Kres czasów. Saga o Karli Linde. Tom 2 - ebook
Kres czasów. Saga o Karli Linde. Tom 2 - ebook
Porywająca historia, wielkie uczucie w przededniu dziejowej burzy. Czy miłość przetrwa wszystko?
Karla po zdanej maturze może wreszcie spełnić swoje marzenie i ruszyć w świat. Po krótkich wakacjach w Paryżu trafia do Anglii, by zamieszkać we wspaniałej posiadłości, otoczona zbytkiem i przyjmowana przez najlepsze towarzystwo. Nie daje się jednak zwieść uwodzicielskiej łatwości życia. Szybko przekonuje się, że piękne angielskie dwory skrywają ponure tajemnice, a arystokratyczne tytuły nie przesądzają o prawości charakterów. Beztroskie życie lub wierność sobie - oto wybór, przed którym u progu dorosłości staje dziewczyna. W Karli rodzi się bunt. Trudno jej już liczyć na pochłoniętą własnymi romansami Kathy, listy i telefoniczne rozmowy to za mało, by ukoić tęsknotę za Jankiem, a ukochany ojciec po raz pierwszy zdaje się coś przed nią ukrywać. Tymczasem dobiegające ze świata wieści nie wróżą niczego dobrego, ale nikt z jej bliskich, prócz ojca, nie chce wierzyć w nieuchronność nadciągającej wojennej zawieruchy…
Marzena Rogalska jak nikt potrafi porywająco opowiadać - o uczuciach, emocjach, relacjach. W drugim tomie nowej trylogii, o losach Karli Linde, w mistrzowski sposób oddaje przedwojenną atmosferę w Polsce i w Europie, niezwykłe więzy między ojcem a córką oraz uczucia zakochanych, które zostają wystawione na najcięższą z prób.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6300-0 |
Rozmiar pliku: | 793 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie były to dla niej łatwe dni. W Byszewie trudno jej było się rozstać z ciotką Olgą, która odżyła, ba, rozkwitła wręcz. Przez dwa miesiące od świąt wielkanocnych stała się innym człowiekiem. Radosna, dzieląca swój czas pomiędzy synów, męża i fortepian, odnowiła nawet kontakty ze swymi dawnymi przyjaciółkami i zaczęła przyjmować wizyty w byszewskim dworze. I choć Karla, po raz pierwszy wyjeżdżając, nie martwiła się o nią, to jednak świadomość długiej, może nawet rocznej rozłąki tkwiła w niej mocno.
Było w Byszewie jeszcze jedno rozstanie, do którego mogła się przyznać tylko dwóm osobom na świecie, z absolutną pewnością, że zrozumieją – ojcu i Bolechowi. A było to pożegnanie z ukochaną Aminą. Karla szlochała całą powrotną drogę z samotnego wyjazdu w las, tłumacząc pięknej arabskiej klaczy, że zobaczą się dopiero za rok. Bolech nie dziwił się wcale śladom łez na jej policzkach. Dla tego koniuszego z dziada pradziada miarą wartości człowieka było to, jak się obchodzi z końmi.
– Niech się panienka nie martwi – pocieszał Karlę – rok minie jak z bicza trzasł. A konie pełnej krwi angielskiej też dobre, opowiadała panienka o tych z Klonowa, a teraz w tej Anglii to panienka się wyjeździ za wszystkie czasy.
– Ale Amina to moja przyjaciółka… – chlipnęła Karla. – Gdybym mogła, zabrałabym ją ze sobą! I psy! I koty!
Bolech popatrzył na nią ze zrozumieniem i współczuciem.
– Jak przyjaciółka, to pojmie przecie – powiedział. – Przywita panienkę tak samo przyjaźnie jak zawsze. Mnie też będzie tęskno. Dobrze, że chociaż w soboty i w niedzielę jest trochę pracy z paniczami…
– Zaczęli się starać?
– Ano zaczęli – przytaknął Bolech. – Uczyć się chcą. Musiała im panienka na ambit wejść, jak po Wielkiej Nocy panienka z nimi w długą rajzę pojechała.
Karla uśmiechnęła się przez łzy.
– Powiedziałam im, że jak chcą tak jeździć, to niech idą do terminu do Bolecha, zamkną dzioby i się uczą. Albo do taty, ale przecież tata częściej w Krakowie niż w Byszewie.
– No i poskutkowało. Niech się panienka o Aminę nie martwi. Teraz już u pana Maszkowskiego nie musi stać, ja ją będę objeżdżał, a nikomu innemu nie dam.
– Kochany Bolech. – Uściskała go mocno. – Będę tęsknić.
– Niech się panienka nie martwi. Szybko minie. Wszystko przecie tak szybko mija.
Powtarzała sobie te słowa w pociągu do Lwowa, powtarzała je w drodze do Krakowa w rytm stukotu kół. Szy-bko-mi-ja-szy-bko-mi-ja. Równomierny turkot uspokajał, tęsknota i myśl, że przez rok nie zobaczy bliskich, zaczęła powoli ustępować radosnej, przedwyjazdowej ekscytacji. Tylko świadomość rozstania z Jankiem nie dawała spokoju. Obiecali pisać do siebie, wiedziała, że w Krakowie powinien czekać na nią list, ale myśl o rocznej rozłące z kimś, kto wydawał jej się najbliższy, najukochańszy na świecie, nieomal przerażała. I nieważne, że znali się tak krótko.
– Tatusiu – odezwała się nagle.
– Słucham. – Emil podniósł wzrok znad jakichś gazet.
– A czy nie dałoby się… – zawiesiła głos, jakby zawstydzona.
– Tak?
Emil złożył gazety i poprawił się na kanapie przedziału. Spojrzał wyczekująco na córkę.
– Czy nie dałoby się jeszcze jakoś pożegnać z Jankiem?...
– Masz telefon, chyba nawet na jego stancję.
– Myślałam o czymś innym – odparła z nieukrywaną determinacją. – Wyobraziłam sobie, że przyjeżdżamy do Warszawy dzień wcześniej i jemy z nim obiad…
Emil zdawał się wcieleniem spokoju. Nic nie rzekł, skinął tylko głową, jakby się czegoś podobnego spodziewał.
– I tak przyjeżdżamy do Warszawy dzień wcześniej – przypomniał. – Co do reszty, zgoda, z jednym wyjątkiem. Nie obiad, tylko kolacja. Zaproś Janka w naszym imieniu. Zatrzymamy się w Bristolu. Pamiętasz datę, prawda?
– Jesteś kochany, tatusiu. – Karla pocałowała ojca w policzek. – Już się nie mogę doczekać!
– Jeszcze wiele przed nami – mruknął Emil i zerknął na zegarek. – Za godzinę będziemy w Krakowie. Dziś i jutro odpoczywamy. Pojutrze zrobisz listę koniecznych rzeczy, ja przygotowuję swoją, kupujemy, co potrzeba, spakujemy się i wyślemy kufry. Mamy dwa tygodnie.
