Krew Dekalogu - ebook
Ulice Kalisza znów spływają krwią, a Olgierd Borski zmuszony jest stanąć twarzą w twarz nie tylko z seryjnym mordercą, ale także z własnymi demonami. Niespodziewany telefon od zaginionej żony nie był darem od losu na który liczył Borski. Podążając tropem wskazanym przez Katarzynę, Olgierd natrafia na zwłoki młodej kobiety, przybitej do kościelnych drzwi. Sprawę komplikuje znalezienie na miejscu zbrodni naszyjnika mającego kluczowe znaczenie w sprawie innego religijnego fanatyka, mordującego przed laty na terenie Kalisza. W jaki sposób sprawa Dekaloga wiąże się ze zbrodniami Krzyżowca, na którego tropie niegdyś był Borski. I jaki w tym wszystkim udział ma jego żona, która przed trzema laty zniknęła z życia komisarza z dnia na dzień? Olgierd Borski rozpoczyna wyścig z czasem, podczas którego zmuszony będzie odpowiedzieć sobie na ważne pytanie: Czy człowiek którego ściga działa sam, czy może pomaga mu jakaś mroczna i nadprzyrodzona siła?
| Kategoria: | Kryminał |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397590502 |
| Rozmiar pliku: | 770 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Nie bój się i nie lękaj, ponieważ z tobą jest Pan, Bóg twój, wszędzie, gdziekolwiek pójdziesz.
Filip Azreski wciąż powtarzał w głowie te same słowa. Robił to nieprzerwanie od chwili, gdy znalazł się przed kościelnymi drzwiami, a z nieba runął deszcz.
Jak gdyby zlepek tych niepozornych liter w rzeczywistości stanowił treść starożytnego, magicznego zaklęcia. Rytuału zapewniającego ochronę każdemu, kto odważy się zaryzykować i wypowiedzieć inskrypcję na głos. Powierzając tym samym swą duszę temu, kto owej modlitewnej prośby wysłucha.
Narastająca w nim desperacja zdawała się całkowicie przyćmić ryzyko, jakie się z tym wiązało. Był gotów zaryzykować, bez względu na to, jak wiele przyjdzie mu zapłacić.
Zależało mu na tym. Wręcz pragnął, potrzebował ochrony.
Nie tylko przed plugastwem zalewającym świat, czy choćby epidemią wszechogarniającego grzechu. Ten niczym żywa istota zabijał niczego nieświadomych ludzi. Ci z kolei byli jak zaślepione własnymi żądzami bydło. Nawet nie zdawali sobie sprawy, że w ich żyłach płynie trucizna wyniszczająca ich kruche ciała dzień po dniu.
Obiektem jego zmartwień nie była również kara Boska. Choć nie miał najmniejszych wątpliwości, że takowa faktycznie czeka na niego po śmierci. Z tym zdążył się już pogodzić. Miał aż nadto czasu, by poukładać sobie w głowie wszystko, to do czego się dopuścił.
Szybko doszedł do takiego wniosku. Po tym, do czego zmusił go zwiastujący nieszczęścia głos, nie mogło być inaczej. Mężczyzna doskonale wiedział jaki będzie wyrok. W zasadzie to już od pierwszej sytuacji, gdy to posłuchał się głosu dochodzącego z wnętrza głowy nie zakładał już niczego innego poza Boskim gniewem i wiecznym potępieniem.
I to właśnie przed tym tak uporczywie pragnął się ukryć. Przed bytem, który zdawał się nie mieć nic wspólnego z Boską sferą. Był czymś potwornym, istotą tak straszliwą i destrukcyjną, że nie sposób było ją sobie wyobrazić nawet podczas najgorszych, nocnych koszmarów.
– Skoro Bóg jest miłosierny i dba o swoją trzodę, to dlaczego pozwala jej egzystować obok najokropniejszego ze swych dzieł?
Filip Azreski zadrżał. W głowie znów usłyszał głos... Nie należał on, jednak do niego samego, nie było to także żadne urojenie chorego umysłu.
Szepty były czymś więcej niż zwykłym dźwiękiem wydobywającym się z wnętrza mężczyzny. Była to żywa – a zarazem i martwa istota. Piekielny byt, który wypełznął z płonącego dna piekła. Zagnieździł się we wnętrzu Filipa gdzie żywił się jego strachem i rósł w siłę.
