Kresowe marzenia - ebook
Kuty, rok 1921. Ormianin Michał Amirowicz po śmierci matki postanawia się usamodzielnić i prowadzić interesy w Besarabii. Rodzinne miasteczko odwiedza bardzo rzadko. Podczas jednej z wizyt odnawia kontakt z Eugenią Agopsowicz, która zostaje jego żoną. W grudniu 1939 roku zostaje aresztowany a następnie zabity. Pozostali członkowie rodziny zostają wywiezieni na Sybir. Wywózkę przeżywa tylko najstarszy syn – Walerian, który po amnestii trafia do Palestyny, następnie walczy w armii Andersa. Po wojnie decyduje się na emigrację do USA.
W maju 2021 roku do Warszawy przyjeżdża John Amirowicz, wnuk Waleriana. Spełnia marzenie dziadków o odwiedzeniu ojczyzny, a przy okazji ucieka przed własnymi problemami. Poznaje tu piękną Julię, która pracuje w fundacji ormiańskiej. Wkrótce zostają parą.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68364-74-3 |
| Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Co za różnica, gdzie spędzi tę noc? Marzył o tym, by coś zjeść, wziąć prysznic i się położyć. Po wejściu do środka podszedł do recepcji. Udało mu się zameldować. Potem od razu skierował swoje kroki do hotelowej restauracji. Najpierw postanowił coś zjeść, by później już nie musiał opuszczać swojego pokoju. Chciał odpocząć i zaplanować dalsze kroki. Decyzja o przylocie była całkowicie spontaniczna i zupełnie nie wiedział, co będzie robił dalej.
Najedzony z ulgą wszedł do pokoju. Dostał lokum dwuosobowe, bo pojedynczych już nie było. Rozejrzał się. Elegancki pokój urządzony w odcieniach beżu z wieloma dodatkami drewna wydawał się komfortowy. Pomyślał, że nawet zostanie tu dłużej niż tylko tę jedną noc.
Podszedł do stolika i otworzył butelkę wody. Pociągnął kilka łyków. Jego uwagę przykuł obraz wiszący nad łóżkiem. Usiadł w fotelu tak, by dobrze go widzieć. Wiejski pejzaż. Na pierwszym planie widniał fragment ukwieconej łąki, obok której biegła dróżka. Od pola pełnego dojrzałych kłosów odgradzał ją drewniany płot. Na dalszym planie malarz umieścił kilka wiejskich domów w otoczeniu wysokich drzew. Nad całością górowało błękitne niebo z kilkoma białymi obłoczkami. Całość tworzyła pogodny, wręcz sielankowy nastrój.
Nie mógł oderwać wzroku od obrazu, którego atmosfera współgrała z jego wyobrażeniami o Polsce. Taka właśnie wyłaniała się z opowieści babci i dziadka. Choć wcześniej wiedział, że zaszło wiele zmian w ich ojczyźnie, wysiadając z samolotu, poczuł ogromne rozczarowanie. Chyba się spodziewał, że wyląduje na zielonej trawie i przywitają go pola, łąki i lasy…
Siedząc w fotelu, śmiał się z własnej głupoty. Przecież doskonale wiedział, że Polska wygląda zupełnie inaczej niż przed niemal osiemdziesięciu laty, gdy opuszczali ją dziadkowie. A jednak… Chyba chciał, by było tak jak na obrazie.
Rozmyślania przerwał mu dźwięk telefonu. Odebrał. Musiał. I tak nie uniknie tłumaczenia swojego nagłego, spontanicznego, może trochę lekkomyślnego kroku.
– Hello, John. Where are you? – usłyszał głos ojca.
– W Polsce.
– W Polsce? – Tata automatycznie przeszedł na język przodków, który podobnie jak Jan znał od swoich rodziców. – Ale jak to? Co tam robisz?
– Sam jeszcze nie wiem. Zawsze marzyłem, by zobaczyć ojczyznę babci i dziadka.
– Ale tak nagle?
– Nigdy nie mogłem się zdecydować, aż w końcu…
– Mogłeś mnie chociaż poinformować! – Wydawał się wyraźnie zdenerwowany.
