- W empik go
Krew na sutannie - ebook
Krew na sutannie - ebook
Mark Biegler razem z komisarzem Biedą prowadzą śledztwo w sprawie śmierci prowincjała Edwarda Nasiadki, przełożonego Zgromadzenia Księży Katechetów. Wkrótce się okazuje, że wiódł on podwójne życie, sprzeczne z jego wizerunkiem szanowanego i uczciwego duszpasterza. Nie tylko prowincjał jednak miał coś do ukrycia – jego współpracownicy wyraźnie niechętnie udzielają informacji próbującym rozwikłać sprawę. Wśród tajemnic i niedopowiedzeń niemal każdy wydaje się podejrzany.
Kto i dlaczego zabił prowincjała? Odsunięty ze stanowiska poczciwy ksiądz Ślęzak, nowi dyrektorzy szkoły i fundacji działających przy Zgromadzeniu, gadatliwy furtian, atrakcyjna księgowa, partner od ciemnych interesów czy ponętna Beata Tomczyk? I co wspólnego ma to morderstwo ze śmiercią jedenastoletniego ministranta sprzed trzydziestu lat?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65897-18-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mark Biegler – dziennikarz wiedeński o polskich korzeniach
Marta Kruczkowska-Biegler – żona Marka
Ryszard Bieda – komisarz policji
Beata Makowska-Tomczyk – pracownik Fundacji „Nasze Dzieci”
Artur – dawny chłopak Beaty
Aldona Makowska – siostra Beaty
Darek Makowski – brat Beaty
Zofia – babcia Artura
Halina – matka Artura
Paweł Tomczyk – mąż Beaty
Zbigniew Tomczyk – szwagier Beaty
Michał Tomczyk – syn Beaty
Karolina Tomczyk – córka Beaty
Teresa Tomczyk – teściowa Beaty
Bolesław Ślęzak – były dyrektor (prezes) Fundacji „Nasze Dzieci” w Osieku
Marian Bielecki – dyrektor Fundacji „Nasze Dzieci”
Ksiądz Piotr – dyrektor szkoły w Osieku
Ingrid Schulz – milionerka, sponsor Fundacji „Nasze Dzieci”
Edward Nasiadka – prowincjał Zgromadzenia Księży Katechetów
Zygmunt Pałasz – ekonom Zgromadzenia
Tadeusz Gil – superior Zgromadzenia
Janina Kajda – główna księgowa Zgromadzenia
Arleta Kumięga – księgowa
Wojciech Zakała – furtian
Zofia Trzaska – sprzątaczka
Agata Kutaj – kucharka
Kazimierz Wesołowski – biskup, znajomy prowincjała
Igła – ministrant
Biały – ministrant
Wiatr – ministrantProlog
Listopad 1986
Wiatr wszedł do kościoła. Przywitał go chłód wymieszany z charakterystycznym zapachem świec i kadzidła. Było jeszcze pół godziny do mszy, ale jak zawsze wolał przyjść wcześniej. Nigdy nie spóźniał się ani na lekcje, ani na msze. Dziwne, ale polubił posługę ministranta. Mama na początku była temu trochę przeciwna, widząc jednak, że dodatkowe zajęcia nie przeszkadzają synowi w nauce, bez szemrania pozwalała mu chodzić do kościoła.
Matka Wiatra nigdy nie była zbyt religijna, to ojciec musiał wyciągać ją w niedzielę na poranną mszę. Z zawodu chemik, zrobiła habilitację na Politechnice Krakowskiej i jako członek PZPR niezbyt poważnie traktowała aspekty wiary. Nie chciała jednak kłócić się z mężem, który przynależność do społeczności chrześcijańskiej traktował jako wyraz buntu przeciw ideologii komunistycznych władz. W latach osiemdziesiątych prawie cała polska opozycja skupiała się wokół Kościoła. Ksiądz Popiełuszko stał się symbolem, narodowym bohaterem.
