- promocja
Krew i miód - ebook
Krew i miód - ebook
Stawka jest jeszcze wyższa, czarownice bardziej zabójcze, a romans niezmiennie gorący! Z niecierpliwością wyczekiwana kontynuacja „Gołębia i węża”, która stała się natychmiastowym bestsellerem New York Timesa i IndieBound. Idealna dla fanów Sarah J. Maas!
Po uniknięciu śmierci z rąk Dames Blanches, Lou, Reid, Coco i Ansel uciekają przed sabatem, królestwem oraz Kościołem. Są teraz zbiegami, którzy nie mają się gdzie ukryć.
Lou i Reid potrzebują sojuszników, aby uratować się przed czarownicami i chasseurami depczącymi im po piętach. Ochrona ma jednak swoją cenę, dlatego zmuszeni są podjąć oddzielne misje, aby odbudować siły. Gdy Lou i Reid próbują przezwyciężyć tworzącą się między nimi przepaść, nikczemna Morgane wciąga ich w zabójczą grę w kotka i myszkę, która w konsekwencji grozi zniszczeniem czegoś, co warte jest więcej niż jakikolwiek sabat.
„Rzuca zaklęcie na fanów romansów”. – Kirkus Revievs
„Zapierająca dech w piersiach kontynuacja «Gołębia i węża» jest rozwinięciem magicznego świata, który stworzyła Mahurin. Konfrontuje siłę miłości z potrzebą ochrony ukochanych… za wszelką cenę. Czy oddałbyś swoją duszę, aby ocalić kogoś innego? «Krew i miód» nie tylko odpowiada na to pytanie, ale wciąga czytelnika w genialną historię. To jak niekończąca się jazda kolejką górską!”. – Jodi Picoult, autorka bestsellerów New York Timesa „Małe wielkie rzeczy” i „Iskra światła”
„Genialny debiut, pełen wszystkiego, co kocham: z nietuzinkową bohaterką z krwi i kości, pokręconym i śmiercionośnym systemem magii oraz płomiennym romansem, który sprawiał, że zarywałam noce, czytając kolejne strony. „Gołąb i wąż” to absolutna perełka wśród książek”. – Sarah J. Maas o „Gołębiu i wężu”
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66657-38-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lou
Na niebie zebrały się ciemne chmury.
Chociaż przez gęste korony drzew w La Fôret des Yeux nie widziałam nieba ani nie czułam zimnego wiatru wzmagającego się wokół naszego obozu, wiedziałam, że zbiera się na burzę. W szarym półmroku kołysały się drzewa, a zwierzęta przyczaiły się pod ziemią. Kilka dni temu sami zaszyliśmy się w swego rodzaju jamie: dziwnym zagłębieniu w poszyciu leśnym, gdzie korzenie drzew wyglądały jak palce przedzierające się przez wychłodzoną ziemię. Czule nazwałam ją Pustką. Mimo że śnieg oprószył wszystko wokół, płatki topiły się w kontakcie z ochronnym czarem, którym otoczyła nas Madame Labelle.
Poprawiając nad ogniem kamień służący nam za ruszt, zerknęłam z nadzieją na leżącą na nim bezkształtną grudę. W zasadzie nie można jej było nazwać chlebem, jako że użyłam do jej wyrobienia tylko mielonej kory i wody, ale nie chciałam ponownie jeść orzeszków piniowych i korzenia ostropestu plamistego. Po prostu powiedziałam, że nie. Dziewczyna musi czasem zjeść coś, co ma smak, i nie miałam tu na myśli dzikiego czosnku, który Coco znalazła dziś rano. Nadal zionęłam jak smok.
– Nie zjem tego – oznajmił stanowczo Beau, zerkając na sosnowy chleb tak, jakby bochenek miał zaraz wyhodować sobie nogi i rzucić się na niego. Jego czarne włosy, zwykle misternie ufryzowane, sterczały we wszystkie strony, opadając falami, a na śniadym policzku miał brudne smugi. Chociaż jego aksamitny strój mógł uchodzić za szczyt elegancji w Cesarine, teraz był cały umazany błotem.
– Jasne. Możesz głodować – odpowiedziałam szyderczo.
– Czy to… – Ansel zbliżył się i ukradkiem zmarszczył nos. Oczy lśniły mu z głodu, włosy potargał wiatr, nie radził sobie lepiej w dziczy niż Beau. Mimo to Ansel ze swoją oliwkową skórą i gibką sylwetką, długimi rzęsami i szczerym uśmiechem zawsze wyglądał pięknie. Nic nie mogło tego zepsuć. – Sądzisz, że to…
– Jadalne? – wtrącił Beau, unosząc ciemną brew. – Nie.
– Nie to chciałem powiedzieć! – Policzki Ansela zaróżowiły się i posłał mi przepraszające spojrzenie. – Chciałem zapytać, czy to, hm… będzie smaczne. Sądzisz, że będzie?
– Też nie. – Beau skupił się na przerzucaniu zawartości swojego tobołka. Po chwili wyprostował się z triumfalną miną i garścią cebul. Jedną od razu włożył do ust. – To dzisiaj zjem na obiad, dziękuję.
Otworzyłam już usta, żeby odciąć się zjadliwie, ale wtedy poczułam rękę Reida na swoich ramionach, ciężką, ciepłą i krzepiącą. Pocałował mnie w skroń.
– Jestem przekonany, że ten chleb jest pyszny.
– No właśnie. – Wtuliłam się w niego, ciesząc z komplementu. – Pyszny. I nie będziemy capić gównem, to znaczy cebulą, przez resztę dnia. – Uśmiechnęłam się słodko do Beau, który znieruchomiał z dłonią w połowie drogi do ust i popatrywał to na mnie, to na swoją cebulę. – Będziesz wydzielał ten zapach przez pory jeszcze co najmniej jutro.
Śmiejąc się, Reid pochylił się nisko, żeby pocałować mnie w ramię, a jego głos – niespieszny i głęboki – zadudnił tuż przy mojej skórze:
– Wiesz, kawałek dalej płynie strumień.