– Tato, mam prawie trzydzieści lat. Decyzję podjąłem właściwie w pięć minut, kupiłem bilet i jestem.
– Mam tylko ciebie. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby coś ci się stało.
– Nic mi nie będzie. Obiecuję, tato. I będę cię na bieżąco informował o mojej podróży. Wysyłał zdjęcia i tak dalej.
– Co w ogóle zamierzasz tam robić?
– Jeszcze nie wiem. Dopiero co przyleciałem. Tu jest wieczór. Jestem zmęczony po podróży, więc może uda mi się zasnąć. Trochę pewnie potrwa, zanim przestawię swój wewnętrzny zegar. – Uśmiechnął się.
– Ach tak, u nas szesnasta, a u ciebie? Zaraz…
– Dwudziesta druga.
– Nie przeszkadzam w takim razie. Połóż się. Tylko dzwoń, proszę, bo…
– Tak, wiem, masz tylko mnie.
Pożegnali się. Jan wziął prysznic, a potem wrócił na swoje miejsce na fotelu. Zmęczenie odeszło, a obraz przyciągał go jak magnes… W głowie roiły się fragmenty opowieści dziadka i babci o losach ich rodzin, przodków, znajomych. Tyle się tego nasłuchał w dzieciństwie i młodości…
Kuty, kwiecień 1921
Kondukt żałobny kierował się do kościoła. Michał szedł za swoimi braćmi i ich rodzinami. Czuł się samotny. Przez ostatnich kilka dni nie miał czasu myśleć o swojej sytuacji. Wraz z bratem Józefem od tygodnia na zamianę czuwali przy matce. Potem dojechał jeszcze drugi brat ze Lwowa wraz z żoną i synem.
Kiedy mama odeszła, rozpoczęły się przygotowania do ceremonii pogrzebowej. Przez dwa ostatnie wieczory do domu schodzili się krewni, znajomi, sąsiedzi, by modlić się za zmarłą. Na szczęście bratowe pomagały przygotować poczęstunek dla żałobników. Sam chyba by sobie nie poradził. Goście przyjmowali z ich rąk knysze, a mężczyźni nie gardzili kieliszkiem wódki. Kilku z nich co noc czuwało w pokoju obok zmarłej i pilnowało świec na katafalku.
Michał, mimo swojego młodego wieku, żegnał już drugiego rodzica. Niespełna dwa lata temu przechodził żałobę, gdy umarł ojciec. Zbyt szybko musiał się z nimi rozstać. Póki żyła matka, nie czuł się taki samotny, ale teraz…
Pogrążony w myślach nie zauważył, że orszak pogrzebowy dotarł już do kościoła. Powoli wszedł z wszystkimi do środka i zajął miejsce w ławce. Rozpoczęła się ceremonia, którą wypełniały ormiańskie śpiewy. Wraz z innymi śpiewał: Kahanajk jew żohowurtk hajremk i ken Der parekut ynt nyn czecjahysn hawadow yngał yzmez nowin husow. Starał się, by jego głos brzmiał mocno. Chciał godnie pożegnać tę, która wydała go na świat, i prosić o życie wieczne dla niej: Wohormadz Der, wohormia hokwocyn mer nyn czycełoc.
Podobnie jak po śmierci ojca zamówi kharsunki, czyli czterdzieści mszy żałobnych. Chciał, by jego rodzice mieli zapewnione jak najlepsze życie po drugiej stronie…
Wiedział, iż matka cieszyłaby się, że została tak godnie pożegnana. Po niełatwym życiu należał jej się godny koniec, na który zresztą była przygotowana. Od dwudziestu lat miała zaplanowane ubranie i płótna do położenia na katafalku. No i przede wszystkim żyła w stałej łączności z Bogiem, z Nim przeżywała swoją codzienność i wiedziała, że do Niego idzie.