Siłę pozwalającą demonowi przejąć kontrolę i narzucić tym samym na Azreskiego własną wolę, której to człowiek nie był w stanie odrzucić.
Nie był to pierwszy raz, gdy przebywający w Filipie byt otwarcie drwił z wyznawanej przez niego wiary. Zupełnie jakby postawił sobie za cel złamać mężczyznę i sprawić, by zwątpił w to, w co tak gorliwie wierzył.
Azreski nie potrafił również zrozumieć, dlaczego trafiło właśnie na niego? Z jakiego powodu to on musiał cierpieć, znosić katusze, jakie zsyłał na niego demon. Przez całe swe dotychczasowe życie nie zrobił niczego, co mogło zwiastować fakt, że zostanie wybrany przez upadłego anioła.
Od zawsze był oddany Bogu; wczytywał się w biblie, słuchał słowa Bożego. Odkąd tylko sięgał pamięcią, każdy dzień kończył modlitwą, podczas której dziękował Bogu za wszystko. Nawet kiedy przechodził życiowy kryzys i nachodziły chwile zwątpienia, pewnego rodzaju rozczarowania, lecz, nie Bogiem a otaczającą go rzeczywistością.
Za każdym razem, gdy zawodzili go ludzie, to właśnie wiara dodawała mu otuchy. Była dla niego na pierwszym miejscu. Stanowiła serum działające leczniczo na wszelkie problemy.
W młodości wydawało mu się, że każdą ranę na sercu jest w stanie załatać za pomocą kilku wersetów z biblii…
Śmierć ojca była ciosem silnym, wymierzonym pełną mocą i z najdokładniejszą precyzją w sam środek serca. W konsekwencji, czego Azreski nie był w stanie pozbierać się po tej tragedii przez długie lata.
Człowiek ten był dla niego nie tylko rodzicem, ziemskim opiekunem mającym zapewnić mu bezpieczną przeprawę przez trudy życia. Był również jego duchowym przewodnikiem, bo to właśnie on zasiał w sercu syna wiarę, objawiającą się bezwarunkową miłością do Jezusa.
W dniu, w którym Pan odebrał Filipowi ojca zaszła w nim zmiana. Po raz pierwszy w swym życiu, gdy oddawał się modlitwie skierowanej do Boga, w umyśle narodziła mu się jeszcze jedna niepokojąca myśl – zwątpienie.
Poczuł się, jakby w jednej chwili zawaliło się całe jego życie, a centralny filar podtrzymujący ludzką egzystencję został naruszony. Wiara wpajana przez ojca od najmłodszych lat została zachwiana.
Splugawiona przez słabość myśli, między którymi zwinnie mógł lawirować zły duch.
Po policzkach pociekły mu łzy, gdy skierował spojrzenie na trwającą w agonalnym stanie kobietę. Była niczym te wszystkie męczennice oddające swe życie za wyznawaną wiarę. W żywoty, których zaczytywał się z pełną podziwu fascynacją, zazdroszcząc im niezmierzonych pokładów odwagi oraz z faktu, że nawet w obliczu śmierci stawały w obronie wartości pielęgnowanych przez całe życie.
Tyle że z kobietą znajdującą się przed nim było inaczej. Ona nie umierała za swego Boga, nie posiadała go. Szukała, lecz zbłądziła i nie było już nikogo, kto mógłby pozwolić jej wrócić na właściwą drogę. Nikogo poza nim i rozwijającym się w podświadomości bytem.
Nie chciał tego oglądać, nie miał jednak wyboru. Jej widok napełniał go bólem łamiącym serce. Oddziaływał na niego w dołujący sposób, tym bardziej pogłębiając swój stan, gdy usilnie za wszelką cenę starał się pogodzić z tym, że to właśnie on był tym, który zadał jej ból.
– Czemu to ja muszę tak cierpieć – wychrypiał ledwie słyszalnym, łamiącym się głosem. – Co takiego zrobiłem, że muszę zmagać się z tym cholerstwem? – Wskazał na własną głowę, mając na myśli to, co ukrywało się głęboko pod czaszką. Podczas gdy po policzkach spływały mu kolejne łzy.
Nie odpowiedziała. Domyślił się, że musiała stracić przytomność, nie będąc w stanie dłużej poradzić sobie z paraliżującymi ciało katuszami.