*
Zaraz gdy tylko przyjechali do Krakowa, Karla niemal rzuciła się na stoliczek przy drzwiach wejściowych, gdzie na platerowej tacy składana była nadchodząca pod nieobecność gospodarzy korespondencja. Karla przerzucała naprędce koperty, wreszcie wyłuskała ze stosiku list od Janka i schowała go natychmiast do późniejszego przeczytania. Martwiło ją tylko jedno: żaden z pozostałych nie pochodził od Kathy. Przyjaciółka zamilkła na dobre już jakiś czas temu. Nie zdarzyło się to dotąd właściwie nigdy, pisywały do siebie regularnie, teraz jednak milczenie stawało się coraz bardziej niepokojące. Westchnąwszy ciężko, Karla skierowała się do jadalnego, gdzie Józia przygotowywała właśnie stół.
– Józiu, czy nie dzwoniła Kathy? – spytała. – Bo listów żadnych od niej nie ma…
Kucharka, nieco naburmuszona, spojrzała na dziewczynę.
– Nawet jakby dzwoniła, to i tak bym przecie nie zrozumiała… – sarknęła. Jej dziwne zachowanie nie uszło uwagi stojącego przy oknie Emila, który podniósł zdziwiony brwi. Jeszcze bardziej zaskoczona była Karla.
– Józia chce mi coś powiedzieć – zawyrokowała. – To może pójdziemy do kuchni, a Józia mi wszystko detalicznie wyłoży.
– No to posiedźcie sobie tutaj – odezwał się Emil, kierując się ku drzwiom. – Ja jeszcze muszę chwilę popracować.
Józia zorientowała się, że sprawy zaszły za daleko.
– Z panem doktorem bym chciała porozmawiać – wyrzuciła z determinacją. – Przepraszam panienkę…
Emil zatrzymał się w pół kroku. Wszystko to było zupełnie niepodobne do zwykłego zachowania kucharki. A i Karla odczuła to chyba równie mocno.
– Nic się nie stało – rzekła przyjaźnie do Józi. – To ja pójdę do siebie.
Gdy tylko wyszła, Emil spojrzał na Józię badawczo.
– Stało się coś – rzekł pewnym głosem. – Tylko jeszcze nie wiem co. Kłopoty jakieś? Coś niedobrego?
Józia zawahała się. Widać było, że nie może odżałować chwili, w której odburknęła Karli.
– Przepraszam pana doktora – powiedziała wreszcie. Na co Emil się żachnął:
– Przecież się nie gniewam, bo nie mam o co, tylko widzę, że coś się stało, a może mógłbym jakoś pomóc.
– W takich sprawach pan doktor nie pomoże – wypaliła trochę za szybko Józia. Emil pokiwał głową.
– Wiadomo, człowiek nie jest wszechmogący. Ale gdybym się dowiedział czegoś więcej, może znaleźlibyśmy razem takiego, co by pomógł. Idziemy.
– Ale gdzie? – przestraszyła się Józia.
Emil ściszył głos.
– Tam, gdzie małoletnie uszka nie dosłyszą. Idziemy do Józi.
Kucharka ponownie skinęła głową. Po chwili już byli w jej pokoju. Zerknęła jeszcze na korytarz i zamknęła starannie za sobą drzwi. Przysiadłszy na tapczaniku, równie szybko się poderwała, gdy spostrzegła, że Emil wciąż stoi.
– Mogę usiąść? – upewnił się doktor.
– Ale przecież – wybąkała.
– Jestem u Józi w gościach – rzekł spokojnie.
– Tak, tak, niech pan doktor siada. – Józia, nie wiedząc, co mówić, do reszty straciła rezon. Emil przysiadł na krześle. Ze ściany spoglądał na nich łagodnie z olbrzymiego oleodruku stojący w łodzi Pan Jezus. Kobieta zerknęła na niego trwożliwie i przeniosła wzrok na Emila wpatrującego się uważnie w ślad po zdjętym obrazku na drugiej ścianie.
– Jak z Karlą pojedziemy – podjął nieoczekiwanie – trzeba będzie zarządzić tutaj porządki i malowanie. Niech Józia zgodzi malarza, pokoje były odnawiane dwa lata temu, ale dawny pokój Karli, kuchnia i pokój Józi aż się proszą o pędzel.
Odetchnęła z widoczną ulgą.
– Tak jest, proszę pana.
– To niech mi teraz Józia mówi, co się dzieje. Barbara tu była? Jakieś przykrości?
– No nie – odrzekła z wahaniem – Tylko że… – utknęła i popatrzyła bezradnie na Emila.
– … tylko że nie wiadomo od czego zacząć – domyślił się Emil – bo to nieprosta sprawa.
– Skąd pan doktor wie? – przeraziła się kobieta nie na żarty. – Plotki jakieś pewnie już chodzą… Jezus Maria, a przecież nic nie było…
– Nic nie wiem. – Głos Emila brzmiał poważnie – tylko że słuchałem takiego początku za każdym razem, jak Karla nie wiedziała, co zrobić, a bała się, że jestem za stary i może za głupi, żeby ją zrozumieć.
– No wie pan, panie doktorze – zgorszyła się Józia. – Przecież…
– Jak teraz będziemy się tutaj spierać, to do niczego nie dojdziemy. Niech Józia mówi.
– No więc dobrze. Wie pan, panie doktorze, że jestem wdowa, mój Franek, świeć Panie nad jego duszą, umarł i zostawił mnie z synem…
Nagle stało się wszystko jasne, zwłaszcza zaś to, dlaczego ze ściany zniknęło wiszące tam od zawsze monidło.
– No to pogratulować – palnął beztrosko. – Kiedy zapowiedzi?
Józia aż się przeżegnała z wrażenia, po czym otwarła i zamknęła usta. W jej oczach błysnęły łzy.
– Nie będzie ślubu.
Emil sprawiał wrażenie zaskoczonego.
– Nie będzie? – spytał z niedowierzaniem. – Ale dlaczego?
Józia zacięła usta. Emil poczekał chwilę.
– Jakieś przeszkody? – Jego głos brzmiał łagodnie.
Kucharka wzięła głęboki wdech.
– Musiałabym wymówić – odparła po prostu. Emila literalnie zatkało. Tymczasem Józia zaczęła mówić szybko, pospiesznie.
– Bo widzi pan doktor, on, znaczy się Łukasz, też wdowiec. Z Podłęża, jak i ja. Dzieckiem się znaliśmy, potem drogi się nam rozeszły. Dobry zdaje się człowiek, stolarz, a mało pije. Córkę za mąż wydał, no i wie pan doktor, on warsztat ma w tym Podłężu, pokój jeden w swoim domu, znaczy przy córce z zięciem, ale do siebie mnie nie wprowadzi, bo i tak zięć krzywo na niego patrzy. To ja bym może i do niego pojechała, gdzieś na wiosce dach nad głową można by nająć, ale gdzie ja takie miejsce znajdę jak u pana doktora? To ja już wolę zostać…
Emil zamachał rękami.
– Zaraz, zaraz, po kolei – rzekł. – Czasem tak jest, że co się wydaje trudne, jest proste. W Krakowie robotę by znalazł?
– Może by i znalazł, ale przecie nie za tyle, żeby mieszkanie wynająć, bo…
– … bo w pokoiku przy kuchni mieszkać niesporo – dokończył Emil i kiwnął głową. – Dlaczego Józia nie powiedziała mi wcześniej? Wszystko zawsze na ostatnią chwilę. A tyle razy powtarzam, że sprawy odkładane na później nie rozwiązują się same, przeciwnie, komplikują.
