Krew Nowych Bogów. Tom 1 - ebook
Krew Nowych Bogów. Tom 1 - ebook
Tysiące lat temu Wielka Wojna zniszczyła Alaris. Większość rasy ludzkiej zginęła, a ci, którzy przeżyli, zamieszkali w Gnieździe – osadzie zbudowanej przez bogów.
Obecnie dla potomków ocalałych bogowie są nie więcej niż wspomnieniem, a światem władają aniołowie, pod których rządami życie człowieka to pasmo strachu i cierpienia.
Moon żyje pod kloszem. Jej brat Tristan dba o ich utrzymanie i robi, co może, by chronić siostrę. Lecz jedna noc zmienia wszystko.
Od feralnych wydarzeń mijają lata. Moon przystępuje do grupki buntowników, którym pewnego dnia tajemnicza kobieta oświadcza, że zna sposób na zabicie ich wspólnego wroga. Czy to naprawdę jest możliwe?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960242-4-4 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minęło dziesięć lat, a Moon nadal czuła tamten przeszywający na wskroś ból. Była przekonana, że jej brat nie zasłużył na taki los. Nieważne, że nie zawsze był wobec niej szczery, jego kłamstwa miały ją chronić, tylko taki był ich cel. Tristan zawsze robił wszystko z myślą o niej. Oddał życie na arenie, ponieważ pragnął, by jego siostra była szczęśliwa i bezpieczna. Chciał zarobić wystarczająco dużo geltów, by móc wykupić dla nich miejsce w Północnym Sektorze.
Tęskniła za bratem tak bardzo, że niemal każdego wieczoru szlochała w poduszkę. Jak mógł jej to zrobić? Jak mógł być tak głupi i nie posłuchać ostrzeżeń Laveny?! Doskonale wiedział, że walka z wampirem może mieć tragiczny skutek. To nie były przelewki. Powinien był odpuścić. Dlaczego musiał przekroczyć próg areny tamtej nocy? Czyżby w tamtym momencie odebrało mu rozum? Postradał zmysły?
Najgorsze było to, że nie mogła się z nim pożegnać. Nie dostała szansy, by powiedzieć mu, jak bardzo go kocha i ile dla niej znaczy. Nie było jej dane ostatni raz wziąć go w ramiona i poczuć jego ciepło.
Nie oddali jej nawet ciała. Podobno prawie nic z niego nie zostało. Lavena nie podzieliła się w liście do Moon wszystkimi szczegółami, ale dziewczyna doskonale wiedziała, że wampir prawdopodobnie rozszarpał jej brata na strzępy.
Poczuła przypływ pełnych gniewu myśli. Tristan mówił, że zawsze będzie przy niej. Obiecywał, że nigdy nie zostawi jej na pastwę losu. Perfidny kłamca! Przecież złoto to nie wszystko. Za złoto nie można kupić życia.
Westchnęła, czując delikatny powiew wiatru na twarzy. Nie, to nie miało sensu. Ciągłe rozmyślanie o przeszłości do niczego jej nie zaprowadzi. Potrząsnęła energicznie głową, skupiając się na teraźniejszości.
Szła jednostajnym, miarowym krokiem, nie rozglądając się na boki. W tłumie zauważyła w końcu znajomą twarz, ale nie dała tego po sobie poznać. Nikt nie mógł się dowiedzieć, że idący w jej kierunku mężczyzna ma z nią cokolwiek wspólnego.
Matthew, średniego wzrostu osiłek, którego wielkie, czarne oczy przypominały dwa błyszczące się węgle, należał do rebeliantów i był synem Brama, ich przywódcy. Odkąd Moon trafiła pod skrzydła Shany, ukochanej Brama, Matthew stał się jej najlepszym przyjacielem. Rzadko pokazywali się razem publicznie, ale częste spotkania w piwnicy domu jednego z buntowników wystarczyły, by zacieśnić ich relację.
Gdy zetknęli się ramionami, niby przypadkiem, Matthew szybkim ruchem przekazał jej maleńką kartkę zawierającą tajną wiadomość. Żadne z nich nie zatrzymało się choćby na sekundę. Przeszli obok siebie, jakby w ogóle się nie znali.
