- promocja
Krew i popiół - ebook
Krew i popiół - ebook
Początek trylogii, która zafascynowała czytelników na całym świecie.
Porzucone przez bogów i budzące strach w śmiertelnikach, upadłe królestwo znowu powstaje, by przemocą i zemstą odebrać to, co uznaje za swoją własność. A kiedy cień przeklętych zbliża się coraz bardziej, zaciera się granica między tym, co zakazane,a tym, co słuszne. Poppy może nie tylko zostać uznana za niegodną przez bogów, ale również stracić serce, a nawet życie, kiedy przesiąknięte krwią więzy spajające jej świat zaczynają się strzępić.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2015-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
– Znaleźli Finleya tego wieczoru, tuż pod Krwawym Lasem, martwego.
Podniosłam wzrok znad kart i spojrzałam ponad czerwono malowanym blatem na trzech mężczyzn siedzących przy stole. Wybrałam to miejsce nie bez powodu. Nie czułam od nich… niczego, kiedy wcześniej dryfowałam pomiędzy zatłoczonymi stołami.
Żadnego bólu, fizycznego czy emocjonalnego.
Zwykle nikogo nie sondowałam, żeby sprawdzić, czy go nie boli. Robienie czegoś takiego bez powodu wydawało się nadmiernie inwazyjne, jednak w tłumie trudno mi było kontrolować, ile dokładnie pozwalam sobie czuć. Zawsze znalazł się ktoś, czyj ból ranił tak głęboko, do żywego, że stawał się namacalnym bytem, który wyczuwałam, nawet nie otwierając zmysłów – którego nie mogłam zignorować i odejść. Tacy ludzie rzutowali swoje cierpienie na cały świat wokół nich.
Nie wolno mi było nic z tym robić. Nie wolno mi było nigdy wyjawić, jaki dar zesłali mi bogowie, i nigdy, przenigdy, nie posuwać się poza samo wyczuwanie.
Chociaż nie zawsze robiłam to, co mi kazano.
Najwyraźniej.
Ale tym mężczyznom nic nie dolegało, kiedy sięgnęłam do nich zmysłami, żeby uniknąć tych bardzo cierpiących. Dziwne, biorąc pod uwagę, jak zarabiali na życie. Byli strażnikami z Zapory – potężnego muru zbudowanego z wapienia i żelaza wytopionego z rud w górach Elizjum. Odkąd wojna Dwóch Królów zakończyła się przed czterema stuleciami, Zapora otaczała całą Masadonię i chroniła wszystkie miasta w królestwie Solis. Mniejsze wersje osłaniały wioski, posterunki szkoleniowe, wspólnoty rolnicze i inne skromniejsze miasteczka.
To, co regularnie widywali strażnicy, to, co musieli robić, często sprawiało ból, nie tylko pochodzący od ran, ale sięgający głębiej niż rozerwana skóra i poobijane kości.
Tego wieczoru pozbyli się nie tylko cierpień, ale również mundurów i broni. Ubrali się w luźne koszule i bryczesy z koźlej skóry. Wiedziałam jednak, że nawet po służbie wypatrywali śladów straszliwej mgły i grozy, która jej towarzyszyła, i tych działających na szkodę królestwa. Nadal byli uzbrojeni po zęby.
Ja też.
Pod fałdami płaszcza i cienkiej sukni, którą nosiłam pod spodem, w pochwie przytroczonej do uda kryła się zimna rękojeść sztyletu, która... który nigdy nie nagrzewał się od ciała. Podarowany mi na szesnaste urodziny, nie był moją jedyną bronią ani najbardziej zabójczą, ale ulubioną. Rękojeść wykonano z kości dawno wytępionego wilkłaka – stwora, który nie był ani człowiekiem, ani zwierzęciem, ale jednym i drugim – a klinga z krwawnika była ostra jak brzytwa.
Mogłam po raz kolejny zrobić coś wyjątkowo nierozważnego, niestosownego i surowo zabronionego, ale nie byłam na tyle głupia, żeby wejść do miejsca takiego jak Czerwona Perła bez broni, którą umiałam się posługiwać.
– Martwy? – rzucił drugi strażnik, młodszy, z brązowymi włosami i łagodną twarzą. Chyba nazywał się Airrick i nie mógł być dużo starszy ode mnie, a ja miałam osiemnaście lat. Finley nie był po prostu martwy. Stracił całą krew, był pogryziony, jakby napadło go stado dzikich psów, i rozszarpany na kawałki.
Karty rozmazały mi się przed oczami, a w żołądku poczułam kulki lodu. Dzikie psy nie robiły takich rzeczy. Nie mówiąc o tym, że żadnych dzikich psów nie było w okolicach Krwawego Lasu, jedynego miejsca na świecie, gdzie drzewa krwawiły, plamiąc korę i liście głębokim szkarłatem. Krążyły pogłoski o innych zwierzętach, przerośniętych gryzoniach i padlinożercach, żerujących na zwłokach tych, którzy zbyt długo zwlekali w lesie.
– I wiecie, co to znaczy – ciągnął Airrick. – Oni muszą być blisko. Atak…
– Nie wiem, czy powinniśmy o tym rozmawiać – przerwał mu starszy strażnik. Znałam go. Phillips Rathi. Służył na Zaporze od lat, co było dość niezwykłe. Strażnicy nie żyli długo. Kiwnął głową w moją stronę. – Nie w obecności damy.
