Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kreta subiektywnie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Kreta subiektywnie - ebook

Kreta subiektywnie – czyli wesołe zapiski dyletanta. Przewrotna opowieść o wyspie, na której im więcej zobaczysz, tym więcej pozostaje do odkrycia

– Co można robić nad zatoką, przy której tańczył Grek Zorba?

– Dlaczego król Grecji musiał nocować w wąwozie Samaria?

– Czego absolutnie nie należy mówić Kreteńczykom?

– Czy Knossos to archeologiczny Disneyland?

– Jak trafić na urodziny Giorgiosa i pozostać trzeźwym?

– Co polscy żołnierze w służbie rosyjskiego cara robili na Krecie?

– Które miasto wyspy było dumą Rzymu i dlaczego nic o tym nie wiecie?

– Dlaczego autor spacerował po Rethymnonie w górze od pidżamy, żółtych szortach i z fuksjową parasolką?

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-079-3
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

------------------------------------------------------------------------

Sa­mo­lot od­la­ty­wał z Okę­cia o ja­kiejś nie­ludz­kiej po­rze, ale kie­dy by­li­śmy o pół go­dzi­ny od celu, świe­ci­ło już pięk­ne słoń­ce.

– Mamo, mamo! – za­wo­łał pię­cio­let­ni, może ciut star­szy chło­piec. – Czy to są Kre­ty?

Mi­ja­li­śmy aku­rat wy­brze­że Gre­cji kon­ty­nen­tal­nej. Z mo­rza wy­ra­sta­ły ko­lej­ne sza­ro­zie­lo­ne wy­spy, spe­cjal­nie dla nas przy­stro­jo­ne czer­wo­no­zło­tym świa­tłem po­ran­ka. Śmia­li­śmy się wte­dy z Anią jak sza­le­ni, zresz­tą przez dłu­gie lata wspo­mnie­nie tam­tej chwi­li wpra­wia­ło nas w we­so­łość. Szcze­rość i zdu­mie­nie w gło­sie tego chłop­ca oka­za­ły się nie­za­po­mnia­ne. Bar­dzo spodo­bał mi się ten po­mysł: każ­da grec­ka wy­spa jest Kre­tą.

To było daw­no temu, kie­dy jesz­cze ni­ko­mu się nie śni­ło, że mo­rze nie­le­gal­nych imi­gran­tów bę­dzie sztur­mo­wać po­łu­dnio­wą flan­kę Unii Eu­ro­pej­skiej; kie­dy Gre­cy, po­dob­nie jak mi­lio­ny miesz­kań­ców in­nych kra­jów wspól­no­ty, do­pie­ro się uczy­li no­wej wa­lu­ty. Ni­ko­mu wte­dy pew­nie nie przy­szło­by do gło­wy, że będą przez unij­nych urzęd­ni­ków obar­cza­ni winą za kry­zys w stre­fie euro.

To były inne cza­sy. Z wła­ści­cie­lem sym­pa­tycz­nej knajp­ki w Sta­li­dzie dys­ku­to­wa­li­śmy przy obie­dzie ła­ma­nym an­giel­skim na te­mat za­let ciem­no­skó­re­go pol­skie­go na­past­ni­ka Ema­nu­ela Oli­sa­de­be, wów­czas w bar­wach Pa­na­thi­na­iko­su Ate­ny. Do­bry, ale Kri­stof Wa­rzi­ka lep­szy, twier­dził (nie bez ra­cji) go­spo­darz, wiel­ce zmar­twio­ny fak­tem, że w tym se­zo­nie mi­strzo­stwa dla jego uko­cha­ne­go Pa­na­thi­na­iko­su nie bę­dzie. Oli­sa­de­be szy­ko­wał się do wy­jaz­du na mun­dial w Ko­rei i Ja­po­nii, tre­ne­rem re­pre­zen­ta­cji był Je­rzy En­gel, w War­sza­wie do­pie­ro co za­koń­czo­no pro­duk­cję sa­mo­cho­du Po­lo­nez, Lew Ry­win nie wy­brał się jesz­cze do Ada­ma Mich­ni­ka z pro­po­zy­cją ko­rup­cyj­ną, Ja­me­sem Bon­dem wciąż był Pier­ce Bro­snan, Matt Da­mon cze­kał na pre­mie­rę pierw­sze­go fil­mu, w któ­rym gra Ja­so­na Bo­ur­ne’a, a w Gre­cji wszy­scy wie­dzie­li, kim jest Krzysz­tof Wa­rzy­cha.