– Ja tam nie wiem – mruknęła Józia wciąż w desperacji. – Co niby miałabym zrobić?
Emil popatrzył na nią pobłażliwie.
– Józia jest u nas właściwie w rodzinie, to trzeba było od razu przyjść.
– Ale, jak to w rodzinie?
– Więcej się Józia zajmowała Karlą niż Barbara – rzekł Emil, wstając – a więc w rodzinie. Niech Józia posłucha: za dwa tygodnie wyjeżdżamy z Karlą, Karla zostanie w Anglii mniej więcej rok, nim przyjedzie na lato, ja wrócę za miesiąc–dwa. Przez ten czas nasze mieszkanie będzie pod Józi i Pawła opieką. Pilnujcie go dobrze. W razie czego idźcie do rejenta Laskowskiego, on dalej sprawuje pieczę nad sprawami kamienicy, powiem mu, co i jak. I teraz najważniejsze, niech Józia uważnie słucha. Niech ten Józiny Łukasz przyjedzie i poszuka tu sobie pracy, a tymczasem może spać w gościnnym, jak nas nie będzie. Józi syn go zna?
– Ano znają się – mruknęła oszołomiona kobieta – ino mało. Znaczy, gadali ze sobą kiedyś…
– Tym lepiej – ucieszył się Emil. – Niech Józi syn posprawdza tę pracę, co ją sobie Łukasz znajdzie, czy wszystko rzetelne, czy skarg jakichś nie ma na policję, albo co. A jak znajdzie dobrą, niech ją bierze. I wtedy dajcie na zapowiedzi.
– Ale…
– Nie skończyłem. – Głos Emila zabrzmiał stanowczo. – Jak już ta praca będzie i dane na zapowiedzi, to przysposobimy Józi i Łukaszowi to mieszkanko, co je miałem dać Annie.
– Ale panie doktorze… – Głos Józi zadrżał. Widać, że była bliska płaczu. Emil zerknął na nią spod okularów.
– Nie stać mnie na to, żeby Józia odeszła – powiedział poważnie. – Józia jest jak rodzina. Zgoda?
Kobieta nie mogła wydobyć z siebie głosu, pokiwała tylko głową.
– No i chwała Bogu – skwitował Emil. – Tymczasem prosimy o coś do jedzenia, a ja o kawę.
Józia pospiesznie skinęła głową. Doktor, zostawiając za sobą uchylone drzwi, wyszedł szybko z pokoiku. Nie na tyle szybko jednak, by nie usłyszeć jej płaczu.
– Mam nadzieję, że to ze szczęścia – mruknął do siebie.
Gdy wszedł do salonu, dopadła go Karla.
– Co się stało? – spytała zaniepokojona.
Emil, uśmiechnięty, pokręcił tylko głową.
– Nic nie mogę powiedzieć. Dowiesz się sama. Wszystko dobrze.
Karla, nieprzekonana, drążyła dalej.
– No ale co konkretnie? Zresztą Józia i tak mi powie.
– Nic ci nie powie, i nawet nie próbuj pytać. Powiedziałem, dowiesz się sama. Tymczasem rozpakuj się i odpocznij.
W pierwszej chwili chciała protestować, ale gdy przypomniała sobie o nierozpieczętowanym liście od Janka, jej opór stopniał. Teraz pragnęła tylko jak najszybciej się znaleźć w swoim pokoju.
– Dobrze, tatusiu – rzekła i oddaliła się.
Już po chwili z pełnym czułości uśmiechem chłonęła równe, kształtne litery skreślone przez tego, którego nie wahała się nazywać w głębi duszy swym ukochanym.
*
Dni do wyjazdu mijały błyskawicznie. Tydzień przed wyjazdem kufry były już wysłane – część na jakiś bliżej niezidentyfikowany paryski adres, część do majątku Dorothy. Karla mnóstwo czasu spędzała poza domem, przemierzała ukochane krakowskie zaułki ze świadomością, że wyjeżdża na rok. I przez cały ten czas nie zobaczy nie tylko domów, kościołów, Wawelu i Wisły, lecz również i zaprzyjaźnionej sprzedawczyni od Wedla w Rynku, przystojnego subiekta od Maurizia, starego szewca z ulicy Świętego Tomasza, u którego obstalowała kiedyś prześliczne kozaczki, czy stojącej u wylotu Szewskiej kwiaciarki, która za dobre słowo i przywitanie często dawała jej jakiś kwiat do wpięcia w sukienkę. Rozumiała, że to ludzi najbardziej zbraknie, i choć cieszyła się na myśl o nowych miejscach, choć fascynował ją daleki świat, to jednak wciąż myślała o Byszewie, o ciotce Annie, o Józi i o tych wszystkich, których zostawia za sobą. Coraz częściej odnosiła wrażenie, że ich zdradza, że ten cały jej wyjazd to coś, przed czym ojciec ją przestrzegał najbardziej na świecie.
– Egoizm – tłumaczył jej Emil – to myślenie, że nikt na świecie nie jest od nas ważniejszy, że liczą się tylko nasze potrzeby i chęci, że cały wszechświat został stworzony dla nas, że jesteśmy jak Słońce w jego centrum, a wszyscy tylko patrzą, jak zaspokoić nasze pragnienia, w dodatku swoim kosztem. Wiesz, Karlątko, wyrzucam sobie czasami, że doszedłem do jakiegoś majątku, bo każdemu w życiu potrzebny jest czas, w którym zazna niedostatku. Choćby po to, by zrozumieć, jak niewiele trzeba, żeby przeżyć, i jak to „niewiele” czasami trudno jest zdobyć.
– Mówisz o pieniądzach? – zdziwiła się Karla.
Emil machnął lekceważąco ręką.
– O pieniądzach w najmniejszym stopniu. – Jego głos brzmiał poważnie. – Mówię o tym, że dopiero chwila próby pokazuje twą wartość. Czy podzielisz się z głodnym, kiedy sama nie dojadasz, czy prócz dobrego słowa, o które zawsze łatwo, zrobisz wszystko, żeby mu pomóc, nie zważając na nic ani nikogo.
– Oczywiście, że tak – obruszyła się Karla.
Ojciec pokiwł głową.
– Wierzę – powiedział. – Gdyby było inaczej, moje życie byłoby zmarnowane. Chcę tylko wierzyć, że gdy będziesz w potrzebie, znajdziesz wokół siebie ludzi, którzy będą myśleli podobnie jak ty. A wierz mi, nie ma ich wielu. Może się okazać, że ta pomoc przyjdzie nie od tych, od których najbardziej byś się jej spodziewała.
Szła do domu z ciężkimi myślami. Gdy podchodziła do drzwi, Józia akurat wypuszczała z mieszkania jakichś dwóch ponurych mężczyzn. Wyglądali jak bliźniacy, spod jednej sztancy, identyczne, nie najlepiej skrojone, dość znoszone garnitury, tanie kapelusze, ten sam wzrost, ten sam sposób poruszania się, to samo posępne spojrzenie. Otaksowali ją wzrokiem, żaden z nich się jednak nie odezwał.
– Dzień dobry – powiedziała z pozorną beztroską. Jeden z nich wykrzywił wargi w coś na kształt uśmiechu.
– Może i dobry – odrzekł. Głos miał nadspodziewanie wysoki i donośny. – To się dopiero okaże.