Damy?
Tylko Ascendentki określano mianem damy, ale takiej osoby jak ja również nikt nie spodziewał się zobaczyć w Czerwonej Perle… zwłaszcza nikt w tym budynku. Gdyby mnie nakryto, miałabym… no, sporo kłopotów i nie uniknęłabym surowej reprymendy.
Kary tego rodzaju, jakie Dorian Teerman, książę Masadonii, po prostu uwielbiał wymierzać. I przy jakich jego bliski zausznik, lord Brandole Mazeen, uwielbiał asystować.
Z narastającym niepokojem patrzyłam na ciemnoskórego strażnika. Wykluczone, żeby Phillips mnie rozpoznał. Górną połowę twarzy zasłaniała mi biała maska domino, którą znalazłam przed wiekami porzuconą w Ogrodach Królowej, nałożyłam zwyczajny niebieski płaszcz, który, hm, „pożyczyłam” od Britty, jednej z licznych zamkowych służek, kiedy podsłuchałam, jak opowiadała o Czerwonej Perle. Miejmy nadzieję, że Britta nie zauważy braku płaszcza, zanim wrócę rano.
Jako Panna, Wybrana, zwykle przez cały czas zakrywałam welonem włosy i twarz, oprócz ust i podbródka.
Wątpiłam, czy Phillips mógłby mnie rozpoznać wyłącznie po tych rysach. Zresztą gdyby mnie rozpoznał, żaden z nich nie siedziałby już spokojnie. Wlekliby mnie, chociaż delikatnie, z powrotem do moich opiekunów, księcia i księżnej Masadonii.
Nie było powodu do panikowania.
Uśmiechnęłam się, z wysiłkiem rozluźniając mięśnie karku i ramion.
– Nie jestem damą. Przy mnie możecie całkiem swobodnie rozmawiać, o czym tylko chcecie.
– Nawet jeśli tak, wskazany byłby jakiś mniej makabryczny temat – zauważył Phillips, spoglądając znacząco na dwóch pozostałych strażników.
Airrick podniósł na mnie wzrok.
– Przepraszam.
– Nie ma za co, ale przyjmuję.
Trzeci strażnik opuścił podbródek i pilnie wpatrywał się w swoje karty, również mamrocząc przeprosiny. Policzki mu poróżowiały, co uznałam za całkiem urocze. Strażnicy służący na Zaporze przechodzili brutalne szkolenie, uczono ich posługiwania się wszelkiego rodzaju bronią i walki wręcz. Nikt, kto przeżył swoją pierwszą wyprawę poza Zaporę, nie uniknął rozlewu krwi i widoku śmierci.
A jednak ten mężczyzna się czerwienił.
Odchrząknęłam, zamierzając zapytać o więcej: kim był Finley, czy strażnikiem z Zapory, czy może łowcą z oddziału armii, który zapewniał komunikację między miastami i eskortował podróżnych oraz towary. Łowcy spędzali połowę roku poza ochronnych pierścieniem Zapory. Pełnili służbę zdecydowanie należącą do najbardziej niebezpiecznych, więc nigdy nie podróżowali samotnie. Niektórzy już nie wracali.
Niestety niektórzy wracali odmienieni, już nie ci sami. Śmierć deptała im po piętach i szczerzyła zęby.
Przeklęci.
Wyczułam, że Phillips nie dopuści do rozmowy na ten temat, więc powstrzymałam pytania tańczące na końcu mojego języka. Jeśli z Finleyem byli inni i zostali ranni w starciu z tym czymś, co prawdopodobnie go zabiło, dowiem się tego tak czy inaczej.
Miałam tylko nadzieję, że nie wśród wrzasków przerażenia.
Mieszkańcy Masadonii nie zdawali sobie sprawy, ilu dokładnie przeklętych wraca zza Zapory. Widzieli tylko garstkę tu i tam, ale nie znali prawdziwej liczby. Gdyby znali, z pewnością panika wybuchłaby wśród ludzi, którzy tak naprawdę nie mieli pojęcia o potwornościach czyhających poza Zaporą.
Nie tak, jak mój brat Ian i ja.
Dlatego też, kiedy rozmowa przy stole zeszła na bardziej prozaiczne tematy, próbowałam siłą woli stopić lód skuwający moje wnętrzności. Mnóstwo ludzi oddało życie, żeby zapewnić bezpieczeństwo tym wewnątrz Zapory, ale to zawiodło – nie miało szans – nie tylko tutaj, ale w całym królestwie Solis.
Śmierć…
Śmierć zawsze znajdzie wejście.
Przestań, nakazałam sobie, walcząc ze wzbierającą falą niepokoju. Dzisiejszego wieczoru nie chodziło o te wszystkie rzeczy, których byłam świadoma, chociaż chyba nie powinnam. Dzisiejszego wieczoru chodziło o to, żeby żyć, żeby… nie leżeć bezsennie przez całą noc, samotna i przerażona, że nad niczym nie panuję, że… nawet nie wiem, kim jestem, wiem tylko czym.
W następnym rozdaniu dostałam słabą kartę. Dostatecznie często grywałam z Ianem, żeby wiedzieć, że nie odegram się z tym, co mam w ręku. Oznajmiłam, że pasuję, i wstałam, a strażnicy kiwnęli głowami i każdy życzył mi miłego wieczoru.
