, to się zgadza. Upadek moralności, zanik szacunku. Żadnych zasad. Zezwierzęcenie, dżungla, dzicz.
Uśmiechnęłyśmy się do siebie czysto kurtuazyjnie.
– Pani jest trochę podobna do mojej teściowej – stwierdziła.
– Mam nadzieję, że to ładna kobieta – odpowiedziałam. – Proszę się nie obrazić, ale ja jestem podobna do nie byle kogo, bo nawet do jednej bardzo znanej aktorki. Pewnie się pani domyśla do której.
– Miała przyjechać.
– Pewnie jest dumna z synowej. Taka ważna praca, odpowiedzialna, nisko płatna, misyjna. No i ten mundur tak dobrze tuszuje ułomności pani sylwetki.
– A skąd! Wcale nie jest ze mnie dumna. Przeciwnie. Nigdy tu nie była. Niby ma przyjechać w odwiedziny, ale wiadomo, o co chodzi. Kontrola!
– To może by tu pani trochę ogarnęła?
Spojrzała na mnie jakoś krzywo.
– No nic. Miło się rozmawia – stwierdziła strażniczka. – Ale nie traćmy czasu. Proszę się rozebrać.
– Tak – zgodziłam się. – Faktycznie trochę tu duszno. Można by przewietrzyć.
Zdjęłam sweterek, przełożyłam go przez ramię i usiadłam na krześle.
– Jeżeli to nie problem – dodałam – to napiłabym się herbaty.
Uśmiechnęła się, ale jakoś nieszczerze.
– Proszę się rozebrać – powtórzyła.
– Już mi dobrze. Proszę się mną tak nie przejmować.
– Do naga.
– Jak to do naga? – Zaśmiałam się. – Chyba pani za dużo czasu spędza w więzieniu.
– Rozebrać się! Kucnąć! Kichnąć! – rozkazała podniesionym głosem.
Spojrzałam na nią, ale jej twarz była śmiertelnie poważna.
– Nie ma mowy – odpowiedziałam. – Co też pani przyszło do głowy?!
– W takim razie ja będę musiała to zrobić.
Wzruszyłam ramionami.
– Proszę bardzo, niech się pani rozbiera, kuca i kicha, jeżeli tylko ma pani na to ochotę.
– Będę musiała panią rozebrać!
– A co to w ogóle za pomysły?
– Miałam nadzieję, że chociaż z panią nie będzie problemów.
Podeszła do szafki, podniosła słuchawkę staromodnego aparatu telefonicznego i wykręciła numer.
– Halo – powiedziała do słuchawki. – Sierżant Czaplińska z tej strony. Halo! Sierżant Czaplińska! Głuchy, człowieku, jesteś, do ciężkiej cholery?! Poproszę o grupę interwencyjną. Osadzona się awanturuje.
– Stop, stop, stop! – zawołałam, podnosząc się z krzesła.
Chciałam złapać słuchawkę, ale zasłoniła telefon ciałem.
– Tak? – Spojrzała na mnie i zakryła słuchawkę.
– Czy ja się awanturuję? – spytałam niewinnie. – Od razu wzywać grupę interwencyjną? Po co? To nie będzie konieczne. Niech sobie chłopcy odpoczywają. Może coś zjedzą…
– Rozbierze się pani?
– Im bardziej pani naciska – zaczęłam wyjaśniać – tym bardziej mam nieprzyjemne skojarzenie z molestowaniem.
Odłożyła słuchawkę.
– No wie pani co? Przecież jesteśmy kobietami. A u lekarza to jak się pani rozbiera?
– Lekarz to co innego. To w końcu mężczyzna.
– Nie przedłużajmy tego. Muszę sprawdzić, czy niczego pani nie przemyca.
– Przemyca? Gdzie?
Westchnęła ciężko, kierując wzrok poniżej paska mojej spódnicy.
Aż mi się gorąco zrobiło.
– Oszalała pani? – spytałam. – Miałabym tam coś sobie włożyć? Po co?
– Niejedno już widziałam.
– Jak pani sobie to wyobraża? Że co ja tam mam? Piłę do metalu?