Moon przyspieszyła kroku w kierunku swojej chaty. Odkąd zabrakło Tristana, dom był tak przerażająco pusty. Cisza wypełniała każdy kąt, doprowadzając ją czasami do szału. Kiedyś śmiała się tutaj razem z bratem, prowadziła z nim długie rozmowy i urządzała zabawy, zapominając o wszystkich troskach. Wstrząsające, że niektóre wspomnienia nadal są tak świeże, podczas gdy inne odchodzą w zapomnienie w okamgnieniu.
Zamknęła za sobą drzwi. Zdjęła buty i płaszcz, po czym padła zmęczona na łóżko. Odetchnęła głęboko, rozwinęła zgniecioną kartkę i spojrzała na jej treść.
Rebelianci przekazywali sobie wiadomości zapisywane na maleńkich świstkach. Większość ludzi nie znała alfabetu, nie wspominając już o czytaniu i pisaniu. Tylko nieliczni posiadali te umiejętności. Moon, dzięki Tristanowi, należała do tych szczęśliwców.
Dziś o północy,
Kryjówka lisa.
Kryjówką lisa określano piwnicę w domu Nory, żony rebelianta zamordowanego przez członków gangu Krwiożerców. Kobieta miała już swoje lata, ale jej duch walki był zdumiewająco silny. Moon przypuszczała, że pięćdziesięciolatka bez problemu pozamiatałaby podłogę niejednym młodzieniaszkiem uważającym się za dobrego wojownika. Dawała dziewczynie świetne rady, dzięki którym jej umiejętności walki wręcz zdecydowanie się polepszyły.
Moon wstała i podeszła do kominka, w którym tlił się ogień. Spaliła kartkę, następnie poruszała polana pogrzebaczem i dołożyła kolejne.
Aidan stał oparty o balustradę balkonu i obserwował, jak piątka anielskich zwiadowców leci w jego stronę. Ich białe skrzydła poruszały się z niezwykłą gracją. Broda Aidana zadrżała, a po policzku spłynęła łza. Nigdy nie przyznałby tego na głos, ale tęsknił za lataniem. Tęsknił za tym niepowtarzalnym uczuciem, gdy wznosił się wysoko ponad chmury i zapominał o wszystkim, co złe.
Na krótką chwilę przymknął powieki. Odkąd pozbawiono go skrzydeł, nie odważył się postawić stopy na południowym terytorium Gniazda. Niemal każdej nocy widział w koszmarach twarze ludzi, którzy zgotowali mu ten potworny los. Za każdym razem, gdy zasypiał, śnił, że znów jest obezwładniony i upokorzony.
Ktoś położył mu rękę na ramieniu. Wzdrygnął się, bo nie usłyszał nadchodzącej osoby.
– Wszystko w porządku? – zapytał Drake.
Bezskrzydły anioł wyprostował się, odwracając do przyjaciela. Uśmiechnął się lekko, lecz doskonale zdawał sobie sprawę, że nie potrafi ukrywać emocji tak dobrze jak Drake. Dla Inicjanina był otwartą księgą.
– Jest… znośnie – wymamrotał, zakładając ręce na piersi. – Tak znośnie, jak tylko może być.
Przesunął wzrokiem po postaci Drake’a. Potężne, czarne skrzydła były ukryte. Inicjanie potrafili je w każdej chwili schować w taki sposób, że jedynym znakiem, który świadczył o ich istnieniu, był tatuaż na plecach – mieniące się złotem linie widoczne tylko dla członków tej rasy. Jego oczy były czarne jak obsydian, lecz zmieniały barwę na turkusową, gdy Inicjanin przybierał swoją prawdziwą postać. Ze schowanymi skrzydłami można było go wziąć za zwyczajnego człowieka.
– Wiesz, że mógłbym ich wszystkich zabić – powiedział Drake tak spokojnie, jakby mówił o pogodzie. – Nie zasługują na to, by oddychać tym samym powietrzem co my. Nie są tacy, jak ich przodkowie. Nędzne robaki…
– Ja także jestem człowiekiem – oznajmił Aidan, odrywając wzrok od przyjaciela. – Mimo twojej krwi zawsze nim będę. Mnie także byś zabił? – zapytał, obserwując lądujących zwiadowców.
Aniołowie, jak nazywali ich ludzie, pokłonili się nisko przed Drake’em. Mieli na sobie zbroje, które idealnie przylegały do ich umięśnionych ciał. Dzięki gotowaniu skóry w wosku z dodatkiem pyłu kwiatów Federry były lekkie i bardzo wygodne, ale równocześnie mocne i odporne na ataki.
