- W empik go
Kres. Wołyń. Historie dzieci ocalonych z pogromu - ebook
Kres. Wołyń. Historie dzieci ocalonych z pogromu - ebook
Reporterzy Konrad Piskała, Tomasz Potkaj i historyk dr Leon Popek opowiadają historie dzieci uratowanych z rzezi wołyńskiej 1943 i 1944 roku. Po ponad 70 latach docierają do listów pisanych przez dzieci ofiar Wołynia, dzieci, które znalazły schronienie w sierocińcu podkrakowskiej Pieskowej Skały.
E-book zawiera 129 listów. Pisane nieporadnym dziecięcym pismem, często z błędami. Przeleżały do dziś w pudełku po butach. Wśród kopert jest karteczka z jednym zdaniem, które wszystko wyjaśnia: „Listy dzieci z Pieskowej Skały zwrócone z granicy frontu”. To korespondencja sierot uratowanych z pogromów na Wołyniu, które w 1943 i 1944 roku znalazły schronienie w domu dziecka urządzonym na zamku pod Krakowem i stamtąd piszą do rodziców, którzy zostali na Kresach.
Konrad Piskała, dr Leon Popek i Tomasz Potkaj nie tylko otwierają koperty, ale i docierają do nadawców. Dziś dzieci z Pieskowej Skały mają po osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat, ale wielu z nich opowiada po raz pierwszy o swoich przeżyciach. Z tych wstrząsających opowieści wyłania się obraz zbrodni na Wołyniu widzianej oczami dzieci. To też świadectwo ogromnego poświecenia ludzi, którzy ich z tej pożogi ratowali. Jednak koniec wojny wcale nie przynosi ulgi. Obrazy z tych wydarzeń muszą nieść ze sobą przez całe życie. Z różnych względów musieli też milczeć. Aż do dzisiaj.
FRAGMENTY:
1.
„Przed Wielkanocą 1944 roku Józef Sąsiadowski zaczął kopać tunel.
– Nawet jak podpalą dom, to uciekniemy do sadu. Tylko musicie potem umieć ukryć się w polu – tłumaczył.
Więc Janka pytała:
– Tato, a czy te choineczki będą dobre? Tam przycupniemy!
Ojciec patrzył, oceniał i odpowiadał:
– Tak, są dobre. Gdyby coś się działo wbiegnijcie tam i czekajcie aż się uspokoi.
Janka ze Stasiem często wyobrażali sobie napad. W różnych sytuacjach. Na przykład, gdy bandyci zaskoczą ich na podwórku, to dokąd będą uciekać? A jeśli na ulicy? Może w drodze z kościoła? Uznali, że najlepiej ukryć się za domem, tam gdzie rozpoczynały się włości hrabiego Dzieduszyckiego. Mama przygotowała im plecaki ratunkowe. W każdym były ciepłe rzeczy i trochę jedzenia – chleb, cukier”.
2.
„Pod nieobecność Pawła Łabaszczuka ktoś zabrał z gospodarstwa poniemieckie maszyny rolnicze, ograbił dom z dywanów i złota, które Paweł przywiózł z Niemiec. Kiedy Łabaszczuk wrócił, wściekł się na najstarszego syna, Leona. Już wcześniej nie podobało mu się, że chłopak zadawał się z Rosjanami.
– Pewnie siedziałeś z nimi, zamiast pilnować majątku! – mógł krzyknąć.
A może go nawet uderzył. Leon bardzo to przeżył. Poszedł na strych i powiesił się na pasku od spodni. W kieszeni jego koszuli znaleziono święty obrazek. Może był na nim Jezus z gorejącym sercem, wysyłany przez dzieci z Pieskowej Skały? Na odwrocie napisał słowa pożegnania do ojca i brata”.
3.
„Po raz pierwszy od ucieczki w lipcu 1943 roku, Ambroży Wereszczyński pojechał do Zielonego Dębu na początku lat 90. Potem wracał na Ukrainę jeszcze kilkakrotnie. Za każdym razem się bał”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-654-1127-3 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gala uśmiecha się szeroko. Jak na wspomnienie dawnej miłości.
– Pamiętam ich – mówi.
Na wysokości piersi dotyka palcem czarnej sukienki w grochy i pochmurnieje.
– Starszy dostał pięć noży. Drugi trzy. Hania też.
Gala jest stara i schorowana. Zwiesza z łóżka opuchnięte nogi. Nad jej głową wisi portret z młodości. Ma na nim ostre rysy, zaczesane do góry włosy i warkocz. Śliczna była w tamtych strasznych czasach.