Instynktownie wyciągnęłam szyję, a on pocałował mnie tuż pod szczęką. Podskoczyło mi tętno, gdy poczułam tam jego usta. Chociaż Beau wydął wargi z odrazą, widząc nasze czułości, zignorowałam go i rozkoszowałam się bliskością Reida. Nie byliśmy sami, odkąd ocknęłam się po Modraniht.
– Może powinniśmy tam pójść – powiedziałam nieco zdyszana. Jak zwykle, Reid odsunął się ode mnie odrobinę zbyt szybko. – Moglibyśmy zabrać nasz chleb i… urządzić sobie piknik.
Madame Labelle, siedząca pod drugiej stronie obozu, gdzie pośród korzeni bardzo starej jodły sprzeczała się z Coco, poderwała głowę i spojrzała na nas. Każda z nich ściskała jeden koniec pergaminu, stres uwidaczniał się w ich sztywnych ramionach i zaciętych minach. Coco miała palce poplamione atramentem i krwią. Wysłała już dwie wiadomości do La Voisin w obozie krwawych, w których prosiła o schronienie. Jej ciotka nie odpowiedziała na żadną z nich. Wątpiłam, by trzeci list mógł coś zmienić.
– Absolutnie nie – powiedziała Madame Labelle. – Nie możesz opuścić obozu. Zakazałam tego. Poza tym zbiera się na burzę.
Zakazałam tego. Te słowa mnie ubodły. Nikt niczego mi nie zakazywał, odkąd skończyłam trzy lata.
– Chciałabym ci przypomnieć – ciągnęła tonem nieznoszącym sprzeciwu, zadarłszy głowę – że w lesie roi się od łowców i mimo że ich nie widzimy, tuż za nimi zapewne są czarownice. Nie wspominając nawet o straży królewskiej. Wieści o śmierci Florina w Modraniht już się rozeszły – Reid i ja znieruchomieliśmy na chwilę, trzymając się w objęciach – i stawka za wasze głowy wzrosła. Każdy wieśniak zna już wasze twarze. Nie możemy opuścić obozu, dopóki nie wymyślimy jakiejś strategii ataku.
Nie umknęło mojej uwadze, że mówiąc „wasze”, spojrzała na mnie i Reida. To my nie mogliśmy opuszczać obozu. Nasze podobizny rozwieszono w całym Saint-Loire, a do tej chwili zapewne też w każdej wsi w królestwie. Coco i Ansel zerwali kilka plakatów przedstawiających poszukiwanych, gdy wracali z wyprawy do Saint-Loire po zapasy – na jednym z nich była przystojna twarz Reida z włosami pokolorowanymi na czerwono marzanną barwierską, drugi przedstawiał mnie.
Rysownik domalował mi brodawkę na brodzie.
Naburmuszyłam się na samą myśl o tym i przewróciłam na drugą stronę bochenek chleba. Pod spodem ukazała się poczerniała skórka. Wszyscy patrzyliśmy na nią przez chwilę.
– Masz rację, Reid. Wygląda pysznie. – Beau rozciągnął usta w ironicznym uśmiechu. Tuż za nim Coco wyciskała na list krew z rozciętej dłoni. Spadające krople skwierczały i dymiły, doszczętnie spalając pergamin i przenosząc go w miejsce, gdzie aktualnie obozowały La Voisin i Dames Rouges. Beau pomachał mi przed nosem pozostałymi cebulami, by przyciągnąć moją uwagę.
– Jesteś pewna, że nie chcesz jednej?
Wytrąciłam mu je z ręki.
– Odwal się.
Reid lekko uścisnął moje ramię, po czym zdjął przypalony bochenek z kamienia i z wielką precyzją odkroił kawałek.
– Nie musisz tego jeść – powiedziałam z ponurą miną.
– Bon appétit – odparł z uśmiechem.
Patrzyliśmy zahipnotyzowani, jak wkłada chleb do ust i… się krztusi.
Beau ryknął śmiechem.
Ansel poklepał Reida po plecach, a ten załzawionymi oczami pospiesznie przełknął kęs.
– Smaczny – zapewnił mnie, wciąż kaszląc i próbując przeżuwać. – Naprawdę. Smakuje jak… jak…
– Węgiel? – Beau zgiął się wpół ze śmiechu na widok mojej miny, Reid natomiast popatrzył spode łba i nadal kaszląc, uniósł nogę, by kopnąć go w dupę. Dosłownie. Beau stracił równowagę i upadł na mech i porosty na ziemi, ale na tylnej części jego aksamitnych spodni wyraźnie odznaczał się odcisk buta.
Splunął błotnistą mazią, gdy Reid w końcu przełknął chleb.
– Fiut.
Zanim wziął kolejny kęs, wytrąciłam mu chleb z dłoni prosto do ognia.
– Twoja rycerskość została zauważona, mój mężu, i zostaniesz za nią nagrodzony.
Wziął mnie w ramiona, tym razem szczerze się uśmiechając. Nieudolnie i wstydliwie próbował zamaskować, że mu ulżyło.
– Zjadłbym do końca.
– Powinnam była ci pozwolić.
– A teraz wszyscy będziecie głodni – skwitował Beau.
Ignorując zdradliwe burczenie w brzuchu, wyjęłam butelkę wina, którą wcześniej ukryłam w plecaku Reida. Nie mogłam sama się spakować na podróż, gdyż Morgane uprowadziła mnie ze schodów katedry Saint-Cécile d’Cesarine. Na szczęście wczoraj przypadkowo zapuściłam się nieco zbyt daleko od obozu i udało mi się zabezpieczyć kilka przydatnych drobiazgów od handlarki pałętającej się po drodze. Wino było najważniejsze. Nowe ubrania także. Chociaż Coco i Reidowi udało się skompletować dla mnie strój, który mogłam włożyć zamiast zakrwawionej sukni ceremonialnej, wszystko na mnie wisiało, bo schudłam – byłam szczupła, nie, wynędzniała po pobycie w Chateau. Jak dotąd udawało mi się ukryć owoce mojej małej wyprawy – zarówno w plecaku Reida, jak i pod pożyczoną od Madame Labelle peleryną – ale w końcu trzeba będzie je ujawnić.