Przeszłam między stolikami, wzięłam kieliszek szampana zaoferowany przez kelnera w rękawiczkach i próbowałam odnaleźć podniecenie, które buzowało mi w żyłach wcześniej tego wieczoru, kiedy spiesznie przemykałam ulicami.
Dyskretnie rozejrzałam się po pokoju, prawie nie używając zmysłów. Nawet jeśli pominąć tych, którzy potrafili rzutować swój ból na przestrzeń wokół siebie, nie musiałam nikogo dotykać, żeby wiedzieć, czy cierpi. Wystarczyło mi na niego spojrzeć i się skupić. Nie wyglądał inaczej, jeśli coś go bolało, nie zmieniał się w moich oczach, kiedy się na nim koncentrowałam. Po prostu czułam jego udrękę.
Ból fizyczny prawie zawsze był gorący, ale taki, którego nie widać?
Prawie zawsze był zimny.
Sprośne okrzyki i gwizdy wyrwały mnie z zamyślenia. Na krawędzi stołu sąsiadującego z tym, od którego odeszłam, usiadła kobieta w czerwieni. Jej suknia uszyta ze skrawków czerwonej satyny i gazy ledwie zakrywała uda. Jeden z mężczyzn chwycił pełną garścią jej krótką, prześwitującą spódniczkę.
Kobieta odtrąciła jego rękę z zalotnym uśmiechem i przechyliła się do tyłu, wyginając ciało w zmysłowy łuk. Gęste blond loki rozsypały się wśród zapomnianych monet i żetonów.
– Kto chce mnie wygrać dziś wieczorem? – zapytała głębokim, wibrującym głosem, przesuwając rękami po talii gorsetu z falbankami. – Zapewniam was, chłopcy, że wystarczę na dłużej niż byle garniec złota.
– A jeśli będzie remis? – zapytał jeden z mężczyzn w dobrze skrojonym surducie, sugerującym zamożnego kupca albo przedsiębiorcę.
– Wtedy będę miała dużo więcej zabawy – odparła, sunąc ręką niżej po brzuchu, jeszcze niżej, pomiędzy…
Z płonącymi policzkami szybko odwróciłam wzrok i wzięłam łyk musującego szampana. Zmrużyłam oczy przed oślepiającym blaskiem złoto-różowego żyrandola. Czerwona Perła najwyraźniej prosperowała, a właściciele mieli znajomości. Elektryczność była kosztowna i podlegała ścisłej rządowej reglamentacji. Zastanowiło mnie, kim byli tutejsi klienci, skoro dostępne były takie luksusy.
Pod żyrandolem trwała kolejna karciana rozgrywka. Brały w niej udział również kobiety, z włosami upiętymi w skomplikowane fryzury ozdobione kryształkami, w sukniach znacznie mniej śmiałych niż stroje tutejszych pracownic. Nosiły jaskrawe fiolety i żółcie oraz pastelowe odcienie błękitu i lila.
Ja mogłam ubierać się tylko na biało, czy to w swoim pokoju, czy to publicznie, co nieczęsto się zdarzało. Toteż fascynowało mnie, jak rozmaite kolory sukni pasują do cery albo włosów. Wyobrażałam sobie, że zwykle wyglądam w bieli jak duch nawiedzający korytarze zamku Teerman.
Te kobiety również nosiły maski domino zakrywające połowę twarzy, chroniące ich tożsamość. Zastanawiałam się, kim są niektóre z nich. Zuchwałe żony zbyt często zostawiane same? Młode kobiety, które nie wyszły za mąż albo może owdowiały? Służące albo kobiety pracujące w mieście, które wyszły się zabawić? Czy wśród zamaskowanych postaci przy stole i w tłumie znajdowali się lordowie i damy dworu? Czy przyszli tu z tych samych powodów co ja?
Nuda? Ciekawość?
Samotność?
Jeśli tak, byliśmy bardziej do siebie podobni, niż przypuszczałam, nawet jeśli oni byli drugimi córkami i synami, oddanymi na królewski dwór po ukończeniu trzynastu lat podczas dorocznego Rytuału. A ja… ja byłam Penellaphe z zamku Teerman, krewną Balfourów i faworytą królowej.
Byłam Panną.
Wybraną.
A za niecały rok, na dziewiętnaste urodziny, zostanę Ascendentką, jak wszystkie damy dworu i lordowie. Nasze Ascendencje będą inne, to będzie największe wydarzenie od pierwszego Błogosławieństwa bogów, które miało miejsce po zakończeniu wojny Dwóch Królów.
Gdyby ich przyłapano, nic wielkiego by im się nie stało, ale ja… Ja naraziłabym się na niezadowolenie księcia. Zacisnęłam usta, kiedy zakiełkowało we mnie ziarenko gniewu, zmieszane z lepkim osadem niesmaku i wstydu.
Książę miał zbyt natrętne ręce i niezdrowe zamiłowanie do karania.
Ale nie zamierzałam o nim myśleć. Ani martwić się, że zostanę ukarana. Gdybym sobie na to pozwoliła, równie dobrze mogłabym wrócić do swoich komnat.
