Kreta subiektywnie - ebook
Kreta subiektywnie - ebook
Kreta subiektywnie – czyli wesołe zapiski dyletanta. Przewrotna opowieść o wyspie, na której im więcej zobaczysz, tym więcej pozostaje do odkrycia
– Co można robić nad zatoką, przy której tańczył Grek Zorba?
– Dlaczego król Grecji musiał nocować w wąwozie Samaria?
– Czego absolutnie nie należy mówić Kreteńczykom?
– Czy Knossos to archeologiczny Disneyland?
– Jak trafić na urodziny Giorgiosa i pozostać trzeźwym?
– Co polscy żołnierze w służbie rosyjskiego cara robili na Krecie?
– Które miasto wyspy było dumą Rzymu i dlaczego nic o tym nie wiecie?
– Dlaczego autor spacerował po Rethymnonie w górze od pidżamy, żółtych szortach i z fuksjową parasolką?
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-079-3 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Samolot odlatywał z Okęcia o jakiejś nieludzkiej porze, ale kiedy byliśmy o pół godziny od celu, świeciło już piękne słońce.
– Mamo, mamo! – zawołał pięcioletni, może ciut starszy chłopiec. – Czy to są Krety?
Mijaliśmy akurat wybrzeże Grecji kontynentalnej. Z morza wyrastały kolejne szarozielone wyspy, specjalnie dla nas przystrojone czerwonozłotym światłem poranka. Śmialiśmy się wtedy z Anią jak szaleni, zresztą przez długie lata wspomnienie tamtej chwili wprawiało nas w wesołość. Szczerość i zdumienie w głosie tego chłopca okazały się niezapomniane. Bardzo spodobał mi się ten pomysł: każda grecka wyspa jest Kretą.
To było dawno temu, kiedy jeszcze nikomu się nie śniło, że morze nielegalnych imigrantów będzie szturmować południową flankę Unii Europejskiej; kiedy Grecy, podobnie jak miliony mieszkańców innych krajów wspólnoty, dopiero się uczyli nowej waluty. Nikomu wtedy pewnie nie przyszłoby do głowy, że będą przez unijnych urzędników obarczani winą za kryzys w strefie euro.
To były inne czasy. Z właścicielem sympatycznej knajpki w Stalidzie dyskutowaliśmy przy obiedzie łamanym angielskim na temat zalet ciemnoskórego polskiego napastnika Emanuela Olisadebe, wówczas w barwach Panathinaikosu Ateny. Dobry, ale Kristof Warzika lepszy, twierdził (nie bez racji) gospodarz, wielce zmartwiony faktem, że w tym sezonie mistrzostwa dla jego ukochanego Panathinaikosu nie będzie. Olisadebe szykował się do wyjazdu na mundial w Korei i Japonii, trenerem reprezentacji był Jerzy Engel, w Warszawie dopiero co zakończono produkcję samochodu Polonez, Lew Rywin nie wybrał się jeszcze do Adama Michnika z propozycją korupcyjną, Jamesem Bondem wciąż był Pierce Brosnan, Matt Damon czekał na premierę pierwszego filmu, w którym gra Jasona Bourne’a, a w Grecji wszyscy wiedzieli, kim jest Krzysztof Warzycha.
To był nasz pierwszy wyjazd na Kretę. Zarazem pierwszy i ostatni, podczas którego oddaliśmy się pod opiekę biura podróży. Biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się później – rekonesans. Potem zawsze podróżowaliśmy na własną rękę. I jakoś zwykle wychodziło tak, że dyskusje „a dokąd pojechać w tym roku” kończyły się próbą nieśmiałego kompromisu: „a może jeszcze raz na Kretę?”. Lata mijały, a my wracaliśmy na wyspę w rozmaitych konfiguracjach, razem lub osobno. Rozniecona wtedy miłość do wszystkiego, co greckie i wyspowe, poprowadziła nas w kolejnej dekadzie i dalej – na Kos, Nisiros, Rodos, Siros, Paros, Naksos, wreszcie na Cypr, który jest zarazem i osobny, i grecki.