Minęli ją i ruszyli w dół po schodach, nie oglądając się za siebie. Karla przyspieszyła, żeby zdążyć, nim Józia zamknie drzwi.
– Ach, to panienka! – Służąca ucieszyła się na jej widok. – Byłabym drzwiami panienkę przytrzasnęła, tak się spieszyłam, żeby tę swołocz z domu wypuścić.
– Swołocz? – zdumiała się Karla. Józia nie była nigdy skora do oceniania gości, ale ci musieli wyjątkowo mocno nadepnąć jej na odcisk.
– No, tajniacy. – Józia domknęła drzwi i demonstracyjnie zatknęła łańcuch. – Przecież widać od razu.
– Czego chcieli? – Zdumienie Karli z wolna ustępowało miejsca zaintrygowaniu.
– O to już musi panienka spytać pana doktora. Zamknęli się w gabinecie i rozmawiali przez kwadrans, a może i dłużej. Nawet herbaty pan doktor nie kazał przynosić. Też pewnie takich nie lubi.
To było już zupełnie ponad wyobrażenie Karli. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby Emil zaniedbał tak elementarnej gościnności.
– A gdzie tata? – spytała niepewnie.
– W łazience, ręce pewnie myje. – Józia zerknęła na Karlę. – Kto to wie, co to taki jeden z drugim przyniesie.
– Józi syn jest w policji, a takie rzeczy mi tu Józia opowiada – udała zgorszenie Karla. Józia spojrzała na nią wzrokiem chyba jeszcze posępniejszym, niż patrzyli na dziewczynę przed chwilą tajniacy.
– A czy ja powiedziałam, że oni z policji? – mruknęła ponuro i poszła w stronę kuchni. Karla wzruszyła ramionami i otwarła drzwi do swojego pokoju.
– Tego się musisz oduczyć – dobiegł ją głos ojca. Emil szedł w jej stronę, na jego twarzy malował się uśmiech.
– Czego? – zdziwiła się.
– Wzruszania ramionami. Nie wiem, skąd ci się to wzięło, jakoś często to ostatnio u ciebie widuję.
– Może świat mi zobojętniał. – Karla zaśmiała się i ostentacyjnie wzruszyła ramionami. – Co to byli za ludzie, których mijałam na schodach?
– Nieważne – uciął ojciec. – Już się tutaj nie zjawią. Byli pierwszy i ostatni raz, więc nie ma to najmniejszego znaczenia.
– Ale czego chcieli? – Karla nie dawała za wygraną.
Emil spoważniał.
– Przyjmij, że pomylili adresy.
– I jak mam nie wzruszać ramionami? Przecież mnie zbywasz.
– Mówię prawdę. Pomylili adres, więc musiałem ich wyprowadzić z błędu. Porozmawiamy kiedy indziej, teraz mam pracę. Przepraszam cię, córeczko.
Wszedł do gabinetu, zamknął za sobą starannie drzwi i usiadł w fotelu. Uśmiech, który jeszcze przed chwilą igrał na jego twarzy, zgasł.
– Obym miał rację – mruknął do siebie. – Oby się tu już więcej nie pojawili.
Trzy dni później w domu zadzwonił telefon. Emil wyszedł z gabinetu i odebrał.
– Krzeczunowicz – odezwała się słuchawka, nim jeszcze zdążył cokolwiek powiedzieć.
– Kornel! – ucieszył się Emil. – Wieki całe.
– Jestem w Krakowie. – W głosie Krzeczunowicza dało się słyszeć zmęczenie.
– Przyjdź do mnie – rzekł Emil tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Teraz. Adres znasz.
– Będę za pół godziny.
Punktualnie pół godziny później rozległ się dźwięk kołatki.
Gdy Emil otworzył, ujrzał w drzwiach Krzeczunowicza, z niewielką walizką w lewej dłoni i z kapeluszem w prawej. Sprawiał wrażenie zakłopotanego, zupełnie jakby się zjawił nie w porę, choć przecież się umówili, a on się nie spóźnił nawet minuty.
– Wejdź – rzekł gospodarz. Cofnął się, otwierając szerzej drzwi.
Krzeczunowicz wszedł do przedpokoju. Powiesił kapelusz na wieszaku i odwrócił się do Emila. Z ulgą zobaczył jego wyciągniętą rękę. Uścisnął ją mocno.
– I kolejny rok minął – mruknął. – Telefon to jednak nie to samo.
– Wchodź dalej. Będziemy sami. Karla poszła jeszcze po jakieś sprawunki przed wyjazdem, jest tylko Józia. Zostaniesz na obiedzie.
– Nie zostanę. Ja na chwilę tylko. Za niedługo mam pociąg.
– Szkoda. – Emil sprawiał wrażenie, jakby naprawdę tego żałował. – Chciałem, żebyś zobaczył Karlę.
Weszli do salonu.
– Tyle razy mówiłem, przyjedźcie do mnie, do majątku. – Krzeczunowicz przysiadł na wskazanym przez Emila fotelu. – A ty…
– Sam wiesz. Ty posłujesz, Karla ledwie co zdała maturę.
Słowa o posłowaniu, choć na pozór naturalne, w ustach Emila wibrowały ironią.
– Masz do mnie wciąż żal. I niełatwo ci to ukryć.
Emil wzruszył ramionami.
– Tak wybrałeś i nic mi do tego. Wierzysz naprawdę, że to twoje posłowanie jest coś warte?
– Jest warte. – Mężczyzna wyprostował się. – Może i więcej niż ta twoja ucieczka. Pomyśl, teraz bylibyśmy razem w sejmie, a może i inni z nami. Wiesz, ilu jest ludzi takich jak ty, godnych rządzenia?
Emil pomilczał chwilę.
– Nie wiem, ilu ich jest – rzekł wreszcie – ale jeżeli są godni, by rządzić, to na pewno się do tego rządzenia nie palą.
Teraz z kolei Krzeczunowicz zamilkł. Pierwszy ciszę przerwał Emil.
– Dziwne rzeczy się ostatnio dzieją – podjął. – To, że żona mi uciekła do kapitana piechoty, to w sumie nic nadzwyczajnego, nie takie rzeczy się na świecie zdarzają, wystarczy poczytać stare rosyjskie romanse. To, że mam wrażenie, że ktoś łazi za mną wciąż po ulicy, to też się zdarza, choć rzadziej. Do tego przyszły do mnie jakieś łebki z „dwójki” i próbowały mnie zwerbować. Masz pojęcie? Mnie zwerbować?!
– I cóż z nimi zrobiłeś?
– A jak myślisz?
– Wyrzuciłeś ich za drzwi – rzekł ze spokojem gość.
– Prawie. – Emil popatrzył mu w oczy z wymuszonym uśmiechem. – Sami sobie poszli.
– To dobrze. Kłopotów nie będzie.
– Mówisz o takich, jakich narobił sobie Zdziechowski? Albo Dołęga-Mostowicz? – zadrwił Emil. – Nie przyjdzie bojówka, żeby zrobić ze mną porządek?
– Ja za to nie odpowiadam. – Krzeczunowicz spojrzał na Emila z rezygnacją. – Ze sto razy o tym mówiliśmy. Nadgorliwe bydlaki zawsze się znajdą na świecie.