Oderwałam wzrok od stołu i zauważyłam, że w Perle były też uśmiechnięte, roześmiane kobiety, które nie nosiły masek, nie ukrywały swojej tożsamości. Siedziały przy stołach ze strażnikami i przedsiębiorcami, stały w zacienionych alkowach, rozmawiały z zamaskowanymi kobietami i mężczyznami oraz pracownikami Czerwonej Perły. Nie wstydziły się i nie obawiały się, że ktoś je zobaczy.
Kimkolwiek były, cieszyły się wolnością, której im serdecznie zazdrościłam.
Tego wieczoru ja także czułam się wolna, zamaskowana i nikomu nieznana, i tylko bogowie mogli się dowiedzieć, że tu jestem. A co do bogów, już dawno zdecydowałam, że mają dużo ciekawsze rzeczy do roboty niż pilnowanie kogoś takiego jak ja. Przecież gdyby zwracali na mnie uwagę, już dawno musiałabym się stawić na przesłuchanie w sprawie licznych wykroczeń, które popełniłam.
Tak więc dzisiejszego wieczoru mogłam być każdym.
Taka wolność uderzała do głowy znacznie mocniej, niż sobie wyobrażałam. Nawet mocniej niż niedojrzałe ziarna maku dostarczane przez tych, którzy je palili.
Dzisiejszego wieczoru nie byłam Panną. Nie byłam Penellaphe. Byłam po prostu Poppy. Tego przezwiska używała moja mama i oprócz mojego brata Iana bardzo niewiele osób tak mnie nazywało.
Jako Poppy nie musiałam przestrzegać żadnych ścisłych zasad ani spełniać żadnych oczekiwań, żadna Ascendencja nie czekała mnie w przyszłości szybciej, niż byłam na to gotowa. Strach nie istniał, przyszłość i przeszłość nie miały znaczenia. Dzisiejszego wieczoru mogłam trochę użyć życia, chociaż przez parę godzin, i nazbierać jak najwięcej doświadczeń, zanim odstawią mnie z powrotem do stolicy, do królowej.
Zanim zostanę ofiarowana bogom.
Dreszcz przeszedł mi po kręgosłupie – niepewność i ukłucie smutku. Stłumiłam go, nie pozwoliłam mu urosnąć. Rozmyślanie nad tym, co nadejdzie i czego nie można zmienić, nie miało sensu.
Poza tym Ian dostąpił Ascendencji przed dwoma laty i listy, które od niego dostawałam co miesiąc, świadczyły, że się nie zmienił. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast snuć opowieści na głos robił to na piśmie w każdym z listów. Zaledwie w zeszłym miesiącu napisał o dwójce dzieci, siostrze i bracie, która dopłynęła na dno Wełnistego Morza i zaprzyjaźniła się z wodnym ludem.
Uśmiechnęłam się i uniosłam kieliszek z szampanem. Nie miałam pojęcia, skąd Ian brał takie pomysły. O ile wiedziałam, nie dało się dopłynąć na dno Wełnistego Morza i nie istniał żaden wodny lud.
Wkrótce po swojej Ascendencji, na rozkaz królowej i króla Ian poślubił lady Claudeyę.
Nigdy nie wspominał o swojej żonie.
Czy był szczęśliwy w tym małżeństwie? Mój uśmiech zbladł i spuściłam wzrok na musujące różowawe wino. Podobno prawie się nie znali przed ślubem. Jak to może wystarczyć, skoro masz spędzić z tą osobą resztę życia?
A Ascendenci żyją bardzo, bardzo długo.
Wciąż dziwnie mi się myślało o Ianie jako o Ascendencie. Nie był drugim synem, ale ponieważ ja byłam Panną, królowa pomodliła się do bogów o wyjątek od naturalnego porządku rzeczy i pozwolono mu dostąpić Ascendencji. Nie czekał mnie los Iana, małżeństwo z obcym, innym Ascendentem, który z pewnością pożądał piękna ponad wszystko, ponieważ urodę postrzegano jako rzecz boską.
I chociaż byłam Panną, Wybraną, nigdy nie uznają mnie za boską. Zdaniem księcia nie byłam piękna.
Byłam tragiczna.
Nieświadomie musnęłam palcami drapiącą koronkę po lewej stronie maski. Gwałtownie cofnęłam dłoń.
Jakiś mężczyzna, w którym rozpoznałam strażnika, wstał od stołu i odwrócił się do kobiety noszącej białą maskę jak ja. Wyciągnął do niej rękę, mówiąc coś za cicho, żebym usłyszała. W odpowiedzi kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową, zanim położyła dłoń na jego dłoni. Wstała i spódnica liliowej sukni spłynęła po jej nogach jak woda. Mężczyzna wyprowadził ją z pokoju i ruszyli w stronę drzwi dostępnych dla gości, dwóch na przeciwległych końcach połączonych komnat. Prawe drzwi prowadziły na zewnątrz. Lewe na piętro, do bardziej prywatnych pokojów, gdzie według Britty działy się różne rzeczy.
Strażnik poprowadził zamaskowaną kobietę w lewo.
Zapytał. Ona powiedziała tak. Cokolwiek robili na górze, robili to chętnie i z własnego wyboru, czy miało to trwać parę godzin, czy całe życie.
Nie odrywałam wzroku od drzwi jeszcze długo po tym, jak się zamknęły. Czy także dlatego przyszłam tu dzisiejszego wieczoru? Żeby… żeby zaznać przyjemności z kimś, kogo sama wybiorę?