Ojciec Wiatra już dawno rzucił legitymacją partyjną, ale jako znany kardiolog mógł sobie na to pozwolić. Nie musiał robić kariery w państwowym szpitalu, pieniądze zarabiał, prowadząc prywatną praktykę. Natomiast kariera zawodowa jego żony nie mogłaby się rozwijać, gdyby młoda naukowiec wypisała się z partii. Dlatego musiała nadal być członkiem PZPR, żeby zrealizować swoje naukowe ambicje i marzenia. Nie chciała poprzestać na habilitacji, pragnęła sięgnąć wyżej, po profesurę.
Piotrek, zwany przez wszystkich w szkole Wiatrem, został ministrantem, ponieważ namówili go dwaj najbliżsi koledzy: Igła i Biały. W trójkę służyli do mszy w pobliskim kościele. Na początku traktowali to jako formę zabawy, coś nowego i ciekawszego niż podchody czy wygłupy na trzepaku, później jednak asystowanie księżom stało się dla nich pewnym wyróżnieniem. Chłopaki z klasy zazdrościli im, a dorośli okazywali szacunek i sympatię. Dla Wiatra, wpatrzonego w ojca, jego służba przed ołtarzem stała się symbolem walki z reżimem komunistycznym, a ksiądz Popiełuszko – bohaterem narodowym, kimś na wzór Kościuszki czy Piłsudskiego. Chociaż Wiatr miał dopiero jedenaście lat, był na wskroś przesiąknięty patriotycznymi ideałami, które wpajali mu ojciec i dziadkowie. Rodzina Piotrka, po mieczu, od pokoleń należała do intelektualnej śmietanki Krakowa. Sami prawnicy, lekarze i naukowcy. Mimo historycznych zawirowań nadal dzierżyli mocno w dłoni pałeczkę przedstawicieli starej dobrej krakowskiej inteligencji, by przekazać ją dalej młodemu pokoleniu. Komunistyczne władze państwowe chciały zrobić z Krakowa miasto robotnicze, budując Nową Hutę, niestety poniosły sromotną klęskę. Kraków pozostał miastem wichrzycieli i niepokornych buntowników. Biały był potomkiem tych, którzy przyjechali budować Nową Hutę. Hutę wybudowano, niestety ojciec Białego nie zdążył się tym długo nacieszyć, bo zginął przy remoncie pieca martenowskiego, zostawiając żonę i pięcioro dzieci. Biały był z nich najmłodszy. Mimo usilnych starań matki i dziadków wychowanie piątki dzieci było nie lada wyzwaniem. Kobiecie z dużym trudem udawało się wiązać koniec z końcem, ale dzięki pomocy Kościoła i księży głód nigdy nie zajrzał do ich niewielkiego mieszkanka. Biały został ministrantem, bo nakazała mu to mama, chcąc w ten sposób wyrazić wdzięczność za otrzymane prezenty z zagranicznych darów, które po stanie wojennym przybywały do ich kościoła z całego świata. No i obecność Białego przy ołtarzu miała niejako przypominać, żeby proboszcz pamiętał o ich rodzinie i nadal ich obdarowywał.
Całkiem innymi motywami kierował się Igła, gdy zostawał ministrantem. Jego babcia, która go wychowywała, kiedy matka pojechała za granicę, była bardzo religijna – dlatego zaszczepiła tę wiarę również chłopcu. To przede wszystkim Igła przekonał Wiatra, żeby ten został ministrantem.
Dziś dyżur przy liturgii przypadał Wiatrowi i Białemu.
Biały na pewno się spóźni – pomyślał Wiatr, zdejmując z głowy czapkę. Piotrek był do tego przyzwyczajony, dlatego nie burzył się zbytnio, że i tym razem zastąpi kolegę w obowiązkach.
Kościół był jeszcze nieoświetlony, ale w zakrystii świeciło się światło. Dziś mszę mieli odprawić proboszcz i nowy wikary, który uczył religii. Chociaż po zajęciach w szkole uczniowie musieli przejść kawałek drogi do sali katechetycznej znajdującej się w domu parafialnym, klasa zawsze stawiała się tam cała, bez wyjątku. Nie było ani jednego ucznia, którego rodzina nie posyłałaby na katechezę – przychodziły nawet dzieci partyjniaków.