●
Ruda Brodzka, Ukraina, 2016 rok.
W środku głośno grał telewizor. Dobijaliśmy się uparcie, najpierw nieśmiało, a potem coraz mocniej. I nic! Było niedzielne popołudnie i kobiety mogły przy telewizorze uciąć sobie poobiednią drzemkę. Ale mogły też udawać, że ich nie ma. Przecież tutaj długo na dźwięk stukania w okno wstrzymywano oddech. Przez zamknięte drzwi ludzie pytali ze strachem: „Kto idzie?”. A teraz też jest tu takie pustkowie, że nieprzyjemnie włóczyć się nocą.
W Rudzie Brodzkiej nic się nie zgadza. Nie ma centrum, a przecież wsie to zazwyczaj dom przy domu. Gdzieś powinien być sklep, przystanek autobusowy, szkoła, kościół. A tu tylko majaczą ruiny budynków. Gospodarstwa wyglądają na opuszczone. Nie widać ludzi, wozów, ciągników na polach, krów idących drogą. Nawet psy tu nie biegają.
Jest tylko ferma gęsi. I cmentarz. Solidnie ogrodzony, z nową kaplicą. Stare groby pomieszane z nowymi. Napisy to po polsku, to po ukraińsku. Jakby ktoś się urodził Polakiem, a umarł Ukraińcem. Kości też pewnie w tej ziemi pomieszane. Ukraińskie z polskimi, katolickie z grekokatolickimi i prawosławnymi. A do lasu albo na bagna strach iść. Wszyscy tam leżą. Niemcy, Żydzi, Rosjanie, Polacy. Żołnierze i cywile, a pewnie i kobiety z dziećmi.
Od strony cmentarza nadjeżdża renault berlingo. Mija nas, ale kilkanaście metrów dalej zatrzymuje się, jakby kierowca nagle zmienił zdanie. Może zobaczył polską rejestrację na samochodzie stojącym obok ruin kościoła? Po chwili wysiada mężczyzna w średnim wieku.
– Michał Wit, ksiądz – przedstawia się.
Jest grekokatolikiem. W niedzielę przyjeżdża odprawiać nabożeństwo w kaplicy. Wskazuje na ruiny kościoła i mówi:
– Chciałem go ratować. Tu jest dwadzieścia pięć domów, w których wciąż żyją ludzie. Prosiłem, aby dali jakieś pieniądze na remont, bo ten kościół zbudowali kiedyś Polacy. Wtedy mówią: „My som nie Polacy. Nam nie potrzeba”. A jak przynoszą karteczkę z intencją na wypominki to piszą: „za Agnieszkę, za Franka”. To są nie Polacy? A niby kto? Chociaż na przykład mój dziadek Franek był Polak. Pradziadek – Niemiec. A ja czysty Ukrainiec.
– Łabaszczukowie? Broczkowscy? Zna ksiądz te polskie nazwiska?
– Gali pytajcie, ona tu najwięcej pamięta. To znaczy Heleny – wyjaśnia i wybucha śmiechem. A potem dodaje sam z siebie: – Za wsią miejscowe UPA, dwudziestu pięciu chłopców walczyło z banderowcami^() z Wołynia. Nie chcieli ich do wsi wpuścić. Tam leżą – wskazuje ręką gdzieś na błota. Na odchodnym rzuca jeszcze: – Z kościoła obraz trzeba zabrać, bo szkoda. Stary jest, bardzo stary.
Świątynia z sosnowych desek stoi na uboczu. Ma zapadnięty dach, zawalone schody. W środku są jeszcze tabliczki informacyjne z emblematem czerwonego sierpa i młota. Mieścił się w nim magazyn owsa kategorii pierwszej. Obok czerwonej gwiazdy na ścianie, namalowany jest anioł z błękitnymi skrzydłami. Dach zachował się tylko nad ołtarzem. W nawie zamiast dachu widać niebo przesłonięte pojedynczymi deskami. Na sklepieniu malowidło – zmartwychwstały Chrystus przychodzi do wiejskich kobiet. Może ludowemu artyście pozowały kobiety z Rudy Brodzkiej?