To był nasz pierw­szy wy­jazd na Kre­tę. Za­ra­zem pierw­szy i ostat­ni, pod­czas któ­re­go od­da­li­śmy się pod opie­kę biu­ra po­dró­ży. Bio­rąc pod uwa­gę to, co wy­da­rzy­ło się póź­niej – re­ko­ne­sans. Po­tem za­wsze po­dró­żo­wa­li­śmy na wła­sną rękę. I ja­koś zwy­kle wy­cho­dzi­ło tak, że dys­ku­sje „a do­kąd po­je­chać w tym roku” koń­czy­ły się pró­bą nie­śmia­łe­go kom­pro­mi­su: „a może jesz­cze raz na Kre­tę?”. Lata mi­ja­ły, a my wra­ca­li­śmy na wy­spę w roz­ma­itych kon­fi­gu­ra­cjach, ra­zem lub osob­no. Roz­nie­co­na wte­dy mi­łość do wszyst­kie­go, co grec­kie i wy­spo­we, po­pro­wa­dzi­ła nas w ko­lej­nej de­ka­dzie i da­lej – na Kos, Ni­si­ros, Ro­dos, Si­ros, Pa­ros, Na­ksos, wresz­cie na Cypr, któ­ry jest za­ra­zem i osob­ny, i grec­ki.

I tak mi­nę­ło pięt­na­ście lat, pod­czas któ­rych po­dró­żo­wa­łem po Kre­cie, kie­dy tyl­ko mo­głem, nie zwa­ża­jąc na pory roku. W tych po­dró­żach naj­cie­kaw­sze było to, że im wię­cej wi­dzia­łem, tym wię­cej zo­sta­wa­ło do od­kry­cia. Tak, ma­cie ra­cję – je­że­li ktoś po ko­lej­nej daw­ce chce tyl­ko za­żyć jesz­cze jed­ną, naj­le­piej więk­szą, ten zdra­dza ob­ja­wy uza­leż­nie­nia. Je­stem w Kre­cie nie tyl­ko za­ko­cha­ny, ale i od niej uza­leż­nio­ny. Lecz pro­szę nie wy­sy­łać mnie na de­toks. To nie jest tok­sycz­na mi­łość.

Znam lu­dzi, któ­rzy zna­leź­li na Kre­cie dru­gi dom i nie wy­obra­ża­ją so­bie, by mie­li się prze­nieść gdzie in­dziej. Wiem też, że to nie dla mnie. Nie chcę, żeby mi spo­wsze­dnia­ła. Każ­dy po­trze­bu­je swo­jej wy­spy skar­bów, wy­spy cu­dów, miej­sca wy­tchnie­nia. Kie­dy jest do cze­go tę­sk­nić, wte­dy wiem, że żyję, a za Kre­tą tę­sk­nię nie­ustan­nie. Nie chcę też ob­wo­ły­wać się ja­kimś szcze­gól­nym znaw­cą te­ma­tu. Tak jak wy, je­stem tu w po­dró­ży.

Ta książ­ka jest dla Ani Pio­trow­skiej. To ona pierw­szy raz za­bra­ła mnie na Kre­tę i to z nią pierw­szy raz pró­bo­wa­łem ret­si­ny, ma­sze­ro­wa­łem przez Sa­ma­rię (w jed­nym bu­cie), wsze­dłem do praw­dzi­we­go mi­noj­skie­go to­lo­sa i ką­pa­łem się w Mo­rzu Li­bij­skim. Dzię­ku­ję ci, Aniu.Przed po­dró­żą.

Fum czy Fi­le­mon?

Wszyst­ko spro­wa­dza się do jed­ne­go: czy je­steś Fu­mem, czy Fi­le­mo­nem. Fumy to stwo­rze­nia wy­my­ślo­ne i opi­sa­ne przez Ma­cie­ja Woj­tysz­kę w książ­ce Brom­ba i inni – ka­pi­tal­nej opo­wia­st­ce nie tyl­ko dla dzie­ci, któ­ra do­cze­ka­ła się tak­że fil­mo­wej wer­sji ani­mo­wa­nej. Fumy za­dzi­wia­ją­co przy­po­mi­na­ją opa­słą cio­cię przy­uwa­żo­ną na bał­tyc­kiej pla­ży albo prze­py­cha­ją­ce­go się przez tłum do sto­iska z go­fra­mi jesz­cze bar­dziej pę­ka­te­go wuj­cia, któ­ry wła­śnie wpadł na po­mysł po­pchnię­cia po­dwój­nej por­cji fry­tek po­trój­ną daw­ką cze­go­kol­wiek z bitą śmie­ta­ną. Woj­tysz­ko por­tre­to­wał Fumy z nie­od­łącz­ny­mi tor­ba­mi, wa­li­za­mi, ręcz­ni­ka­mi, pa­ra­so­la­mi pla­żo­wy­mi i le­ża­ka­mi. Oczy­wi­ście w prze­ciw­sło­necz­nych oku­la­rach.