Wiatr zapukał w drzwi. Nie słysząc odpowiedzi, wszedł dalej. Na krześle siedział proboszcz. Jeszcze nie był ubrany w szaty liturgiczne, tylko w sutannę, w której chodził na co dzień. Przed nim klęczał wikary. W pierwszej chwili Wiatr pomyślał, że młody ksiądz się modli, ale zauważył dziwny wyraz twarzy proboszcza i podkasaną sutannę. To powstrzymało go przed wypowiedzeniem słów powitania: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Dopiero po jakimś czasie dotarło do niego, co się tam dzieje. Chłopak poczerwieniał ze zmieszania i niedowierzenia. W tym momencie spojrzenia proboszcza i chłopca skrzyżowały się. Wiatr odwrócił się gwałtownie i wybiegł z zakrystii.
– Zatrzymaj się, chłopcze! – Usłyszał za plecami ostry głos proboszcza. – Leć za nim! Złap go! On nie może stąd wyjść!
Wiatr biegł. Uciekał przed tym, co zobaczył. Nagle jego nogi wpadły w próżnię. Poczuł przeszywający ból, a chwilę później pochłonęła go czarna czeluść nieświadomości.Rozdział 1
Trzydzieści lat później
Mark i Robert biegli obok siebie, głośno oddychając. Zrobili dziś pięć kilometrów, ale do domu mieli już niedaleko. Prawie codziennie po kolacji urządzali sobie wieczorny jogging. Czasami towarzyszyła im Marta, żona Marka Bieglera, lub Krzysiek. Ani Renata, żona Roberta Orłowskiego, ani jego piętnastoletnia córka nigdy z nimi nie biegały. Tym razem biegli we dwójkę, ponieważ Marta piekła sernik na szkolną dyskotekę. Od kilkunastu miesięcy pracowała jako nauczycielka biologii w liceum, co sprawiało jej dużą satysfakcję i radość. Krzysiek, syn Orłowskich, wraz z rodziną wyjechał na wczasy do Hiszpanii.
– Muszę trochę odpocząć – wysapał Robert, zwalniając. – Chciałbym zobaczyć ciebie, mądralo, jak będziesz biegał za dwadzieścia lat, w moim wieku.
– Dzięki, Robert, że propozycja odpoczynku wyszła z twojej strony. Ja też się zmęczyłem, ale muszę trzymać fason przed tobą. Jak sam zauważyłeś, jestem dwadzieścia lat młodszy, a to zobowiązuje. Wstyd, żeby pokonywał mnie staruszek w twoim wieku – uśmiechnął się, pochylając, by zawiązać sznurowadło w adidasach.
– Cholera, co za czasy, za grosz szacunku dla starszych. Nie kpij sobie, smarkaczu, z siwych skroni. – Orłowski oparł się o drzewo. – Dość tego dobrego, resztę drogi do domu zrobię krokiem marszowym. Nie chcę dostać zawału.
Chwilę odpoczęli i wkroczyli chodem Korzeniowskiego w tunel leśnych drzew.
Dojście do rezydencji Orłowskich zajęło im niecały kwadrans. Oprócz domu Roberta i jego rodziny na posesji stały dom Krzyśka i domek matki, Barbary Orłowskiej-Johannson, oraz olbrzymi garaż, nad którym wybudowano dla Marty i Marka Bieglerów piękny apartament. Marta była nieślubną córką Roberta i chociaż dopiero od kilku lat wiedzieli o sobie, więź, która między nimi się wytworzyła, była tak samo silna, jakby znali się od narodzin Marty.
– Zobacz, ktoś do nas przyjechał – zauważył Mark.
– Nie wiem, czyj to samochód – stwierdził zdziwiony Robert. – Nikt z moich znajomych nie jeździ takim gruchotem.
Rzeczywiście stary opel astra był w dość opłakanym stanie.
Weszli do środka. Nie zdążyli ściągnąć butów, by przebrać się w domowe kamasze, gdy usłyszeli głos Renaty:
– Chodźcie tu. Czekamy na was. Mamy gości.