– I takich trzeba tępić, a nie chronić. – Emil patrzył przyjacielowi nieustępliwie w oczy. – Jeżeli nieznani sprawcy pozostają nieznani, to nie dlatego, że policja ich nie wytropi, tylko dlatego, że policji ktoś zasłonił oczy.
– To było w dwudziestym siódmym. To były inne czasy.
– Kornel. – W głosie Emila dźwięczała troska. – Czasy są wciąż te same, różnica jest tylko taka, że teraz coraz to nowe bydlaki podnoszą głowę. Stale im trzeba nowego wroga, prawda? Teraz masz znowu Żydów…
– Z Żydami to zawsze był kłopot… .
– Ty to nazywasz kłopotem? – zapytał Emil spokojnie, choć widać było, że kipi w nim złość. – Groer dzwonił do mnie ze Lwowa, że jemu, kierownikowi uniwersyteckiej kliniki, trudno ochronić własnych asystentów, bo pałkarze robią burdy na uczelni. Ile sklepów rozbili, ilu ludzi pozabijali, tego nawet nie wiem. O mnie od dawna mówią na mieście, że jestem Żyd, ale do tego nawykłem, jeszcze nikt się nie przestał u mnie leczyć. A wy? Co z tym robicie?
– Coś tam robimy, ale są pilniejsze rzeczy. Nie widzisz, co się na świecie dzieje?
– Właśnie widzę – wycedził Emil. – Najdalej za dziesięć lat wojna będzie, a mnie nikt, nawet sam Mościcki pod rękę ze Śmigłym-Rydzem i Kasprzyckim do spółki nie przekonają, że jesteśmy mocarstwem.
– I dziwisz się, że „dwójkarze” za tobą łażą? – uśmiechnął się półgębkiem Krzeczunowicz. – Tymczasem ci powiem, że nie śpimy. Mam coś dla ciebie. W prezencie.
Sięgnął po walizkę i wyjął z niej skórzaną kaburę.
– Takie cacka zaczynamy robić – oznajmił z dumą. – Ładna rzecz, bezpieczniej ci będzie z tym po ulicach chodzić.
Emil wyciągnął dłoń po kaburę, otworzył ją i wyciągnął pistolet. Sprawnie wysunął magazynek, odsunął zamek, po czym zerknął w komorę nabojową.
– Ładne – mruknął z uznaniem. – Trochę jak colt 1911.
– Nasze – rzekł Krzeczunowicz. – Z Radomia. Vis, wzór 35.
– Dziękuję. I mów, gdzieżeś to wynalazł? Słyszałem, że dają tylko oficerom czynnym.
– Skąd wynalazłem, to wynalazłem, nieważne. Osiem strzałów, naboje Parabellum. I dobrze radzę, noś go ze sobą.
– Szkoda, że taką zabawką się wojny nie wygra – zauważył Emil. Odłożył broń i przyjrzał się uważnie przyjacielowi. Nagle w jego oczach błysnęło zrozumienie.
– Tych z „dwójki”, co u mnie byli, pewnie też znasz – odrzekł spokojnie. – Czyli że nie chcieli mnie werbować, tylko podejrzewają, żem szpieg. A czyj?
– Tego nie ustalili. – Kącik ust mężczyzny zadrgał w powstrzymywanym uśmiechu.
– Oszalałeś.
– Ja?!
– Tak, ty. Sprowadzę ci psychiatrę, znam kilku. Poseł na sejm z ramienia BBWR składa wizytę człowiekowi, który jest podejrzewany przez II Oddział Sztabu Generalnego, czyli kontrwywiad, o to, że jest szpiegiem. Następnie tenże sam poseł wręcza mniemanemu szpiegowi najnowszy model osobistej broni oficerskiej, który pozyskał nielegalnie…
– A któż mówi, że nielegalnie? – obruszył się Krzeczunowicz. – W kaburze ty masz dokumenty broni, są na ciebie. Oficer w stanie spoczynku, dwukrotny kawaler Virtuti Militari. Nietrudno było zdobyć.
– Nieważne, legalnie czy nielegalnie. Wiesz, że „dwójka” będzie i za tobą chodziła?
Krzeczunowicz machnął ręką lekceważąco.
– Nie będzie. Toż ty dalej nic nie rozumiesz.
– Wyjaśnij – zażądał Emil.
Mężczyzna zakaszlał z zakłopotaniem.
– Bo widzisz – powiedział – „dwójka” dostała donos. Na ciebie.
– Na mnie? – zdziwił się Emil. – A niby od kogo? Znam chociaż?
– Znasz, choć nie za dobrze jakby. – Podrapał się po głowie z zakłopotaniem. – Za to poznała go twoja była małżonka. By tak rzec, jak Ewa Adama, tak jak to stoi w Piśmie Świętym…
Przerwał, rozumiejąc, że się zagalopował. Na jego twarz wystąpił rumieniec.
– Przepraszam cię, Emilu – dodał pospiesznie. – Gadam za dużo.
Emil uśmiechnął się zgryźliwie.
– Nie szkodzi. Barbara wieńczyła mnie tak, że z trudem wchodziłem w swoim czasie do domu, żeby porożem nie zawadzić o framugę. Od lat nie była moją żoną, dałem jej wolność, niechże więc z niej korzysta.
– Niechże sobie i korzysta, ale nie tak. – W głosie Krzeczunowicza słychać było stanowczość. – Ten jej kapitan nie jest na szczęście z najmądrzejszych, bo donos był taki, że nawet „dwójka” uznała, że to jakaś bzdura, a ja ich w tym utwierdziłem, bo plotka do mnie dotarła, więc wiedziałem komu szepnąć słowo. I nie na „dwójkarzy” daję ci przecież ten pistolet.
– Myślisz, że… bardzo mu przeszkadzam?
– Myślę, że bardzo – potwierdził Krzeczunowicz. – I przyjmij moją dobrą radę. Szybko i za wszelką cenę załatwiaj rozwód, czy jak tam to nazwać. Choćbyś miał za to zapłacić majątek. Albo zostań w tej Anglii z Karlą do jej osiemnastych urodzin.
– Mówisz, że… – Emil zawiesił głos.
– Ja to wiem – oświadczył po prostu Krzeczunowicz. – Nie podejrzewam o to Barbary, ale jego. Jest głupi, lecz sprytny. Wie, że jeśli ciebie zabraknie, to Barbara przejmie zarząd nad majątkiem w imieniu Karli. A wtedy… rozumiesz chyba, co się stanie.
– Wiesz to od „dwójkarzy”? – W głosie Emila zabrzmiały podejrzliwość i niepokój.
– Gdzież tam – westchnął Kornel. – Sam to wymyśliłem. Bogiem a prawdą nie trzeba było do tego wielkiej głowy. A ten donos był tak bzdurny, że dali to jakimś szeregowym durniom, nikt się nie silił, żeby to lepiej sprawdzić, tyle że sobie ubrdali, że może dasz się zwerbować, a im spadnie pochwała.
Emil przyglądał się w zamyśleniu leżącej na stole broni.
– Nigdy w cywilu nie nosiłem przy sobie pistoletu – mruknął wreszcie.
– Może czas zacząć. Niebezpiecznie jest.
– Na razie jadę z Karlą do Anglii, zabawię tam miesiąc, może dwa.