„Wszyst­kie Fumy uwa­ża­ją, że głów­nym ich za­ję­ciem jest wy­po­czy­wa­nie, w związ­ku z czym usi­łu­ją wy­po­czy­wać z ca­łych sił i bar­dzo je to mę­czy, ale po­nie­waż je­dy­ną for­mą dzia­ła­nia po zmę­cze­niu po­win­no być wy­po­czy­wa­nie, więc znów wy­po­czy­wa­ją, co je bar­dzo mę­czy, i tak w kół­ko”1 – tak kre­śli ob­raz Fu­mów ich twór­ca.

------------------------------------------------------------------------

1 M. Woj­tysz­ko: Brom­ba i inni, Mło­dzie­żo­wa Agen­cja Wy­daw­ni­cza, War­sza­wa 1975.

Kota Fi­le­mo­na oraz jego więk­sze­go i star­sze­go kum­pla Bo­ni­fa­ce­go wy­my­ślił Ma­rek Nej­man, sce­na­rzy­sta se­ria­lu ani­mo­wa­ne­go Dziw­ny świat kota Fi­le­mo­na (1972). Pa­mię­ta­cie na pew­no tę parę: Bo­ni­fa­cy (więk­szy i czar­ny) to kot do­świad­czo­ny i by­wa­ły w świe­cie (zna­czy na po­dwór­ku). „Z nie­jed­ne­go pie­ca chleb jadł i nie­jed­nej my­szy na ogon na­dep­nął”2, jak pi­sze Nej­man. Bo­ni­fa­cy nie­zbyt chęt­ny jest do wy­ściu­bia­nia nosa poza cie­płą izbę. Jego ulu­bio­ne za­ję­cie to drzem­ka na za­piec­ku. Do­sko­na­ły kan­dy­dat na Fuma.

------------------------------------------------------------------------

2 S. Gra­bow­ski, M. Nej­man: Noc kota Fi­le­mo­na, Na­sza Księ­gar­nia, War­sza­wa 1987.

Kot mniej­szy, bia­ły i ru­chli­wy, to Fi­le­mon. Se­kun­dy w miej­scu spo­koj­nie nie usie­dzi, za­sy­pu­je Bo­ni­fa­ce­go proś­ba­mi („na­ucz mnie ła­pać mysz­ki”) i cią­gle do­ma­ga się wy­cie­czek. Wszyst­kie­go chce do­tknąć, po­wą­chać, po­sma­ko­wać, wszę­dzie wściu­bić wą­si­ki i łap­ki. No i nie­ustan­nie za­da­je głu­pie py­ta­nia. „Czy ja w ciem­no­ści też je­stem taki, jak­by mnie nie było?” – za­sta­na­wia się na przy­kład, od­kry­wa­jąc, że w nocy czar­ne­go Bo­ni­fa­ce­go nie wi­dać.

Je­śli pla­nu­jąc urlop, dbasz moc­no o to, by je­dy­ny­mi ścież­ka­mi, ja­kie wy­dep­czesz, były te z ja­dal­ni nad ba­sen i z pla­ży do baru na pla­ży – bez wąt­pie­nia je­steś Fu­mem. Je­śli bu­dzisz się ran­kiem i ma­rzysz tyl­ko o tym, by było już po śnia­da­niu, wszak tyle rze­czy jest do zo­ba­cze­nia – je­steś Fi­le­mo­nem.

Na szczę­ście oby­dwa typy rzad­ko spo­ty­ka się w sta­nie czy­stym. Na­wet w śro­do­wi­sku na­tu­ral­nym Fu­mów, ja­kim są za­mknię­te ho­te­lo­we en­kla­wy, zwy­kle nie bra­ku­je oka­zji do ru­chu. Mam zresz­tą po­dej­rze­nie, że wła­ści­cie­le ho­te­lo­wych sie­ci in­we­stu­ją w atrak­cje głów­nie po to, by dzię­ki zmu­sze­niu go­ści do odro­bi­ny ru­chu unik­nąć pła­ce­nia za usłu­gi kar­dio­lo­gów, gra­ba­rzy oraz stra­ży wy­brze­ża, któ­ra mo­gła­by nie­któ­rych by­wal­ców le­ża­ków omył­ko­wo wziąć za wy­rzu­co­ne na brzeg i cze­ka­ją­ce na po­moc wa­le­nie. W ho­te­lach (lub w po­bli­żu) moż­na też za­wsze zna­leźć biu­ro po­dró­ży lub agen­ta sprze­da­ją­ce­go wy­ciecz­ki do po­bli­skich atrak­cji albo przy­naj­mniej prze­jażdż­ki po mo­rzu w ło­dziach ze szkla­nym dnem. Fumy opusz­cza­ją więc swo­je leże cza­sem na­wet kil­ka razy pod­czas urlo­pu, sta­jąc się tym sa­mym w mniej­szym stop­niu Fu­ma­mi.