Potem w to niedzielne, lipcowe popołudnie dobijamy się do Gali. Po długich nawoływaniach wreszcie wpuściła nas jej córka. Gala ma 82 lata. Ukrainka, ale jej babcia była z domu Rzyczkowska. Przed wojną mieszkali w Rudzie pod numerem 40^(). Ukraińcy z Polakami mieli tu czas się pożenić, zmieszać, zrosnąć, bo wieś ma ponad dwieście lat. Pierwsze wzmianki o Rudzie Brodzkiej pochodzą z 1788 roku^(). Pytamy głównie o miejscowość, ale dopiero, kiedy pada nazwisko Łabaszczuk, Gala się uśmiecha.
– Mieszkali na Mamczurach^(). Bohato ich było. Oj, bohato, ale i nasza Ruda była wtedy piękna. Tysiąc dwieście numerów. Często chodziłam do Łabaszczuków, bo było niedaleko od naszego domu – mówi i na chwilę milknie. Może sobie przypomina jak idzie przez wieś. Ma 14 lat, jest lato i może nawet podkochuje się w którymś z chłopców. Leonie, Janku lub Stasiu.
– Mamo, a którego z Łabaszczuków ty najbardziej lubiłaś?
Staruszka chichocze i macha ręką.
– Dawne czasy. Ze wszystkimi się przyjaźniłam. W chowanki się bawiliśmy: „Gdzie ty? Gdzie ja? Ja cię znajdę, a ty będziesz szukać mnie” – wspomina.
– Pamiętasz jak ich zabili? Gala nagle poważnieje.
– Najstarszego, Hanię i jeszcze jednego nożami zakłuli! W domu były też najmłodsze, ale ich nie ruszyli – mówi i wzdycha: – Stary Łabaszczuk widział jak mu dzieci mordują.
Tablica wjazdowa do Rudy Brodzkiej, Ukraina
Portret Gali wiszący w jej domu w Rudzie Brodzkiej, Ukraina
Gala, Helena Bakun (jej babcia była z domu Rzyczkowska)
Stefania Hryziuk przed swoim domem w Rudzie Brodzkiej, Ukraina
Poprawia się na łóżku i przestaje dziobać palcem swoją sukienkę w grochy. Musi od lat nosić w sobie to wspomnienie.
– Jak Łabaszczuków zabili, to był dopiero początek. Bandyci przychodzili w nocy. Okna mieliśmy pozasłaniane, bo w izbie musiało być ciemno, ale jak tylko rozległo się stukanie, to ja od razu pod koc się chowałam. Wchodzili do domu i pytali matki, czemu jestem taka strachliwa? Tylko jak tu się nie bać, skoro ubito tylu ludzi? Pamiętam, że Łabaszczuk przyjechał tu po wojnie. Chodził po wsi i groził mężczyznom, że ich powsadza do tiurmy^() – opowiada Gala. – Tu ciężko było przetrwać noc. W nocy bandery, w dzień Sowieci. Matkę bandyci zabrali do lasu. Nie chciała iść, ale jak tu odmówić? A kilka dni później Sowieci już wiedzieli, że matka była u leśnych. Wzięli ją na przesłuchanie. – Chodziliście do bandytów. Byliście w lesie! – krzyczeli. A ona zaprzeczała – Nie chodziłam. W lesie nie byłam. To nie ja.
– A kto zamordował Łabaszczuków? – pytamy.
– Nie wiem. Nikt nie wie. Może moja matka by wiedziała. Tu ludzie nie mają grobów swoich bliskich. Powiem wam coś. Pod lasem jest studnia. Ludzie wiedzą gdzie. Ponoć cztery osoby tam leżą, na dnie, ale nie wiadomo kto.
Chwila milczenia.
– A Łabaszczuków to chyba na cmentarzu pochowali, ale reszta w lesie, na błotach. Stefci pytajcie. Ona mieszkała tu niedaleko, obok stawu – dodaje Gala.
Stefania Hryziuk mieszka kilka chałup dalej. Na końcu wsi. Za jej domem jest już tylko las. Cicho tam i spokojnie. Jak w całej Rudzie Brodzkiej. Młodzi stąd już dawno uciekli. Starych zostało niewielu, a z tych, którzy pamiętają tamte wydarzenia, to już chyba tylko one dwie. Stefania wstaje rano z łóżka, nad którym wisi obraz z Jezusem Chrystusem i, jeśli jest pogoda, siada na krześle pod chatą na podwórku. Gdyby tylko miała siły, poszłaby na cmentarz, ale tam jest daleko. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Nawet oddycha z trudem. Kiedyś, gdy mogła chodzić, chciała pokazać synowej, gdzie są rodzinne groby. Ale okazało się, że już zapomniała, które z kopczyków porośniętych trawą są jej. Pociesza się, że ci z cmentarza przynajmniej leżą w poświęconej ziemi. Bo gdzie spoczywa ciało wujka? Gdzie leżą inni ze wsi?