– Więc z tej Anglii nie wracaj prędko, dobrze ci radzę.
Emil nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko nieznacznie. W głowie Krzeczunowicza zaczęło się nagle rozjaśniać.
– Tyś to przemyślał wcześniej – powiedział nagle. – Wszystkoś przemyślał. Te studia Karli to…
– … dla jej bezpieczeństwa – dokończył Emil. – Nie o siebie się boję, lecz o nią. Wymyśliliśmy to z Winicjuszem Donimirskim, pamiętasz go przecież…
– Jakżebym miał nie pamiętać – ucieszył się Kornel. W chwilach, w których przypominało mu się dawne czasy i dawnych podkomendnych, zmieniał się nie do poznania. Z surowego, zasadniczego posła na sejm przeistaczał się w jednej chwili w ojca największej, najkłopotliwszej rodziny na świecie: szwadronu ułanów. – Toż to jego wyciągnąłeś śmierci spod kosy…
– Nie mówmy o tym – mruknął Emil. – Dość, że wymyśliliśmy sposób, żeby dać Karli poznać trochę świata. Niech zobaczy, że jest większy niż Kraków, Lwów, Klonów czy Byszewo. Chciała jak najprędzej złożyć maturę i zostawić dom, bo nie mogła znieść Barbary. Teraz, kiedy jej nie ma, jak najprędzej chce iść na samodzielność. A ma ledwie siedemnaście lat.
– Nie boisz się?
Emil nie odpowiedział. Krzeczunowicz czekał cierpliwie.
– Boję się – przyznał wreszcie. – Ale jeszcze bardziej się boję, co by było, gdyby tutaj została. Widzisz, Kornel, mam złe przeczucia. W tym kraju każde pokolenie musi poznać wojnę, a wcale mi się nie podoba, że i Karla też. Niech jedzie. Jest zdolna, mądra, poradzi sobie. Będzie miała z czego żyć, Byszewo da godne utrzymanie, choć trzeba pospłacać Elżbietę i Konstantego. To, co mam, starczy na jej studia, a może i posag. A potem powinna poradzić sobie sama. Chowamy dzieci dla świata, nie dla siebie.
– Masz ją jedną – zauważył Krzeczunowicz.
– Dlatego mi tak trudno. Wiesz, jaka to pokusa mieć Karlę cały czas obok siebie, dzielić z nią radości i smutki, dawać rady, które niebawem staną się zupełnie bezużyteczne, bo cóż młodej dziewczynie z rad starego, pięćdziesięcioletniego ojca… Ale przecież nie w tym rzecz. Ona musi mieć własne życie. A ja nade wszystko chcę, żeby dożyła szczęśliwej starości.
Krzeczunowicz pokiwał tylko głową ze zrozumieniem.
– I cóż tu jeszcze dodać – rzekł, wstając. – Z Panem Bogiem, Emilu. Idę na pociąg. Powodzenia.
Emil wstał.
– Dziękuję ci za to – powiedział, wskazując na visa. – Oby się nie przydał.
– Strzeżonego Pan Bóg strzeże – mruknął Krzeczunowicz i podszedł do Emila. Tym razem objęli się mocno, jak bracia.
– Uważaj na siebie.
– Zrobię, co się da. Całuj rączki pani Helenie i pozdrów chłopaków. Dam znać, jak wrócę.
Odprowadził gościa do drzwi. Jeszcze raz uścisnęli sobie ręce. Emil patrzył jeszcze za Krzeczunowiczem, aż wreszcie zamknął drzwi i wrócił do salonu. Przez chwilę przyglądał się w zamyśleniu pistoletowi, wreszcie podjął decyzję i podszedł do fortepianu. Niespodziewanie popchnął go mocno, kółeczka zgrzytnęły, ciężki instrument przesunął się o kilka centymetrów. Emil przyklęknął. Z kieszeni dobył mały scyzoryk w rogowej oprawie. Wsunął ostrze między klepki parkietu i poruszył nim delikatnie. Dwie deszczułki odskoczyły nagle, odsłaniając niewielką skrytkę. Wydostał z niej osiem nabojów, a potem poprawił troskliwie zawiniątka wewnątrz, nałożył z powrotem klepki i zamknął skrytkę, przesuwając fortepian na swoje miejsce. Po chwili już ładował magazynek visa. Wziął pistolet do ręki, do drugiej kaburę i poszedł do gabinetu. Futerał wrzucił do szafy, dokumenty schował do kieszeni, a pistolet wsunął do największej z szufladek sekretarzyka.
Zdążył w samą porę. Gdy zamykał biurko, usłyszał szczęk klucza w zamku.
– Jestem! – zawołała Karla.
– I ja jestem – odpowiedział spokojnie, po czym odwrócił się do otwartych drzwi.
– Udały się zakupy?
– Nie kupiłam za wiele – rzekła Karla, pokazując jedno pudełko i niewielką torbę. – Wszystko mam, to, czego mogłabym potrzebować, kupię chyba na miejscu.
– Słusznie. Szkoda, że nie przyszłaś wcześniej, mieliśmy niespodziewanego gościa. Był tutaj Kornel Krzeczunowicz, żałował, że cię nie może zobaczyć. Minęłaś się z nim o minuty.
– Szkoda… – W głosie Karli słychać było niekłamany żal. – Tyle razy mi o nim mówiłeś…
– Zadzwonił w ostatniej chwili, przyszedł tylko na krótką rozmowę. Nawet nie wypił kawy, pobiegł na pociąg. Nieważne, jeszcze będzie okazja.
Zawahał się chwilę.
– Odzywała się do ciebie mama? – spytał nagle.
Karla spojrzała na niego ponuro.
– Nie. A nawet gdyby się odezwała, to co z tego?
Emil podszedł do córki i objął ją ramieniem.
– Dzieci – pouczył ją prawie szeptem – nie są winne temu, że rodzice już nie są razem. Mimo wszystko chciałbym, żebyś miała z mamą kontakt.
– Ona go nie szuka. – Karla łagodnie wyzwoliła się z uścisku ojca. – Ja też nie będę. Dość mi tego, co zrobiła.
Emil kiwnął głową ze zrozumieniem.
– Będzie tak, jak chcesz – powiedział. – To twoja rzecz.
– A ty… – zawahała się Karla – nie nienawidzisz jej? Przecież…
Przerwała, widząc, jak Emil przykłada palec do ust.
– Jak mógłbym ją nienawidzić – rzekł cicho – skoro dała mi ciebie?
W oczach dziewczyny zalśniły łzy. Odwróciła się i wybiegła z gabinetu, nie chcąc pokazać po sobie wzruszenia.
*
Wyjeżdżali do Warszawy we środę 17 czerwca, przedpołudniowym ekspresem, żegnani tylko przez spłakaną Józię i ciotkę Annę, która choć doskonale trzymała formę, była autentycznie wzruszona.
– Pisz często – rzekła. – Będę czytała twoje listy Józi i Byszewu, żebyś nie musiała pisać po dziesięć razy do każdego.
Emil uśmiechnął się pod wąsem na ten pragmatyzm, ale postanowił zostawić rzecz bez komentarza. Karla, choć też wzruszona, próbowała za to obrócić sprawę w żart.