Żałował tego, co zrobił, nie mógł, jednak postąpić inaczej. Został do tego zmuszony. Tego właśnie oczekiwał od niego głos – ślepego posłuszeństwa. Byt wymagał od Filipa, by ten bezdyskusyjnie mu się podporządkował. W przeciwnym wypadku czekała go potworna kara. Cierpienie niewyobrażalnie większe od tego, z jakim musiała zmagać się konająca kobieta.
Azreski czuł się źle. Brzydził się przed samym sobą tego, do czego zmusił go głos. Przez całe życie nie zrobił krzywdy psu czy kotu, nie mówiąc już o takim samym jak on człowieku. Nie miał jednak żadnego wyboru, znalazł się w patowej sytuacji bez wyjścia. Musiał robić to, co do niego należało. Było to wymagane, jeśli chciał wykonać plan najlepiej, jak tylko było to możliwe.
Nie chciał jej krzywdzić.
Marzył wyłącznie o tym, by w końcu uwolnić się od swojego oprawcy, zapewne w równym, jak nie w większym stopniu od konającej obok niego kobiety. Ta znajdowała się w bardziej komfortowej sytuacji. Jej szczęście w pewien makabryczny sposób polegało na tym, że z każdą chwilą zbliżała się coraz bardziej do miejsca, z którego nie było już odwrotu. Nie zostało jej wiele czasu.
To, co aktualnie czuła, było jedyne lekkim przedsmakiem, preludium do gehenny, jaką przeżywał mężczyzna. Jej ból był chwilowy, zniknie w momencie, gdy umrze. Natomiast Filip nie mógł tak łatwo uwolnić się od własnych demonów. Nawet śmierć nie byłaby w stanie zapewnić mu spokoju, czy choćby chwili odpoczynku.
Plan wymagał od niego poświęcenia, a wierząc słowom demona, tylko cierpienie było w stanie zmyć grzech ze splugawionych, nędznych i wartych tyle, co psie gówno, ludzi. Zbawienie wymagało złamania zarówno ciała, jak i psychicznego poddania się. Opór należało stłumić.
Zatkał uszy, jak gdyby ten dziecięcy, desperacki gest pozwolił mu wyciszyć drwiący głosik w głowie. Byt używał przeciw niemu swej najgorszej sztuczki. Kusił go. Mącił w głowie, wykorzystując, w tym celu słowa Boga, podobnie było i tym razem.
– Bo życie ciała jest we krwi, a Ja dopuściłem ją dla was tylko na ołtarzu, aby dokonywała przebłagania za wasze życie, ponieważ krew jest przebłaganiem za życie.
Krew stanowiła najważniejszy element, bo to z jej pomocą można było dostąpić odpuszczenia win.
Tak przynajmniej powtarzał Filipowi upadły anioł. Demon najgorszy ze wszystkich.
Jego szepty były niczym zwodnicze nawoływania greckich syren, które swym śpiewem wymuszały na żeglarzach posłuszeństwo. Po to by ci utraciwszy zdrowy rozsądek wyskoczyli przez burtę wprost w szalejące fale, po to by powierzyć swe życia morskim stworom.
Bestiom o pięknych głosach czekających na kolejny posiłek złożony z ludzkiego mięsa…
Głos demona był niczym pasożyt będący w stanie kontrolować zainfekowany przez siebie organizm.
Wymagał on od mężczyzny wielu rzeczy, za każdym razem wmawiając mu, że właśnie tak można osiągnąć dobro, niezbędny element w planie nawrócenia ludzkiej rasy. Zbawiennej misji, do której został wybrany. Miał stać się naczyniem, przy pomocy którego siedzący w nim byt posłuży się do wykonania planu.
– Zawiodłeś mnie.
Niski i chropowaty głos demona rozbrzmiał we wnętrzu głowy mężczyzny. Każde słowo rezonowało. Rozsadzający od środka ból napierał na czaszkę, powodując dyskomfort. Wrażenie, jakby ta miała za moment eksplodować, a oczy wylecieć z orbit.
Zamarł w całkowitym bezruchu.
Trwał w tym stanie przez dobrych kilka sekund, nie wypuszczając nawet zgromadzonego w płucach zawczasu powietrza. Z obawy przed tym, że nawet najprostszy gest sprowokuje byt do takiego stopnia, że ten po raz kolejny zamanifestuje swoją siłę. Przymuszając tym samym Filipa, do tego, by ponownie zrobił sobie krzywdę, wymierzył zasłużoną karę.