– Panie… – zaczął jeden z nich, nie odważając się spojrzeć Drake’owi w oczy.
– Po waszych minach wnioskuję, że miałem rację – wtrącił Inicjanin, odwracając się do nich tyłem. Zacisnął zęby, uwydatniając mięśnie żuchwy. – Jakim cudem zdołała się uwolnić? – zapytał, a jego prawa powieka zadrżała nerwowo. – Waszym zadaniem było jej pilnować! Nawet nie wiecie, do czego jest zdolna!
Aidan położył dłoń na ramieniu przyjaciela, próbując dodać mu otuchy. Sam jednak był przerażony. Keira została obezwładniona przez Drake’a i uwięziona na Wyspie Wiecznego Ognia tysiące lat temu.
– Panie, Rowan zawsze wysyła swych najlepszych ludzi…
– Milcz – przerwał mu Inicjanin, unosząc dłoń odzianą w czarną rękawiczkę. – Z Rowanem sam sobie porozmawiam. A teraz wynocha! – W jego głosie zabrzmiała groźba.
Aniołowie natychmiast wzbili się w powietrze, lecąc w stronę jednej z trzech pozostałych wież.
– To nie wygląda dobrze – podsumował zszokowany Aidan. – Twoja matka…
– Nie nazywaj jej tak – warknął Drake. – Ta żmija nigdy nie była moją matką. Wydała mnie tym sadystycznym świniom bez mrugnięcia okiem.
Aidan przełknął ślinę. W rzeczy samej Keira była podstępną i przebiegłą kobietą idącą po trupach, by osiągnąć cel. To, co zrobiła Drake’owi, odcisnęło na nim piętno. Możliwe, że serce Inicjanina nie byłoby w takim stopniu przepełnione nienawiścią, gdyby nie zdrada jego matki.
– Bez skrzydeł musiałaby przepłynąć morze – stwierdził Drake, tym razem spokojnie. – Tarkeny pożarłyby ją żywcem. Nie rozumiem, jak wydostała się z wyspy, nie zwracając na siebie uwagi. Nie widzę możliwości, by samodzielnie uwolniła się z łańcuchów, wyszła z groty i dotarła do brzegu. Nie wspominając już o przepłynięciu wody.
– Sądzisz, że ktoś jej pomógł? – Aidan poczuł jeszcze większy niepokój.
– Jestem o tym przekonany – odpowiedział Inicjanin, zaciskając mocno pięści. – Ale nie mam pojęcia, kto był na tyle głupi. Nikt poza tobą i mną nie widział jej nigdy na oczy. Minęło mnóstwo czasu, odkąd ją uwięziliśmy i wszyscy jej sojusznicy od dawna nie żyją. Myślisz, że to możliwe, że ktoś z rodu ludzi, których Keira poczęstowała swoją krwią, zdecydował się jej pomóc?
– Jak już wspomniałeś, upłynęło wiele lat. Śmiem wątpić, że mieszańcy wiedzą cokolwiek o czasach sprzed Wielkiej Wojny. – Założył włosy za uszy, po czym poprawił wysoki kołnierz. – Co chcesz zrobić? – zapytał niepewnie, zerkając na niewzruszonego przyjaciela.
– Muszę ją czym prędzej odnaleźć i zaprowadzić tam, gdzie jej miejsce. – Drake odpowiedział bez wahania.
Pierwsi Inicjanie byli nieśmiertelni, więc zabicie Keiry było niemożliwe. Drake mógłby ją rozczłonkować, ale nawet to nie przyniosłoby żadnego efektu. Byli niczym feniksy, odradzali się choćby z popiołu. Można było ich zgnieść na miazgę, spalić, a proch rzucić na wiatr – oni zawsze powstawali.
– Mam wysłać zwiadowców? – zapytał Aidan.
Drake pokręcił stanowczo głową. Jego oczy zmrużyły się złowrogo, a rysy twarzy się wyostrzyły.
– Nie zaufam pierwszym lepszym mieszańcom – oznajmił twardo. – Każdy z nich może stać po stronie Keiry. Krąży w nich jej krew.
Matka Drake’a, w przeciwieństwie do niego, nie żałowała swojej krwi. Ochoczo częstowała nią ludzi, zamieniając ich w swoich oddanych wojowników. Istoty, nazywane przez śmiertelników aniołami, były tylko potomkami głupców, którzy oddali wolną wolę w zamian za długowieczność i skrzydła.