– Wcześniej powinniśmy wziąć prysznic – powiedział Robert, wchodząc do pokoju. Widząc dwie kobiety siedzące w fotelach, dodał z uśmiechem: – Zwłaszcza gdy gośćmi są piękne kobiety.
– Nie bajeruj, stary donżuanie – powiedziała Renata. – Piękne kobiety przyszły nie do ciebie, tylko do Marka.
– Dzięki tobie, Beato, mnie też dostał się komplemencik – odparła jedna z kobiet.
– Cześć, Iwonko – powiedział Robert, całując dłoń koleżanki żony i zarazem swojej pracownicy.
– I jeszcze dostałam bonus od szefa w postaci pocałunku w rękę – stwierdziła z uśmiechem Iwona, która zazwyczaj była onieśmielona w towarzystwie męża swojej przyjaciółki.
– Iwona, pierwszy raz widzę cię taką rozmowną – zauważyła Renata. – Zawsze przy moim mężu drżysz ze strachu jak osika.
– To dzięki drinkowi, który mi zaserwowałaś – mruknęła trochę zażenowana kobieta.
– Panowie, poznajcie panią Beatę, koleżankę i sąsiadkę Iwony.
Koleżanka Iwony miała około czterdziestu lat, chociaż wyglądała na młodszą dzięki drobnej budowie ciała i niewysokiemu wzrostowi. Miała regularne rysy twarzy, kasztanowe włosy obcięte na Kleopatrę i piękne niebieskie oczy w oprawie gęstych i długich jak u lalki rzęs. Właśnie te oczy były w niej najbardziej fascynujące. Kiedy spojrzała, patrzącym na nią mężczyznom puls gwałtownie przyspieszał. Kobietom nic się nie działo… nie licząc zazdrości zalewającej duszę.
Chociaż nie była typem seksbomby z blond włosami, nogami do nieba i biustem wypływającym z dekoltu, emanowała wyjątkowym seksapilem, czego nie omieszkali zauważyć Robert i Mark.
– Beata Tomczyk – przedstawiła się kobieta, witając się z nimi.
– Pani Beata jest moją krajanką, pochodzi z Żurady. Znałam jej mamę. Niestety niezbyt dobrze, bo była ode mnie parę lat starsza. – Renata zwróciła się do Marka. – Pani Beata ma prośbę do ciebie, Mark. Potrzebuje twojej pomocy.
– Mojej pomocy? – zdziwił się Mark. – Nie za bardzo rozumiem, w czym mógłbym pani pomóc.
– Iwona mi mówiła, że pan rozwiązał kilka zagadek kryminalnych. To znaczy znalazł mordercę… Potrzebujemy kogoś takiego – powiedziała z wahaniem Beata.
Mark się zaśmiał.
– To jakaś pomyłka. Ja nie jestem detektywem.
– Wiem. Mimo to słyszałam, że jest pan lepszy w tych sprawach od policji. Kilkakrotnie odnalazł pan zabójcę.
– Tylko trzy razy miałem styczność z takimi przypadkami. I wcale nie jestem lepszy od policji. Po prostu miałem szczęście.
– Mark, nie bądź taki skromny – wtrąciła Renata. – Gdyby nie ty, Anka by już nie żyła. Martę też uratowałeś z rąk porywacza.
– Gwoli ścisłości, nie ja uratowałem Martę, tylko wiedeńska policja. Więcej, uratowali nie tylko ją, lecz także mnie.
– Przestań, Mark! Jesteś prawie tak dobry w te klocki jak Herkules Poirot i Sherlock Holmes – zaprzeczyła gwałtownie Renata. – Wysłuchaj, co pani Beata ma do powiedzenia.
– Hm, no to proszę mówić – powiedział z wahaniem Biegler. – Ale proszę pamiętać, że od tego jest policja.
– Policja działa bardzo opieszale. Nie za bardzo wierzę w ich skuteczność. Boję się, że mój znajomy ksiądz przyzna się do zbrodni, jeśli prawdziwy zabójca nie zostanie złapany.