I tak minęło piętnaście lat, podczas których podróżowałem po Krecie, kiedy tylko mogłem, nie zważając na pory roku. W tych podróżach najciekawsze było to, że im więcej widziałem, tym więcej zostawało do odkrycia. Tak, macie rację – jeżeli ktoś po kolejnej dawce chce tylko zażyć jeszcze jedną, najlepiej większą, ten zdradza objawy uzależnienia. Jestem w Krecie nie tylko zakochany, ale i od niej uzależniony. Lecz proszę nie wysyłać mnie na detoks. To nie jest toksyczna miłość.
Znam ludzi, którzy znaleźli na Krecie drugi dom i nie wyobrażają sobie, by mieli się przenieść gdzie indziej. Wiem też, że to nie dla mnie. Nie chcę, żeby mi spowszedniała. Każdy potrzebuje swojej wyspy skarbów, wyspy cudów, miejsca wytchnienia. Kiedy jest do czego tęsknić, wtedy wiem, że żyję, a za Kretą tęsknię nieustannie. Nie chcę też obwoływać się jakimś szczególnym znawcą tematu. Tak jak wy, jestem tu w podróży.
Ta książka jest dla Ani Piotrowskiej. To ona pierwszy raz zabrała mnie na Kretę i to z nią pierwszy raz próbowałem retsiny, maszerowałem przez Samarię (w jednym bucie), wszedłem do prawdziwego minojskiego tolosa i kąpałem się w Morzu Libijskim. Dziękuję ci, Aniu.Przed podróżą.
Fum czy Filemon?
Wszystko sprowadza się do jednego: czy jesteś Fumem, czy Filemonem. Fumy to stworzenia wymyślone i opisane przez Macieja Wojtyszkę w książce Bromba i inni – kapitalnej opowiastce nie tylko dla dzieci, która doczekała się także filmowej wersji animowanej. Fumy zadziwiająco przypominają opasłą ciocię przyuważoną na bałtyckiej plaży albo przepychającego się przez tłum do stoiska z goframi jeszcze bardziej pękatego wujcia, który właśnie wpadł na pomysł popchnięcia podwójnej porcji frytek potrójną dawką czegokolwiek z bitą śmietaną. Wojtyszko portretował Fumy z nieodłącznymi torbami, walizami, ręcznikami, parasolami plażowymi i leżakami. Oczywiście w przeciwsłonecznych okularach.
„Wszystkie Fumy uważają, że głównym ich zajęciem jest wypoczywanie, w związku z czym usiłują wypoczywać z całych sił i bardzo je to męczy, ale ponieważ jedyną formą działania po zmęczeniu powinno być wypoczywanie, więc znów wypoczywają, co je bardzo męczy, i tak w kółko”1 – tak kreśli obraz Fumów ich twórca.
------------------------------------------------------------------------
1 M. Wojtyszko: Bromba i inni, Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1975.
Kota Filemona oraz jego większego i starszego kumpla Bonifacego wymyślił Marek Nejman, scenarzysta serialu animowanego Dziwny świat kota Filemona (1972). Pamiętacie na pewno tę parę: Bonifacy (większy i czarny) to kot doświadczony i bywały w świecie (znaczy na podwórku). „Z niejednego pieca chleb jadł i niejednej myszy na ogon nadepnął”2, jak pisze Nejman. Bonifacy niezbyt chętny jest do wyściubiania nosa poza ciepłą izbę. Jego ulubione zajęcie to drzemka na zapiecku. Doskonały kandydat na Fuma.
------------------------------------------------------------------------
2 S. Grabowski, M. Nejman: Noc kota Filemona, Nasza Księgarnia, Warszawa 1987.
Kot mniejszy, biały i ruchliwy, to Filemon. Sekundy w miejscu spokojnie nie usiedzi, zasypuje Bonifacego prośbami („naucz mnie łapać myszki”) i ciągle domaga się wycieczek. Wszystkiego chce dotknąć, powąchać, posmakować, wszędzie wściubić wąsiki i łapki. No i nieustannie zadaje głupie pytania. „Czy ja w ciemności też jestem taki, jakby mnie nie było?” – zastanawia się na przykład, odkrywając, że w nocy czarnego Bonifacego nie widać.