Najlepiej od razu.
Wzrok Reida zatrzymał się na butelce wina. W jednej chwili jego uśmiech zniknął.
– A co to jest?
– Prezent, naturalnie. Nie wiesz, jaki dzisiaj dzień? – Byłam zdeterminowana uratować ten wieczór, więc wetknęłam butelkę w ręce zdumionego Ansela. Jego palce zacisnęły się na szyjce, uśmiechnął się i ponownie zarumienił. Serce mi się uradowało. – Bon anniversaire, mon petit chou!
– Urodziny mam dopiero w przyszłym miesiącu – powiedział zakłopotany, ale nadal trzymał butelkę przy piersi. Blask ogniska otulał jego cichą radość ciepłym światłem. – Nikt nigdy… – Odchrząknął i przełknął ślinę. – Nigdy wcześniej nie dostałem prezentu.
Jakby ktoś wbił igłę w moją przepełnioną szczęściem pierś.
Gdy byłam dzieckiem, moje urodziny świętowano przez kilka dni. Do Chateau le Blanc przybywały czarownice z całego królestwa, żeby je uświetnić, i razem tańczyliśmy w świetle księżyca, dopóki nie rozbolały nas nogi. Świątynia była skąpana w ostrym zapachu magii, a matka zasypywała mnie wyszukanymi prezentami – jednego roku tiarą z brylantów i pereł, innego bukietem wiecznotrwałych widmowych orchidei. Pewnego razu rozdzieliła nurt L’Eau Mélancolique, żebym mogła przejść po dnie, a meluzyny przyciskały swoje piękne, upiorne twarze do wodnych ścian, żeby na nas popatrzeć, ich lśniące włosy i srebrzyste ogony falowały w wodzie.
Nawet wtedy wiedziałam, że moje siostry bardziej celebrowały moją śmierć niż moje życie, ale dopiero później, w chwilach zwątpienia, zaczęłam się zastanawiać, czy tak samo było z moją matką.
– Prześladuje nas pech, ciebie i mnie – wyszeptała w moje piąte urodziny, całując mnie w czoło. Chociaż nie pamiętałam dokładnie szczegółów, tylko cienie w moim pokoju, zimne nocne powietrze na skórze i olejek z eukaliptusa na włosach, wydaje mi się, że po jej policzku spłynęła łza. W chwilach zwątpienia byłam przekonana, że Morgane w ogóle nie celebrowała moich urodzin.
Opłakiwała je.
– Wydaje mi się, że należałoby podziękować. – Coco zarzuciła czarne loki na ramię i wstała, żeby przyjrzeć się butelce wina. Ansel spąsowiał. Z premedytacją przesunęła palcem po krągłościach butelki, jednocześnie przyciskając swoje krągłości do jego smukłego ciała. – Jaki rocznik?
Beau przewrócił oczami, widząc jej zachowanie, po czym schylił się, żeby pozbierać cebule. Patrzyła na niego kątem oka. Od kilku dni nie zamienili ze sobą ani jednego kulturalnego słowa. Z początku było to nawet zabawne, gdy Coco kawałek po kawałku równała z ziemią nadętego księcia, ale ostatnio włączyła do tej jatki również Ansela. Wkrótce będę musiała z nią o tym porozmawiać. Zerknęłam na Ansela, który nadal uśmiechał się od ucha do ucha, patrząc na wino.
Jutro. Jutro z nią porozmawiam.
Kładąc dłoń na dłoni chłopaka, Coco uniosła butelkę, by zapoznać się z pomarszczoną etykietą. Światło ogniska wyłowiło niezliczone blizny na jej brązowej skórze.
– Boisaîné – przeczytała, powoli odcyfrowując litery. Zdrapała grudkę błota z rąbka peleryny. – Elderwood. – Spojrzała na mnie. – Nigdy nie słyszałam o takim miejscu. Wygląda jednak na stare. Zapewne kosztowało fortunę.
– Znacznie mniej, niż sądzisz. – Uśmiechając się pod podejrzliwym wzrokiem Reida, wyrwałam butelkę z jej ręki i puściłam oko. Na etykiecie widniał potężny dąb, a pod nim potworny człowiek z porożem i kopytami oraz koroną z gałęzi na głowie. Jego oczy z kocimi źrenicami pociągnięto fosforyzującą żółtą farbą.
– Groźnie wygląda – zauważył Ansel, pochylając się nade mną, żeby też przyjrzeć się etykiecie.
– To Dziki Mąż. – Niespodziewanie poczułam przypływ tęsknoty. – Dziki człowiek z lasu, król całej fauny i flory. Morgane opowiadała mi o nim różne historie, kiedy byłam dzieckiem.
Natychmiast można było zobaczyć, jakie wrażenie robi wypowiedziane na głos imię mojej matki. Beau w jednej chwili przestał się dąsać. Ansel rumienić, a Coco drwić. Reid rozejrzał się i sięgnął po balisardę tkwiącą w bandolierze. Nawet płomienie zmalały, jakby sama Morgane owionęła je zimnym oddechem spomiędzy drzew.
Uśmiechnęłam się sztucznie.
Nie mieliśmy żadnych wieści o Morgane od Modraniht. Dni mijały, a my nie natknęliśmy się na żadną czarownicę. Szczerze mówiąc, niewiele widzieliśmy poza tą klatką z korzeni. Tak naprawdę nie mogłam jednak narzekać na Pustkę. Mimo braku prywatności i autokratycznych rządów Madame Labelle niemal czułam ulgę, że La Voisin nic nie odpowiedziała. Dostaliśmy czas na wytchnienie. Poza tym mieliśmy tutaj wszystko, czego potrzebowaliśmy. Czary Madame Labelle trzymały nas z dala od niebezpieczeństwa – ogrzewały nas, zasłaniały przed szpiegującymi spojrzeniami, a Coco znalazła w pobliżu strumień zasilany wodą z gór. Był bystry, nie zamarzł, więc Anselowi na pewno uda się nałowić w nim ryb.