Mark zmarszczył brwi z niedowierzaniem.
– Nie rozumiem.
– Zaraz wszystko wyjaśnię. Zamordowano księdza prowincjała Zgromadzenia Księży Katechetów, Edwarda Nasiadkę. Fundacja, w której pracuję, należy do tego Zgromadzenia. Księża bardzo nie lubią rozgłosu, a jeszcze bardziej nie lubią, gdy ktoś za bardzo im się przygląda. W obawie, że media nagłośnią sprawę, każą mojemu znajomemu księdzu przyznać się do winy, żeby ukręcić sprawie łeb. A on jest gotów to zrobić…
– Cóż za nonsensy pani wygaduje – prychnął Mark. – Kto przy zdrowych zmysłach przyznałby się do morderstwa?!
– Pan ich nie zna. Posłuszeństwo wobec przełożonych jest dla nich bezwarunkowym nakazem. Przez wiele lat przechodzą pranie mózgu, nie potrafią sprzeciwić się zwierzchnikom. Mój znajomy ksiądz dla dobra sprawy gotów jest nadstawić drugi policzek. Proszę nie patrzeć tak na mnie, wcale nie przesadzam. Jest głównym podejrzanym, bo był ostatnią osobą, która widziała ofiarę.
– No to może jest winny – zauważył Mark.
– Ależ skąd! – oburzyła się Beata. – Nie spotkałam drugiego tak porządnego księdza jak on! To święty człowiek. Zaraz opowiem dokładniej. – Odsapnęła chwilkę. – Pracuję w Fundacji „Nasze Dzieci” w miejscowości Osiek, trzydzieści kilometrów od Krakowa. Fundację piętnaście lat temu założyło Zgromadzenie Księży Katechetów. Prezesem Fundacji przez wiele lat był ksiądz Bolesław Ślęzak. To on zdobył fundusze na wybudowanie obiektu szkolnego w Osieku. Jest tam liceum ogólnokształcące, internat i kościół. Wybudował też basen i siłownię, żeby zarobić na utrzymanie tego ośrodka. Oprócz tego Fundacja prowadzi również inną działalność gospodarczą. Mamy wytwórnię biopaliw, restauracje i kilka moteli. Ksiądz prezes kupił również wytwórnię makaronu pod Miechowem. I niestety był to jego największy błąd, bo zakład zaczął przynosić straty. To spowodowało, że odsunięto księdza prezesa od zarządzania Fundacją. Władza zwierzchnia, jak już wspomniałam, to Zgromadzenie Księży Katechetów. Ich siedziba mieści się w Krakowie przy ulicy Kalwaryjskiej. Ksiądz prezes pojechał tam, by spotkać się z księdzem prowincjałem Edwardem Nasiadką, głównym zwierzchnikiem Prowincji Polskiej, bo szefem szefów jest generał w Rzymie. Ksiądz Ślęzak był ostatnim człowiekiem, który widział prowincjała żywego, z tego powodu może mieć mnóstwo nieprzyjemności. Boję się, że jego zwierzchnicy wymogą na nim, żeby wziął winę na siebie. Już i tak jest zaszczuty. On może tego nie wytrzymać psychicznie…
– Nikt nie informował o tym morderstwie, ani w telewizji, ani w internecie.
– Księża nie chcą rozgłosu, a znają kogo trzeba. Wystarczył odpowiedni telefon z góry i policji zamknięto usta. Ale chyba nie na długo, bo poczta pantoflowa zaczyna działać.
– Jak zamordowano tego księdza?
– Pobito go, a później uduszono kablem od komputera. Ktoś zarzucił mu ten kabel, stojąc z tyłu.
– Hm, garota – mruknął Mark. – W ten sposób mafia często dokonuje egzekucji. Morderca musiał być silny.
– Niekoniecznie. Podobno ksiądz był nieźle wstawiony. Wypił dwie butelki wina, była też niedopita butelka wódki.
– Skąd pani to wie? Też dzięki poczcie pantoflowej? Policja chyba tego nie rozgłaszała?