– Kobiety przemycają niebezpieczne narzędzia, zakazane przedmioty, narkotyki…
– Może mam tam cały sklep żelazny?! – oburzyłam się. – Kto wie? Faktycznie niech pani sprawdzi, bo może schowałam i zapomniałam! Pamięć już nie ta! Jak pani znajdzie okulary męża, to będę pani dozgonnie wdzięczna!
– Pani sobie ze mnie kpi?
– Wie pani, jak biedak słabo bez nich widzi? Tak oczy mruży – powiedziałam, pokazując, jak biedny Henryk mruży oczy. – O tak mruży. I nic prawie nie widzi. Rozumie pani?
– Ostatni raz ostrzegam, niech pani nie urządza sobie ze mnie kpin.
– A skąd? Wcale sobie nie kpię. Zaraz pani te okulary opiszę: grube szkła, półprzezroczyste oprawki i takie druciane zauszniki. Na pewno pani pozna!
Poczerwieniała ze złości i wyciągnęła w moim kierunku ręce.
– Dosyć tego! – wrzasnęła, chwytając guziki mojej koszuli.
Szarpnęła.
To gwałt!
Kłap! Zanim się zorientowałam, moje zęby zatopiły się w jej pulchnej dłoni!
Są miejsca i okoliczności, w których nie jest się sobą. Więzienie z pewnością do takich należy. Zezwierzęcenie jest oczywistą konsekwencją zamknięcia człowieka w klatce. A jak się z człowieka robi zwierzę, to trudno się dziwić, że ugryzie. O czym tu w ogóle gadać? Zwłaszcza jeśli ktoś nagle i bez uprzedzenia szarpnie za ubranie.
– Aaaa! – zawyła, łapiąc się za czerwony i całkiem głęboki ślad. – Pani mnie ugryzła!
– To przypadkiem. Niechcący… – zapewniałam, próbując chwycić jej dłoń, żeby zobaczyć, czy obrażenia nie są zbyt poważne.
Wyrwała się i ruszyła w kierunku drzwi. Otworzyła je i wyjrzała na zewnątrz.
– A ten gdzie znowu polazł?! – żachnęła się. – Do jasnej cholery!
Wróciła, trzaskając drzwiami. Otworzyła szafkę i zaczęła przekopywać jej zawartość.
– To atak na strażnika! – krzyczała. – Za to jest kwit karny!
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
– Co?! – Parsknęłam śmiechem. – Jakiś tam kwit i nic poza tym?! Śmiechu warte! Może jeszcze mam przyjść z dzienniczkiem?!
– Pożałuje pani tego!
– Lekkie zadrapanie. Trudno to nawet nazwać ugryzieniem, a jak lamentuje. Wstyd!
– Wzywam grupę interwencyjną! – odgrażała się, owijając rękę znalezionym w końcu bandażem.
– To ja poczekam na zewnątrz – poinformowałam. – Nie będę przeszkadzać.
Zostawiłam swoje rzeczy, ukłoniłam się, żeby nie wyjść na niekulturalną, i opuściłam pomieszczenie.
Na korytarzu nie było nikogo. Na samym końcu, za potrójną kratą i przeszklonymi drzwiami, dostrzegłam młodą uroczą strażniczkę i Borewicza. Rozmawiali i uśmiechali się. Borewicz palił papierosa. Żenada. W latach osiemdziesiątych to on sobie mógł palić. Wtedy to nie było jeszcze szkodliwe i zabójcze. Ale teraz?! Tylko samobójca teraz może palić, wiedząc, że cena papierosów składa się prawie wyłącznie z podatku akcyzowego!
Poprawiłam ubranie, wzięłam głęboki oddech i postanowiłam spokojnie odejść.
Chodu!
Ruszyłam korytarzem w nieznanym kierunku. Nie mogłam dać się zamknąć w klatce. To byłby koniec. Nie zobaczyłabym już nigdy słońca, gór, lasów, łąk i wszystkiego, czego i tak bym nie zobaczyła, bo mnie przyroda niewiele interesowała, ale kto by się nad tym zastanawiał podczas ataku paniki.