Miałam wrażenie, że znajdujemy się w zagięciu czasu i przestrzeni niezależnym od reszty świata. Morgane i jej Dames Blanches, Jean Luc i jego chasseurzy, nawet król August – tutaj nie istnieli. Nikt nie mógł nas tknąć. Było… dziwnie spokojnie.
Jakby cisza przed burzą.
Madame Labelle wypowiedziała na głos moje obawy:
– Wiecie, że nie możemy się wiecznie ukrywać – powtórzyła wysłużony argument. Wymieniłyśmy urażone spojrzenia z Coco, gdy do nas podeszła i skonfiskowała wino. Gdybym usłyszała jeszcze jedno surowe ostrzeżenie, chybabym odkorkowała butelkę i ją w niej utopiła. – Matka cię znajdzie. Sami nie jesteśmy w stanie cię przed nią ukryć. Jednak gdyby udało nam się zebrać sprzymierzeńców, skłonić innych do poparcia naszej sprawy, wtedy być może…
– Cisza krwawych czarownic nie może być bardziej wymowna. – Odebrałam jej butelkę i zaczęłam siłować się z korkiem. – Nie zaryzykują gniewu Morgane i nie poprą naszej sprawy. Jakakolwiek by ta cholerna sprawa była.
– Nie bądź głupia. Jeśli Josephine odmówi nam pomocy, są inni silni gracze, którzy…
– Potrzebuję więcej czasu – przerwałam jej głośno, wskazując swoje gardło. Chociaż czary Reida zamknęły ranę, ratując mi życie, wciąż pozostawał gruby strup. Bolało jak diabli. Ale to nie dlatego chciałam tu jeszcze pozostać. – Sama ledwie co się wyleczyłaś, Helene. Jutro zastanowimy się, co dalej.
– Jutro. – Zmrużyła oczy, słysząc tę pustą obietnicę. Mówiłam to samo od kilku dni. Tym razem jednak nawet ja słyszałam, że słowa zabrzmiały inaczej, prawdziwiej. Madame Labelle nie zgodziłaby się na nic innego. Jakby potwierdzając moje myśli, powiedziała: – Nazajutrz porozmawiamy, niezależnie od tego, czy La Voisin przyśle odpowiedź, czy nie. Zgoda?
Wbiłam nóż w korek i mocno przekręciłam. Wszyscy się wzdrygnęli. Ponownie się uśmiechnęłam i lekko skinęłam głową.
– Kto jest spragniony? – Rzuciłam korek w nos Reida, a on odtrącił go zniecierpliwionym gestem. – Ansel?
Zrobił wielkie oczy.
– Och, ja nie…
– Wydaje mi się, że powinniśmy wystarać się o mleko matki. – Beau przechwycił butelkę spod nosa Ansela i pociągnął duży łyk. – Dla niego byłoby odpowiedniejsze.
Parsknęłam śmiechem.
– Przestań, Beau…
– Masz rację. Nie miałby pojęcia, co zrobić z piersią.
– Piłeś już w ogóle kiedyś, Ansel? – ciekawsko zapytała Coco.
Twarz chłopaka pokrył rumieniec, wyrwał wino z rąk Beau i uniósł je do ust. Zamiast wypić łyk, wlał w siebie pół butelki. Kiedy skończył, otarł wargi wierzchem dłoni i podał butelkę Coco. Jego policzki wciąż były różowe.
– Gładko wchodzi.
Nie wiedziałam, co było zabawniejsze – wyraz zdumienia na twarzach Beau i Coco czy zadowolenie Ansela. Z zachwytu aż złożyłam dłonie.
– Och, dobra robota, Ansel. Kiedy powiedziałeś mi, że lubisz wino, nie wiedziałam, że pijesz jak smok.
Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
– Przez wiele lat mieszkałem w Saint-Cécile. Tam je polubiłem. – Spojrzał na butelkę w ręce Coco. – To smakuje o wiele lepiej od win ze świątyni. Skąd je masz?
– Właśnie – odezwał się Reid, w jego głosie nie było słychać rozbawienia całą sytuacją. – Skąd? Coco i Ansel nie kupili go, gdy wybrali się po zapasy.
Oboje mieli dość przyzwoitości, by przybrać skruszone miny.
– Ach – zatrzepotałam rzęsami, gdy Beau podał butelkę Madame Labelle, która tylko pokręciła głową. Czekała na moją odpowiedź ze ściągniętymi ustami. – Nie pytaj, mon amour, a nie usłyszysz kłamstwa.
Zacisnął zęby, walcząc ze złością, a ja przygotowywałam się na inkwizycję. Chociaż Reid już nie nosił niebieskiego munduru, nie potrafił się powstrzymać. Prawo to prawo. Nieważne, po której stronie się stało. Niech mu będzie.
– Powiedz, że go nie ukradłaś. Powiedz, że znalazłaś je w jakiejś dziurze – odparł.
– Dobrze. Nie ukradłam go. Znalazłam je w jakiejś dziurze.
Założył ręce na piersi i przyglądał mi się z poważną miną.
– Lou.
– Słucham? – zapytałam niewinnie. Coco przyszła mi z pomocą i podała butelkę, więc pociągnęłam łyk i niespeszona podziwiałam jego bicepsy, kwadratową szczękę, pełne usta i miedziane włosy. Wyciągnęłam rękę, żeby poklepać go po policzku. – Nie prosiłeś o prawdę.
Zatrzymał moją dłoń przy swojej twarzy.
– Teraz proszę. – Patrzyłam na niego, w gardle rosło mi kłamstwo. Ale nie. Zmarszczyłam brwi i przez chwilę skupiłam się na swoim pierwotnym instynkcie. On natomiast pomylił moje milczenie z odmową, więc podszedł, żeby namówić mnie do udzielenia odpowiedzi. – Ukradłaś je, Lou? Wyznaj prawdę, proszę.