– Ksiądz mi to powiedział. A jemu ksiądz ekonom, który pierwszy odkrył morderstwo.
– Hm, morderstwo księdza? To rzadki przypadek – zastanawiał się na głos Mark. – Tylko nie wiem, w jaki sposób miałbym prowadzić to śledztwo. Powiedziała pani, że księża nie są skorzy do odkrywania swych tajemnic przed światem. Wyrzucą mnie, gdy do nich przyjdę.
– Właśnie nie! Chcą ubiec policję, znaleźć sprawcę wcześniej.
– To dlaczego nie pójdą do jakiejś agencji detektywistycznej?
– Bo nie chcą oficjalnie prowadzić śledztwa za plecami policji. Pan robiłby to incognito. To ja opowiedziałam księdzu Bolesławowi o panu, a on przekonał innych.
– A powiedziała pani, że jestem dziennikarzem?
– Przecież pan nie pisze dla polskich gazet. – Na krótką chwilkę zamilkła. – Słyszałam o pana książkach. Miałby pan temat na następną.
Mark lekko się uśmiechnął.
– Wątpliwe, czy księża by byli zachwyceni, gdybym napisał o nich książkę.
– Nie ma pańskich książek u nas w Polsce. Wydano je w Austrii.
– Mają je przetłumaczyć na język polski.
– Ale księża nie muszą o tym wiedzieć. Mark znowu się uśmiechnął.
– Mamy zaczynać współpracę od okłamywania się nawzajem? Kobieta wzruszyła ramionami. W pokoju zrobiło się cicho.
Mark, siedząc w fotelu, przyglądał się żonie krzątającej się w kuchni. Mieszkanie nad garażami wybudowane przez Roberta dla nieślubnej córki i jej męża było sporych rozmiarów, miało ponad sto metrów kwadratowych. Składało się z otwartej strefy dziennej z salonem, wyodrębnioną częścią kuchenną i jadalnianą oraz ze strefy kameralnej zaopatrzonej w eleganckie drzwi broniące wejścia do sypialni i gabinetu. Całość urządzona była z elegancją i smakiem. Mimo nowoczesnego stylu było tu bardzo przytulnie. Ciepłe, pastelowe kolory ścian i mebli, gdzieniegdzie zaznaczone ostrzejszym kolorystycznie akcentem, stwarzały swojskie, bezpretensjonalne i wesołe wnętrze. Zrezygnowano z firanek, ale zastosowano zasłony, które dekoracyjnie upięte zdobiły olbrzymie okna niczym ramy obrazów. Marta lubiła, gdy w wystroju mieszkalnym używano wielu tkanin, widać to było po kolorowych poduchach porozrzucanych na kanapie i fotelach.
– Mein Schatz, czy mogłabyś podać mi szklankę wody? – zapytał.
Marta przyniosła szklankę z pływającym plasterkiem cytryny i postawiła na niskim stoliku okolicznościowym. Żona Bieglera była piękną dziewczyną – wysoką brunetką o rasowej twarzy i zgrabnej sprężystej sylwetce osoby lubiącej sport. Dziś miała na sobie wygodne czarne legginsy i czerwono-czarną obcisłą tunikę podkreślającą cienką talię i powabny biuścik. Kiedy nachyliła się nad stolikiem, jej piersi wysunęły się kusząco z głębokiego dekoltu, tworząc zmysłową dolinę między dwoma pagórkami. Mark chwycił żonę za rękę i pociągnął na swoje kolana.
– No, nareszcie zwabiłem cię do siebie.
– Ty leniwcu pospolity! Jak śmiesz odrywać mnie od obowiązków? Powinieneś sam pofatygować się do mnie – powiedziała, uśmiechając się zalotnie.
– Mein Schatz, nie powinnaś tak się ubierać, gdy w pobliżu jest facet – zamruczał w jej gęste długie włosy.
– Nie facet, tylko mąż.
– Chyba powinienem się obrazić – wyszeptał tonem wcale nieobrażonym, wkładając rękę w jej dekolt.