Próbował się sprzeciwić, lecz bezskutecznie. Bo nieważne jak uporczywie by próbował demon i tak ostatecznie zadawał mu ból. Ostatnim razem za swoje nieposłuszeństwo Filip zmuszony był zapłacić cierpieniem, jego pokuta polegała na wbijaniu pod paznokcie rozgrzanych do czerwoności igieł.
To Azreski był tym, który trzymał igły, lecz jego dłońmi kierowało coś innego.
Demon.
– Zawiodłeś mnie! – powtórzył byt, tym razem mocniej. Bardziej dobitnie, jakby czerpał najprawdziwszą radość z wytykania Filipowi błędów. Zadręczanie było jedną z form zabaw, jakie preferowała ta piekielna istota. Żerowała na Azreskim. Na jego strachu, na jego emocjach, im bardziej negatywne były, tym lepiej.
Mężczyzna pomyślał, że demon nie tyle przemawia z wnętrza podświadomości, ile emanuje z każdej komórki jego organizmu. Z każdą wypowiadaną przez niego sylabą, odczuwał kłujący, piekący ból za każdym razem w innej części ciała. Zupełnie, jakby siedząca w nim siła próbowała wydostać się na zewnątrz. I ze wciąż rosnącym uporem próbowała przebić się przez ciało Filipa, szukając wyjścia po całym organizmie.
Padł na kolana, gdy palący impuls bólu niespodziewanie zmaterializował się w okolicach gardła, uniemożliwiając tym samym mężczyźnie swobodne zaczerpnięcie haustu życiodajnego powietrza.
Na myśl, że za moment zginie, oblała go fala zimnego potu. Na dodatek niefortunnie stanie się to zaledwie kilka kroków od kobiety, która miała mu w tym procesie towarzyszyć. Wszystko po raz kolejny z jego winy.
Po raz kolejny serce – nie wiedział zresztą, który – tej nocy pękło mu z rozpaczy. Nie mógł sobie wybaczyć, że dał się omamić.
Ból w gardle zelżał, umożliwiając tym samym Filipowi złapanie oddechu, z czego bez wahania skorzystał.
– Prze… Przepraszam – wychrypiał mężczyzna, rozmasowując obolałe gardło. – Zrobiłem wszystko, tak jak o to prosiłeś. Zabiłem ją, przecież tego chciałeś.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz nie miał ku temu okazji. Uczucie uścisku na szyi powróciło, tym razem ze zdwojoną mocą. Coś gruchnęło w krtani.
– Żałowałeś jej! – Ryknął byt, a rezonans jego słów wprawiał Filipa w dyskomfort. Jednocześnie zdawał się wbijać mikroskopijnej wielkości igiełki od środka głowy. Wycinał mu w mózgu kolejne frazy, polecenia, jakie miały wywrzeć na mężczyźnie oczekiwany wpływ. – Żałowałeś, podczas gdy na to nie zasługiwała. Żaden człowiek nie jest tego godny. Ty masz ich jedynie zabić, na tym polega zbawienie, to właśnie śmierć będzie tym, co zbawi ludzką rasę. Krew z ich ciał, a nie żal.
– Panie – zaczął niepewnie. Starannie, zważając na kolejne słowa, jakie z siebie wypuszczał. – To ostatni raz, przysięgam. – Był wystraszony. Po raz kolejny już tej nocy przepraszał za to, że się zawahał. Wynikało to, jednakże z tego, że nie mógł tak po prostu pozbawić życia kobiety bez uronienia łez.
Demon nie ustawał jednak w próbach przekonania Filipa do tego, że jego ofiara zrobiła wiele okrutnych rzeczy, a skołowanemu mężczyźnie coraz ciężej przychodziło odróżnić prawdę od kłamstw.
Mimo wszystko w mniemaniu Azreskiego kobieta nie zasługiwała na taki koniec.
Wydawało mu się to dziwne, wręcz niezrozumiałe. Nie był mordercą, nie chciał robić nikomu krzywdy, od zawsze był temu przeciwny. Teraz jednak musiał stawić czoła własnym słabościom, zasady, jakie pielęgnował, zostały złamane. Przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie.
Rozpłakał się, gdy byt raz za razem – nie dając mu nawet chwili wytchnienia. Karał go za okazanie chwilowej słabości.