Michał siedział wieczorem przy stole w kuchni z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku. Towarzyszyli mu jeszcze brat Józef z żoną Anielą i córeczką Marysią oraz brat Bogdan z żoną Anną i synem Jankiem. Miło, że byli z nim. Za chwilę odejdą. Aniela zaproponowała, że to oni przenocują Bogdana z rodziną, a i jego zapraszała, by nie był sam w tym trudnym czasie. On jednak nie chciał.
– I co ty teraz, Michale, poczniesz? – bratowa właśnie skierowała do niego słowa, w których wyrażała swą troskę.
– Ano jak dotychczas będę chodził do młyna.
Od ukończenia szkoły pracował w młynie u pana Klingera. Nie był tak wykształcony jak jego bracia. Obydwaj starsi od niego studiowali we Lwowie. On zrezygnował z dalszej nauki, by zaopiekować się podupadającym na zdrowiu ojcem. Tamci byli już wtedy na swoim.
Przyjął ten obowiązek na siebie jak coś oczywistego. Wiedział, że sąsiedzi nieraz go żałowali, że jako najmłodszy nie mógł się kształcić. Nie cierpiał jednak z tego powodu. Po prostu tak musiało być. Podjął pracę, by zarabiać. Wcześniej ojciec prowadził życie kupieckie, sprowadzał przeróżne towary ze wschodu. Choroba jednak spowodowała, że musiał pozamykać swoje interesy. Na Michała spadł obowiązek utrzymania domu. Na szczęście jego wynagrodzenie nie było jedynym dochodem. Po pierwsze ojciec miał oszczędności na starość. Mieli też ogromny sad, w którym obfite zbiory przynosiły zastrzyk gotówki.
– Żony ci trza… – Aniela uśmiechnęła się lekko.
– Za młody, jeszcze ma czas na żeniaczkę – zaprzeczył jej mąż.
– Gdzie tam za młody, dwadzieścia trzy lata to już odpowiedni wiek – nie ustępowała bratowa.
– Anielciu – tym razem głos zabrał Bogdan – młody jest. Wyszumieć się musi i ustawić w życiu. Żaden z nas nie żenił się tak wcześnie.
– Dom ma. – Aniela zatoczyła ręką koło, wskazując wnętrze. – Pracę też. Cóż więcej potrzeba?
– Taka praca… – powiedział z politowaniem Józef.
– Fakt. Ale przecież możesz mu pomóc, poszukać czegoś. Aniu, może ty mnie wesprzesz? Przecież bez kobiety w domu ani rusz.
– Anielciu, sama nie wiem. Może Michał powie, jakie ma plany?
– Michale? – Bracia jednocześnie popatrzyli na niego.
– Nie wiem. Za wcześnie, by podejmować decyzje. Zresztą nie znam żadnej dziewczyny, którą chciałbym poślubić.
– Tym się nie martw. – Aniela posłała mu uśmiech. – Znajdziemy niejedną, jeszcze będziesz wybierał.
– Zostaw go – powiedział do żony Józef, tym razem trochę ostrzej. – Daj mu odsapnąć, pomyśleć. Da Bóg, przyjdzie na niego czas.
– Da Bóg – powtórzyła Anna.
– Ano dobrze – zgodziła się w końcu Aniela. – W każdym razie – popatrzyła na Michała – pamiętaj, żonę zawsze pomogę ci znaleźć.
– Dziękuję – odparł cicho.
Tak naprawdę bardzo chciał już zostać sam. A oni pewnie myśleli, że samemu będzie mu smutno i zamierzali siedzieć do późna. Na szczęście z kłopotu wybawiła go czteroletnia Marysia.
– Chcę spać – stwierdziła krótko i stanowczo.
– No tak, na nas już czas. Janek też pewnie zmęczony – skonstatowała Aniela. – Jeśli chcecie, zostańcie, a my z Anną pójdziemy do domu.
– Nie, idźcie – powiedział Michał, który tak naprawdę był wdzięczny dziewczynce. – Też jestem zmęczony.
– Dobrze, ale jutro przyjdź do nas na obiad.
– Przyjdę.