Mogłam, gdybym chciała. Podsłuchałam rozmowy między damami dworu, od których nie wymagano, żeby pozostały nietknięte. Według nich istniało… wiele rzeczy, które mogła robić kobieta dla przyjemności, nadal zachowując czystość.
Czystość?
Nienawidziłam tego słowa, znaczenia, które się za nim kryło. Jakby moje dziewictwo decydowało o mojej wartości, mojej niewinności, a jego istnienie albo brak w jakiś sposób było ważniejsze niż setki wyborów, których dokonywałam każdego dnia.
Czasami nawet zastanawiałam się, co zrobiliby bogowie, gdybym przyszła do nich już nie jako Panna. Czy zlekceważyliby wszystko inne, co zrobiłam albo czego nie zrobiłam, tylko dlatego, że już nie byłam dziewicą?
Nie byłam pewna, ale miałam nadzieję, że tak nie jest. Nie dlatego, że planowałam uprawiać seks teraz albo w przyszłym tygodniu, albo… w ogóle, ale ponieważ chciałam mieć ten wybór.
Chociaż nie wiedziałam, jak miałabym się znaleźć w sytuacji, w której w ogóle pojawiłaby się taka możliwość. Ale wyobrażałam sobie, że w Czerwonej Perle nie zabrakłoby chętnych do robienia rzeczy, o których rozmawiały damy dworu.
W piersi poczułam nerwowe trzepotanie i zmusiłam się, żeby wypić jeszcze łyk szampana. Słodkie bąbelki połaskotały mnie w gardle i złagodziły nagłą suchość w ustach.
Prawdę mówiąc, decyzję o dzisiejszym wieczorze podjęłam pod wpływem chwili. Przez większość nocy nie mogłam zasnąć, i tak aż do świtu. A jeśli już udało mi się zasnąć, niemal tego żałowałam. Tylko w tym tygodniu trzy razy budziłam się z koszmaru i własne krzyki dzwoniły mi w uszach. A kiedy koszmary nadchodziły stadami jak teraz, wydawały się zwiastować nieszczęście. Instynkt bardzo przypominający zdolność wyczuwania bólu wykrzykiwał ostrzeżenie.
Wzięłam płytki oddech i spojrzałam tam, gdzie patrzyłam wcześniej. Kobieta w czerwieni nie pozowała już na stole. Zamiast tego siedziała na kolanach kupca, który pytał wcześniej, co się stanie, jeśli wygrają dwaj mężczyźni. Sprawdzał swoje karty, ale jego ręka spoczywała tam, gdzie przedtem kierowały się jej dłonie, zanurzona głęboko między jej udami.
O rany.
Przygryzłam wargę i odwróciłam się od tego widoku, zanim moje policzki zapłonęły żywym ogniem. Przesunęłam się do następnego stołu oddzielonego niską ścianą, gdzie również toczyła się gra w karty.
Było tam więcej strażników, niektórych nawet rozpoznałam jako należących do Gwardii Królewskiej, żołnierzy, którzy zamiast służyć na Zaporze chronili Ascendentów. Ci potrzebowali osobistych strażników, gdyż przedtem ludzie próbowali porywać dla okupu osoby należące do dworu. Na ogół nikt nie doznawał poważnego uszczerbku w takich sytuacjach, jednak podejmowano też inne działania, wynikające z całkiem odmiennych, znacznie groźniejszych powodów.
Stojąc obok liściastej rośliny doniczkowej, pyszniącej się maleńkimi czerwonymi pączkami, nie bardzo wiedziałam, co mam teraz robić. Mogłam przyłączyć się do następnej karcianej rozgrywki albo nawiązać rozmowę z jedną z osób licznie krążących wokół stołów, ale nie umiałam prowadzić towarzyskich pogawędek z nieznajomymi. Na pewno palnęłabym jakąś gafę albo zadała dziwaczne, bezsensowne pytanie. Więc ta opcja odpadała. Może powinnam wrócić do moich komnat. Robiło się późno i…
Nagle ogarnął mnie dziwny niepokój, który zaczął się jako mrowienie na karku i narastał z każdą mijającą sekundą.
Miałam wrażenie, że… jestem obserwowana.
Rozglądając się po sali, nie zauważyłam, żeby ktoś zwracał na mnie szczególną uwagę, jednak wrażenie było tak silne, że spodziewałam się zobaczyć kogoś stojącego obok mnie. Poczułam ściskanie w żołądku. Zaczęłam się odwracać w stronę wyjścia, kiedy miękkie, przeciągłe tony jakiegoś instrumentu strunowego przyciągnęły mój wzrok. Spojrzałam w lewo, na krwawoczerwoną zasłonę z gazy, kołyszącą się lekko od poruszeń innych gości lokalu.
Zamarłam, nadsłuchując wznoszącego się i opadającego rytmu, do którego wkrótce dołączył ciężki łomot bębna. Zapomniałam o wrażeniu, że ktoś mnie obserwuje. Zapomniałam o wielu rzeczach. Ta muzyka była… niepodobna do niczego, co wcześniej słyszałam. Była głębsza, gęstsza. Zwalniała, a potem przyspieszała. Była… zmysłowa. Co mówiła Britta, służąca, o tańcach, które odbywały się w Czerwonej Perle? Zniżała głos, kiedy o tym opowiadała, a druga służąca, która tego słuchała, wydawała się zgorszona.