Jego kończyny samoistnie zaczęły wykręcać się pod nienaturalnym kątem, mięśnie i ścięgna napięły się do granic możliwości. Całe ciało zdawało się palić go od środka żywym ogniem.
Trwał w tym stanie, kontrolowany przez demona, nie mogąc nawet poruszyć powiekami. W zeszklonych od łez szeroko otwartych oczach odbijała się ciemna postać. Nie mógł nic zrobić. Nie był w stanie oprzeć się temu widokowi. Nawet obrócić twarzy w bok. Utracił możliwość panowania nad własnym ciałem.
– Należysz do mnie – Oznajmił głos. Tym razem jego źródło znajdowało się tuż przed twarzą Filipa.
2
Gdyby ktoś kilka godzin wcześniej powiedział Ewie Zerch, że jeszcze tego samego dnia przyjdzie jej zginąć z rąk religijnego fanatyka, ta zapewne zaśmiałaby się swojemu rozmówcy prosto w twarz.
W chwili, gdy sytuacja przybrała niespodziewany, wręcz dramatyczny obrót. Było już zdecydowanie za późno, by zmienić decyzję. Znajdowała się na granicy świadomości.
Matka często powtarzała jej, że ból oraz strach są dobrym połączeniem, bo dzięki niemu człowiek przypomina sobie, że żyje i docenia, jak cenny jest to dar.
Słowa rodzicielki okazały się nieśmiesznym żartem. Powróciły do Ewy w chwili, gdy długie gwoździe torowały sobie drogę na wylot jej ciała. Chłód zimnego i ostrego metalu rozrywał nawet najmniejszy pojedynczy atom żywej tkanki.
Zachowanie życia nie było dla kobiety na pierwszym miejscu listy priorytetów, przede wszystkim zależało jej na zniwelowaniu bólu. To, co miało nadejść potem, nie miało znaczenia.
Od zawsze bała się śmierci, samej w sobie, w swej niezrozumiałej postaci. Jak i chwili, gdy będzie musiała stanąć z nią twarzą w twarz. Teraz oddałaby wszystko by zaznać ukojenia.
Została wychowana w chrześcijańskiej rodzinie, w której często straszono ją i młodszego brata piekłem. Temat kar piekielnych powracał za każdym razem, gdy dzieciaki zaczynały się nieodpowiednio zachowywać.
Będąc już dorosłą osobą, pewne aspekty życia Ewy uległy zmianie. Zrezygnowała z chrześcijaństwa. Podjęła te decyzje spontanicznie, w zasadzie z dnia na dzień stwierdziła, że Jezus nie daje jej tego, czego oczekuje od życia.
Próbowała odnaleźć więc sens wiary w innych religiach. Przez pewien etap życia powróciła nawet do pierwotnego judaizmu, lecz, i to nie zdało egzaminu. Potem był buddyzm z równie marnym skutkiem. Próbowała jeszcze z innymi wierzeniami. Żadna religia jednak nie przyniosła jej odpowiedzi, których z takim uporem szukała.
Ewa czuła się zagubiona. Zupełnie, jak gdyby okazała się błędem, efektem ubocznym, niepasującym do mistycznego świata Bogów. Ich natłok powodował, że kobieta miała problem z odnalezieniem tej jednej konkretnej, w którą mogłaby uwierzyć.
Było ich, jednak tak wiele, każda wiara kusiła, każdy Bóg obiecywał coś innego, czasem za zbyt absurdalną cenę.
Co jakiś czas udawało jej się odzyskać przytomność, tylko po to, by chwilę później, na nowo pozwolić, by zawładnął nią wszechogarniający mrok. Pustka pochłaniała ją coraz to bardziej, zatracała się w niej, utraciwszy raz na zawsze możliwość powrotu.
Umierała.
Liczyła się z tym, że nie uda jej się wyjść z tej patowej sytuacji obronną ręką. Wiedziała, że nie przeżyje. Nie doczeka świtu zwiastującego pierwsze urodziny córeczki. Wiszące nad nią widmo śmierci przybliżało się nieubłaganie.
Próbowała się poruszyć, lecz obolałe ciało stanowczo zaprotestowało. Niczym na umówiony sygnał każdy pojedynczy neuron mieszczący się w organizmie kobiety niezwłocznie przekazał do mózgu impuls zwiastujący nową porcję katuszy.
Odnosiła wrażenie, jakby ten trwający ułamek sekundy proces tylko spotęgował odczucie bólu. Z którym coraz trudniej było sobie poradzić.