Jeśli planując urlop, dbasz mocno o to, by jedynymi ścieżkami, jakie wydepczesz, były te z jadalni nad basen i z plaży do baru na plaży – bez wątpienia jesteś Fumem. Jeśli budzisz się rankiem i marzysz tylko o tym, by było już po śniadaniu, wszak tyle rzeczy jest do zobaczenia – jesteś Filemonem.
Na szczęście obydwa typy rzadko spotyka się w stanie czystym. Nawet w środowisku naturalnym Fumów, jakim są zamknięte hotelowe enklawy, zwykle nie brakuje okazji do ruchu. Mam zresztą podejrzenie, że właściciele hotelowych sieci inwestują w atrakcje głównie po to, by dzięki zmuszeniu gości do odrobiny ruchu uniknąć płacenia za usługi kardiologów, grabarzy oraz straży wybrzeża, która mogłaby niektórych bywalców leżaków omyłkowo wziąć za wyrzucone na brzeg i czekające na pomoc walenie. W hotelach (lub w pobliżu) można też zawsze znaleźć biuro podróży lub agenta sprzedającego wycieczki do pobliskich atrakcji albo przynajmniej przejażdżki po morzu w łodziach ze szklanym dnem. Fumy opuszczają więc swoje leże czasem nawet kilka razy podczas urlopu, stając się tym samym w mniejszym stopniu Fumami.
Z drugiej strony – nawet najbardziej zapamiętały Filemon ma chwile słabości. Zdyszany po wspinaczce, półżywy po wędrówce, z podejrzeniem zwyrodnienia kręgosłupa szyjnego w wyniku nadmiernego pochylania się nad muzealnymi gablotami – czuje, że dłużej nie wytrzyma, że pilnie potrzebny jest mu kawałek plaży, porządny leżak, dorodny parasol słoneczny oraz solidna dawka nicnierobienia. To zdrowy objaw wakacyjnego sfumienia.
Każdy przed wakacjami powinien spróbować określić własny wskaźnik FF (Fum/Filemon), bo to bardzo pomaga w planowaniu wyprawy. Pożyteczną rzeczą jest na przykład próba przypomnienia sobie, o co najczęściej się kłóciliście poprzedniego lata. Jeśli o to, że on obiecał zanieść na plażę ręczniki, żeby zająć leżak, ale zaspał – jesteście Fumami. Jeśli o to, z czyjej winy baterie w czołówkach przestały działać właśnie wtedy, kiedy były najbardziej potrzebne (to znaczy we wnętrzu jaskini, pół godziny drogi od wyjścia) – z pewnością jesteście Filemonami. No i idiotami, bo kto nie zabiera ze sobą do jaskini zapasowych baterii…
Obydwa typy potrafią być równie irytujące. Pierwszy, kiedy zamienia wycieczkę w serię awantur o to, że przekąski w samolocie nie powinny być dodatkowo płatne, śniadania są zbyt mało urozmaicone, woda w basenie za zimna, plaża zbyt kamienista, morze zanadto wzburzone, personel niedouczony (bo nie mówi po polsku), a ceny wszystkiego wprost skandaliczne. Drugi, gdy na wszelkie sposoby próbuje dać ci odczuć, że jeśli nie pokonujesz na piechotę 40 kilometrów dziennie, nie podcierasz tyłka liśćmi, nie zachwycasz się każdym kamieniem, przy którym stoi tabliczka „archeological site”, nie znasz na pamięć rozkładu wszystkich gablot w miejscowym muzeum oraz nie czerpiesz całej swojej wiedzy z przewodnika, to nie jesteś prawdziwym turystą. A dajcież wy mi wszyscy święty spokój! O tym, kto jest turystą na mojej wycieczce, decyduję ja!