Z dru­giej stro­ny – na­wet naj­bar­dziej za­pa­mię­ta­ły Fi­le­mon ma chwi­le sła­bo­ści. Zdy­sza­ny po wspi­nacz­ce, pół­ży­wy po wę­drów­ce, z po­dej­rze­niem zwy­rod­nie­nia krę­go­słu­pa szyj­ne­go w wy­ni­ku nad­mier­ne­go po­chy­la­nia się nad mu­ze­al­ny­mi ga­blo­ta­mi – czu­je, że dłu­żej nie wy­trzy­ma, że pil­nie po­trzeb­ny jest mu ka­wa­łek pla­ży, po­rząd­ny le­żak, do­rod­ny pa­ra­sol sło­necz­ny oraz so­lid­na daw­ka nic­nie­ro­bie­nia. To zdro­wy ob­jaw wa­ka­cyj­ne­go sfu­mie­nia.

Każ­dy przed wa­ka­cja­mi po­wi­nien spró­bo­wać okre­ślić wła­sny wskaź­nik FF (Fum/Fi­le­mon), bo to bar­dzo po­ma­ga w pla­no­wa­niu wy­pra­wy. Po­ży­tecz­ną rze­czą jest na przy­kład pró­ba przy­po­mnie­nia so­bie, o co naj­czę­ściej się kłó­ci­li­ście po­przed­nie­go lata. Je­śli o to, że on obie­cał za­nieść na pla­żę ręcz­ni­ki, żeby za­jąć le­żak, ale za­spał – je­ste­ście Fu­ma­mi. Je­śli o to, z czy­jej winy ba­te­rie w czo­łów­kach prze­sta­ły dzia­łać wła­śnie wte­dy, kie­dy były naj­bar­dziej po­trzeb­ne (to zna­czy we wnę­trzu ja­ski­ni, pół go­dzi­ny dro­gi od wyj­ścia) – z pew­no­ścią je­ste­ście Fi­le­mo­na­mi. No i idio­ta­mi, bo kto nie za­bie­ra ze sobą do ja­ski­ni za­pa­so­wych ba­te­rii…

Oby­dwa typy po­tra­fią być rów­nie iry­tu­ją­ce. Pierw­szy, kie­dy za­mie­nia wy­ciecz­kę w se­rię awan­tur o to, że prze­ką­ski w sa­mo­lo­cie nie po­win­ny być do­dat­ko­wo płat­ne, śnia­da­nia są zbyt mało uroz­ma­ico­ne, woda w ba­se­nie za zim­na, pla­ża zbyt ka­mie­ni­sta, mo­rze za­nad­to wzbu­rzo­ne, per­so­nel nie­do­uczo­ny (bo nie mówi po pol­sku), a ceny wszyst­kie­go wprost skan­da­licz­ne. Dru­gi, gdy na wszel­kie spo­so­by pró­bu­je dać ci od­czuć, że je­śli nie po­ko­nu­jesz na pie­cho­tę 40 ki­lo­me­trów dzien­nie, nie pod­cie­rasz tył­ka li­ść­mi, nie za­chwy­casz się każ­dym ka­mie­niem, przy któ­rym stoi ta­blicz­ka „ar­che­olo­gi­cal site”, nie znasz na pa­mięć roz­kła­du wszyst­kich ga­blot w miej­sco­wym mu­zeum oraz nie czer­piesz ca­łej swo­jej wie­dzy z prze­wod­ni­ka, to nie je­steś praw­dzi­wym tu­ry­stą. A daj­cież wy mi wszy­scy świę­ty spo­kój! O tym, kto jest tu­ry­stą na mo­jej wy­ciecz­ce, de­cy­du­ję ja!