– Chyba nie chcesz robić wszystkiego sam? – Aidan spojrzał prosto w oczy przyjaciela, ale to, co w nich zobaczył, nie zwiastowało niczego dobrego. – Pozwól sobie pomóc. Mnie możesz zaufać – zapewnił, dotykając otwartą dłonią piersi.
Aidan był jedynym mieszańcem powstałym z krwi Drake’a. Nigdy by go nie zdradził, nigdy nie wbiłby mu noża w plecy, prędzej oddałby za niego życie. Był także przekonany, że jego odczucia nie są jedynie imaginacją wynikłą z więzi pomiędzy nimi. Jeszcze zanim zakosztował krwi Inicjanina, był mu całkowicie oddany. Połączyła ich prawdziwa przyjaźń i właśnie ona była głównym czynnikiem stojącym za decyzją Drake’a.
– To, że jesteś długowieczny, nie oznacza, że jesteś nieśmiertelny – przypomniał mu Inicjanin. – Tutaj jesteś bezpieczniejszy.
Bezpieczniejszy, ale nie bezpieczny. Na jednej z czterech baszt muru obronnego był rzeczywiście bezpieczniejszy niż poza granicami Gniazda. Skrzydła nie były mu potrzebne, by obronić się w razie ataku innych mieszańców. W jego organizmie krążyło o wiele więcej krwi inicjańskiej niż w nich wszystkich razem wziętych. Był silniejszy, szybszy, zwinniejszy.
– Odszukanie jej będzie trudniejsze, niż znalezienie igły w stogu siana – stwierdził Aidan.
– Wiem. – Drake przyznał mu rację. Pojedyncze kosmyki opadły mu na twarz, gdy się pochylił. – Najpierw muszę się udać do Todeswaldu. Magia krwi mnie poprowadzi. – Ostatnie zdanie wypowiedział szeptem.
– Drake! – Aidan popatrzył na swojego przyjaciela z trwogą, powoli kręcąc głową. – Stąpasz po kruchym lodzie. Magia krwi zawsze wymaga ofiar – ostrzegł go.
– Widzisz inne wyjście? – Brwi Inicjanina uniosły się wysoko. – Bo ja nie. – Spojrzał w bezchmurne niebo. Odetchnął głęboko, zamykając na chwilę powieki. Długie rzęsy rzuciły cień na wyraziste kości policzkowe. – Keira nie spocznie, dopóki mnie nie zniszczy i nie przejmie władzy. Już kiedyś jej się to udało. Obaj pamiętamy, czym się to skończyło. Wiem, co robię. Możesz mi zaufać.
Tristan do dziś pamiętał proces przemiany sprzed dziesięciu lat. Pamiętał ból, gdy mutujący wampir wgryzał się w jego ciało, wyszarpując kawałki mięsa. Pamiętał strach, gdy słyszał odgłosy mlaskania, przeżuwania i łykania. To potworne uczucie, gdy ostre zęby wbijały się w jego organy, bezlitośnie je wyrywając. Chciał wtedy krzyczeć, lecz dławił się własną krwią. Pragnął walczyć, ale nie był w stanie nawet się poruszyć. Mógł tylko rejestrować każdy szczegół.
Tamtej nocy po raz pierwszy gorliwie się modlił. Błagał niebiosa, by w końcu pozwoliły mu umrzeć, błagał, by jego gehenna wreszcie się skończyła. Nie był jednak zdziwiony, że nikt nie odpowiedział na modlitwę.
Wtedy poczuł coś, co miało na zawsze odmienić jego życie. Ogarnęła go niewytłumaczalna pustka, a w następnej chwili tak wielki natłok emocji, że nie mógł sobie z nimi poradzić. Jego zmysły wyostrzyły się, a serce nagle przestało bić. Możliwe, że nie było w tym nic dziwnego – przecież właśnie umierał – lecz jego umysł ciągle był aktywny.