Kreta jest cudownym miejscem między innymi z tego powodu, że obydwu typom turystów daje mnóstwo okazji do szybkich skoków w bok, do wyjścia z roli. A jeśli nie chcą tego robić, to też nie szkodzi – również będą zadowoleni. Można tu znaleźć wszystko – i wypasione hotele, i mikroskopijne pokoiki z widokiem na stare miasto. Wspaniałe plaże i kamieniste bezdroża. Ruiny cywilizacji minojskiej, greckiej, rzymskiej oraz pozostałości po Wenecjanach i Turkach. Wszechobecne Wi-Fi. Najlepszą wodę mineralną na świecie (tak, jestem stronniczy, ale schłodzona woda Zaros to dla mnie ósmy cud świata). Bardzo obciachowe stateczki oferujące niezwykle pociągające w swojej obciachowości rejsy w kierunku zachodzącego słońca. Zatokę, w której tańczył filmowy Grek Zorba (przy czym ani grający go Anthony Quinn nie był Grekiem, ani jego wymachiwanie nogami nie było prawdziwym greckim tańcem). Wąwozy jak z innej planety. Albańczyka ze spiłowanymi w stożki zębami. Kozy na drzewach. Domek Napoleona. Bazy NATO. Jedyny naturalny gaj palmowy w Europie. Sztuczne dinozaury. Najsmaczniejszą oliwę pod słońcem. Pensjonaty z drabinami zamiast schodów. Ogórki w kształcie kuli. Dwa obrazy El Greca (przy czym jeden nie został namalowany przez El Greca). Żółwie dzikie i oswojone. Turecką łaźnię przerobioną na knajpę. Kwiaty, których smród powali słonia. Cmentarz polskich żołnierzy z carskiej armii. Bardzo wścibskie krewetki. Miasto, w którym święty Tytus czytał list od świętego Pawła. Całą masę kotów.
Piszę z własnego doświadczenia.
No to w drogę!
***
W księgarniach czekają na was dziesiątki profesjonalnych przewodników po Krecie. Podpowiedzą, co koniecznie trzeba obejrzeć, którą restaurację wybrać, pokażą na zdjęciu, jak ładnie wygląda słynna plaża albo światowej klasy zabytek. Nie mam ambicji dokładania kolejnego tomu do tej pokaźnej gromadki. Nie zrozumcie mnie źle, przewodniki niesłychanie ułatwiają życie, sam kolekcjonuję je nałogowo, także takie stare i teoretycznie bezużyteczne. W tych ostatnich znajduję to, co we wszelkich podróżach najważniejsze – kontekst. Stare przewodniki i relacje z podróży oprócz tego, że odkrywają przed nami świat, który niekiedy przestał już istnieć, pełnią także funkcję podobną do zapomnianych fotografii z rodzinnego archiwum. Od wielkiego dzwonu wyciągamy zakurzone albumy czy blaszane pudła ze zdjęciami, rozkładamy je na świątecznym stole pomiędzy talerzami z resztkami jedzenia i cała rodzina pochyla się nad zamazanym czarno-białym kadrem. Na pamięć znamy własne miny z czasów, gdy leżało się nagim tyłkiem do góry na kocyku obok misia, za to wybuchy wesołości oraz niedowierzania wzbudzają co chwila inne rzeczy. „Skąd ja wtedy miałam taką sukienkę”, „wujek Roman chyba zabrał tę szafę i porąbał”, „jaki śmieszny kapelusz” – krótko mówiąc: ojej, to ja naprawdę tak wtedy wyglądałem? Wtedy tak, potem inaczej, a teraz jeszcze inaczej, a świat niepostrzeżenie podmieniał nam za plecami dekoracje. Tylko gdy dostrzeżemy ten ruch, jesteśmy w stanie zobaczyć to, co ważne, to znaczy zastanowić się nad tym, skąd się wzięliśmy, co właściwie się z nami dzieje i dokąd pędzimy.
Nie, nie chodzi mi o wyjaśnienie zagadki „co stało się z kocykiem”. Chodzi o to, co dzieje się z nami wszystkimi.
Szukam więc miejsc, które – jak ogry i cebula – mają warstwy. Wiecie, o czym mówię. Najlepszym przykładem takiego miejsca doprowadzonego aż do wywołującej oczopląs przesady jest oczywiście Rzym. Tu jednocześnie trwają wszystkie epoki: na freskach, płaskorzeźbach i obrazach wciąż są toczone wszystkie wojny wszystkich stuleci; republika kwitnie obok cesarstwa, barbarzyńcy triumfują obok apostołów, średniowiecze współgra z renesansem, a renesans z barokiem, lecz żadnemu z nich nie przeszkadza faszystowski modernizm. Intensywność Rzymu jest wspaniała i trudna do zniesienia. Gdy tam jestem, każdego dnia czuję się absolutnie zachwycony tym przekładańcem, a każdego wieczoru okrutnie nim zmęczony.