W takiej chwili serce tak szybko pompuje krew, że ta może się zagotować. Jeżeli tak rozgrzana dostałaby się do mózgu, ten zwarzyłby się jak twaróg. Więc się nie dostaje. A niedotleniony i niedożywiony mózg nie myśli. Nie wiadomo, co się wtedy z człowiekiem stanie. Pewnie może wykonać jedynie najprostsze i prymitywne czynności życiowe. W moim przypadku była to ucieczka. Całe szczęście, bo obawiałam się czegoś gorszego.
Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że źle zrobiłam, ale nawet jeżelibym wiedziała, to i tak nie byłam w stanie nic na to poradzić. Mógł za to ogromny, przeogromny mężczyzna w mundurze, na którego zaraz wpadłam. Myślałam, że mnie nie zatrzyma, bo co kogo obchodzi jakaś staruszka. Myliłam się.
– Dzień dobry pani – powiedział, mierząc mnie wzrokiem od stóp do głów.
– Dobry, dobry – odpowiedziałam.
– Co pani tu robi?
– Idę.
– Dokąd?
– Do domu.
– A co pani tu robi?
– Ja… przyjechałam…
– W odwiedziny?
– Tak! Właśnie! Przyjechałam w odwiedziny… do synowej. Nagadałyśmy się za wszystkie czasy. Tyle mi opowiadała i ja jej też… Było bardzo miło. A teraz zejdź mi pan z drogi, bo mi się śpieszy.
– Tylko że dzisiaj nie ma odwiedzin – powiedział, opierając rękę o ścianę w taki sposób, żeby uniemożliwić mi przejście.
Popatrzyłam na niego. Ogromny, przeogromny człowiek. Ile taki musiał jeść?! Przekleństwo każdej matki. Jakbym miała takiego kloca karmić, to chyba musiałabym pole kartofli kupić. I krowę. Matko jedyna.
– Dużo pan je? – spytałam.
– Sporo. Dlaczego pani pyta? – odpowiedział.
– Z troski.
– Dziękuję bardzo. Radzę sobie.
– Nie o pana, tylko o pana matkę.
Westchnął.
– Co pani tu robi, skoro dzisiaj nie ma odwiedzin? – kontynuował poirytowany.
– Przyszłam do synowej…
– Jak pani się nazywa?
– Czaplińska.
– Jak?
– Czaplińska! Głuchy, człowieku, jesteś, do ciężkiej cholery?!
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– A tak – stwierdził. – Słyszałem krzyki. Szedłem właśnie zobaczyć, co się dzieje u koleżanki.
– A co miałoby się dziać? Synowa przewrażliwiona. Przyszłam ją odwiedzić, a ona zaraz, że „kontrola”! Wyobraża sobie pan?!
– A tak – zająknął się. – Tak, tak… jasne.
– Wystarczy tego przesłuchania? Zadowolony pan?
– Tak. W zupełności. Nie zatrzymuję pani.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. Miłego dnia.
Odszedł.
Byłam przekonana, że odwróci się w moją stronę. Musiałam zniknąć z pola widzenia. Chwyciłam pierwszą lepszą klamkę. Zamknięte.
Po chwili trafiłam na wnękę. Mieściły się w niej schody. Nie wiedziałam, czy prowadziły do wyjścia, ale musiałam nimi zejść, bo za plecami słyszałam sierżant Czaplińską, która wyszła na korytarz i zaczęła siać wokół mowę nienawiści.
Sceneria rodem ze strasznych filmów puszczanych w soboty po dwudziestej trzeciej. Ciemno, zimno, rury na suficie i ścianach. Szum, pukanie i stukanie. Zapach wilgoci, zgnilizny, brudna, lepiąca się podłoga. Nietrudno było się domyślić, że gdzieś w pobliżu znajdowała się kuchnia. Ruszyłam przed siebie.
W oddali usłyszałam rozmowę. Tak naprawdę to monolog. Podeszłam do szerokich, dwuskrzydłowych metalowych drzwi. W ich górnej części znajdowały się okrągłe okienka. Były tak brudne, że niewiele było przez nie widać. Zajrzałam do środka. Dwie kobiety przy dużym pokrytym blachą stole przygotowywały jedzenie. Jedna była okropnie wytatuowana, nawet na twarzy. Rozmazane fioletowe bohomazy jak na ostatniej stronie uczniowskiego zeszytu. Druga blada, z podkrążonymi oczami, ogolona na łyso.