Kre­ta jest cu­dow­nym miej­scem mię­dzy in­ny­mi z tego po­wo­du, że oby­dwu ty­pom tu­ry­stów daje mnó­stwo oka­zji do szyb­kich sko­ków w bok, do wyj­ścia z roli. A je­śli nie chcą tego ro­bić, to też nie szko­dzi – rów­nież będą za­do­wo­le­ni. Moż­na tu zna­leźć wszyst­ko – i wy­pa­sio­ne ho­te­le, i mi­kro­sko­pij­ne po­ko­iki z wi­do­kiem na sta­re mia­sto. Wspa­nia­łe pla­że i ka­mie­ni­ste bez­dro­ża. Ru­iny cy­wi­li­za­cji mi­noj­skiej, grec­kiej, rzym­skiej oraz po­zo­sta­ło­ści po We­ne­cja­nach i Tur­kach. Wszech­obec­ne Wi-Fi. Naj­lep­szą wodę mi­ne­ral­ną na świe­cie (tak, jes­tem stron­ni­czy, ale schło­dzo­na woda Za­ros to dla mnie ósmy cud świa­ta). Bar­dzo ob­cia­cho­we sta­tecz­ki ofe­ru­ją­ce nie­zwy­kle po­cią­ga­ją­ce w swo­jej ob­cia­cho­wo­ści rej­sy w kie­run­ku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca. Za­to­kę, w któ­rej tań­czył fil­mo­wy Grek Zor­ba (przy czym ani gra­ją­cy go An­tho­ny Qu­inn nie był Gre­kiem, ani jego wy­ma­chi­wa­nie no­ga­mi nie było praw­dzi­wym grec­kim tań­cem). Wą­wo­zy jak z in­nej pla­ne­ty. Al­bań­czy­ka ze spi­ło­wa­ny­mi w stoż­ki zę­ba­mi. Kozy na drze­wach. Do­mek Na­po­le­ona. Bazy NATO. Je­dy­ny na­tu­ral­ny gaj pal­mo­wy w Eu­ro­pie. Sztucz­ne di­no­zau­ry. Naj­smacz­niej­szą oli­wę pod słoń­cem. Pen­sjo­na­ty z dra­bi­na­mi za­miast scho­dów. Ogór­ki w kształ­cie kuli. Dwa ob­ra­zy El Gre­ca (przy czym je­den nie zo­stał na­ma­lo­wa­ny przez El Gre­ca). Żół­wie dzi­kie i oswo­jo­ne. Tu­rec­ką łaź­nię prze­ro­bio­ną na knaj­pę. Kwia­ty, któ­rych smród po­wa­li sło­nia. Cmen­tarz pol­skich żoł­nie­rzy z car­skiej ar­mii. Bar­dzo wścib­skie kre­wet­ki. Mia­sto, w któ­rym świę­ty Ty­tus czy­tał list od świę­te­go Paw­ła. Całą masę ko­tów.

Pi­szę z wła­sne­go do­świad­cze­nia.

No to w dro­gę!

***

W księ­gar­niach cze­ka­ją na was dzie­siąt­ki pro­fe­sjo­nal­nych prze­wod­ni­ków po Kre­cie. Pod­po­wie­dzą, co ko­niecz­nie trze­ba obej­rzeć, któ­rą re­stau­ra­cję wy­brać, po­ka­żą na zdję­ciu, jak ład­nie wy­glą­da słyn­na pla­ża albo świa­to­wej kla­sy za­by­tek. Nie mam am­bi­cji do­kła­da­nia ko­lej­ne­go tomu do tej po­kaź­nej gro­mad­ki. Nie zro­zum­cie mnie źle, prze­wod­ni­ki nie­sły­cha­nie uła­twia­ją ży­cie, sam ko­lek­cjo­nu­ję je na­ło­go­wo, tak­że ta­kie sta­re i teo­re­tycz­nie bez­u­ży­tecz­ne. W tych ostat­nich znaj­du­ję to, co we wszel­kich po­dró­żach naj­waż­niej­sze – kon­tekst. Sta­re prze­wod­ni­ki i re­la­cje z po­dró­ży oprócz tego, że od­kry­wa­ją przed nami świat, któ­ry nie­kie­dy prze­stał już ist­nieć, peł­nią tak­że funk­cję po­dob­ną do za­po­mnia­nych fo­to­gra­fii z ro­dzin­ne­go ar­chi­wum. Od wiel­kie­go dzwo­nu wy­cią­ga­my za­ku­rzo­ne al­bu­my czy bla­sza­ne pu­dła ze zdję­cia­mi, roz­kła­da­my je na świą­tecz­nym sto­le po­mię­dzy ta­le­rza­mi z reszt­ka­mi je­dze­nia i cała ro­dzi­na po­chy­la się nad za­ma­za­nym czar­no-bia­łym ka­drem. Na pa­mięć zna­my wła­sne miny z cza­sów, gdy le­ża­ło się na­gim tył­kiem do góry na ko­cy­ku obok mi­sia, za to wy­bu­chy we­so­ło­ści oraz nie­do­wie­rza­nia wzbu­dza­ją co chwi­la inne rze­czy. „Skąd ja wte­dy mia­łam taką su­kien­kę”, „wu­jek Ro­man chy­ba za­brał tę sza­fę i po­rą­bał”, „jaki śmiesz­ny ka­pe­lusz” – krót­ko mó­wiąc: ojej, to ja na­praw­dę tak wte­dy wy­glą­da­łem? Wte­dy tak, po­tem ina­czej, a te­raz jesz­cze ina­czej, a świat nie­po­strze­że­nie pod­mie­niał nam za ple­ca­mi de­ko­ra­cje. Tyl­ko gdy do­strze­że­my ten ruch, je­ste­śmy w sta­nie zo­ba­czyć to, co waż­ne, to zna­czy za­sta­no­wić się nad tym, skąd się wzię­li­śmy, co wła­ści­wie się z nami dzie­je i do­kąd pę­dzi­my.