– Ale przez to nie napiszę do cioci, jak będę miała jakiś sekret do zwierzeń, bo przecież nie zniosę, jeśli im to ciocia przeczyta.
– Ty się już nie martw – ciotka Anna nie dała się złapać. – Do mnie pisz osobno. I tylko do mnie!
– Każdy tak mówi – westchnęła z udanym żalem Karla. – I koniec końców nic innego nie będę w tej Anglii robiła, tylko pisała listy.
– Może tak być – mruknął Emil. – Kto powiedział, że ma nie być nudno?
Dziewczyna zgromiła go wzrokiem. Tymczasem rozszlochana Józia objęła ją tak mocno, jakby się z nią żegnała na zawsze.
– Niech panienka o nas pamięta – rzekła łamiącym się głosem. – Będę się za panienkę modlić bardzo mocno, żeby samo tylko szczęście panienkę za tym morzem spotkało.
– A, to dobrze powiedziane – zgodziła się ciotka. – Józiu, jak tylko pojadą, idziemy do kościoła o łaski dla nich poprosić. Z Panem Bogiem wszystko łatwiejsze.
Emil kiwnął głową.
– Na pewno. Do zobaczenia. Przetelegrafuję datę powrotu, żeby Józia mi jakiś obiad dobry zrobiła na przywitanie, bo Anglicy raczej z jedzenia nie słyną. Chodź, Karla, bo już zamykają.
Rzeczywiście, szedł ku nim konduktor.
– Państwo wsiadłszy – zaciągnął kresowo – bo pociąg bez państwa odjechać może, i strata gotowa.
– Jednym strata, innym zysk – mruknęła ciotka Anna. – Lepiej byście zrobili, zostawszy.
– Ciociu – odezwała się Karla już z okna – niech się ciocia nie martwi. Przeleci w mgnieniu oka, zobaczy ciocia.
Anna kiwnęła głową.
– To ja ciebie powinnam pocieszać. Jechać! – rozkazała, jakby nagle stała się co najmniej dyrektorem Polskich Kolei Państwowych. – Z Panem Bogiem.
Machała im jeszcze długo. Gdy zniknęli za zakrętem, wytarła nos chustką.
– Józia niech teraz idzie do kościoła – powiedziała po chwili – i pomodli się. Ja później pójdę. Mam coś do załatwienia.
Józia wytarła głośno w chustkę nos, kiwnęła głową i poszła w stronę wyjścia. Anna odprowadziła ją spojrzeniem i kiedy kucharka zniknęła w dworcowym westybulu, ciotka zatarła ręce.
– A teraz śniadanie – rzekła do siebie półgłosem. – Karol już pewnie czeka.
*
Warszawa przywitała ich ulewą. Z trudem znaleźli taksówkę, która przez zalane deszczem ulice zawiozła ich do Bristolu, gdzie obsługa sprawiała wrażenie, jakby znała Emila od niepamiętnych czasów, witając go z rewerencją. Karla przyglądała się temu ze zdziwieniem, które osłabło nieco, gdy zjawił się kolejny z gości, traktowany w podobnie uniżony sposób. Co najważniejsze jednak, pokojowi nie sposób było cokolwiek zarzucić, pięknie zaprojektowany, idealnie czysty, z częścią wypoczynkową – dwoma głębokimi fotelami i niskim stoliczkiem, a co najważniejsze – dwoma wygodnymi, szerokimi łóżkami, które kusiły, by zalec w nich i pozostać aż do kolacji.
Do wieczora było jeszcze sporo czasu, Karla miała wielką ochotę, by wypuścić się do miasta, w którym była ledwie raz czy dwa. Lało jednak potężnie, skończyło się więc na tym, że zjedli mały posiłek w hotelowej restauracji, przeszli przez ulicę Ossolińskich, gdzie Emil miał do odebrania dwie frakowe i dwie smokingowe koszule, które po krótkich formalnościach zostały wysłane gońcem na adres hotelu, i zasiedli w cukierni na rogu Królewskiej, tuż przy ogrodzie Saskim.
– Myślałam – powiedziała Karla, gdy kawa i przepiękna beza stały już na stoliku – że nie obejdzie mnie aż tak ten wyjazd. Ale jakoś trudno mi było zostawiać wszystkich.
– Spodziewałem się rozmowy o błahostkach – uśmiechnął się Emil. – Nie wyjeżdżasz na zawsze, wrócisz tutaj przecież na wakacje. Przyznaj się, myślisz raczej o kolacji.
– Przy deserze? – zaśmiała się Karla. – Ale to prawda. Bo wiesz…
– Wiem. – Ojciec popatrzył pobłażliwie na córkę. – Stęskniłaś się za Jankiem. Rozumiem to doskonale.
Karla poczerwieniała.
– Ale ja… – zająknęła się.
– Nic nie mów – pogroził palcem Emil – bo zacznę być wścibski. Pamiętaj tylko, że do osiemnastych urodzin brakuje ci jeszcze co nieco.
– Prawie rok. Akurat jak wrócę. Pojedziemy wtedy do Klonowa?
– A na pewno chcesz obchodzić osiemnaste urodziny w Klonowie? – zdziwił się Emil. – Już myślałem, że będziesz nastawać na bal królowej Charlotty.
– Nie jestem panienką z najwyższych londyńskich sfer – ucięła stanowczo Karla. – W dodatku dobrze pamiętam, co mówiłeś o balu debiutantek.
– A co mówiłem?
– Mówiłeś – oko Karli łypnęło filuternie – że to największy w Wielkiej Brytanii targ matrymonialny. A ja nie wybieram się za mąż.
– Tak całkiem? – zdumiał się ojciec.
– No, może nie całkiem. Przynajmniej do końca studiów.
– Przyznaję, że odetchnąłem z ulgą. Trzymam cię za słowo. Choć podejrzewam, że spotka cię jeszcze niejedna pokusa.
– Nigdy w życiu. Przecież mnie znasz.
– To prawda. Znam cię dobrze. Ale wiem też, że serce jest w zupełnie innym miejscu niż głowa.
– Wystawiasz mnie na próbę? – Karla wbiła widelczyk w bezę z taką energią, że ojciec aż się wzdrygnął.
– Ależ skąd – rzekł szybko. – Wiem tylko, że pokusy rzecz ludzka, ale nikt ci nie każe zaraz im ulegać.
– To już lepiej. – Karla posmakowała bezy. Była doskonała. – Może przydałoby ci się więcej wiary w młodych, rozsądnych ludzi. Takich jak ja czy Janek. Bo my…
Ugryzła się w język o jedno słowo za późno. Poczuła, że do twarzy napływa jej krew.
– To nie to, co myślisz – zapewniła gorączkowo. – Bo wiesz, my…
– Mógłbym ci powiedzieć, że ja nic w ogóle nie myślę. – Emil patrzył na córkę z miłością i pobłażaniem. – Ale i tak byś mi nie uwierzyła. Za to wierzę, że nie zrobiłaś nic…
– … czego mogłabym żałować? – zapytała buńczucznie Karla. Emil pokręcił głową.
– Nie – oświadczył. – Co mogłoby zmienić nasze, a właściwie twoje plany. Mam twoje słowo?
Karla odetchnęła z ulgą.
– Tak – oświadczyła. – Może spróbujesz wreszcie bezę?