Za kuchnią była pralnia. Dalej kaplica. Tam weszłam.
Wiele widziałam w życiu kościołów, katedr, bazylik, ale też i małych kapliczek. Natomiast takiego cuda jeszcze nie. Wątłe światełko paliło się nad skromnym, ledwo widocznym ołtarzykiem, który z trudem mieścił się pod przechodzącymi przez całe pomieszczenie rurami. Po jednej stronie konfesjonał, po drugiej klęcznik. Na suficie prysznice, na podłodze stara łazienkowa mozaika z kratką odpływową. Zamiast okna obraz. Matki Boskiej Ciepłowniczej!
Dzisiejsza porcja emocji spowodowała, że poczułam się nieco zmęczona. Biodro odezwało się dosyć boleśnie, więc usiadłam w konfesjonale. Trochę się uspokoiłam. Powinnam sobie poradzić. O ucieczkach z więzienia wiedziałam wszystko po obejrzeniu dwóch filmów. Jednego z Clintem Eastwoodem, drugiego z Robertem Redfordem. Wynikało z nich, że z każdego więzienia da się uciec. Nie trzeba do tego być ani Clintem Eastwoodem, ani Robertem Redfordem, ani żadnym innym amerykańskim aktorem. Wystarczy mieć plan. A to nie takie trudne. Pracując w szkole, ułożyłam niejeden. Wyciągnęłam nogi i przymknęłam oczy.
Zanim jednak udało mi się jakikolwiek ułożyć, do kaplicy wszedł ksiądz. Potężny, opasły, przegruby. Takiego jeszcze nie widziałam. Jego wielki brzuch zdawał się wisieć do samej podłogi. Cud, że się nie urwał. Osobliwej był budowy, bo twarz miał szczupłą i zdrową. Młody chłopak w okolicach czterdziestki.
Stanął zasapany i przetarł pot obficie płynący po czole. Spostrzegł mnie i uśmiechnął się tak, że już wtedy mogłam podejrzewać, że nic dobrego mnie z jego strony nie spotka. Powinnam była to wiedzieć już wtedy, gdy zobaczyłam jego uniesione policzki, wyszczerzone zęby i promieniejące oczy.
– Kochana, jakże się cieszę, że cię widzę! – zawołał. – Już się zacząłem obawiać, że nikogo nie zastanę.
– Też się cieszę, że księdza widzę – odpowiedziałam pełna nadziei, że ten człowiek mnie uratuje. – Ja tu się znalazłam przez wielkie nieporozumienie. Musi mnie ksiądz wysłuchać.
– Wszystko w swoim czasie. Proszę mi szybciutko pomóc, bo już mi wszystko strasznie ciąży. Jakby się miało urwać.
Zaniemówiłam, gdy ze zbolałą miną pogładził się poniżej pasa. Patrzyłam, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę i słyszę.
– Nie bardzo rozumiem. Mógłby ksiądz wyjaśnić, na czym polega problem?
– Ach, bo pani jest nowa.
– Można tak powiedzieć.
– No tak, tak. Wcześniej była tu dziewczyna, która wiedziała, o co chodzi. Miała bardzo sprawne ręce. Ale ty też sobie poradzisz, kochana. Schyl się albo lepiej uklęknij i rozepnij mi szaty, bo widzisz chyba, że sam nie sięgam.
– Fuu! – krzyknęłam oburzona. – Jak ksiądz może? Nie zrobię tego!
– Jak to? To co mam zrobić? Sam sobie nie pomogę.
– Ksiądz wybaczy, ale to nie mój problem. Nie chcę dłużej tego słuchać. Wychodzę!
– Przecież to wszystko dla was robię.
– Dla nas? Tak ksiądz myśli? To, że jesteśmy w więzieniu, nie znaczy, że jesteśmy aż tak zdesperowane.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Nie wiem, co powiedzieć – stwierdził. – Przecież same mnie prosiłyście…
– Możliwe, że tak było, ale to nie byłam ja.