– No cóż, to aż ocieka potępieniem. Możemy zacząć od nowa?
Z westchnieniem pochylił się i ucałował moje palce.
– Jesteś niemożliwa.
– Jestem niepraktyczna, niemożliwa, ale nigdy nie do wytrzymania. – Stanęłam na palcach i przycisnęłam usta do jego warg. Kręcąc głową, chichocząc mimo prób zachowania powagi, pochylił się, ujął mnie w ramiona i namiętnie pocałował. Poczułam falę rozkoszy, musiałam mocno nad sobą panować, żeby nie powalić go na ziemię i zrobić z nim tego, co podpowiadała mi wyobraźnia.
– Boże – powiedział Beau, nie kryjąc odrazy. – To wygląda, jakby zjadał jej twarz.
Ale Madame Labelle nie słuchała. Jej oczy – tak znajome i niebieskie – zalśniły ze złości.
– Odpowiedz na pytanie, Louise. – Zesztywniałam, słysząc jej ostry ton. Ku mojemu zaskoczeniu Reid również. Powoli odwrócił się w jej stronę. – Opuszczałaś obóz?
Ze względu na Reida uprzejmie odpowiedziałam:
– Niczego nie ukradłam. Na pewno nie wina. – Wzruszyłam ramionami, zmuszając się do swobodnego uśmiechu. – Kupiłam je od handlarki, którą spotkałam na drodze, za kilka Reidowych couronnes.
– Okradłaś mojego syna?
Reid pojednawczo wyciągnął rękę.
– Spokojnie. Niczego nie ukradła…
– To mój mąż. – Bolała mnie szczęka od wymuszonego uśmiechu, uniosłam też rękę, żeby to podkreślić. Na moim palcu lśnił jej własny pierścionek z kamieniem z macicy perłowej. – To, co moje, należy do niego, a co jego, należy i do mnie. Czy nie tak brzmi przysięga małżeńska?
– Ależ tak – Reid potaknął i spojrzał na mnie wspierająco, po czym zwrócił się do Madame Labelle: – Może brać wszystko, co mam.
– Oczywiście, synu. – Uśmiechnęła się wymuszenie. – Aczkolwiek czuję się zobowiązana, by zauważyć, że nigdy tak naprawdę nie zawarliście małżeństwa. Louise użyła fałszywego nazwiska na akcie ślubu, nie on jest zatem ważny. Naturalnie, jeśli nadal chcesz dzielić się z nią tym, co posiadasz, możesz to robić, ale prawnie nie jesteś do tego zobowiązany. Zwłaszcza jeśli ona uparcie naraża twoje życie, życie nas wszystkich, swoją impulsywnością i bezmyślnym zachowaniem.
W końcu przestałam udawać, że się uśmiecham.
– Ukryłam twarz pod kapturem twojej peleryny. Kobieta mnie nie rozpoznała.
– A jeśli rozpoznała? Co będzie, jeśli chasseurzy i Dames Blanches zastawią na nas zasadzkę dziś wieczorem? – Kiedy nic nie odpowiedziałam, westchnęła i spokojnie mówiła dalej: – Rozumiem twoją niechęć do stawienia czoła temu wszystkiemu, Louise, ale zamykanie oczu nie sprawi, że potwory cię nie zobaczą. Jedynie ty będziesz ślepa. – A potem, jeszcze łagodniej, dodała: – Ukrywałaś się wystarczająco długo.
Nie byłam w stanie patrzeć na nikogo, zdjęłam ręce z szyi Reida. Natychmiast poczułam brak jego ciepła. Chociaż zrobił krok w moją stronę, jakby chciał mnie przyciągnąć z powrotem, ja tylko pociągnęłam jeszcze jeden łyk wina.
– Dobrze – powiedziałam w końcu, zmuszając się do spojrzenia w jej zimne oczy. – Nie powinnam była opuszczać obozu, ale nie mogłam poprosić Ansela o kupno prezentu dla samego siebie. Urodziny są święte. Jutro zajmiemy się planowaniem.
– Tak naprawdę moje urodziny są dopiero za miesiąc – powiedział dobrodusznie Ansel. – To nie było konieczne.
– Było konieczne. Może nas już nie być… – Ugryzłam się w za długi jęzor, ale było za późno. Chociaż nie powiedziałam tego na głos, moje słowa i tak dotarły do wszystkich w obozie. Może nas już nie być w przyszłym miesiącu. Podając mu wino, zaczęłam od nowa: – Pozwól nam świętować, Ansel. Nie codziennie kończy się siedemnaście lat.
Zerknął na Madame Labelle, jakby szukał u niej pozwolenia.
Potaknęła sztywno.
– Jutro, Louise.
– Oczywiście. – Podałam rękę Reidowi, który przyciągnął mnie, gdy ponownie sztucznie się uśmiechnęłam. – Jutro.
Reid znowu mnie pocałował – tym razem mocniej, namiętniej, jakby chciał coś udowodnić. Albo mógł coś stracić.
– Dzisiaj świętujemy.
Wiatr się wzmógł, gdy słońce schowało się za drzewami i przybyło chmur.WYKRADZIONE CHWILE
Reid
Lou spała jak zabita. Głęboko i rytmicznie oddychała z policzkiem przyciśniętym do mojej piersi i włosami rozrzuconymi na moim ramieniu. Na jawie rzadko osiągała stan takiego spokoju. Głaskałem ją po kręgosłupie. Rozkoszowałem się jej ciepłem. Chciałem o niczym nie myśleć, czuwać z otwartymi oczami. Nawet nie mrugałem. Patrzyłem tylko bez końca na kołyszące się nad nami drzewa. Nic nie wiedziałem. Nic nie czułem. Ogarnęło mnie odrętwienie.
Od czasu Modraniht sen mnie unikał. A kiedy przychodził, pragnąłem się obudzić.
Moje sny zmieniły się w mroczne, niepokojące wizje.