W tym momencie głośno zabrzęczał dzwonek u drzwi.
– Ki czort? – wysapał Mark z niezadowoleniem, podnosząc się z fotela.
Tym czortem okazała się Iza, piętnastoletnia córka Orłowskich.
– Nie powinnaś już spać? – zapytał, wzdychając. – Jest już po dwudziestej drugej.
– Mark, ratuj! Zapomniałam o tej cholernej matmie. Nie wiem, jak rozwiązać zadania. Nie chcę prosić taty, bo by się zdenerwował, że poszłam do koleżanki, nie odrabiając wcześniej lekcji, a mama z matmy umie tylko dodawać i mnożyć do stu – oznajmiła, mijając go w drzwiach i bez pardonu wchodząc do mieszkania.
– Tak to jest mieszkać tuż obok rodzinki – mruknął.
– Nie narzekaj, niewdzięczniku, tylko zrób te zadania, bo już późno.
– Nie wiem, czego bardziej nie lubię u ciebie: bezczelności czy tupetu – westchnął. – Pokaż ten zeszyt, zaraz ci wytłumaczę, jak trzeba to zrobić.
– Mark, kochany, mnie to nie interesuje. Interesuje mnie wynik. Błagam, zrób to sam, ja i tak nie zrozumiem tego cholerstwa. – Spojrzała prosząco przez swoje ogromne okulary.
Iza powoli zaczynała stawać się kobietą. Bardzo ładną kobietą. Odnosiło się jednak wrażenie, że specjalnie maskuje swoje wdzięki, ponieważ ubierała się w dżinsy i obszerne bluzy, włosy ściśle wiązała w gruby kucyk tuż nad karkiem i zawsze nosiła okulary, coraz bardziej dziwaczne. Miała ich całą kolekcję, ale żadne z nich nie były twarzowe.
– Boże, co ty masz dziś na nosie – burknął Mark. – Wyglądasz jak mysz w babcinych binoklach. Brzydko ci w nich.
– I właśnie o to chodzi. Obiecałam tatce, że uchowam cnotę aż do matury. A ja lubię dotrzymywać obietnic. Gdyby mnie zaatakowało stado przystojniaków, mogłabym któremuś ulec.
Mark rozwiązywał zadania, tłumacząc, co z czego się bierze. Iza potakiwała, ale i tak wiedział, że nic do niej nie dociera.
– Zmykaj, mała. Nie wiem, jak zdasz maturę – burknął, wręczając jej zeszyt.
– Dzięki ci, dobry człowieku. Pamiętaj o mnie, gdy się rozwiedziesz z Martą. Przypominam, że jestem pierwsza w kolejce – powiedziała, całując go w policzek.
– Wynocha, mały potworze. Chcę iść do łóżka, bo jutro rano wstaję – powiedziała wesoło Marta. – Mark nie jest głupi, w życiu by nie popełnił takiego mezaliansu, zadając się z kimś, kto nie wie, ile jest dwa razy dwa.
– Ale zostałby w rodzinie – odparła Iza, również całując Martę w policzek.
Kiedy tylko drzwi zamknęły się za Izą, Mark wziął żonę na ręce i zaniósł do sypialni. Rzucił ją na łóżko, a sam poszedł do łazienki, by odkręcić kurki z wodą. Woda wlewała się do wanny, a Mark rozbierał Martę z jej fatałaszków. Miłosne igraszki kontynuowali w wannie, a zakończyli na małżeńskim łożu. Było niesamowicie. Jak zawsze. Co jak co, ale życie seksualne Bieglerowie mieli wyjątkowo udane. Nie zawsze tak było, bo oni również przeszli swego czasu małżeński kryzys, ale ostatnio wszystko między nimi układało się idealnie. Wszystko oprócz jednego: nadal nie mieli dziecka…
Ich ciała, wciąż drżące po miłosnym seansie, powoli dochodziły do siebie.
– Mark, czuję, że to się dzisiaj stanie – szepnęła cicho. – Było tak cudownie, że zaowocuje to dzidziusiem. Zobaczysz.
Mark nic nie odpowiedział.