Kreta też ma warstwy, ale to całkiem inny styl. Minojskie pałace i miasta wydają się wrośnięte w kamienistą wyspę. Greckie i rzymskie pozostałości fascynują głównie osobników zakochanych w starożytnej historii, a część z nich pozostaje w łagodnym półzapomnieniu. Po Wenecjanach zostały nadmorskie fortece i miejskie mury, które służą głównie jako tło efektownych selfie. Do tureckiego dziedzictwa wyspa przyznaje się niechętnie, inna sprawa, że za wiele z niego nie pozostało, a i dla Imperium Otomańskiego nie było to miejsce jakichś szczególnie ciekawych inwestycji. Bitwa o Kretę i niemiecka inwazja wydaje się wydarzeniem nieistotnym i odległym, jak bitwy toczone z rzymską flotą przez miejscowych piratów. Kreta to plaże, Kreta to Knossos, Kreta to Spinalonga, Kreta to wąwóz Samaria, a prócz tego greckie wino, muzyka, śpiew, no i kuchnia oczywiście.
Nic złego w takim skróconym programie, ale jest tu równocześnie tak wiele innych rzeczy! I w odróżnieniu od Rzymu, ich natłok nie wywołuje poczucia przymusu. Możesz smakować powoli, możesz odkrywać po kawałku, możesz odwrócić się do tłumu plecami.
Bardzo podoba mi się pomysł wydawania przewodników subiektywnych – mistrzem jest dla mnie Lawrence Durrell, który pisał je, zanim jeszcze stały się modne i zanim w ogóle ukuto ten termin. Jego opowieści (niestety te o greckich wyspach nie zostały wydane po polsku, możemy cieszyć się za to Gorzkimi cytrynami Cypru) były połączeniem prywatnego dziennika podróży z gawędą o urodzie, historii i kulturze miejsc, w których mieszkał lub które odwiedzał. Mało kto dorównuje mu talentem i erudycją.
Jeśli idzie o Polaków, to zdecydowanie wyróżnia się Zbigniew Herbert i jego Labirynt nad morzem. Książka, która nie mogła ukazać się w PRL-u (najpierw nie chcieli jej towarzysze, potem, po stanie wojennym, nie chciał tego sam autor), to opowieść, którą otwierają imponujące wrażliwością, wiedzą i stylem rozdziały o Krecie. Nie ma drugiego takiego eseisty pod słońcem. Prawie tak dobry, ale mniej poetycki, był Jerzy Ciechanowicz: sięgnijcie po Cień Minotaura i Wędrówki śródziemnomorskie (w tej akurat nic o Krecie, ale dużo o Grecji, no i pięknie napisana). A najbardziej zaskakujące były dla mnie dwa tomy greckich wspomnień polskiego księdza Marcina Czermińskiego – Z Grecyi i Krety (1902) oraz Wyprawa na Patmos, Efez i Kretę (1904). Więcej o nim później.
Pakuję więc plecak na wycieczkę. Jeszcze książka Nikosa Kazantzakisa. No i druga, o Nikosie Kazantzakisie. I jeszcze coś z serii Dookoła świata… Henry Miller, tak, skandalista od Zwrotnika Raka, też opisał swoją podróż po Krecie. Koniecznie coś o drugiej wojnie światowej, no to bach, wpada do wora Antony Beevor i jego Kreta: podbój i opór. Cholera, nie zmieściła mi się biografia El Greca…
***
Wędrując z kilogramami papieru na plecach, boleśnie odczuwam niedzisiejszość tego przyzwyczajenia. Popularny współczesny przewodnik to przecież pół na pół zdjęcia i krótkie informacje, wszystko więc od razu widać: to dzwonnica, za którą powinieneś się rozglądać, ten detal ołtarza powiększyliśmy specjalnie dla ciebie, żebyś nie musiał wysilać wzroku, a tą panoramą oszczędzimy ci wspinaczki na pobliskie wzgórze.
Przypomina mi się spór o definicję pornografii. Zdaniem wielu od erotyki różni ją przede wszystkim fakt, że wszystko widać. Wszystko. Czyżby nasze świecące kredowym papierem fotoprzewodniki były więc w istocie wydawnictwami pornograficznymi? Przecież wszystko odsłaniają.