– Prawda – mruknął ojciec – apetyt mi jakby wrócił. – Co jak co, ale wierzę w honor Janka. Jesteście w końcu oboje nieletni…
– Ale ja po maturze.
– Niestety egzamin dojrzałości nie zapewnia od razu dojrzałości – rzekł pogodnie Emil. – Dlatego wypada mi tylko modlić się i ufać, że nie zjawią się żadne problemy. Chyba nie muszę rozmawiać na ten temat z Jankiem?
– Błagam, tylko nie próbuj – przestraszyła się nie na żarty Karla. – Skompromitowałbyś mnie zupełnie, wyszłoby na to, że z wszystkiego się spowiadam ojcu, nawet z tego, że się całowaliśmy…
Emil uśmiechnął się serdecznie.
– W takim razie zostaje to między nami. Nie to, że się całowaliście, ale to, że wygadałaś. W gruncie rzeczy nawet mi to pochlebia…
Czerwona ze wstydu Karla chwyciła filiżankę z kawą i podniosła ją tak gwałtownie, że wylała na siebie połowę zawartości.
– Rany boskie!…
Emil ze stoickim spokojem podniósł dłoń. Kelner zmaterializował się niemal natychmiast.
– Proszę pomóc panience.
Kelner natychmiast przystąpił do pracy, a już po chwili jego koleżanka zza lady, zaopatrzona w śnieżnobiałe ściereczki, prowadziła Karlę do toalety. Po niedługiej chwili dziewczyna wróciła do stolika.
– Myślę – oświadczył ojciec – że lepiej będzie dojeść i ruszyć do hotelu. Przebierzesz się i odpoczniesz przed kolacją.
*
Kolacja, na którą Janek stawił się z przynoszącą mu chlubę punktualnością, była dla Karli przyjemnością i torturą równocześnie. Radość, jaką czuła, patrząc na niego, słuchając tego, co mówił, jak odpowiadał na pytania, ale i tortura, bo oddałaby wiele, by znaleźć się z nim sam na sam. Choć ojciec był wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju – był jednak jej ojcem, a są sprawy, które nie znoszą uszu innych niż ukochanego. Co gorsza, Emil zdawał się z całym okrucieństwem przeciągać kolację. Zadawał wciąż nowe pytania, jako dobry gospodarz podtrzymywał nieustannie rozmowę, zerkając cały czas na Janka, jakby szukał objawów jego zniecierpliwienia. Co do Karli, było ono coraz bardziej widoczne.
W pewnym momencie Emil uznał, że nie sposób dłużej tego przeciągać. Skinął na kelnera, który natychmiast pojawił się przy stoliku.
– Czym mogę jeszcze państwu służyć? – zapytał kelner. Emil uśmiechnął się.
– Jesteśmy już przy kawie, więc dziękujemy – powiedział. – Proszę dopisać do rachunku naszego pokoju. A tymczasem – czy nadal pada?
– Zaraz sprawdzę – ukłonił się kelner i ruszył pospiesznie w stronę pikolaka. Emil wyjął z portfela banknot i umieścił go pod filiżanką po kawie.
– Módlcie się, żeby nie padało – powiedział z uśmiechem. Janek chyba zrozumiał, w jego oczach błysnęła nadzieja.
– Czy stryj… – zaczął. Emil przerwał mu gestem. Do stolika podbiegł pikolak.
– Proszę szanownego pana, rozpogodziło się wreszcie!
– Dziękuję – kiwnął mu głową Emil. Odwrócił się do Janka i Karli.
– Macie chwilę na krótki spacer i pożegnanie – powiedział. – Będę czekał w barze, za równe pół godziny chcę was widzieć z powrotem. Janku, odpowiadasz za moją córkę honorem. A jeśli nie starczy, to głową. Jest piękny wieczór, Krakowskie Przedmieście wygląda pewnie bajkowo…
Janek podniósł się szybko.
– Może stryj na mnie liczyć – rzekł spokojnie. – Za pół godziny będziemy z powrotem. Karla, pozwolisz?
Dziewczyna wstała. W przeciwieństwie do chłopaka nie umiała ukryć radości. Podał jej ramię.
– Chodźmy – powiedziała. – Do zobaczenia, tatusiu.
Emil obserwował, jak wychodzą z sali.
– Teraz tatusiu – westchnął. – Ciekawe, kiedy się stanę wrednym ojcem…
– Wielmożny pan mnie wzywał? – Obok stolika zmaterializował się kelner.
– Nie. – Emil wstał. – Za pół godziny dzieci będą z powrotem, proszę mi dać znać, do baru nie mają wszak wstępu.
– Tak jest, proszę wielmożnego pana. – Kelner objął wzrokiem stolik i dostrzegł banknot. – Może pan na mnie liczyć.
Tymczasem Janek z Karlą wychodzili z hotelu.
– Nareszcie – westchnęła dziewczyna, trzymając go mocno za rękę. – Wiesz, jak tęskniłam?
– I ja. Jeszcze się natęsknimy, zobaczysz. Dokąd idziemy?
– To ty znasz Warszawę, nie ja – zaśmiała się Karla i mocno się do niego przytuliła.
– Stryj miał rację – zawyrokował Janek. – Chodźmy Krakowskim Przedmieściem pod zamek. Bez pośpiechu.
Szli, trzymając się blisko siebie. Światła latarni odbijały się od świeżo umytego przez deszcz, wilgotnego bruku, nad chodnikami unosiła się delikatna mgiełka parującej wody.
– Myślałam… – zaczęła z wahaniem Karla – jak to będzie przez ten rok…
Janek aż przystanął.
– Co chcesz mi przez to powiedzieć? – spytał ostrożnie.
– Będę bardzo tęskniła…
Ulga na twarzy Janka była aż nadto widoczna. Karla nie zwróciła na to uwagi.
– Musisz mi przyrzec – podjęła – że będziesz często pisywał, że nie będziesz bałamucił żadnych dziewczyn, że…
– Jestem w męskim liceum – przypomniał Janek. – Nie mam do tego ani chęci, ani okazji.
Karla zaśmiała się cicho.
– Pewnie tak – odparła i pociągnęła Janka za sobą. Przeszli na drugą stronę ulicy i ruszyli dalej.
– Ale jeśli jakaś dziewczyna się na ciebie zapatrzy… – zaczęła znów Karla.
– … to będzie miała pecha – mruknął niechętnie Janek. – Nie mów tak. Pomyśl, jak byś się czuła, gdybym zaczął opowiadać, że pewnie zakochasz się w jakimś młodym lordzie…
– To ty jesteś moim młodym lordem. – Twarz Karli spoważniała nagle. – I myślałam w głębi duszy, czyby nie zrezygnować. Marzyłam o wyjeździe, ale gdy to moje marzenie się już spełniło, zaczęłam wątpić, czy nie za szybko się zgodziłam na wyjazd, na studia, na wiązanie mojego losu z Anglią…
– Nie mów tak – zaoponował Janek. – Przecież nikt ci nie każe wyjechać na zawsze, prawda? Wrócisz po studiach, masz Byszewo, a przecież my… – urwał nagle. Na jego twarz wystąpił rumieniec.
Karla zatrzymała się i rozejrzała.
– Pocałuj mnie – poprosiła. – Teraz.
Janek nie dał się
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.