Była wycieńczona. Prawdziwym wyzwaniem stawało się utrzymanie otwartych powiek, te z sekundy na sekundę były coraz cięższe, jakby wykonane z ołowiu. Obawiała się momentu, gdy opadną, a ona nie będzie w stanie ich otworzyć.
Do uszu kobiety zaczęły docierać słowa. Krzywdzące wyrzuty kierowane w jej stronę przez oprawcę. Dokładnie słyszała każde pojedyncze słowo. Jednak sens wypowiedzi mężczyzny pozostawał dla niej niezrozumiały. Zupełnie, jak gdyby ten posługiwał się zapomnianym przez ludzką rasę starożytnym dialektem.
Nie była w stanie niczego zrozumieć, odpływała coraz to bardziej. Zapadała się nieuchronnie w mroczne odmęty, a obezwładniający ból przyćmił umysł Ewy do tego stopnia, że ta przestała rejestrować jakiekolwiek bodźce z zewnątrz.
Odpłynęła. Nie widziała niczego, poza ciemnością.
Czas zdawał się nie mieć znaczenia. Nie wiedziała, ile go upłynęło, gdy trwała tak w dziwnym stanie zawieszona między dwoma światami. Żyła, lecz przebywała na granicy wytrzymałości. Kiedy na powrót odzyskała świadomość, z grozą dostrzegła przed sobą swego oprawce.
Położenie, w jakim znajdowało się jego ciało, na pierwszy rzut oka przypominało Ewie modlitewną pozycję, którą i ona miała okazje wielokrotnie przyjmować podczas licznych eucharystii, w których brała udział, gdy uczęszczała jeszcze do kościoła.
Tym, co burzyło obraz malujący się przed oczami Ewy – widok, który z pozoru swą bezbronnością i sakralną postawą powinien zapewniać spokój – zakłócały kończyny mężczyzny, wygięte pod nienaturalnymi kątami.
U każdej innej osoby kości rąk, jak i nóg już dawno powinny pęknąć. Jednak jej oprawca zdawał się tym nie przejmować. Co chwilę zmieniał swe położenie, przybierając przy tym coraz to dziwniejsze i równie niepokojące pozy. Wykrzywione w wielu miejscach kończyny zaprzeczały jakiemukolwiek sensownemu wytłumaczeniu. Wydawało się to wprost niemożliwe.
Ewa zaniepokoiła się, że za moment głuchą noc przerwie trzask pękniętych kości, nic takiego nie miało miejsca. Mężczyzna zdawał się ich pozbawiony.
Był odwrócony do niej tyłem, przez co nie była w stanie zobaczyć wyrazu jego twarzy ani tym bardziej, czy owa groteskowa czynność, której wbrew własnej woli stała się świadkiem, sprawiała mu jakiekolwiek katusze.
Powieki ponownie dały o sobie znać, opadły wbrew woli kobiety. Otworzyła je niemalże automatycznie, miała co do tego pewność, nie odpłynęła. Nie tym razem.
Przyjrzała się ponownie mężczyźnie, któremu zawdzięczała swoje aktualne położenie.
Widok, jaki ujrzała, sprawił, że doznała szoku. Zlał ją zimny pot. Nagie odsłonięte na działania zimnego styczniowego wiatru ciało pokryło się gęsią skórką. Z kolei serce szczelnie zamknięte w klatce piersiowej się zatrzymało.
W nocnej ciszy była w stanie usłyszeć jego ostatnie uderzenie…
Scena ta była zarazem nierealistyczna, jakby wyciągnięta z najbardziej szalonego koszmaru, jaki umysł Ewy mógł tylko wymyślić. Mimo tego wszystkiego zdawała się także w pełni realistyczna, wręcz namacalna. Nie miała zielonego pojęcia, co powinna o tym wszystkim myśleć.
Widziała nachylającą się nad mężczyzną cienistą, wysoką na trzy metry postać. Chude niemalże patykowate kończyny zakończone były trzema ostrymi pazurami, przytrzymywały one bezwładnie ciało klęczącego człowieka.
Zupełnie jak dziecko bawiące się marionetką, ludzką marionetką.
Istota przechyliła łeb w kierunku obserwującej całe zajście kobiety.
Puste, zakrwawione oczodoły były ostatnią rzeczą, jaką przed śmiercią zobaczyła Ewa Zerch.