Mały cień oderwał się do sosen i usiadł obok mnie, machając ogonem. Absalon, jak nazwała go Lou. Kiedyś sądziłem, że to zwykły czarny kot. Szybko mnie poprawiła. To nie był kot, tylko matagot. Zagubiona dusza, która nie mogła odejść i przybrała postać zwierzęcia.
– Przyciągają ich podobne sobie stworzenia – poinformowała mnie Lou, marszcząc brwi. – Ktoś z nas zwrócił na siebie jego uwagę.
Jej spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości, kogo ma na myśli.
– Idź stąd. – Szturchnąłem stworzenie łokciem. – Sio.
Zamrugał tylko złowrogimi, bursztynowymi oczami. Kiedy westchnąłem i odpuściłem, zwinął się w kłębek obok i zasnął.
Absalon. Z niezadowoleniem przejechałem palcem po jego grzbiecie, a on zamruczał. Nie jestem zagubiony.
Ponownie popatrzyłem na drzewa, ale nikogo nie zdołałem przekonać.
Zatraciwszy się w paraliżu myśli, nie zauważyłem, kiedy Lou zaczęła się wiercić. Jej włosy połaskotały mnie po twarzy, gdy podparła głowę na łokciu i pochyliła się nade mną. Mówiła cicho. Sennym głosem, słodkim od wypitego wina.
– Nie śpisz.
– Nie.
Odszukała wzrokiem moje oczy – z wahaniem i troską – a mnie aż ścisnęło w gardle. Kiedy otworzyła usta, żeby coś powiedzieć lub o coś zapytać, przerwałem jej pierwszym, co przyszło mi do głowy:
– Co się stało z twoją matką?
Zamrugała.
– Co masz na myśli?
– Czy zawsze była taka…
Wzdychając, oparła brodę na mojej piersi. Okręciła pierścionek z perłą na palcu.
– Nie. Nie wiem. Czy ludzie rodzą się źli? – Pokręciłem głową. – Ja też nie wiem. Wydaje mi się, że zagubiła się gdzieś po drodze. To łatwe, gdy zna się czary. – Kiedy się spiąłem, spojrzała wprost na mnie. – To nie tak, jak myślisz. Magia nie jest… Nie przypomina niczego, co znasz. Ale zbyt wiele dobrego może być czymś złym. Może być uzależniające. Wydaje mi się, że moja matka kocha władzę. – Lekko się zaśmiała. Gorzko. – A kiedy wszystko jest dla nas kwestią życia lub śmierci, stawki są wysokie. Im więcej zyskujemy, tym więcej tracimy.
Im więcej zyskujemy, tym więcej tracimy.
– Rozumiem – powiedziałem, ale nie rozumiałem. Nie trafiało to do mnie. Po co w ogóle ryzykować i babrać się w magii?
Jakby wyczuwając moje niezadowolenie, uniosła głowę ponownie, żeby lepiej mnie widzieć.
– To dar, Reid. Nie ma w tym nic więcej, niż widziałeś. Magia jest piękna, dzika i nieposkromiona. Rozumiem twoją niechęć, ale nie jesteś w stanie uciekać przed nią do końca życia. Jest częścią ciebie. – Nie mogłem zdobyć się na odpowiedź. Słowa zamarły mi w gardle. – Jesteś gotowy, by porozmawiać o tym, co się stało? – zapytała łagodnie.
Przeczesałem palcami jej włosy, pocałowałem ją w czoło.
– Nie tej nocy.
– Reid…
– Jutro.
Ponownie westchnęła, ale szczęśliwie nie próbowała forsować swojego pomysłu. Pogłaskała Absalona po głowie, po czym położyła się na plecach i razem wpatrywaliśmy się we fragmenty nieba widoczne pomiędzy gałęziami. Znowu pogrążyłem się w rozmyślaniu, w łagodną, pustą ciszę swojego umysłu. Nie wiedziałem, czy upłynęły minuty, czy godziny.
– Myślisz, że… – głos Lou przywrócił mnie do rzeczywistości. – Myślisz, że odbędzie się pogrzeb?
– Tak.
Nie pytałem, czyj pogrzeb miała na myśli. Nie musiałem.
– Nawet po tym wszystkim, co się stało?
Piękna czarownica przebrana za damę wkrótce zwiodła go na drogę prowadzącą do piekła. Poczułem ukłucie w piersi, gdy przypomniałem sobie występ Waszych Starszych Sióstr. Ich jasnowłosą narratorkę. Trzynasto- lub najwyżej czternastoletnią – prawdziwą diablicę, przebraną nie za damę, lecz za panienkę. Wyglądała tak niewinnie, gdy ogłaszała nasz wyrok. Niemal anielsko.
Niedługo potem z wizytą pojawiła się czarownica, którą napiętnował. Przyniosła najgorsze wieści. Urodziła jego dziecko.
– Tak.
– Ale… był moim ojcem. – Usłyszałem, jak przełyka ślinę, odwróciłem się i podłożyłem rękę pod jej głowę. Przytuliłem ją, mnie także dławiły emocje. Desperacko walczyłem o utrzymanie fortecy, którą zbudowałem, o to, by móc się zaszyć w jej rozkosznie pustych czeluściach. – Przespał się z La Dame des Sorcières. Czarownicą. Król na pewno nie odda mu czci.
– Nikt niczego nie może udowodnić. Król August nie potępi martwego człowieka, mając na dowód tylko słowa jakiejś czarownicy. – Słowa wymknęły się, zanim zdołałem je powstrzymać. Martwy człowiek. Mocniej objąłem Lou, a ona położyła dłoń na moim policzku, nie po to, bym na nią patrzył, lecz by mnie dotknąć. By poczuć moją bliskość. Wtuliłem się w jej dłoń.
Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, jej dotyk był nad wyraz łagodny. Nad wyraz cierpliwy.