– Przecież pani z pewnością także ma potrzeby. To naturalne. Tak zostaliśmy stworzeni. Podstawowe potrzeby ciała trzeba zaspokajać, a można też dać sobie od czasu do czasu nieco przyjemności, odrobinę słodyczy.
Uśmiechnął się przy tym tak niewinnie, że stało się to jeszcze bardziej obrzydliwe i odrażające.
– Nie wierzę, że ksiądz to mówi. – Pokręciłam głową. – W jakim ja się okropnym miejscu znalazłam. Przestaję ten świat rozumieć.
– To co mam zrobić? Mam przyprowadzać ministranta, żeby mnie za każdym razem uwalniał od tego ciężaru?
– Matko! To się nie dzieje naprawdę! W jakim ja świecie żyję?!
– Czego pani ode mnie oczekuje? Mam pani zapłacić?
– A mógłby ksiądz? – zawahałam się przez chwilę. Tylko przez krótką chwilę, która nie miała żadnego znaczenia.
– I co jeszcze?! Oczywiście, że nie zapłacę! Do czego to doszło?! – Oburzył się tak, że aż poczerwieniał na twarzy, a cały brzuch zaczął mu podskakiwać. – Rozpinaj sutannę i wyciągaj wszystko na wierzch! – krzyknął. – Inaczej wydam cię strażnikom! Już oni będą potrafili się tobą zająć!
Przestraszyłam się, choć przecież skąd miałam wiedzieć, co mnie jeszcze w życiu spotka. Pewnie już tylko same gorsze rzeczy. A to bądź co bądź ksiądz. Nie był to znowu aż taki najgorszy mężczyzna. Może to nie byłby nawet wielki grzech.
No i skoro miał ze sobą przyprowadzić biednego ministranta, to już wolałam, żeby wykorzystał mnie. Taka już byłam. Wszystko dla innych.
Przyklękłam i odnalazłam guziki ukryte w fałdach czarnej tkaniny. Niech sobie nie myśli, że ja nie mam sprawnych palców!
Gdy rozpięłam guziki, ksiądz szybko chwycił poły sutanny i rozchylił na boki. A moim oczom ukazał się widok, którego nigdy już nie zapomnę. Śmiesznie chude nogi, ale to nic w porównaniu z tym, co wisiało z przodu.
W życiu nie widziałam tyle dobra! Wszystko to natychmiast mogłabym wziąć do ust.
– Jakie to piękne! – krzyknęłam z radości.
– Proszę się pośpieszyć – odpowiedział. – Już mnie boli.
Patrzyły na mnie dwie wielkie czerwone biedronki. Ogromne, nabrzmiałe, pękate, wypchane tak, że niemal im uszy oderwało!
Takie właśnie były siaty z zakupami z popularnego dyskontu podwieszone u jego pasa. Trudno je było odwiązać. Pod ciężarem towarów węzły tak się zacisnęły, że nie wystarczyły nawet sprawne palce. Musiałam pomóc sobie zębami, choć nie wiedziałam, czy to wypada. Skoro jednak składał tak nikczemne propozycje, na pewno nie miał nic przeciwko temu. Chwyciłam więc zębami za węzeł i właśnie w tym momencie otworzyły się drzwi kaplicy.
– Przepraszam – powiedziała jakaś kobieta.
Ksiądz wprawdzie wyjątkowo przytomnie zarzucił mi na głowę sutannę, ale nie wiem, czy udało mu się wszystko ukryć.
Kobieta zaraz potem wyszła, bo gdy się odwróciłam, już jej nie było.
– Niewiele brakowało – stwierdziłam z ulgą.
Ksiądz był znacznie mniej zadowolony. Spojrzał na mnie zawiedziony, mimo że uwijałam się przecież, jak mogłam. Gdy go w końcu uwolniłam od ciężaru, nawet nie podziękował. Zaniósł siaty do kantorka, skąd z kolei wyciągnął ogromną poduszkę i wepchnął ją sobie pod sutannę. Westchnął ciężko, przewrócił oczami, przeżegnał się i wyszedł.