Przeciskając się pod ścianami, podeszłam do zasłony, wyciągnęłam rękę, żeby ją odsunąć…
– Raczej nie chcesz tam wejść.
Zaskoczona obejrzałam się na dźwięk tego głosu. Za mną stała kobieta – jedna z pracujących w Czerwonej Perle. Rozpoznałam ją. Nie dlatego, że wieszała się u ramienia tego kupca czy przedsiębiorcy, kiedy tu weszłam, ale ponieważ była uderzająco piękna.
Włosy miała czarne jak noc, gęste i wijące się, skórę w odcieniu głębokiego, ciepłego brązu. Jej czerwona sukienka bez rękawów miała duży dekolt, a tkanina przylegała do jej ciała jak druga skóra.
– Przepraszam? – bąknęłam, nie wiedząc, jak zareagować, i opuściłam rękę. – Dlaczego nie? Oni tylko tańczą.
– Tylko tańczą? – Zerknęła ponad moim ramieniem na zasłonę. – Mówią, że tańczyć to jak uprawiać miłość.
– Ja… nigdy tego nie słyszałam.
Powoli obejrzałam się za siebie. Przez zasłonę dostrzegłam zarysy ciał wirujących w rytmie muzyki, poruszających się z płynną, hipnotyzującą gracją. Niektóre tańczyły same, ich sylwetki i krągłości rysowały się wyraźnie, natomiast inne…
Gwałtownie wciągnęłam oddech i pospiesznie przeniosłam spojrzenie na kobietę stojącą przede mną.
Jej umalowane na czerwono usta wygięły się w uśmiechu.
– To twój pierwszy raz tutaj, prawda?
Otwarłam usta, żeby zaprzeczyć, ale poczułam rumieniec rozpływający się po każdej widocznej części mojej twarzy. Samo to wystarczyło za potwierdzenie.
– Czy to takie oczywiste?
Roześmiała się gardłowo.
– Nie dla wszystkich. Ale dla mnie tak. Nigdy wcześniej cię tu nie widziałam.
– Skąd możesz wiedzieć? – Dotknęłam maski, żeby sprawdzić, czy się nie zsunęła.
– Twoja maska jest w porządku. – Coś błysnęło znacząco i osobliwie w jej oczach, które były złotobrązowe. Nie całkiem orzechowe. Złoto miało o wiele za jasny i za ciepły odcień. Przypomniały mi inne oczy, ciemnocytrynowe. – Rozpoznam twarz, czy do połowy zakrytą, czy nie, a twojej jeszcze tu nie widziałam. To twój pierwszy raz.
Naprawdę nie miałam pojęcia, jak na to odpowiedzieć.
– I pierwszy raz również dla Czerwonej Perły. – Nachyliła się do mnie i zniżyła głos. – Bo nigdy nie gościliśmy tu Panny.
Szok przetoczył się przeze mnie falą. Mocniej zacisnęłam palce na śliskiej nóżce kieliszka.
– Nie wiem, o czym mówisz. Jestem drugą córką…
– Jesteś jak druga córka, ale nie w taki sposób, w jaki zamierzałaś – przerwała, lekko dotykając mojego okrytego płaszczem ramienia. – W porządku. Nie masz się czego bać. Twój sekret jest u mnie bezpieczny.
Gapiłam się na nią chyba przez całą minutę, zanim odzyskałam mowę.
– Jeśli to prawda, dlaczego taki sekret byłby bezpieczny?
– A dlaczego nie? – odparła. – Co bym zyskała, gdybym komuś powiedziała?
– Zasłużyłabyś na łaskę księcia i księżnej. – Serce mi waliło.
Jej uśmiech znikł, spojrzenie stwardniało.
– Nie potrzebuję żadnej łaski Ascendentów.
Powiedziała to w taki sposób, jakbym sugerowała, że zabiega o łaskę kupy błota. Prawie jej uwierzyłam, ale żaden mieszkaniec królestwa nie przepuściłby okazji, żeby zdobyć względy Ascendentów, chyba że…
Chyba że nie uznawał króla Jalary i królowej Ileany za prawowitych władców. Chyba że popierał tego, kto nazywał się księciem Casteel, prawdziwym następcą tronu.
Tylko że nie był żadnym księciem ani następcą. Był jedynie pozostałością po Atlantii, zepsutym i przeżartym zgnilizną królestwie, które upadło po zakończeniu wojny Dwóch Królów. Potworem, który szerzył zniszczenie i przelewał krew, wcieleniem czystego zła.
Był Mrocznym.
A jednak znaleźli się tacy, którzy popierali jego i jego sprawę. Descendenci, którzy brali udział w zamieszkach i zniknięciu wielu Ascendentów. W przeszłości Descendenci siali niezgodę tylko poprzez niewielkie zgromadzenia i protesty, i nawet wtedy rzadko do tego dochodziło na skutek kar wymierzanych tym, których podejrzewano o przynależność do Descendentów. Procesy sądowe nawet nie zasługiwały na tę nazwę. Żadnych drugich szans. Żadnych długich wyroków. Śmierć była szybka i ostateczna.
Ale ostatnio to się zmieniło.
Wielu uważało, że Descendenci są odpowiedzialni za tajemnicze zgony królewskich gwardzistów wysokiej rangi. W Carsodonii, stolicy państwa, kilku w niewytłumaczalny sposób spadło z Zapory. Dwóch zabito strzałami w tył głowy w Pensdurth, mniejszym mieście na wybrzeżu Wełnistego Morza nieopodal stolicy. Inni po prostu znikali w mniejszych wioskach i więcej nikt ich nie widział.
Zaledwie kilka miesięcy temu w Trzech Rzekach, rojnym mieście handlowym za Krwawym Lasem, wybuchło powstanie zakończone rozlewem krwi. Dwór Mysikrólika, królewska siedziba w Trzech Rzekach, został spalony, zrównany z ziemią razem ze świątyniami. W pożarze zginął książę Everton, a także wielu strażników i służących. Cudem tylko księżna Trzech Rzek zdołała uciec.
Descendenci nie byli po prostu Atlantami ukrywającymi się wśród ludu Solis. Niektórzy stronnicy Mrocznego nie mieli w żyłach nawet kropli atlantyjskiej krwi.
Wzrok mi się wyostrzył i skupił na pięknej kobiecie. Czy ona mogła należeć do Descendentów? Nie pojmowałam, jak ktokolwiek mógł popierać upadłe królestwo, nawet jeśli był nieszczęśliwy albo cierpiał nędzę. Przecież to Atlanci i Mroczny sprowadzili mgłę i to, co w niej czyhało. To, co prawdopodobnie zabiło Finleya oraz mnóstwo ludzi, włącznie z moją matką i ojcem, i wypaliło we mnie wspomnienie grozy rozrastającej się we mgle.
Chwilowo odsunęłam na bok podejrzenia i otwarłam się, żeby wyczuć, czy ta kobieta nosi w sobie jakieś wielkie cierpienie, coś wykraczającego poza fizyczny ból, wypływającego z rozpaczy albo rozgoryczenia. Ten rodzaj bólu, który każe ludziom popełniać okropne czyny, żeby chociaż odrobinę złagodzić męczarnię.
Nic takiego od niej nie promieniowało.
Ale to nie znaczyło, że nie należy do Descendentów.
Kobieta przechyliła głowę.
– Jak mówiłam, nie masz się czego obawiać z mojej strony. Z jego strony? To całkiem inna historia.
– Z jego strony? – powtórzyłam.
Przesunęła się na bok, kiedy główne drzwi się otwarły i nagły powiew zimnego powietrza zapowiedział przybycie następnych gości. Wszedł jakiś mężczyzna, a za nim starszy dżentelmen o jasnych, rudawych włosach i pobrużdżonej twarzy, ogorzałej od słońca…
Wstrząśnięta, szeroko otwarłam oczy z niedowierzaniem. To był Vikter Wardwell. Co on robił w Czerwonej Perle?
Przed moimi oczami pojawiły się obrazy kobiet w krótkich sukienkach i z częściowo obnażonymi piersiami. Przypomniałam sobie, dlaczego sama tu jestem.
O bogowie.
Nie chciałam już myśleć o celu jego wizyty. Vikter był zahartowanym członkiem Gwardii Królewskiej, mężczyzną sporo po czterdziestce, ale dla mnie był kimś więcej. To on dał mi sztylet, który nosiłam przytroczony do uda, to on przełamał zwyczaj i dopilnował, żebym nauczyła się nie tylko posługiwać sztyletem, ale również robić mieczem, trafiać strzałą w niewidoczny cel i nawet bez broni pokonać mężczyznę dwukrotnie większego ode mnie.
Vikter był dla mnie jak ojciec.
Był również moim osobistym strażnikiem, odkąd przybyłam do Masadonii. Ale nie jedynym. Dzielił obowiązki z Rylanem Kealem, który zastąpił Hannesa, kiedy ten umarł we śnie niecały rok temu. Była to niespodziewana strata, ponieważ Hannes dopiero przekroczył trzydziestkę i cieszył się znakomitym zdrowiem. Uzdrawiacze uważali, że spowodowała to jakaś nieznana choroba serca. Jednak trudno było uwierzyć, że ktoś kładzie się spać całkiem zdrowy, żeby nigdy się nie obudzić.
Rylan nie wiedział, że jestem tak dobrze wyszkolona, zdawał sobie jednak sprawę, że umiem się posługiwać sztyletem. Nie miał pojęcia, dlaczego Vikter i ja tak często znikaliśmy z zamku. Był miły i całkiem wyluzowany, ale w żadnym razie nie byliśmy ze sobą tak blisko, jak z Vikterem. Gdyby Rylan tu przyszedł, łatwo mogłabym się wymknąć niezauważona.
– Do diabła – zaklęłam i odwróciłam się, naciągając kaptur na głowę. Moje włosy miały charakterystyczny miedziany odcień, łatwy do zauważenia. Lecz nawet kiedy zakryłam włosy i twarz, Vikter mógł mnie rozpoznać. Miał szósty zmysł, typowy dla rodziców, którzy zawsze wyczuwają, kiedy ich dziecko coś zbroi.
Zerknęłam w stronę wejścia i duch we mnie upadł, kiedy zobaczyłam, że Vikter usiadł przy stole twarzą do drzwi – jedynej drogi ucieczki.
Bogowie mnie nienawidzili.
Naprawdę, ponieważ nie miałam wątpliwości, że Vikter mnie zobaczy. Nie doniósłby na mnie, ale wolałabym już wpełznąć do dziury pełnej karaluchów i pająków niż tłumaczyć się przed nim, właśnie przed nim, dlaczego przyszłam do Czerwonej Perły. I musiałabym wysłuchać kazania. Nie groziła mi surowa reprymenda i kara, w jakich lubował się książę, ale takie kazanie mogło dotknąć do żywego i sprawić, że przez wiele dni czułabym się okropnie.
Głównie dlatego, że zostałam przyłapana na czymś, co zasługiwało na naganę.
I szczerze mówiąc, nie chciałam zobaczyć miny Viktera, kiedy odkryje, że wiem o jego obecności w tym lokalu. Zaryzykowałam kolejne ukradkowe spojrzenie i…
O bogowie, jakaś kobieta klęczała przy nim i trzymała rękę na jego nodze!
Przetarłam oczy.
– To Sariah – wyjaśniła kobieta. – Jak tylko on się zjawia, ona zaraz się do niego klei. Chyba się w nim durzy.
Powoli przeniosłam wzrok na kobietę stojącą obok mnie.
– On tu często przychodzi?
Uniosła jeden kącik ust.
– Dostatecznie często, żeby wiedzieć, co się dzieje za czerwoną zasłoną i…
– Wystarczy – ucięłam. Teraz musiałam wyczyścić mózg. – Nie chcę wiedzieć więcej.
Zaśmiała się miękko.
– Wyglądasz jak ktoś, kto potrzebuje kryjówki. I tak, w Czerwonej Perle łatwo rozpoznać kogoś takiego. – Zręcznie odebrała mi kieliszek z szampanem. – Na górze są teraz wolne pokoje. Spróbuj szóstych drzwi po lewej. Znajdziesz tam azyl. Przyjdę po ciebie, kiedy będzie bezpiecznie.
Obudziły się we mnie podejrzenia, kiedy napotkałam jej wzrok, ale pozwoliłam, żeby wzięła mnie za ramię i poprowadziła w lewo.
– Dlaczego mi pomagasz?
Otworzyła drzwi.
– Bo każdy powinien móc użyć trochę życia, chociaż przez kilka godzin.
Szczęka mi opadła, bo kobieta dokładnie powtórzyła moje myśli sprzed paru minut. Stałam oniemiała.
Mrugnęła do mnie i zamknęła drzwi.
To nie mógł być przypadek, że odgadła, kim jestem. I przypadkiem powtórzyła to, co wcześniej myślałam? Akurat. Wyrwał mi się szorstki śmiech. Ta kobieta mogła należeć do Descendentów, a co najmniej nie przepadała za Ascendentami. Ale mogła również być Widzącą.
Myślałam, że już żadnego z nich nie ma.
I ciągle nie mogłam uwierzyć, że Vikter tu jest – że przychodził tu tak często, że jedna z dam w czerwieni obdarzyła go sympatią. Właściwie nie wiedziałam, dlaczego tak się dziwię. Gwardzistom królewskim nie zabraniano szukania przyjemności ani nawet ożenku. Wielu było dość… promiskuitycznych, ponieważ ich życie było pełne niebezpieczeństw i często o wiele za krótkie. Po prostu Vikter miał kiedyś żonę, którą stracił na długo, zanim go poznałam: zmarła w połogu razem z dzieckiem. Wciąż kochał swoją Camilię równie mocno jak wtedy, kiedy żyła i oddychała.
Jednak to, co tu znajdował, nie miało nic wspólnego z miłością, prawda? I każdy czasem czuje się samotny, nawet jeśli jego serce należy do kogoś, kto już odszedł.
Trochę tym zasmucona, odwróciłam się na wąskich schodach oświetlonych przez lampy naftowe na ścianach. Odetchnęłam głęboko. W co ja się wpakowałam?
Tylko bogowie wiedzieli, a teraz nie miałam już odwrotu.
Wsunęłam rękę pod płaszcz i trzymałam ją blisko rękojeści sztyletu, kiedy wchodziłam po stopniach na piętro. Korytarz był szeroki i zadziwiająco cichy. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale sądziłam, że usłyszę… odgłosy.
Kręcąc głową, liczyłam drzwi, aż dotarłam do szóstych po lewej stronie. Nacisnęłam klamkę i stwierdziłam, że nie są zamknięte na klucz. Zaczęłam je otwierać, ale się powstrzymałam. Co ja wyprawiam? Nie wiadomo, co czeka za tymi drzwiami. Tamta kobieta na dole…
W korytarzu rozległ się męski śmiech i drzwi obok mnie się otworzyły. Spanikowana szybko weszłam do wyznaczonego pokoju i zamknęłam drzwi za sobą.
Rozejrzałam się z walącym sercem. Nie było tu lamp, tylko świecznik na gzymsie kominka. Przed pustym paleniskiem stała kanapa. Nawet się nie rozglądając, wiedziałam, że jedynym pozostałym meblem w pokoju na pewno było łóżko. Odetchnęłam głęboko i poczułam zapach świec. Cynamon? Ale czułam coś jeszcze, coś przypominającego przyprawy korzenne i igły sosnowe. Zaczęłam się odwracać…
Czyjeś ramię objęło mnie w talii i przyciągnęło do bardzo twardego, bardzo męskiego ciała.
– Tego – szepnął niski głos – się nie spodziewałem.