– Reid. – Moje imię zabrzmiało ciężko. Wyczekująco. Nie byłem w stanie na nią spojrzeć. Nie mogłem stanąć twarzą w twarz z oddaniem, które widziałem w jej dobrze znanych oczach. Jego oczach. Chociaż jeszcze sobie nie zdawała z tego sprawy, chociaż jeszcze jej to nie obchodziło, pewnego dnia znienawidzi mnie za to, co zrobiłem. Był jej ojcem. A ja go zabiłem. – Spójrz na mnie, Reid.
Pojawiło się nieproszone wspomnienie. Mój nóż zagłębiający się pomiędzy jego żebra. Jego krew spływająca po moim nadgarstku. Ciepła, gęsta i mokra. Kiedy spojrzałem na nią, te niebiesko-zielone oczy patrzyły z determinacją.
– Proszę – wyszeptałem. Głos mi się załamał, co sprawiło, że poczułem wstyd i poniżenie. Twarz zalała mi fala gorąca. Nawet ja nie wiedziałem, czego od niej chciałem. Proszę, nie pytaj mnie. Proszę, nie każ mi tego mówić. A potem, głośniej niż pozostałe, przez ból przedarł się lament…
Proszę, spraw, by to minęło.
Przez jej oblicze przemknęła jakaś emocja – zniknęła tak szybko, że ledwie ją dojrzałem. Następnie podparła brodę. W jej oczach pojawił się przebiegły błysk. Po chwili wskoczyła na mnie i położyła mi palec na ustach. Jej usta były rozchylone, językiem muskała wilgotną dolną wargę.
– Mon petit oiseau, od kilku dni wydajesz się… zmartwiony. – Pochyliła się nade mną, dotykając nosem mojego ucha. Rozpraszając mnie. Odpowiadając na moje niewypowiedziane błaganie. – Nie mogłam się powstrzymać.
Absalon zasyczał urażony i się zdematerializował.
Kiedy zaczęła mnie dotykać, poruszać się na mnie – lekko, oszałamiająco – krew z mojej twarzy spłynęła niżej, zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby z rozkoszy. Żar. Moje palce wbiły się w jej biodra, by zatrzymać ją w tym miejscu.
Za nami ktoś westchnął przez sen.
– Nie możemy tu tego zrobić. – Mój szept odbił się echem w ciszy. Mimo to uśmiechnęła się i mocniej wtuliła, wszędzie, aż moje biodra odpowiedziały i zaczęły się o nią ocierać. Raz. Dwa razy. Trzy razy. Z początku powoli, potem szybciej. Z powrotem położyłem głowę na chłodnej ziemi, oddech mi się rwał, nadal nie otwierałem oczu. W gardle rósł mi głęboki jęk. – Ktoś może zobaczyć.
W odpowiedzi szarpnęła mój pasek. Otworzyłem oczy, żeby popatrzeć, poddałem się jej dotykowi, zatraciłem się w nim. W niej.
– Niech patrzą – powiedziała, głośno oddychając. Usłyszeliśmy kolejne kaszlnięcie. – Nie dbam o to.
– Lou…
– Mam przestać?
– Nie. – Chwyciłem ją mocniej za biodra, szybko się podniosłem i przyciągnąłem ją.
Kolejne kaszlnięcie, tym razem głośniejsze. Nie zarejestrowałem go. Jej dłonie właśnie wsuwały się w moje rozpięte spodnie – jej gorący język splatał się z moim – nie mógłbym przestać, nawet gdybym chciał. Chyba że…
– Przestań. – To słowo przedarło się przez moje gardło, odsunąłem się, oderwałem swoje biodra od jej bioder. Nie zamierzałem posunąć się tak daleko, tak szybko, mając wokół siebie tylu ludzi. Kiedy przekląłem, cicho i paskudnie, zamrugała zdezorientowana i dla utrzymania równowagi złapała mnie za ramiona. Miała zarumienione policzki. Ponownie zamknąłem oczy – zacisnąłem zęby, zacisnąłem, zacisnąłem – starając się myśleć o czymś innym, czymkolwiek, byle nie o Lou. Zepsute mięso. Szarańcze pożywiające się mięsem. Pomarszczona, obwisła skóra, słowa takie jak: wilgoć, paskudztwo, flegma. Skapująca flegma lub, lub…
Moja matka.
Wspomnienie naszej pierwszej spędzonej tutaj nocy powróciło do mnie z całą mocą.
– Mówię poważnie – ostrzega Madame Labelle, odciągając nas. – Absolutnie nie ma mowy o jakimkolwiek wymykaniu się na tajemne schadzki. W lesie jest niebezpiecznie. Drzewa mają oczy.
Rozbrzmiewa śmiech Lou, dźwięczny i czysty, podczas gdy ja bełkoczę coś przerażony.
– Wiem, że macie się ku sobie, nawet nie próbujcie zaprzeczać – dodaje Madame Labelle, widząc, że zrobiłem się czerwony. – Niezależnie od tego, jak bardzo będziecie odczuwać potrzebę zbliżenia, niebezpieczeństwo poza obozem jest zbyt duże. Muszę was prosić o powstrzymanie swoich żądz przez pewien czas.
Odchodzę bez słowa, w uszach dzwoni mi śmiech Lou. Niezrażona Madame Labelle idzie za mną.
– Takie potrzeby są zupełnie naturalne. – Stara się za mną nadążyć, wymija Beau. On aż trzęsie się ze śmiechu. – Naprawdę, Reid, taka niedojrzałość jest odstręczająca. Jesteś ostrożny, prawda? Czy może powinnam szczerze z tobą porozmawiać o antykoncepcji…
I po sprawie. Udało się.
Podniecenie zmieniło się w tępy ból.
Wypuściłem powietrze z płuc i powoli pozwoliłem Lou opaść na moje kolana. Od strony Beau rozległo się kolejne kaszlnięcie. Tym razem głośniejsze. Znaczące. Ale Lou nie odpuszczała. Jej dłoń ponownie zsunęła się na dół.
– Czy coś się stało, mężu?