Nie, nie cho­dzi mi o wy­ja­śnie­nie za­gad­ki „co sta­ło się z ko­cy­kiem”. Cho­dzi o to, co dzie­je się z nami wszyst­ki­mi.

Szu­kam więc miejsc, któ­re – jak ogry i ce­bu­la – mają war­stwy. Wie­cie, o czym mó­wię. Naj­lep­szym przy­kła­dem ta­kie­go miej­sca do­pro­wa­dzo­ne­go aż do wy­wo­łu­ją­cej oczo­pląs prze­sa­dy jest oczy­wi­ście Rzym. Tu jed­no­cze­śnie trwa­ją wszyst­kie epo­ki: na fre­skach, pła­sko­rzeź­bach i ob­ra­zach wciąż są to­czo­ne wszyst­kie woj­ny wszyst­kich stu­le­ci; re­pu­bli­ka kwit­nie obok ce­sar­stwa, bar­ba­rzyń­cy trium­fu­ją obok apo­sto­łów, śre­dnio­wie­cze współ­gra z re­ne­san­sem, a re­ne­sans z ba­ro­kiem, lecz żad­ne­mu z nich nie prze­szka­dza fa­szy­stow­ski mo­der­nizm. In­ten­syw­ność Rzy­mu jest wspa­nia­ła i trud­na do znie­sie­nia. Gdy tam je­stem, każ­de­go dnia czu­ję się ab­so­lut­nie za­chwy­co­ny tym prze­kła­dań­cem, a każ­de­go wie­czo­ru okrut­nie nim zmę­czo­ny.

Kre­ta też ma war­stwy, ale to cał­kiem inny styl. Mi­noj­skie pa­ła­ce i mia­sta wy­da­ją się wro­śnię­te w ka­mie­ni­stą wy­spę. Grec­kie i rzym­skie po­zo­sta­ło­ści fa­scy­nu­ją głów­nie osob­ni­ków za­ko­cha­nych w sta­ro­żyt­nej hi­sto­rii, a część z nich po­zo­sta­je w ła­god­nym pół­za­po­mnie­niu. Po We­ne­cja­nach zo­sta­ły nad­mor­skie for­te­ce i miej­skie mury, któ­re słu­żą głów­nie jako tło efek­tow­nych sel­fie. Do tu­rec­kie­go dzie­dzic­twa wy­spa przy­zna­je się nie­chęt­nie, inna spra­wa, że za wie­le z nie­go nie po­zo­sta­ło, a i dla Im­pe­rium Oto­mań­skie­go nie było to miej­sce ja­kichś szcze­gól­nie cie­ka­wych in­we­sty­cji. Bi­twa o Kre­tę i nie­miec­ka in­wa­zja wy­da­je się wy­da­rze­niem nie­istot­nym i od­le­głym, jak bi­twy to­czo­ne z rzym­ską flo­tą przez miej­sco­wych pi­ra­tów. Kre­ta to pla­że, Kre­ta to Knos­sos, Kre­ta to Spi­na­lon­ga, Kre­ta to wą­wóz Sa­ma­ria, a prócz tego grec­kie wino, mu­zy­ka, śpiew, no i kuch­nia oczy­wi­ście.

Nic złe­go w ta­kim skró­co­nym pro­gra­mie, ale jest tu rów­no­cze­śnie tak wie­le in­nych rze­czy! I w od­róż­nie­niu od Rzy­mu, ich na­tłok nie wy­wo­łu­je po­czu­cia przy­mu­su. Mo­żesz sma­ko­wać po­wo­li, mo­żesz od­kry­wać po ka­wał­ku, mo­żesz od­wró­cić się do tłu­mu ple­ca­mi.

Bar­dzo po­do­ba mi się po­mysł wy­da­wa­nia prze­wod­ni­ków su­biek­tyw­nych – mi­strzem jest dla mnie Law­ren­ce Dur­rell, któ­ry pi­sał je, za­nim jesz­cze sta­ły się mod­ne i za­nim w ogó­le uku­to ten ter­min. Jego opo­wie­ści (nie­ste­ty te o grec­kich wy­spach nie zo­sta­ły wy­da­ne po pol­sku, mo­że­my cie­szyć się za to Gorz­ki­mi cy­try­na­mi Cy­pru) były po­łą­cze­niem pry­wat­ne­go dzien­ni­ka po­dró­ży z ga­wę­dą o uro­dzie, hi­sto­rii i kul­tu­rze miejsc, w któ­rych miesz­kał lub któ­re od­wie­dzał. Mało kto do­rów­nu­je mu ta­len­tem i eru­dy­cją.