Ani trochę mnie nie interesowała zawartość siatek. Co ja jedzenia nie widziałam? Podeszłam do nich zupełnie obojętnie. Zajrzałam. Myśląc o przemycie, człowiek spodziewa się zazwyczaj plantacji marihuany lub podwarszawskiej wytwórni amfetaminy, których odkryciem słusznie chwali się rzecznik prasowy policji. Nic takiego nie znalazłam.
Wyraźnie za to widziałam serki waniliowe, jogurty, parówki, drożdżówki, pudełko borówek i malin, bułeczki maślane, suchą krakowską, dezodorant, proszek do prania w kolorze i niskiej temperaturze, dwie butelczyny gorzałki, kilka kartonów papierosów i jakieś kolorowe gazetki. Diler gwiazd to raczej nie był. A może i był. Tyle że jakie gwiazdy, taki diler!
Niedługo potem z korytarza dobiegł dźwięk. Był dziwnie znajomy. Słodko-kojące skrzypienie nienasmarowanych kółek starego przerdzewiałego szmelcu.
Chwilę walczyły we mnie strach i ciekawość. Strach wygrał bezdyskusyjnie i nakazał natychmiastową ucieczkę, ale człowiek nie po to ma rozum, żeby zdawać się na prymitywne instynkty. Postanowiłam dać szansę ciekawości, która przecież od stuleci pchała naszą wielką cywilizację ku nowym odkryciom i postępowi.
Schowana w konfesjonale czekałam, a gdy dziwne dźwięki się zbliżyły, przylgnęłam do drewnianej kratki, żeby zobaczyć owego stalowego potwora.
Drzwi otworzyły się i ujrzałam przedziwną machinę. Podest na małych kółkach zastawiony wielkimi garami. Ktoś wszedł do kaplicy. Wygolona dziewczyna o podkrążonych oczach. Wycofałam się w głąb konfesjonału. Tamta jednak ruszyła prosto w moim kierunku. Nie mogła mnie przecież widzieć. Podeszła i chwyciła reklamówki. Nie wytrzymałam. Złapałam je. Odskoczyła. Zajrzała w ciemność konfesjonału. Widać było, że wytężała wzrok, próbując coś dostrzec. W końcu jej się udało, bo spojrzała na mnie pogardliwie i ze zdwojoną siłą chwyciła siatki. Pociągnęła mocno w swoim kierunku. Ja także. Było pewne, że nie dam sobie odebrać tych skarbów, ale z korytarza dobiegł potężny męski głos.
– Co tam robisz?! – wrzasnął. – Przeżegnać się i do roboty!
Chwila dekoncentracji wystarczyła, żeby Wygolona szarpnęła tak, że nie zdążyłam zareagować. Porwała zdobycz niczym hiena i wybiegła na korytarz. W pierwszym odruchu ruszyłam za nią, ale zatrzymałam się natychmiast, obawiając się pochwycenia przez strażnika, który stał obok Wytatuowanej w świetle korytarza.
– Co tak długo? – spytał.
Cofnęłam się w głąb konfesjonału.
– Tak się panu śpieszy? – wtrąciła się Wytatuowana.
– Nie odzywaj się niepytana – skwitował.
Pchnęły wózek. Musiał być ciężki, bo ruszył dopiero po chwili, kiedy natarły na niego całą swoją wątłą masą. Metalowe kółka drgnęły i zaczęły się z piskiem obracać. Strażnik wspierał je mentalnie oraz dobrym słowem.
Wygolona spojrzała jeszcze raz w głąb ciemnej kaplicy. Nie miałam najmniejszego zamiaru zastanawiać się, kim była i co nią kierowało. Miałam już dosyć i zamierzałam szybko zakończyć mój i tak zbyt długi pobyt w tym żenującym i ze wszech miar rozczarowującym miejscu.
Wyszłam z kryjówki, dopiero gdy usłyszałam ciche przymykanie drzwi, a potem odgłosy rozmowy zanikły.