Złapałem jej dłoń przy swoim pępku i spiorunowałem ją wzrokiem. Nos przy nosie. Usta przy ustach.
– Kokietka.
– Ja ci pokażę kokietkę…
Beau z westchnieniem poderwał się z legowiska i urażonym tonem głośno powiedział:
– Halo! Tak, przepraszam! Chyba waszej uwadze uszedł fakt, że są tu inni ludzie! – Już ciszej burknął jeszcze: – Chociaż ci inni ludzie prawdopodobnie wkrótce uschną i umrą z abstynencji.
Uśmiech Lou zmienił się w złośliwy grymas. Spojrzała w niebo – szare tuż przed świtem – po czym objęła mnie za szyję.
– Dnieje – wyszeptała mi do ucha. Uniosły się włoski na moim karku. – Może poszlibyśmy nad strumyk i… wzięli kąpiel?
Niechętnie zerknąłem na Madame Labelle. Nie zbudziła jej nasza namiętność ani wybuch Beau. Nawet przez sen roztaczała wokół królewski wdzięk. Królowa przebrana za burdelmamę, rządząca domem schadzek zamiast królestwem. Czy jej życie byłoby inne, gdyby nie spotkała mojego ojca, zanim się ożenił? A czy moje byłoby inne? Oderwałem od niej wzrok, byłem zdegustowany swoimi myślami.
– Madame Labelle zabroniła nam opuszczać obóz.
Lou lekko przygryzła moje ucho, wstrząsnął mną dreszcz.
– Nie zaszkodzi jej to, o czym się nie dowie. Poza tym… – Przytknęła palec do zaschniętej krwi za moim uchem, na nadgarstku, a także śladów na moich łokciach, kolanach, szyi. Śladów, które wszyscy nosiliśmy od Modraniht. Zabezpieczeń. – Krew Coco nas ukryje.
– Woda ją zmyje.
– Ja również znam się na magii, i ty też, jak wiesz. Możemy się ochronić w razie potrzeby.
I ty też.
Zauważyła, że się wzdrygnąłem, chociaż próbowałem nad tym zapanować. Zamrugała oczami.
– W końcu będziesz musiał nauczyć się jej używać. Obiecaj.
Zmusiłem się do uśmiechu i lekko ją przytuliłem.
– Nie ma problemu.
Nieprzekonana zsunęła się z moich kolan i rozchyliła swoje posłanie.
– Dobrze. Słyszałeś swoją matkę. Jutro to wszystko się skończy.
Jej słowa i mina sprawiły, że poczułem złowrogą wibrację. Wiedziałem przecież, że nie możemy tu wiecznie obozować, wiedziałem, że nie da się tak po prostu czekać, aż znajdzie nas Morgane lub zrobią to chasseurzy – ale wciąż nie mieliśmy planu. Ani sprzymierzeńców. Mimo zapewnień mojej matki nie potrafiłem sobie wyobrazić, że jakichś znajdziemy. Po co ktoś miałby do nas dołączać, by walczyć przeciw Morgane? Jej zamiary były takie jak ich – śmierć wszystkich, którzy ich prześladowali.
Ciężko wzdychając, Lou odwróciła się do mnie tyłem i zwinęła w kłębek. Kasztanowe włosy, które rozsypały się na posłaniu, wyglądały jak wachlarz. Dotknąłem ich, próbując ją pocieszyć. Sprawić, by napięcie opadło z jej ramion, a z głosu ulotniło się poczucie beznadziei. Lou pozbawiona nadziei po prostu nie miała sensu – podobnie jak światowy Ansel czy brzydka Cosette.
– Chciałabym… – wyszeptała. – Chciałabym, żebyśmy mogli tu żyć wiecznie. Im dłużej tu zostaniemy, tym więcej szczęśliwych chwil uda nam się wykraść. Jakby te chwile w ogóle do nas nie należały. – Jej dłonie zacisnęły się w pięści. – Kiedyś nam je odbierze. Nawet gdyby miała je wykrawać z naszych serc.
Moje palce zamarły na jej włosach. Powoli, z uwagą oddychając – przełykając wściekłość, która wybuchała, ilekroć pomyślałem o Morgane – położyłem dłoń na brodzie Lou i przesunąłem jej głowę tak, by spojrzeć w jej oczy. By poczuła moje słowa. Moją obietnicę.
– Nie musisz się jej bać. Nie pozwolimy, by stało ci się coś złego.
Prychnęła, umniejszając swoją wartość.
– Jej się nie boję. Boję… – Wyszarpnęła brodę z mojej dłoni. – Nieważne. To żałosne.
– Lou. – Masowałem jej szyję, chcąc ją uspokoić. – Możesz mi powiedzieć.
– Reid – powiedziała równie łagodnie, jak ja, posyłając mi uśmiech przez ramię. Odwzajemniłem go, potakując zachęcająco. Wciąż z uśmiechem uderzyła mnie łokciem w żebra. – Odpieprz się.
– Lou – zaoponowałem ostrzejszym tonem.
– Daj spokój – warknęła. – Nie chcę o tym mówić. – Patrzyliśmy na siebie z niechęcią przez dłuższą chwilę, ja jednocześnie masowałem swoje obolałe żebro. Ona pierwsza spuściła z tonu. – Słuchaj, zapomnij, że w ogóle coś mówiłam. To teraz nie ma żadnego znaczenia. Inni niedługo wstaną, więc zaczniemy planować. Nic mi nie jest. Naprawdę.
Ale coś ją dręczyło. Mnie również.
Boże. Chciałem ją tylko przytulić.
Przetarłem twarz dłonią, po czym zerknąłem na Madame Labelle. Nadal spała. Nawet Beau znowu zakopał się w swoim legowisku i zniknął dla świata. Dobrze. Szybko, żebym nie zdążył zmienić zdania, wziąłem Lou w ramiona. Do strumienia nie było daleko. Mogliśmy pójść i wrócić, zanim ktoś się zorientuje, że zniknęliśmy.
– Jeszcze nie ma jutra.
Ciąg dalszy w wersji pełnej