Stefania dobrze pamięta ten poranek pod koniec wojny, kiedy do wsi zajechali Sowieci. Z lasu przywieźli zabitych. Zrzucili ciała na pobocze i spędzili wszystkie kobiety. Każdą z osobna prowadzili nad trupy i patrzyli badawczo. Potem pytali: – Wasz to jest? Znacie go? To brat, ojciec, dziadek?
Wśród kobiet stała też jej matka. Patrzyła trupom w twarz. Jednym z zabitych był jej brat. Nic nie dała po sobie poznać.
– Żaden to mój. Nie znam nikogo – mówiła. Sowieci nie wierzyli.
– Ty z banderowskiego domu pochodzisz! Mów, który to twój!
Ale matka Stefci się nie przyznała.
– Z jakiego ja banderowskiego domu pochodzę? Mnie oni chałupę spalili, teścia ubili, a mąż uciekł.
Jedna z sąsiadek zidentyfikowała kogoś z rodziny. Potem z zamarzniętego pociągu jadącego na Sybir wyrzucała ciała swoich dzieci. Dopiero po wielu latach wróciła do Rudy Brodzkiej.
Stefania na chwilę przerywa opowieść.
– To nie do pojęcia, co my się wycierpieliśmy. Mój ojciec nazywał się Józef Broczkowski, Polak. Mieszkaliśmy w jego domu rodzinnym. Więc najpierw zabili Łabaszczuków, a potem, to było jakoś zimą, podpalili wieś. Oni nie byli stąd. Jacyś obcy. Wybiegliśmy z domu tylko w tym, co mieliśmy na sobie. Musieliśmy się rozdzielić. Matka poszła ze mną i z braciszkiem mieszkać do swojej rodziny. Ona z domu była Ukrainką – wyjaśnia Stefania i ciągnie historię dalej: – A dziadek z babcią schronili się u córki. Któregoś dnia babcia piekła chleb i widzi, że jacyś ludzie z lasu jadą na koniach. Zabrali dziadka, jakąś dziewczynę i jeszcze kogoś. Zamordowali ich w chacie na skraju wsi. Ojciec schronił się na noc do lasu, ale bandyci próbowali tropić Polaków. Postanowił uciekać i zabrać nas do Brodów. Mama się nie zgodziła, brat był jeszcze malutki. Zresztą na drodze do miasta też mordowali. Tato poprosił szwagra, żeby go zawiózł furmanką. Przykryli baćkę płachtą i pojechali. Nie złapali ich. Stamtąd pojechał do Krakowa i dalej w Polskę. Potem chciał wrócić, ale nie mógł, a ja całe dzieciństwo spędziłam bez ojca. Tęskniłam strasznie. Wrócił z Polski dopiero po dwudziestu pięciu latach i tutaj umarł. Przywiózł nam te obrazki święte – mówi Stefania, pokazując na ścianę. Opowiada dalej: – Wujek, ten który wywiózł ojca do Brodów, był kowalem. I któregoś dnia bandery przyszły z lasu i mówią:
– Potrzebny nam taki majster jak ty. Zbieraj się!
– Nie mogę iść. Przecież u mnie jest żona i dziecko maleńkie. A oni na to:
– Trzeba. Wstawaj, dla Ukrainy idziesz, a nie dla nas!
Po kilku miesiącach to właśnie jego ciało przywieźli Sowieci. Potem pochowali w lesie albo na błotach. Do dziś nie wiadomo, gdzie leży.
Synowa Stefanii, która tu przyjechała ze wschodniej Ukrainy i przysłuchuje się rozmowie, robi ruch, jakby zasłaniała sobie usta i mówi:
– Wina winą, ale po wojnie musieli zacząć żyć razem. Tylko nie wolno było opowiadać, co się tutaj wydarzyło. Ludzie, którzy znali prawdę, siedzieli cicho.
Staruszka przez dłuższą chwilę patrzy badawczo, jakby szukała w naszych twarzach jakiegoś podobieństwa. Ale go nie znajduje i pyta:
– A wy, chłopcy, czemu o tych Łabaszczuków tak pytacie? To wasza rodzina?
– Nie, nie nasza. Ale mamy listy, które kiedyś pisali.