Na chwilę zrobiło mi się przykro na wspomnienie cudownego ciężaru wypchanych towarami siat. Zbyt krótko przebywałam w ich towarzystwie. Nie zdążyłyśmy się sobą nacieszyć. Otworzyć, zbliżyć, poczuć, nasycić zmysły, przeżyć piękne uniesienie, a potem błogi spokój. Ich pękaty kształt, szelest folii, zapach niskiej jakości plastiku jeszcze długo powodowały, że każdy z moich zmysłów rezonował. Drżałam niczym dziecko w peweksie.
Najwyższy czas, żeby się ulotnić. Poczekałam, aż wszystkie odgłosy ucichną, i wyszłam na korytarz. To nie było miejsce dla mnie. Inna rzeczywistość, nie moja konwencja. Byłam zwykłą osobą, przechodniem, pasażerem komunikacji miejskiej, a nie kryminalistą. Tu był jakby inny wymiar. Poza naszym światem. Czułam i wiedziałam, że do niego nie należę, że to inni ludzie tu się powinni znaleźć. Nie ja!
Jedna przeszkoda dzieliła mnie od wolności. Była to ciężka, stalowa potrójna krata otwierana elektronicznie i pilnowana przez strażników. Nie było możliwości jej sforsowania. Na to służba więzienna z pewnością była przygotowana. Musiałam myśleć kreatywnie. Niestety, nie miałam żadnych nowych pomysłów. Przyszedł mi za to głowy ten co zawsze.
Ruszyłam w stronę kuchni, która była naturalnym miejscem wszelkich nieszczęść i katastrof. Spojrzałam przez brudne okrągłe okienko podwójnych drzwi i po upewnieniu się, że nikogo nie ma w środku, pchnęłam je zdecydowanie. Otworzyły się na oścież, witając mnie na arenie zniszczenia. Nie można było mnie winić za to, co miało nastąpić. Przecież do niczego by nie doszło, gdyby drzwi były zamknięte.
Wielki metalowy stół zajmował centralne miejsce sporego, wyłożonego kafelkami pomieszczenia. Z tyłu cztery gazowe palniki. Na dwóch z nich stały ogromne gary. Dotknęłam – zimne. Zajrzałam – puste. Dekoracja!
Rozzłościło mnie to jeszcze bardziej. Odkręciłam gaz i strzeliłam kilka razy elektryczną zapalarką. Uroczy szereg małych niebieskich płomyczków okrążył wielki żeliwny palnik. Rozejrzałam się i z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że pomieszczenie było sterylnie czyste. Nie do pomyślenia. Jeszcze takiej kuchni nie widziałam. Raziło, biło w oczy, nie dało się patrzeć. Musiałam przegapić odcinek, kiedy Gessler robiła tu rewolucję! Ale najgorsze, że nie było nic do spalenia.
Doskonały plan uratowały wiszące przy drzwiach stare fartuchy. Chwyciłam je i rzuciłam na palnik. Niskiej jakości tkanina z domieszkami sztucznych włókien nie zapaliła się wprawdzie, ale zatliła, wydzielając okropny, zapewne toksyczny smród. Doskonały.
Teraz wystarczyło przyczaić się w korytarzu do momentu wszczęcia alarmu i rozpoczęcia ewakuacji. Kraty muszą zostać otwarte. Inaczej wszyscy zginą. W zamieszaniu towarzyszącemu pożarowi nikt nie zwróci uwagi na zbłąkaną starszą panią. Wozy strażackie, ambulanse, służba więzienna – ogólna panika. A ja przecież nie widniałam jeszcze w żadnej więziennej ewidencji. Nikt nie wiedziałby, skąd się tu wzięłam. To musiało się udać.
Czarny dym zebrał się pod sufitem, a gdy zajął całą jego powierzchnię, należało już tylko wskazać mu drogę na korytarz. Chciałam chwycić za klamkę… nie było klamki! Wygodne rozwiązanie.
– Ratunku! – krzyczałam i waliłam pięściami w drzwi. – Niech mnie ktoś stąd wypuści. Do cholery.
Dziwnie szybko dopadło mnie zmęczenie. Za szybko. Zakryłam rękawem usta, ale dym był gęsty i nie pozwalał oddychać. Osunęłam się na ziemię.
– Ratunku – powiedziałam cicho, kładąc się na podłodze.
więcej..