Je­śli idzie o Po­la­ków, to zde­cy­do­wa­nie wy­róż­nia się Zbi­gniew Her­bert i jego La­bi­rynt nad mo­rzem. Książ­ka, któ­ra nie mo­gła uka­zać się w PRL-u (naj­pierw nie chcie­li jej to­wa­rzy­sze, po­tem, po sta­nie wo­jen­nym, nie chciał tego sam au­tor), to opo­wieść, któ­rą otwie­ra­ją im­po­nu­ją­ce wraż­li­wo­ścią, wie­dzą i sty­lem roz­dzia­ły o Kre­cie. Nie ma dru­gie­go ta­kie­go ese­isty pod słoń­cem. Pra­wie tak do­bry, ale mniej po­etyc­ki, był Je­rzy Cie­cha­no­wicz: się­gnij­cie po Cień Mi­no­tau­ra i Wę­drów­ki śród­ziem­no­mor­skie (w tej aku­rat nic o Kre­cie, ale dużo o Gre­cji, no i pięk­nie na­pi­sa­na). A naj­bar­dziej za­ska­ku­ją­ce były dla mnie dwa tomy grec­kich wspo­mnień pol­skie­go księ­dza Mar­ci­na Czer­miń­skie­go – Z Gre­cyi i Kre­ty (1902) oraz Wy­pra­wa na Pat­mos, Efez i Kre­tę (1904). Wię­cej o nim póź­niej.

Pa­ku­ję więc ple­cak na wy­ciecz­kę. Jesz­cze książ­ka Ni­ko­sa Ka­zant­za­ki­sa. No i dru­ga, o Ni­ko­sie Ka­zant­za­ki­sie. I jesz­cze coś z se­rii Do­oko­ła świa­ta… Hen­ry Mil­ler, tak, skan­da­li­sta od Zwrot­ni­ka Raka, też opi­sał swo­ją po­dróż po Kre­cie. Ko­niecz­nie coś o dru­giej woj­nie świa­to­wej, no to bach, wpa­da do wora An­to­ny Be­evor i jego Kre­ta: pod­bój i opór. Cho­le­ra, nie zmie­ści­ła mi się bio­gra­fia El Gre­ca…

***

Wę­dru­jąc z ki­lo­gra­ma­mi pa­pie­ru na ple­cach, bo­le­śnie od­czu­wam nie­dzi­siej­szość tego przy­zwy­cza­je­nia. Po­pu­lar­ny współ­cze­sny prze­wod­nik to prze­cież pół na pół zdję­cia i krót­kie in­for­ma­cje, wszyst­ko więc od razu wi­dać: to dzwon­ni­ca, za któ­rą po­wi­nie­neś się roz­glą­dać, ten de­tal oł­ta­rza po­więk­szy­li­śmy spe­cjal­nie dla cie­bie, że­byś nie mu­siał wy­si­lać wzro­ku, a tą pa­no­ra­mą oszczę­dzi­my ci wspi­nacz­ki na po­bli­skie wzgó­rze.

Przy­po­mi­na mi się spór o de­fi­ni­cję por­no­gra­fii. Zda­niem wie­lu od ero­ty­ki róż­ni ją przede wszyst­kim fakt, że wszyst­ko wi­dać. Wszyst­ko. Czyż­by na­sze świe­cą­ce kre­do­wym pa­pie­rem fo­to­prze­wod­ni­ki były więc w isto­cie wy­daw­nic­twa­mi por­no­gra­ficz­ny­mi? Prze­cież wszyst­ko od­sła­nia­ją.

Do tego do­cho­dzi, rzecz ja­sna, ama­tor­skie por­no. To zna­czy na­sza wła­sna wy­ciecz­ko­wa nadak­tyw­ność w uwiecz­nia­niu wszyst­kie­go i wszę­dzie. Oraz prze­le­wa­nie po­tem owo­ców tej nadak­tyw­no­ści do zbior­ni­ka bez dna, ja­kim jest In­ter­net. Nie­zno­śna lek­kość baj­tów – strze­la­my fot­ki na lewo i pra­wo, nie trosz­cząc się wca­le o to, ile ich zro­bi­my i co na nich jest. Pstry­ka­my na wszel­ki wy­pa­dek, pstry­ka­my po raz trze­ci i pią­ty, bo może za dru­gim i czwar­tym ra­zem wy­szło krzy­wo, pstry­ka­my, bo to nic nie kosz­tu­je – kto dziś przej­mu­je się wy­dat­ka­mi na kli­szę, wy­wo­ła­nie fil­mu, od­bit­ki? Wszyst­ko jest cy­fro­we i wszyst­ko ta­kie prze­past­ne: kar­ty pa­mię­ci w apa­ra­tach i ko­mór­kach, twar­de dys­ki w lap­to­pach. Pstry­ka­my w nad­mia­rze, obie­cu­jąc so­bie, że po­sor­tu­je­my te fot­ki póź­niej. Nic z tego póź­niej zwy­kle nie wy­ni­ka, ale kto by się tym przej­mo­wał, pstry­ka­my da­lej.