Do tego dochodzi, rzecz jasna, amatorskie porno. To znaczy nasza własna wycieczkowa nadaktywność w uwiecznianiu wszystkiego i wszędzie. Oraz przelewanie potem owoców tej nadaktywności do zbiornika bez dna, jakim jest Internet. Nieznośna lekkość bajtów – strzelamy fotki na lewo i prawo, nie troszcząc się wcale o to, ile ich zrobimy i co na nich jest. Pstrykamy na wszelki wypadek, pstrykamy po raz trzeci i piąty, bo może za drugim i czwartym razem wyszło krzywo, pstrykamy, bo to nic nie kosztuje – kto dziś przejmuje się wydatkami na kliszę, wywołanie filmu, odbitki? Wszystko jest cyfrowe i wszystko takie przepastne: karty pamięci w aparatach i komórkach, twarde dyski w laptopach. Pstrykamy w nadmiarze, obiecując sobie, że posortujemy te fotki później. Nic z tego później zwykle nie wynika, ale kto by się tym przejmował, pstrykamy dalej.
Ciocia Eufemia nie musi już czekać, aż wrócimy z wakacji, żeby z namaszczeniem przeglądać wraz z nami lśniące karty świeżo odebrane z zakładu fotograficznego; ciocia Eufemia ma konto na Facebooku i widzi, co wrzucamy. Syn cioci Eufemii, kuzyn Eufemiusz, pokazuje jej resztę na Twitterze albo Instagramie. Ciocia nie czuje się wykluczona, bo sama pstryka – o, tu szarlotka, tu kotek Mruczek, tam taka spódniczka, która może jeszcze się przyda wnusi, a czy jest lepszy sposób, by się o tym przekonać, niż wrzucenie fotki spódniczki na fejsika?
W tym natłoku wizualnych bodźców umiera wyobraźnia, zanika oryginalność, bo ilość nie przechodzi w jakość. Ciężka choroba dzisiejszych czasów – fotograficzna monotonia, powtarzalność. Spójrzcie poza ekran własnego smartfona i przypatrzcie się, jak zabawnie wyglądają turyści przepychający się, by stanąć dokładnie w tym samym miejscu, z którego fotki pstrykał przed chwilą nieznany nam wąsacz z Niemiec albo ta sympatyczna para z Francji. Skoro tam stanęli, widać mieli powód. Skoro mieli powód, to i my mamy powód. Będziemy mieli takie same, ale własne zdjęcia… Posuńże się, chińska wycieczko!
I tak nasz urlop zamienia się w fejsbukowy tajmlajn, kolekcję kopii ujęć znanych z przewodników i folderów, ale gorszych, lecz zarazem lepszych, bo naszych. Świeżo przeżyte wakacje zamieniają się w przeglądarkę nieposortowanych ujęć wymyślonych przez kogoś innego. A kiedy po miesiącach czy latach zasiadamy, by się im uważniej przyjrzeć, odkrywamy, jak bardzo byliśmy niewolnikami cudzego spojrzenia. Bo fotografie wrzucane hurtem do Internetu zadziwiają monotonią, tak jakby profesjonalne zdjęcia zamieszczone w przewodnikach były traktowane przez turystów jako obowiązujące i jedyne oficjalne instrukcje upamiętniania znanych miejsc i obiektów, instrukcje wydane po to, by ściśle ich przestrzegać.
Nie jestem lepszy. Też pstrykam.
No i kłócę się o to, jak zilustrować tę opowieść. „Skoro pisze pan, panie Piotrze, o zatoczce w Chanii, to może byśmy ją pokazali?”. Do diabła, każdy może zobaczyć zatoczkę w Chanii, jest tych zdjęć w Internecie trzy kwadryliony i pół bimbaliona! Mam inny pomysł. W prywatnym ogródku pod Sudą stoi fajny zardzewiały autobus. Ma ze czterdzieści lat. Nikomu nie chciało się nawet wyjąć z niego tablicy z nazwą punktu docelowego: „Chania”. Autobus skubią kozy. W środku śpi kot. „Panie Piotrze, ale nikogo nie zainteresuje zdjęcie zardzewiałego autobusu”.
Pewnie spotkamy się gdzieś w połowie.