Pożegnali się, wyściskali i Michał z ulgą zamknął za nimi drzwi. Wrócił do kuchni i znowu usiadł przy stole. Wreszcie mógł na spokojnie pomyśleć. Nie lubił pracy w młynie. Robił to tylko dlatego, że było to zajęcie, które samo do niego przyszło. Wtedy, gdy on się rozglądał za pracą, pan Kilnger rozpytywał ludzi i szukał pomocnika.
Chłopak tak naprawdę marzył o tym, by wyjechać z Kut, chociaż na jakiś czas. Rzadko je opuszczał, chciał zobaczyć trochę świata, zanim osiądzie na stałe. Do tej pory było to niemożliwe z uwagi na opiekę nad rodzicami. Ale teraz… Świat stał przed nim otworem.
Musiał się nad tym poważnie zastanowić, przemyśleć dalsze kroki. Na spokojnie. Najpierw odpocznie, ochłonie i da sobie czas na żałobę. Wszystko ma swój czas…
Kapłani i lud wierny – błagamy Cię, Ojcze dobrotliwy, byś raczył nas wraz ze zmarłymi w Twej wierze przyjąć. (Fragment pochodzi z Liturgii żałobnej Ormian polskich).
O, Panie miłosierny, zmiłuj się nad zmarłymi naszymi. (Fragment pochodzi z Liturgii żałobnej Ormian polskich).Warszawa, maj 2021
Obudził się około południa czasu polskiego, bo u niego byłaby dopiero szósta rano. Spocony, zmęczony nocnym odpoczynkiem. Tak właśnie się czuł: wykończony. Czas, który miał go orzeźwić, dodać sił, tak naprawdę mu je zabrał.
Pierwsze, co przyszło mu do głowy, to by znów spojrzeć na obraz. Noc była ciężka, pełna koszmarów, a pejzaż miał kojące działanie. Podniósł się z pościeli i przeniósł na fotel. Stąd miał idealny widok na sielski krajobraz. Próbował nie myśleć o niczym, tylko patrzeć i choć trochę się odprężyć.
Wreszcie mu się udało. Jego myśli poszybowały do przyjemnych chwil. Umysł na chwilę zapomniał o tym, co przykre i trudne, nie do zniesienia.
Przed oczami ujrzał roześmianą Olivię, biegnącą z rozwianymi, długimi blond włosami, które tak uwielbiał dotykać, głaskać. Lubił patrzeć na nią tak pełną życia i energii. Zawsze potrafiła znaleźć coś dobrego, w każdej sytuacji – nawet najtrudniejszej – szukała pozytywnego aspektu. Tak jak on kochała Asbury Park. Uwielbiała opalanie, surfowanie i kąpiel w turkusowej wodzie. Nie przeszkadzała jej niska temperatura, już wiosną biegła na plażę. Tam odpoczywała, zapominała o problemach. Nad oceanem wszystko wyglądało inaczej, lepiej, kłopoty znikały. Tak zawsze mu powtarzała. Tylko dlaczego ten największy nie zniknął?
Oboje wrócili po studiach do Asbury Park. Mimo pracy, nowych obowiązków, nadal chodzili na plażę, szczególnie wtedy, gdy było trudno. Aż do…
O tym miał sobie nie przypominać, zbeształ się w myślach. W każdym razie już dawno nie stąpał po piasku, nie kąpał się w oceanie. I pewnie długo jeszcze tego nie zrobi. Jeśli w ogóle kiedykolwiek.
Zaburczało mu w brzuchu. Tak, czas coś zjeść i rozejrzeć się trochę. Nie przyleciał tu po to, by siedzieć w pokoju i wpatrywać się w obraz, nawet jeśli on niesie otuchę.
Ubrał się i zszedł do hotelowej restauracji. Kiedy jadł posiłek, w kieszeni odezwał się telefon. Spojrzał na wyświetlacz. To znów tata. Wiedział, że martwi się o niego, ale bez przesady. Nie odebrał. Może później oddzwoni.
Nadal nie wiedział, co ze sobą począć. Nie miał pomysłu. Decyzja o wyjeździe była może zbyt pochopna… Nie zaplanował swojej podróży. Przez całe dzieciństwo karmiono go fantastycznymi opowieściami o spokojnej, zielonej, pachnącej żywicą i kwiatami Polsce. Rozmijało się to z prawdą. A może powinien wrócić tak szybko, jak przyjechał? Nie! Może nie pojedzie do tych miejsc, które opisywali dziadkowie, dziś to już niemożliwe, ale… Może są inne, podobne. Znajdzie je i dopiero wtedy wróci do domu.
Kuty, maj 1921
Szedł wolnym krokiem przez rynek. Uważnie przyglądał się kamieniczkom, każdą z nich chciał zapamiętać, dlatego fotografował je w głowie i zapisywał te obrazy. Nie wiedział, kiedy znowu tu wróci, ale był przekonany, że dobrze robi.
Odradzające się państwo cały swój wysiłek skupiało na odbudowie struktur administracyjnych wolnej Polski. Kuty nie otrzymywały pomocy, nie miały potrzebnych na swój rozwój funduszy. Zubożałe miasteczko nie miało szansy na gospodarczo–handlowe rozwinięcie się. Przynajmniej tak to wyglądało w ocenie Michała. Chciał spróbować czegoś innego. Nie wszyscy w rodzinie się z nim zgadzali.
– Jak możesz opuszczać nasze kochane Kuty? – zapytała go Aniela, gdy powiedział o swoich zamiarach bratu i jego rodzinie.
– Muszę. Jakie mam tutaj perspektywy? Do końca dni będę pomocnikiem młynarza?
– Poczekaj jeszcze. Wojna ledwo się skończyła. Jakoś się ułoży. A tu masz wszystko. U nas jest poczta, dworzec autobusowy, są posterunki policji i szkoły mamy.
– Tylko pracy dla mnie żadnej.
– Poza tym to najpiękniejsze miejsce na ziemi – bratowa ciągnęła niezrażona jego stwierdzeniem. – Cicho szemrzący Czeremosz, Owidiusz pokryty prastarymi lasami… Gdzie znajdziesz podobnie ożywcze powietrze…
– Wiem, wiem. Kocham Kuty, ale muszę spróbować.
– No i rodzina. Masz nas. Zawsze ci pomożemy.
– Wiem, ale…
– Nie ma żadnego „ale”. Matka odeszła, teraz musisz nas słuchać. Józku, powiedz coś. Zatrzymaj brata!
– Anielciu… – odezwał się po raz pierwszy brat. – Rozumiem Michała. Jest młody, lubi wyzwania. Każdy z nas miał możliwość spróbować innego życia, wyjechać choć na chwilę. A on…
– Czyli nie zgadzasz się ze mną?
– Zgadzam się. Kuty są najpiękniejsze na świecie, ale… Zrozum, młodość potrzebuje się sprawdzić. Nie będziemy przecież go zatrzymywać. Zresztą i tak nie bylibyśmy w stanie tego zrobić.
– Ale, Józku…
– Anielciu!
Józef podszedł do żony i ucałował ją w czoło. Młoda kobieta wtuliła się w niego i zamilkła. Michał z uśmiechem wspominał tę chwilę. Aniela już więcej nie komentowała jego wyjazdu. Dołożyła mu kolejną porcję na talerz, twierdząc, że teraz musi mieć dużo siły. A rozmowę, przy stole prowadzono na neutralne tematy.
Kochał Kuty, tu spędził całe swoje dotychczasowe życie i w głębi serca miał nadzieję, że wróci. Ale na razie musiał spróbować czegoś innego. Jeśli kiedykolwiek się ożeni, chciał swojej rodzinie wiele zaoferować, o wiele więcej, niż to było możliwe w przypadku pomocnika młynarza.
Sam był zdumiony, że tak szybko udało się sprzedać dom matki i ojca. Chciał mieć pieniądze na nowe życie. Może rodzice nie pochwaliliby w pełni tego kroku. Chociaż mama… Ona tak. Chciała dla niego jak najlepiej – by był szczęśliwy, żeby chodził własnymi ścieżkami.
Zatrzymał się pod ratuszem. Popatrzył w górę na wieżę zegarową z balkonikiem otoczonym metalową balustradą. Jako dziecko uwielbiał przybiegać tu rankiem. Codziennie o siódmej rano orkiestra dęta Sokoła grała pieśń Maryjo, Królowo Polski, a później trębacz odgrywał kucki hymn. Jeśli tylko udawało mu się wstać, miał okazję wysłuchać grających, a gdy zaspał, cały dzień chodził jak struty. Z wiekiem już tak mu na tym nie zależało, zresztą miał inne obowiązki. W tamtym momencie postanowił, że jutro przybędzie tutaj. Ostatni raz… Bo pojutrze będzie już daleko stąd.
Wszedł jeszcze do sklepu kolonialnego pana Karczewskiego, mieszczącego się w bliskim sąsiedztwie ratusza. Nie, nie musiał robić żadnych zakupów. Do podróży był już przygotowany. Chciał po prostu pooddychać atmosferą sklepu. Popatrzeć na półki uginające się od przeróżnych specjałów. Posłuchać rozmów znajomych, sąsiadów i subiektów. Za ladą stał sam właściciel.
– A jak się, pani dobrodziejka, dzisiaj miewa? – zagadywał właśnie kobiecinę, która podeszła do niego.
– A dziękuję, jako tako. Bywało lepiej.
– U mnie zaraz pani nastrój się poprawi. Znajdziemy dla pani najlepsze towary.
– Wiem, wiem, panie Karczewski. – Kobieta się uśmiechnęła. – Lubię tu do pana przychodzić. Od razu człowiekowi lepiej, jak się napatrzy.
– A dziękuję, łaskawa pani. Czegóż pani potrzeba? Może jajeczka prosto od kury? A na osłodę trochę czekolady? Albo karmelków?
Michał postał jeszcze chwilkę, niby przyglądając się towarom, a tak naprawdę przysłuchiwał się ciepłym rozmowom, pogaduszkom z kolejnymi klientami. Wreszcie wyszedł, obawiając się, że jego obecność wzbudzi podejrzenia.
Skierował się na ulicę Plażową. Postanowił, że pójdzie pożegnać się z Czeremoszem. Wiedział, że nie wyjeżdża na zawsze, ale jednak… Chciał zapamiętać te najważniejsze miejsca. Przysiadł na brzegu, zdjął buty, podciągnął nogawki. Zanurzył stopy w chłodnym jeszcze o tej porze nurcie rzeki. Brodził w wodzie, rozkoszując się jej orzeźwiającym działaniem. Przypominały mu się chwile, gdy korzystał z rzecznych kąpieli.
Wyszedł na brzeg, ale chciał się jeszcze nacieszyć tym miejscem i wspomnieniami, dlatego położył się na kamienistej plaży, pod głowę podłożył ręce zgięte w łokciach. Nogawki spodni odwinął wcześniej, by się osuszyły. Z tęsknotą wracał pamięcią do chwil, gdy przychodził tutaj latem – najczęściej z braćmi. On był mały, oni już właściwie dorośli. Tata dołączał do nich, jeśli tylko mógł. Z bólem pomyślał, że to już nigdy nie wróci. Bracia od dawna mieli rodziny i nie w głowie im były kąpiele w wodach Czeremoszu. A ojca już nie było… Szkoda… Michał pomyślał, że jego młodość okazała się krótsza niż braci. Wcześniej stał się samotny.
Szybko jednak odsunął od siebie przygnębiające myśli. Wszak rozpoczynał nowe życie, wyruszał do Besarabii – przynajmniej na jakiś czas. Musiał od nich odpocząć, nabrać dystansu i spróbować zarobić trochę pieniędzy. A potem kto wie… Może znajdzie odpowiednią dziewczynę.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Sokół – nazwa towarzystw sportowych powstałych w XIX wieku w krajach słowiańskich. Celem Sokoła miało być podnoszenie sprawności fizycznej i duchowej oraz rozbudzanie ducha narodowego.