Cio­cia Eu­fe­mia nie musi już cze­kać, aż wró­ci­my z wa­ka­cji, żeby z na­masz­cze­niem prze­glą­dać wraz z nami lśnią­ce kar­ty świe­żo ode­bra­ne z za­kła­du fo­to­gra­ficz­ne­go; cio­cia Eu­fe­mia ma kon­to na Fa­ce­bo­oku i wi­dzi, co wrzu­ca­my. Syn cio­ci Eu­fe­mii, ku­zyn Eu­fe­miusz, po­ka­zu­je jej resz­tę na Twit­te­rze albo In­sta­gra­mie. Cio­cia nie czu­je się wy­klu­czo­na, bo sama pstry­ka – o, tu szar­lot­ka, tu ko­tek Mru­czek, tam taka spód­nicz­ka, któ­ra może jesz­cze się przy­da wnu­si, a czy jest lep­szy spo­sób, by się o tym prze­ko­nać, niż wrzu­ce­nie fot­ki spód­nicz­ki na fej­si­ka?

W tym na­tło­ku wi­zu­al­nych bodź­ców umie­ra wy­obraź­nia, za­ni­ka ory­gi­nal­ność, bo ilość nie prze­cho­dzi w ja­kość. Cięż­ka cho­ro­ba dzi­siej­szych cza­sów – fo­to­gra­ficz­na mo­no­to­nia, po­wta­rzal­ność. Spójrz­cie poza ekran wła­sne­go smart­fo­na i przy­pa­trz­cie się, jak za­baw­nie wy­glą­da­ją tu­ry­ści prze­py­cha­ją­cy się, by sta­nąć do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, z któ­re­go fot­ki pstry­kał przed chwi­lą nie­zna­ny nam wą­sacz z Nie­miec albo ta sym­pa­tycz­na para z Fran­cji. Sko­ro tam sta­nę­li, wi­dać mie­li po­wód. Sko­ro mie­li po­wód, to i my mamy po­wód. Bę­dzie­my mie­li ta­kie same, ale wła­sne zdję­cia… Po­suń­że się, chiń­ska wy­ciecz­ko!

I tak nasz urlop za­mie­nia się w fejs­bu­ko­wy tajm­lajn, ko­lek­cję ko­pii ujęć zna­nych z prze­wod­ni­ków i fol­de­rów, ale gor­szych, lecz za­ra­zem lep­szych, bo na­szych. Świe­żo prze­ży­te wa­ka­cje za­mie­nia­ją się w prze­glą­dar­kę nie­po­sor­to­wa­nych ujęć wy­my­ślo­nych przez ko­goś in­ne­go. A kie­dy po mie­sią­cach czy la­tach za­sia­da­my, by się im uważ­niej przyj­rzeć, od­kry­wa­my, jak bar­dzo by­li­śmy nie­wol­ni­ka­mi cu­dze­go spoj­rze­nia. Bo fo­to­gra­fie wrzu­ca­ne hur­tem do In­ter­ne­tu za­dzi­wia­ją mo­no­to­nią, tak jak­by pro­fe­sjo­nal­ne zdję­cia za­miesz­czo­ne w prze­wod­ni­kach były trak­to­wa­ne przez tu­ry­stów jako obo­wią­zu­ją­ce i je­dy­ne ofi­cjal­ne in­struk­cje upa­mięt­nia­nia zna­nych miejsc i obiek­tów, in­struk­cje wy­da­ne po to, by ści­śle ich prze­strze­gać.

Nie je­stem lep­szy. Też pstry­kam.

No i kłó­cę się o to, jak zi­lu­stro­wać tę opo­wieść. „Sko­ro pi­sze pan, pa­nie Pio­trze, o za­tocz­ce w Cha­nii, to może by­śmy ją po­ka­za­li?”. Do dia­bła, każ­dy może zo­ba­czyć za­tocz­kę w Cha­nii, jest tych zdjęć w In­ter­ne­cie trzy kwa­dry­lio­ny i pół bim­ba­lio­na! Mam inny po­mysł. W pry­wat­nym ogród­ku pod Sudą stoi faj­ny za­rdze­wia­ły au­to­bus. Ma ze czter­dzie­ści lat. Ni­ko­mu nie chcia­ło się na­wet wy­jąć z nie­go ta­bli­cy z na­zwą punk­tu do­ce­lo­we­go: „Cha­nia”. Au­to­bus sku­bią kozy. W środ­ku śpi kot. „Pa­nie Pio­trze, ale ni­ko­go nie za­in­te­re­su­je zdję­cie za­rdze­wia­łe­go au­to­bu­su”.

Pew­nie spo­tka­my się gdzieś w po­ło­wie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: