- W empik go
Krew na Placu Lalek - ebook
Krew na Placu Lalek - ebook
W zrujnowanym, opuszczonym pałacu na pograniczu niewielkiego miasteczka, z głębokiego snu budzi się młoda kobieta – Maria. Mimo że dziewczyna doskonale pamięta z kim i w jaki sposób przybyła do pałacu, nikt nie pamięta... jej.
Wśród przyjaciół, rodziny, znajomych – nikt Marii nie pamięta. W jej warszawskim domu mieszkają obcy ludzie. Przerażona rozpoczyna dochodzenie na własną rękę, aby odnaleźć utraconą tożsamość i rozwikłać niezwykłą zagadkę.
Na dalekim pustkowiu Kamil – policjant z Warszawy widzi coś… co racjonalnie nie da się w żaden sposób wyjaśnić. Chwilę później traci przytomność i budzi się dopiero w szpitalu.
Po pewnym czasie drogi Kamila i Marii zejdą się ze sobą, aby razem mogli rozwikłać tajemnicę – nawet jeśli okaże się ona niewyobrażalnym koszmarem…
Krzysztof Kotowski - bestsellerowy pisarz, dziennikarz i psycholog. W przeszłości pracował w radiu i TVP. Był autorem i prowadzącym wielu popularnych programów telewizyjnych, m.in. „Kawa czy Herbata” czy „Rhythmics”. Jest autorem thrillerów z pogranicza psychologii, fantastyki i horroru, czyli tzw. „thrillerów hipotetycznych”. Jego książki w ocenie krytyki i czytelników odznaczają się przede wszystkim świetnym językiem, poczuciem humoru i wartką akcją. Uznanie przyniosły mu m.in. takie książki jak: „Kapłan”, „Niepamięć”, „Marika”, „Zygzak”, „Święto Świateł” czy „Modlitwa do Boga Złego”.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66807-28-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przy mostku ze starych kamieni,
gdzie trawa wyrosła wysoka...
Miękka ziemia pod trawą wydała mu się zdradliwa niczym bagienna, ledwie zastygła skorupa, która dopiero zaczęła pękać. Patrzył tępo, wciąż w to samo miejsce – jak kaleki manekin wyrzucony poza bezpieczne schronienie na zimną, mokrą od ulewnego deszczu łąkę, bez końca na horyzoncie. Błotnista, zapomniana droga, wycięta między dzikim, nieforemnym, zgniłozielonym polem, dobiegała do gęsto porośniętego po brzegach strumyka starym, kamiennym mostkiem. Długim na cztery, może pięć metrów.
Ciało chudego, przerażonego człowieka przeszywały potworne dreszcze. Buty niemal zupełnie przesiąkły wodą, na co nie zwracał już teraz najmniejszej uwagi. Wciąż powoli się cofał...
Pod mostkiem niknęło światło, za to wzmagał się szum wody opływającej kamienie. To w to miejsce przerażony człowiek patrzył półmartwym spojrzeniem, nad którym prawie nie miał już władzy. W dłoni trzymał jednak kurczowo gruby zeszyt w twardej oprawie. Szarpnął płaszcz, wyrywając guziki. Zamarł. Nabrał głęboko powietrza, jakby w obawie, że za parę sekund zabraknie mu tchu. Schował zeszyt pod płaszczem. Zrobił zaledwie parę kroków, gdy to, co do tej pory widział, zaczęło niknąć w nieokreślonej mgle, która spłynęła na niego nagle i właściwie znikąd. Upadł miękko na trawę. Mostka nie stracił z pola widzenia do końca. Gdy leżał na ziemi, niczego już nie czuł.Szpital
Sina plama na suficie
Wiadro pełne wody
Szepty... Wydawały mu się raz nieco głośniejsze, a innym razem bardziej stonowane. Ostrożne.
Nie był jeszcze w stanie rozpoznać poszczególnych słów, nie wiedział nawet, czy wciąż śni. Wreszcie – dość nagle – udało mu się otworzyć oczy. Na razie niezbyt szeroko. Instynkt nakazał mu natychmiast zamknąć je, ale po chwili odważył się powtórzyć próbę. Za wszelką cenę chciał zobaczyć, cokolwiek rozpoznać, wyzwolić się ze snu. Gdy zbierał siły, mózg znów sprawił mu niespodziankę i pozwolił usłyszeć dźwięk. Inny niż szepty. Mniej skomplikowany, konsekwentny, trwający nieprzerwanie. Ale to, co usłyszał, wydało mu się dziwnie niepokojące i nieprzyjazne. Woda... Chyba woda. Spadające krople. Jakoś dokuczliwie hałaśliwe, z pogłosem docierającym do samego środka głowy. W pewnym momencie pojawiła się nawet myśl o jakiejś wyrafinowanej chińskiej torturze; po czym zupełnie już świadomie wykrzywił w bólu twarz.
– Budzi się... – usłyszał wyraźnie.
Sylwetka mężczyzny przy jego łóżku nabierała ostrości. Nad jego głową, w rogu, między dwiema ścianami a sufitem, była sinawa plama, z której co pewien czas krople wody skapywały do wiadra. Pluskanie drążyło mózg, rozsadzało głowę potwornym bólem.
Sufit był brudny i wyglądał na nieprzyjemnie stary. Ze ścian odchodziła farba położona tam co najmniej pięćdziesiąt lat temu, a może jeszcze wcześniej.
– Chudy... – Ktoś dotknął delikatnie jego ramienia.
– Tak... – Miał już siłę, aby odwrócić w tym kierunku wzrok. Wydobycie z siebie głosu sprawiło mu jednak dodatkowy ból. Gardło miał suche, próbował zebrać w ustach trochę śliny.
– To my! – oznajmił entuzjastycznie ten, którego nie całkiem jeszcze przytomny Chudy zobaczył pierwszego. – Szuchcik i Dareczek! Poznajesz nas?!
Poznał ich. Dareczka od razu. Facet był potężny, niezbyt wysoki, ale szeroki w barach, zawsze uśmiechnięty, nawet gdy, tak jak teraz, twarz zdradzała niepokój. Znali się długo. Od pierwszego dnia roboty. Szuchcik przyszedł do wydziału później. Z Żoliborza chyba. Był tak drobny jak on, ale dawał sobie radę. Dobry kolega. Uczciwy. Uczynny.
– Głowa... – szepnął Chudy.
– Boli? – spytał Dareczek.
– Tak.
– Wody chcesz? Albo wódeczki, mamy trochę...
– Szuchcik ostrożnie rozejrzał się dookoła.
– Co to jest...? – wyszeptał, wciąż z trudem, Chudy.
– Co? – spytał Dareczek.
– Gdzie jesteśmy... to... co to jest?
– Szpital. Zapyziały kurewsko i wiochowaty, ale dupy fajne w pokoju pielęgniarek. No nic... Nieważne. Zabieramy cię stąd. Do naszego. Tu z komuny nie wyszli chyba jeszcze. Zdrowego by wykończyli. – Zaśmiał się głośniej, ale szybko przycichł, wymieniając spojrzenia z Szuchcikiem.
Choć szpital był skromny, tę niewielką salę zarezerwowano tylko dla jednego chorego. Dareczek, gdy już w miarę się uspokoił, widząc, że z kolegą nie jest tak źle, jak wyglądało na początku, usiadł na krzesełku przy łóżku. Szuchcik cały czas stał z drugiej strony. Mniej się uśmiechał i trudniej go było, szczególnie teraz, wybić z zamyślenia. Wpatrywał się w Chudego, przymrużając powieki. Obaj ubrani byli dość głupio; w ciemnoniebieskie spodnie i sweterki, niby po cywilnemu, ale każdy przecież bez trudu mógł rozpoznać w nich gliniarzy.
– Siostro! – zawołał Dareczek w stronę uchylonych drzwi. – Wody trochę, albo herbatki jakiejś chłodniejszej, można?
W progu stanęła kucharka rozwożąca zwykle posiłki.
– Siostra przyjdzie zaraz. Kompot z obiadu może być, jak trzeba – wychrypiała dziwnie niskim tonem. – Przynieść, panie poruczniku?
Kiwnęli głowami. Kucharka zniknęła za drzwiami.
– Słyszałeś Chudy? – Uśmiech nie schodził Dareczkowi z twarzy. – „Panie poruczniku”! Uwierzysz? Gdzie oni się uchowali! I to tak wszyscy. Nawet ten lekarz. Nic nie kumają.
Pielęgniarka pojawiła się szybko. Niosła tacę z trzema kubkami i termometrem. Ładna. Na oko trzydziestka. Atrakcyjna i zadbana. Jakby nie z tego szpitala.
– Chory powinien ostrożnie pić, panie poruczniku – rzuciła przez ramię do Dareczka, stawiając tacę na niewielkim stoliczku. – Kompot, herbata ciepła i trochę wody.
Zawsze tak było, że gdziekolwiek by byli w trójkę, obcy zwracali się przede wszystkim do niego. Cholera wie dlaczego. Bo największy? Uśmiechnięty? Miły? Tak czasem bywa, że nie wiadomo dlaczego.
Chudy był już całkowicie przytomny. Ból głowy zelżał, oddychał spokojniej i wolniej, z mniejszym wysiłkiem ruszał głową. Patrzył teraz na Dareczka, który wodził pożądliwie wzrokiem za pielęgniarką.
– Kto pani powiedział, że jestem porucznikiem?
– spytał zaczepnie, ale nie złośliwie, z nieodłącznym uśmiechem.
Wzruszyła ramionami. Poszerzył uśmiech.
– Jestem nadkomisarz Dariusz Wieczorek. Tam widzi pani komisarza Tomasza Szuchcińskiego. A wasz pacjent, którego nazwisko pani zapewne zna, jest, podobnie jak ja, nadkomisarzem.
– Nie znam – odgryzła się. – Nie miałam wczoraj dyżuru. Temperaturę trzeba zmierzyć.
– Kamil Symeon – przedstawił się spokojnie Chudy. Zdobył się również na uśmiech, nie mając jej za złe nie najlepszego humoru.
– Śmieszne takie trochę ma nazwisko, co? – wyrwał się znowu Dareczek, licząc na milsze spojrzenie pielęgniarki. – Symeon to też jest imię. Tylko nie u nas.
– Hebrajska odmiana Szymona – mruknął obojętnie Szuchcik, który nie miał zamiaru spoufalać się z pielęgniarką, więc cierpliwie czekał, aż wreszcie sobie pójdzie.
Chudy chciał coś powiedzieć, ale uniemożliwił mu to nagły napad kaszlu. Dareczek uniósł jego głowę z poduszki i bardzo ostrożnie przystawił koledze kubek do ust, by mógł przynajmniej zwilżyć usta.
– Może jednak ja? – zadeklarowała się pielęgniarka.
– Zaopiekujemy się nim – zapewnił chłodno Szuchcik, ciągle sprawiający wrażenie zamyślonego, ale i już zniecierpliwionego. Podszedł do stolika, dając raczej niedwuznacznie kobiecie do zrozumienia, że chcieliby zostać sami. Odprowadził pielęgniarkę do wyjścia i zamknął za nią drzwi.
– Co mi jest? – spytał wprost Chudy.
Szuchcik podsunął sobie stołek i usiadł obok Dareczka.
– Napij się jeszcze – zaproponował Wieczorek.
– Co tu robię?
– Znaleźliśmy cię nieprzytomnego – odparł poważnie Szuchcik, przejmując kubek z wodą od Dareczka.
Wydarzenia z wczoraj powróciły, nagle stając przed oczami Chudego jak najczarniejszy nocny koszmar. Odwrócił gwałtownie głowę do okna. Serce zaczęło mu walić.
– Dajcie mi jeszcze wody! – poprosił, czując, jak coraz ciężej zaczyna oddychać.
– No mówiłem... – Dareczek wziął od Szuchcika kubek z wodą, po czym mówił dalej: – Możesz się czuć bezpieczny. My tu jesteśmy. Pogadamy trochę i zrobi ci się lepiej.
– Nie zrobi mi się lepiej! – wybuchnął nagle Symeon. Zamknął oczy, próbując się opanować.
Zapadła cisza. Szuchcik sięgnął po szpitalny kubek z herbatą i sam pociągnął potężny łyk.
– Przepraszam... – zreflektował się po chwili. Oddychał spokojniej, ale oczy zdradzały to samo przerażenie, które pamiętały z wczorajszego dnia.
– Co tam się stało, stary? – Dareczek chwycił dość mocno Kamila za ramię. – Co się stało po tym, gdy zadzwoniłeś do nas?
Chudy odwrócił się do okna i długo nie odpowiadał.
– Ona tam była... – odezwał się wreszcie, ale tak cicho, że kapiąca woda do wiadra niemal go zagłuszyła. – Leżała pod mostkiem... Widziałem jej twarz... Była martwa... Kurwa, chłopaki, ona naprawdę była martwa!!!
– Spokojnie – Dareczek nie zdejmował dłoni z ramienia Chudego.
– Wiem, że mi nie wierzycie. – Poprawił się z wysiłkiem na łóżku.
– Wierzymy ci – odparł niespodziewanie Szuchcik.
– Wierzycie mi?! – Patrzył na nich z wyrzutem. – Od kiedy? Odkąd zacząłem jej szukać, wszyscy mnie olali. Stary wychrzanił mnie na urlop, a wy mieliście mnie za świra!
– Uspokój się – powiedział Dareczek łagodnie.
– Ona znów się pojawiła! Mówiła do mnie! Pukaliście się w czoła, nawet kiedy dała mi ten dziennik! A tam opisany jest niemal każdy dzień. Co szkodziło wam zajrzeć...
– Jesteś zmęczony – przerwał mu Szuchcik. – Dziennik dostałeś podobno dwa dni temu. Nie widzieliśmy go do tej pory na oczy. Chcemy, żebyś to wszystko spokojnie nam opowiedział.
– Gówno chcecie! – Chudy wpatrywał się w okno. – Boicie się, że całkiem mi odbije w szpitalu, dlatego ze mną gadacie!
– Nie – odparł spokojnie Dareczek. – My też tam byliśmy. Przyjechaliśmy przecież, jak prosiłeś, mimo że mówiłem ci, jak komuś mądremu, żebyś sam na takie akcje nie łaził. To nieprofesjonalne! Leżałeś w tym błocie jak trup.
– Jakoś żyję. Co mi jest? Policjanci spojrzeli po sobie.
– O to właśnie chodzi... – podjął niepewnie Wieczorek. – Nic ci nie jest. Nikt ci nic nie zrobił! Nikt nawet nie przyjebał ci w ten głupi łeb! Byłeś tam sam... No prawie sam...
Chudy po raz pierwszy uniósł się samodzielnie na dłoniach i usiadł na łóżku. Spojrzał głęboko w oczy Dareczkowi, a w chwilę później Szuchcińskiemu.
– Prawie? – wycedził.
– Prawie – powtórzył Wieczorek.
– Nie gadamy od wczoraj o tym z nikim – wtrącił Szuchcik.
– Dlaczego?
– Bo nie mamy pojęcia, co tam się stało!
– Może odwaliło mi ze strachu i zemdlałem?
– Nie zemdlałeś ze strachu. – Dareczek był zakłopotany. – Przynajmniej nie tylko z tego powodu. Tak mówi lekarz. Po prostu zasnąłeś. Bardzo głęboko. Jakby ktoś cię uśpił. Albo jakbyś miał tę nakro... coś tam.
– Narkolepsję – pomógł Szuchcik. Chudy zmarszczył brwi.
– Co znaleźliście?
– Ślady – przyznał Dareczek – Możliwe, że ktoś tam jednak rzeczywiście był. Mamy kosmki z ubrania. Ślady na trawie w promieniu metra. Dalej już nie. Niewiele... ale na brzegu tego strumyka ktoś być może leżał. I to nie byłeś ty.
– Nikt nie wie kto – dopowiedział ponuro Kamil. – Ale ja wiem. Rozumiecie? Widziałem ją! Ona tam była! Patrzyła na mnie tymi swoimi martwymi oczami. Leżała bez życia. Chwilę później, jakby za pstryknięciem palca, wyparowała... Odwróciłem wzrok tylko na parę sekund. Rozejrzałem się dookoła. Nic, pustka. Z jednej strony wielka łąka aż po horyzont. Z drugiej jakieś zaorane pola. Nawet jednego drzewa. Tylko kilka sekund, a gdy znowu tam spojrzałem... Nic... Nikogo... Wy też nie znaleźliście żadnych innych śladów ani na drodze, ani na trawie, ani na polach, prawda? Tylko ślady mojego wozu.
Szuchcik wolno przytaknął.
– No właśnie. Nawet jeśli ktoś ją zrzucił z samolotu, to jak połowę jej ciała wcisnął pod mostek? A potem jak ją zabrał z powrotem? Niemal na moich oczach! Nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Tylko kosmki po jej ubraniu. I po co? Chciałem, żebyście wreszcie zobaczyli, dlatego zadzwoniłem. Miała tam być i była. Nie wiedziałem tylko, że tak się wszystko skończy.
– Zbadałeś ją? Sprawdziłeś puls? – spytał Szuchcik.
– Nie zdążyłem!
– A więc nadal gówno wiesz – zakończył chłodno komisarz.
Chudy opadł na poduszkę.
– Zleciliście badania? – spytał spokojniej.
– Nie – odparł Dareczek.
– Dlaczego? Znaleźliście ślady. Dajcie to okularnikom!
– I co im, kurwa, powiemy? – Dareczek nie wytrzymał. – Że znaleźliśmy trzy kosmki i odciski na trawie? Kto to kupi? Nikt nie zgłosił zaginięcia. Nie ma ciała. Jeśli będziemy się upierać, wyślą nas do wariatkowa, lub jak ciebie na urlop i powiedzą, że tam mogła leżeć byle krowa z pastwiska.
– Która musiałaby chyba przylecieć na lotni! – dopowiedział Szuchcik.
– Nieważne. Nikogo to nie obchodzi. Padał deszcz i i tak już wszystko rozmyte. Jesteśmy glinami, a nie Archiwum X!
– Kiedy stąd wyjdę, dalej będę szukać – powiedział twardo Chudy. – Do skutku. Czy mi pomożecie, czy nie.
– Nie słyszysz, co do ciebie mówimy?! Nikt nie zaginął. Chcemy ci wierzyć i chcemy pomóc, ale to nie zmienia postaci rzeczy. Nie pójdziemy do szefa z czymś takim, bo nas wyśmieje albo wywali z roboty! Ten nie śpi od wczoraj i filozofuje – wskazał na Szuchcika. – Ja też o niczym innym nie myślę. Bo jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Staramy się uwierzyć i pomóc. Ale nie wymagaj zbyt wiele.
– To po co przyjechaliście?
– Rusz mózgiem, kretynie – warknął Szuchcik. – Raz w życiu przestań myśleć tylko o sobie. Ile razy powtarzamy, że chcemy pomóc. Ale dyskretnie i rozsądnie. Po naszemu. Tak, jak zawsze robiliśmy. To cholernie dziwna sprawa.
– Wracajcie do siebie. Dam sobie radę sam.
– Przestań, Chudy! Bo to rzeczywiście wygląda na obsesję – jęknął Dareczek. – Jak tam przyjechaliśmy, ledwo wyczuliśmy u ciebie puls. Chcesz skończyć w lodówce?!
– Przysłał was stary...
– Nie, debilu, po prostu nie wiemy, co o tym sądzić. Tu nie ma czego się złapać, a musi być jakieś wytłumaczenie – zdenerwował się wreszcie Dareczek. – W co mamy uwierzyć?! W duchy i wniebowzięcia na pastwiskach?! Zawsze na końcu się okazuje, że jest logiczne wyjaśnienie. Teraz też tak będzie. Tylko dokładnie jeszcze raz wszystko opowiedz.
– Jeszcze dwa dni temu nie chcieliście słuchać.
– A teraz chcemy.
– Przeczytajcie dziennik. – Po raz nie wiadomo który Chudy odwrócił się do okna, jakby stracił ochotę do rozmowy.
– A ta dziewczynka? Ta, która przy niej zawsze była. Tym razem przy mostku nie widziałeś jej?!
– Nie.
– Więc mów. To, co upierdliwie codziennie nam wciskałeś. Teraz słuchamy!
– Wszystko jest w dzienniku.
– Czego się upierasz jak kretyn?! – nie wytrzymał z kolei Szuchcik.
– Bo bez tego nie zrozumiecie!!! – wrzasnął Chudy. – Teraz, kiedy jest szansa, chcę, abyście poznali prawdę! Przeczytajcie jej dziennik! A wtedy powiem wam coś... dzięki czemu z pewnością nie pożałujecie, że tak się biedacy wysilaliście.
Pamiętnik albo dziennik
To jest dziennik albo pamiętnik, jak wolicie. Bez znaczenia. Dlaczego? Bo istnieje zaledwie ułamek procenta, że to kiedykolwiek do kogokolwiek będzie miało szansę trafić. Że wydarzenia tu opisane ocaleją w czyjejkolwiek pamięci. Nie wiem, skąd czerpię nadzieję, że przynajmniej ułamek z tego przetrwa. Cholerny dziennik, czy tam pamiętnik. Żebyście mieli choć mgliste pojęcie o tym, o czym ja teraz już wiem...
Postanowiłam wszystko spisać. Jeszcze wtedy nie wiedziałam dlaczego. Z jakiegoś powodu kupiłam zeszyt i zaczęłam notować. Codziennie. Dokładnie. Aż powoli doszłam do tego, co właściwie na początku wydało się niewyobrażalne. Wystarczy, jeśli powiem, że tu chodzi o najpotworniejszy strach? Nie sądzę. Więc zanim usłyszycie moją historię, może warto przez chwilę zastanowić się, czym tak naprawdę jest świadomość... Czy samo posiadanie jej jest równoznaczne z tym, że kiedykolwiek się urodziłeś, czy kiedykolwiek umrzesz lub umarłeś... Czy miałeś, jak wszystko, swój początek? Czy jednak nie... bo jakiś chybiony demiurg, a może bardziej szalona, niż myśleliśmy – natura, stworzyła wyłącznie dla jakiejś małej konieczności. Nie uniwersalnej, lecz pozornie zespolonej z istotami podobnymi do ciebie, wyłącznie dla... spełnienia konieczności. A reszta to zwykłe przywidzenie, nieprawda, kłamstwo... Do tego zaszczepiono ci świadomość, pamięć. Ale za tym wszystkim stoi tajemnica, która może okazać się piekłem niezdolnym do pojęcia. Nie rozumiecie? Te zdania wydają wam się bez sensu? Ja też nie rozumiałam, aż wreszcie odkryłam to, o czym być może nikt z was nie ma najmniejszego pojęcia. Tego najbardziej wam zazdroszczę.Dareczek
Jego dom wieczorem
Biurko...
Wieczorek odłożył ksero dziennika na biurko i sięgnął po słuchawkę. Wystukał numer, po czym chwilę poczekał, aż Szuchcik odbierze.
– Czytasz to? – spytał bez wstępów.
– Tak.
– To jakiś nonsens. Kobieta jest albo była niespełna rozumu.
Szuchcik westchnął głośno.
– Na razie brzmi kretyńsko, ale za mało wiemy. Trzeba przeczytać do końca.
– Może ktoś nas wszystkich po prostu wkręca?
– Po cholerę? Tyle zachodu, taki gruby dziennik. Ta kobieta istniała; może nawet istnieje. Tak musimy założyć. A wtedy mamy morderstwo albo uprowadzenie.
– A nie odbija nam, jak Chudemu?
– Może...
– Masz oryginał, przeglądałeś dalej?
– Tak. Pamiętasz, jak gadaliśmy o tych przerwach, kiedy kopiowaliśmy?
– No...
– Po każdym większym fragmencie zostawiała dużo wolnego miejsca, jakby chciała jeszcze coś później dopisać. Może jakiś komentarz, może coś, co sobie później przypomniała. Na moje oko dużo tych miejsc wypełniła właśnie w ten sposób. To, co teraz czytamy, z pewnością napisała na końcu. Sporo kartek jest zabrudzonych. Niektóre fragmenty są czyste, jakby notowała w innym, spokojniejszym miejscu. Zachowały się przyklejone kawałki jakichś traw, drobinki ziemi, kurzu, nawet zaschnięty komar. Z chęcią dałbym to okularnikom. Chcę wiedzieć, gdzie ten dziennik był pisany i kiedy. W którym miejscu jesteś?
– Na początku. Dalej też plecie androny?
– Sam przeczytaj. I wiesz co?... Oby to były androny. Jestem pewnie trochę dalej niż ty, a już zdążyła mnie przestraszyć.
– Wierzysz w te jej brednie?
– Nie. Ale wierzę w jej strach. A Chudy jest naszym przyjacielem. Do tej pory stał na nogach mocniej niż Piłsudski na pomniku. I co? Wygląda jak wrak. Od lat widywał trupy, grzebał się w brudnych sprawach, był mocny. Więc mam kilka małych pytanek; co tutaj tak cholernie go wystraszyło? Dlaczego zachowuje się jak paranoik? Dlaczego ma obsesję na punkcie tej kobiety? Kim jest dziewczynka z jego opowiadań i co się z nią stało? Bo jeśli ona także jest prawdziwa, trzeba zacząć jej szukać.
Tym razem Dareczek głęboko nabrał powietrza do płuc. Zamknął na chwilę oczy.
– Sprawdzałeś w szpitalu? – spytał wreszcie, trochę uciekając od tematu.
– Leży podobno spokojnie, nie szaleje. Chłopcy dyskretnie go pilnują.
– To dobrze. Bardzo dobrze.
Dziennik albo pamiętnik
Na podłodze
Obudziłam się, kiedy było już jasno. W ustach miałam piasek i tynk z podłogi, na której leżałam. Sporo wypiłam poprzedniego dnia, ale jakoś nie miałam kaca. To kretyńskie, a jednak ubiegłej nocy chlałam wódkę z jakimiś menelkami ubranymi w śmierdzące, nieprane od tygodni łachy. Nie miałam pojęcia, kim były. Poznałam je kilka godzin wcześniej w parku, kilkaset metrów stąd. Brzydka, zniszczona kobieta w moim wieku z sińcem na policzku oraz jej kumpela – siwa, starsza z zauważalną szramą nad okiem. Włamałyśmy się do pałacu niszczejącego od lat. Jednego z najpiękniejszych, jakie w życiu widziałam. Zrujnowanego przez dwieście lat smutnej historii tego kraju, komunistów, wreszcie brak środków na renowację. Całość jest własnością potomka arystokratów, których niegdyś stąd wypędzono. Tyle przynajmniej się dowiedziałam. Facet nie ma pieniędzy, ale stara się o dofinansowanie. Teraz to pijalnia dla przybłędów, jak moje wieczorne towarzyszki i... chyba ja. Z zewnątrz pałac wygląda, jakby rezydowały w nim staromodne dekadenckie wampiry z okolic Londynu albo Paryża. Ponury, zaskakujący architektonicznie, zniszczony, ale w całości. W stylu raczej anglosaskim, zupełnie nienawiązującym do polskich tradycji. Jakby go żywcem przeniesiono z zachodu Europy. Niespokojny, gwałtownie spadzisty dach, z którego wyrastają dziesiątki wieżyczek z okienkami różnej wielkości. Obdrapane mury mają kolor brudnej, pożółkłej bieli. Z tyłu jest imponujący wielkością park. Miałam cały poprzedni dzień, aby wszystkiemu się przyjrzeć; kilka godzin, by czegoś sensownego się o pałacu dowiedzieć. W trzydziestym dziewiątym hitlerowcy świętowali tu kapitulację Warszawy, jakieś dwieście lat wcześniej w tym miejscu urodził się Michał Kleofas Ogiński, autor znanego poloneza. Nic mnie to nie obchodziło. Najważniejsze, że kilka dni wcześniej widziano tu moją córkę. Tak przynajmniej powiedział mi wynajęty jeszcze w Warszawie detektyw. Dlatego przyjechałam. I jej śladów szukałam, a nie historii, a już z pewnością nie wódki z menelami.
Nie znalazłam nic. Fałszywy trop. Wieczorem telefon detektywa nie odpowiadał. Byłam zmęczona. Miałam dość. Zaczepiły mnie, zaczęłyśmy gadać. Wiecie, jak kobieta z „kobietami”.
Kiedy uniosłam głowę, dziewczynka stała nade mną. Wtedy po raz pierwszy ją zobaczyłam. Była ubrana w tanią, białą sukieneczkę w brązową kratę, granatowe rajstopy, białe, stare buciki. Włosy miała w takim nieładzie, że przestałam się martwić o swoje. Moje spodnie i ulubiona skórzana kurtka utytłane były w rozkruszonym tynku, który pokrywał podłogę. Poodpadał ze ścian i utworzył kilkumilimetrową już warstwę twardego pyłu rozdeptywanego przez tutejszych bezdomnych, rzadziej przez ciekawskich turystów.
– Mieszkasz tu gdzieś? – spytałam trochę zła, że gapi się na mnie, kiedy jestem w takim stanie.
Pokręciła głową.
Wyplułam tyle tynku, ile zdołałam i rozejrzałam się dookoła, szukając, bez sensu zresztą, źródła jakiejś wody. Tylko idiotka szuka czynnego kranu w opuszczonym, zniszczonym pałacu, grożącym zawaleniem się, ale trzeba być mną, by zasnąć w nocy w towarzystwie dwójki nieznanych sobie, śmierdzących na kilometr brudem i lepkimi od chciwości łapami łachmaniar. Oczywiście wszelki ślad po mojej torbie zaginął. Nie dbałam o ciuchy. Gorzej z pieniędzmi. W kieszeniach nie zostawiły mi nawet chusteczek do nosa. I tak szczęście, że w ogóle miałam na sobie ubranie.
– Ile masz lat? – spytałam kontrolnie małą, próbując otrzepać się z całego tego cholerstwa.
Otworzyła usta, usiłując coś powiedzieć, ale usłyszałam tylko głośniejszy oddech.
– Siedem? – podpowiedziałam. Zaprzeczyła.
– Osiem?
– Tak – powiedziała wolno, jakby musiała wygrzebać to z głębokiej pamięci. Była przestraszona, rozglądała się z niepokojem dookoła, dreptała w miejscu.
– Siku ci się chce? – spytałam, notując w myślach z zadowoleniem, że po pierwszym słowie, które wypowiedziała, uśmiechnęła się nieśmiało.
– Niem – odparła, ale wyczułam w tym pewien wysiłek.
– Co tu robisz? – Przybrałam groźniejszy wyraz twarzy.
– Pomóż mi... – wyszeptała, zaskakując mnie totalnie.
– W czym? Gdzie mieszkasz?
– Daleko...
– Co?! Gdzie twoi rodzice? Opiekunowie? Ktokolwiek?
– Daleko.
Wciąż czułam w ustach resztki tynku i byłam rozdrażniona. Nie miałam kompletnie nastroju na zabawę z niezbyt bystrym dzieciakiem; zwalił mi się na głowę w najmniej odpowiednim momencie.
– Chodź, odprowadzę cię na policję – burknęłam, niecierpliwie wyciągając do niej rękę. – Może tam będą mieli czynny kran z wodą.
– Nie! – krzyknęła znienacka.
Mimowolnie cofnęłam się o krok.
– Spokojnie, mała. – Przyjrzałam się jej dokładniej. – Chyba trochę za młoda jesteś, aby podpaść glinom. – Odczekałam chwilę. – Mam rację? Nie uciekłaś chyba z domu, jak moja córka?
Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Ona miała dopiero cholerne osiem lat.
– Nie.
– No to wyluzuj. Byłam wczoraj na tutejszym komisariacie. Nie gryzą. Jeśli się zgubiłaś, znajdą twoich rodziców.
– Pomóż mi – powtórzyła. Znów miała w oczach strach.
– Ktoś ci kazał tak mówić? – Nie wytrzymałam. Gwałtownie zaprzeczyła ruchem głowy.
– Dobrze, że nie masz zbyt długich tych loków, bo w takim stanie żaden prysznic by im nie pomógł – skomentowałam z pewną troską w głosie.
Miała jasne włosy ledwie sięgające za raniona; brudne jak ona cała.
– Jak masz na imię? – przeszłam do konkretów.
– Ju... ja... ju... – bąkała z wysiłkiem.
– Julia? – pomogłam. Zaprzeczyła.
– Justyna?
Ku mojej uldze potwierdziła. Nie była zbyt lotna. Jeśli ledwo zdołałam dowiedzieć się, jak ma na imię i ile ma lat, z pewnością nie dam rady wydusić od niej, gdzie mieszka. Podjęłam jednak ostatnią próbę.
– Przypomnij sobie, jak się tu znalazłaś. Chcę odprowadzić ciebie do domu.
– Pomóż mi...
– Już to mówiłaś. Właśnie pomagam. Spróbuj choć trochę mi podpowiedzieć, gdzie mieszkasz?
– Daleko...
Okej. Koniec dyskusji. Wzięłam ją za rękę i wciąż plując cholernym tynkiem, wyszłam, ciągnąc ją na zewnątrz. Znowu czekała mnie wizyta na policji. Który to już raz w ostatnim miesiącu?Komisariat
Policjant porośnięty mchem
Małe okno
Posadziłam dzieciaka na ławce w pomieszczeniu, które robiło za poczekalnię. Zwykle w komisariacie jest jakaś bramka z krat, gliniarz w okienku, który pyta, o co chodzi, i decyduje, czy ciebie wpuścić.
Tutaj nikt niczego nie pilnował. Wchodziło się jak do przychodni dentystycznej, siadało na krześle lub na przytwierdzonej do podłogi ławce i czekało, aż policjant zza drzwi poprosi następnego. Jak w kolejce do zwykłego urzędasa. Nieważne, czy przyszłaś tu, bo ci ukradli torebkę, czy dlatego, że masz dziurę w głowie. Musisz odsiedzieć swoje. Wczoraj to przerobiłam. Dziś już nawet nie klęłam, ani się nie oburzałam. Posadziłam gówniarę, sama opadłam ciężko obok niej i rozejrzałam się dookoła, jakbym tu była pierwszy raz. Poczekalnia miała kształt kwadratu o przekątnej około dziesięciu metrów. Po przeciwległej stronie od wejścia do budynku z lewej strony wąski korytarz prowadził gdzieś dalej. Nigdy tam nie byłam. Naprzeciwko siedział na ławce spokojny, bardzo elegancki, starszy jegomość w czarnym, modnym płaszczu. Miał ciekawą, zapadającą szybko w pamięć, ciepłą w wyrazie twarz. Zaczesane do tyłu gęste, siwe włosy sięgały mu za ramiona. Związane. Rysy dobrze utrzymanego osiemdziesięciolatka. Regularne, uwydatnione intrygująco zdobiącymi go zmarszczkami. Facet po prostu ładnie się zestarzał. Wiecie... można zestarzeć się jak Sean Connery albo jak Antoni Macierewicz. Kwestia pecha, ale też być może jednak trochę (mój prywatny pogląd)... szarych komórek? Obok elegancika stał staromodny kuferek. Bardzo ładny. Nie było wątpliwości – nadziany gość. Czarne, eleganckie spodnie, buty od Dolce & Gabbany. Tak na... osiemdziesiąt procent. Pamiętam ten model. Facet zauważył, że mu się przyglądam. Uśmiechnął się przyjaźnie, spojrzał z zagadkową ciekawością na moją towarzyszkę i elegancko przeniósł wzrok na otwierające się właśnie drzwi, za którymi tkwił najprawdopodobniej dyżurny gliniarz. Wytoczyła się z nich korpulentna, starszawa chłopka w chustce na głowie i torebką sprzed dwudziestu lat. Zacisnęła gniewnie usta, których według mnie i tak właściwie nie miała, i wymaszerowała kołyszącym się krokiem z posterunku. Oprócz mnie, małej i elegancika siedziała jeszcze w poczekalni sucha starowinka (średnia wieku dzisiejszych klientów była naprawdę wysoka), ale widząc moje wahanie, machnęła uspokajająco ręką.
– Ja jeszcze czekam. Na męża. Pani wchodzi. Ja czekam.
Facet z naprzeciwka również wskazał nam uprzejmie drzwi.
– Ja także czekam. Na pewien dokument. Teraz pani kolej – powiedział spokojnym, głębokim głosem. Wydawało mi się, że gdzieś już go słyszałam. W radiu, może w telewizji?
– Posiedź tu chwilę spokojnie – mruknęłam do małej. Wolałam wejść sama. Poza tym gówniara podczas drogi na posterunek, z niewiadomych względów broniła się przed przyjściem tutaj rękami i nogami. Na szczęście gdy już usiadłyśmy, uspokoiła się.
– W porządku? – spytałam.
Justysia (pamiętacie, takie podała imię) kiwnęła głową.
„Co za ulga” – przemknęło mi przez myśl. – „Może Skłodowska-Curie z niej nie wyrośnie, ale przynajmniej od czasu do czasu współpracuje”.
Wstałam i weszłam bez pukania. W środku, za drewnianą balustradką stało duże obdrapane biurko. Siedzący przy nim policjant pisał dwoma palcami na maszynie. Wczoraj było ich dwóch. Ze mną gadał niewysoki, chudy, chyba starszy sierżant (dwa „V” na pagonach), w tak zwanym średnim wieku. Po drugiej stronie wspomnianego biurka siedział wiecznie pokasłujący łysy grubas, właśnie ten, który teraz nawet nie zwrócił uwagi na to, że się pojawiłam. Dzisiaj był sam. Przypominał mi mojego bardzo nieprzystojnego nauczyciela chemii z ogólniaka sprzed dobrych kilku lat. Gliniarz zamiast policyjnego mundurka miał na sobie ciepłą bluzę koloru leśnej trawy. W pokoiku było tylko jedno, w dodatku niewielkie okno. Światło padało na gliniarza tak, że miałam wrażenie, jakby w niektórych miejscach, na plecach, był porośnięty młodym mchem. Takim ledwie zieleniejącym tuż nad ziemią. Bluzę miał nieprzyjemnie myśliwską, za to przyjemnie puszystą, miękką i ciepłą. Z zieleni wpadała miejscami w ciemny brąz. Stąd pewnie to dziwacznie wrażenie z tym mchem.
– Moment, niech pani poczeka! – policjant tylko na chwilę na mnie zerknął, po czym wrócił do wystukiwania, jak mi się wydawało, podsumowania spotkania z babiną, która właśnie stąd wybyła. Nie wygonił mnie. Ale nie przeszkadzało mu, że stoję tu jak kołek, podczas gdy on nieśpiesznie modził meldunek o mojej poprzedniczce.
Są takie miejsca w tym kraju, które w pewnym momencie zatrzymują się, nie chcąc się zmieniać, iść z biegiem czasu, chociażby dla przyzwoitości. Tutaj, szafa na wysoki połysk, tudzież pasujące do niej jak ulał biurko, skrzypiąca klepka jak z blokowisk wielkiej płyty czy nieśmiertelna urzędnicza balustradka, tkwiły bez wstydu w ciemnawym pokoiku przyjęć wiejskiego komisariatu; jak sądzę, od czasu kiedy polityczną modą kierował towarzysz Edward. Również pan policjant swoją posturą, elegancją oraz manierami idealnie pasował do obrazka, niespecjalnie dbając o kompleksy wobec swoich wielkomiejskich kolegów. Nie przeszkadzał mu brak komputera, drukarek czy samochodu innego niż polonez przed komisariatem. Nie przeszkadzały mu brud, brak światła ani ciasnota. Pewnie trochę przeszkadzałam mu ja, ale ludzi tego pokroju, jak myślę, życie hartuje jako mistrzów kompromisu. Policjant porośnięty mchem godził się na swoją dolę, swoje miejsce w życiu, na panią w babcinej chustce, swoją pięćdziesięcioletnią maszynę do pisania i... akurat dzisiaj – na mnie.
W takim właśnie miejscu chciałam opowiedzieć funkcjonariuszowi o tym, że mnie okradziono, przypomnieć, że szukam dziecka, ale nie tego, z którym przyszłam, bo tego akurat chcę się pozbyć.
– Słucham? – zaczął bez wstępu gliniarz.
– Byłam tu wczoraj – przypomniałam, mając nadzieję, że biorąc pod uwagę zawrotne tempo tutejszego życia, będzie mnie kojarzył. Przecież stałam jak teraz przy tej chybotliwej balustradce zaledwie kilkanaście godzin temu. – Rozmawiałam z pana kolegą. Siedział na pana miejscu.
– Pani nazwisko?
– Maria Chorodecka. Przez „ch”.
– O co chodzi?
– Powtarzam panu, byłam tu wczoraj. Szukam córki, która zaginęła pięć tygodni temu. Doniesiono mi, że widziano ją w tej wsi.
– Jesteśmy miastem.
– Słucham?
– Jesteśmy miastem – powtórzył policjant. – Mamy prawa miejskie od siedemdziesięciu lat.
– Wspaniale – pogratulowałam. – Ma pan na pewno meldunek z mojej wczorajszej rozmowy z wami. Pamięta pan?
– Nie.
– Byłam tu wczoraj wieczorem – powtórzyłam nie wiem który raz. – To nie było tak dawno.
– Nie pamiętam tego przesłuchania. O co chodzi? Wkurzył mnie.
– Mógłby pan sprawdzić wczorajszy dzień? Przecież sporządzacie meldunki.
Przez chwilę walczył z sobą. Wreszcie podniósł się ciężko z krzesła i podszedł do szafy. Gdy zaczął w niej grzebać, mech zniknął z jego pleców.
– Chorodecka?
– Tak. Jak ta unia, tylko przez „ch”
– Co?
– Nieważne. Chorodecka.
Jeszcze przez chwilę grzebał w dokumentach. Wreszcie odwrócił się w moją stronę.
– Nie mam takiego meldunku – podsumował dość obojętnie.
– Niemożliwe, widziałam, jak pana kolega pisał. Notował to, co mówiłam. Gdzieś to musicie mieć!
– U nas nie giną dokumenty. A meldunku o pani obecności nie widzę.
– Ale był pan tu wczoraj?
– Byłem. I nie pamiętam pani. Proszę wreszcie zeznać, o co chodzi?
Nabrałam głębiej powietrza do płuc, ale postanowiłam nie robić awantury. Za drzwiami miałam brudnego, zgubionego przez kogoś dzieciaka, przepadła mi torba podróżna z forsą, a moją córkę od wczoraj ktoś mógł jednak gdzieś w okolicy zobaczyć.
– Jest kolejka, proszę się streszczać – przypomniał „uprzejmie” funkcjonariusz.
– Mam kilka spraw. Szukam zaginionej córki...
– Jak dawno zaginęła? – przerwał.
– Ponad miesiąc temu.
– Gdzie pani mieszka?
– W Warszawie.
– To tam proszę zgłosić. To nie nasz rejon.
– Wiem, że to nie wasz rejon. Doniesiono mi, że widziano ją tutaj.
– Kto tak powiedział?
– Wynajęty przeze mnie detektyw.
– Jego nazwisko?
– Nieważne. Nie jest z waszego rejonu – nie wytrzymałam. – Pytam o niewysoką szesnastolatkę. Brunetkę. Krótkie włosy. Twarz okrągła, ładna, niebieskie oczy...
– Nazwisko detektywa? – powtórzył gliniarz monotonnie, jakby w ogóle mnie nie usłyszał.
Zamknęłam na chwilę oczy.
– Pan Piotr... Cholera, wyleciało mi z głowy. To konieczne?
– Nie zna pani nazwiska detektywa, którego pani zatrudniła?
– Mam zapisane w swoim notesie. Był w torbie podróżnej, którą mi skradziono. Zaraz sobie przypomnę. Jestem zdenerwowana.
– Skradziono?
– Tak. Dzisiaj w nocy.
– Chce pani to zgłosić?
– Już to zrobiłam wczoraj, ale powtórzę. Zrobiła to dwójka tutejszych włóczęgów. To znaczy kobiety... dwie włóczęginie. Nie wiem do cholery, jak to się odmienia.
– Jeśli to włóczędzy... włóczęginie... to nie może pani stwierdzić, że są stąd. Nie mają miejsca zamieszkania. Zwykle są bezdomni.
– Mówiły mi, że są stąd.
– Mówiły? – zdziwił się. – Nawiązała pani z nimi kontakt?
– Tak. Stąd moje podejrzenia.
– Widziała pani kradzież?
– Nie. Zasnęłam... to znaczy... – Ugryzłam się w język, ale chyba za późno.
– Gdzie pani zasnęła? – Nawet się ożywił.
– W parku – skłamałam. – Byłam bardzo zmęczona. A kiedy się obudziłam, zauważyłam, że moje rzeczy osobiste zniknęły.
– I te włóczę... ginie... były wtedy w pobliżu?
– Tak.
– I podejrzewa je pani? Ale nie może mieć pewności? Nie widziała pani kradzieży?
Spuściłam bezradnie głowę.
– Mogę podać ich rysopisy. Może chociaż sprawdzicie?
– Dojdziemy do tego. W jaki sposób znalazła się pani w parku?
– Od miesiąca szukam mojej zaginionej córki. Ponieważ istnieje podejrzenie, że ją tu widziano, rozglądałam się, chodziłam po okolicy, byłam tutaj.
– Na komisariacie?
– Tak, mówiłam przecież.
– Nie było pani tutaj. W przeciwnym razie pozostałby meldunek.
– Jak to nie było mnie tutaj?! Dobrze pamiętam! Pan też tu był! Siedział pan na tym krześle, widział mnie pan!
– Nie pamięta pani nawet nazwiska człowieka, który tu panią skierował.
– Zwykle mówię do niego „panie Piotrze”, nazwisko chwilowo wyleciało mi z głowy!
– No dobrze. – Westchnął. – Co było dalej?
– Kiedy się obudziłam, stała nade mną dziewczynka. Pewnie jest z tej okolicy; poprosiła o pomoc. Jest tutaj ze mną. Przyprowadziłam ją, żebyście się nią zaopiekowali.
– Jeszcze inne dziecko?
– Inne niż kto?
– Przyjechała pani szukać swojego dziecka, a znalazła pani inne dziecko i teraz chce je pani tu zostawić?
– Tak... wiem, jak to brzmi, ale...
– Piła pani alkohol?
– Co?
– Czy w czasie ostatnich dwudziestu czterech godzin piła pani alkohol?
– Jestem trzeźwa.
– To wykaże badanie alkomatem. Zgadza się pani na badanie?
– A niby dlaczego mam się na to zgodzić?
– Ponieważ podejrzewam panią o to, że jest pani nietrzeźwa. Jeśli dalej chce pani zeznawać, musi pani udowodnić, że nie piła alkoholu w ciągu dwudziestu czterech godzin.
– To nie Iran, w tym kraju wolno pić alkohol – przypomniałam panu władzy. – Nikt nie ma prawa mnie zmuszać do żadnych badań!
– Nie zmuszam pani – odparł spokojnie. – Pouczam tylko, że nie mogę odbierać zeznań od osoby nietrzeźwej, a wszystko wskazuje, że jest pani pod wpływem alkoholu.
– Co mam do cholery zrobić z tym dzieckiem?! – niemal krzyknęłam.
– Którym dzieckiem?
– Tym z parku!
Znowu zwiesiłam bezradnie głowę. Nie wierzył mi. Sama bym sobie nie uwierzyła. Byłam zdenerwowana, rozkojarzona, brudna. Czułam w ustach smak starego tynku. Mówiłam nieskładnie, chaotycznie i chyba nielogicznie. James Bond by się w tym wszystkim pogubił, a co dopiero burak z przedpotopowego posterunku. Facet patrzył teraz na mnie jak na wariatkę i szukał w swojej wiochowatej głowie jakiegoś rozwiązania.
– Może opowiem jeszcze raz, spokojniej. – Chwyciłam się ostatniej deski ratunku.
Jak na złość zadzwonił do niego telefon. Odebrał, powiedział „słucham” i słuchał. Potem nic nie mówił, tylko pomrukiwał potakująco, po czym odłożył słuchawkę i przeniósł na mnie wzrok. Gapił się tak przez pewien czas, jakby myślał nad wyrokiem, który właśnie za chwilę miał wygłosić.
– Mogłaby pani poczekać przez kilka minut na korytarzu? – spytał po dłuższej chwili dumania.
– Mogę – od razu zadecydowałam. – Ale da mi to pan jeszcze raz powiedzieć w nieco bardziej przystępnej formie?
– Zobaczymy. Proszę poczekać w poczekalni.
– W porządku, poczekam w poczekalni, ale jeszcze tu wejdę, okej? Potrzebuję pomocy, rozumie pan?
– Rozumiem. – Spławiał mnie. – Proszę teraz opuścić pokój przesłuchań.