Później doszedł ten zapach. Słodki, magnetyczny, uwodzicielski. Taki, któremu nikt nie mógłby się oprzeć. Następnie smak. Obezwładniająca jego kubki smakowe ambrozja zdawała się mieć moc niezwykle silnego narkotyku. Najpierw zakosztował jej powściągliwie, lecz zaledwie ułamek sekundy później łapczywie chłonął każdą kroplę tego rozkosznego nektaru. Był jak w transie. Nie miał pojęcia, co tak właściwie pije ani jakie będą tego konsekwencje. Znajdował się w cudownym stanie nieważkości i nic więcej nie miało znaczenia, nic więcej się nie liczyło.
Pamiętał wściekłość, gdy źródło jego pożywienia nieoczekiwanie zniknęło. Nie mógł zapanować nad własnym ciałem, a jego kończyny drżały niepohamowanie. Obraz był zamazany i ciągle migał. Wszystko się kręciło, wszystko się trzęsło. Nie rozumiał słów, jakie do niego wypowiadano. Nie pojmował, co się z nim działo.
Ktoś zawlókł go do jakiejś celi i zamknął za grubymi kratami, po czym wyszedł, zostawiając samego.
Czuł głód i pragnienie. Ciągle było mu mało. Lepka substancja, która tak bardzo go od siebie uzależniła, zaczęła piec, rozchodząc się po jego ciele. Była jak kwas. Skóra zaczęła skwierczeć jak roztapiające się masło. Rozpuszczały się palce, dłonie i usta. Cierpienie przyprawiało go o łzy. Charczał, dusząc się i wijąc od narastającego bólu. Cały przełyk palił od środka, jakby ktoś wrzucił tam żarzące się węgle. Zaczął wymiotować własną krwią. Wył i ryczał z bólu, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że bez wahania ponownie zachłysnąłby się tym smakołykiem, nie zważając na przykre konsekwencje.
Przestał myśleć o przeszłości i przyszłości. Chciał po prostu przeżyć… albo wreszcie umrzeć. Byleby tylko poczuć ulgę.
Powoli zaczął zauważać zmiany w swoim ciele. Przestał postrzegać rzeczywistość tak, jak kiedyś. Ból już prawie w ogóle mu nie doskwierał.
Niewiele czasu minęło, nim wypadły mu wszystkie zęby, a w ich miejsce wyrosły ostre kły. Ciało stało się o wiele twardsze i silniejsze niż przedtem. Rany zupełnie się zagoiły, nie pozostawiając żadnej blizny. Zdziczał. Przepełniła go nienawiść i był gotowy zabić każdego, kto wtargnie na jego teren.
Nie miał pojęcia, ile czasu upłynęło, zanim w jego celi pojawił się On – dostojny anioł, którego zniewalający zapach powalił Tristana na kolana.
– Należysz do mnie – oznajmił przybysz władczym tonem, nie racząc nawet spojrzeć na chłopaka, a twarz wykrzywił mu grymas okrutnej satysfakcji. – Od dzisiaj nazywać się będziesz Evan. Jesteś moim sługą i spełnisz każdą moją zachciankę. Twoje dotychczasowe życie przestało istnieć. Jeśli nie chcesz skończyć tak, jak twój przeciwnik, nie radzę mi się przeciwstawiać.
Tristan przełknął nerwowo ślinę, przypominając sobie o tragicznej walce stoczonej na arenie. Mutujący wampir nie posiadał w sobie nawet namiastki człowieczeństwa. Był wygłodniałą, dziką bestią.
Wzdrygnął się. Nie było mu zimno, już od dawna przestał odczuwać zmiany temperatur. Był po prostu przerażony. Nie wiedząc czemu, dopiero teraz dotarło do niego, co tak właściwie się stało.
Tristan umarł. W dniu igrzysk został brutalnie zabity przez nieokiełznaną bestię.
– Powstałeś z mojej krwi – przypomniał mu anioł, jakby czytał w jego myślach. – To moja krew utrzymuje cię przy życiu. – Znów się uśmiechnął i w tym momencie przypominał bardziej diabła niż anioła.
Tristan otworzył spierzchnięte usta, lecz nie mogąc wydobyć z siebie żadnego dźwięku, zamknął je natychmiast, kręcąc z niedowierzaniem głową.
– Jestem Rowan, generał gwardii anielskiej. – Anioł przedstawił się dumnie, rzucając w stronę Tristana przelotne spojrzenie. – Jestem twoim panem – zagrzmiał, prostując się jeszcze bardziej i poruszył skrzydłami.
Tak, Rowan stał się jego panem. Od chwili, gdy Tristan zakosztował jego krwi, stracił wolną wolę. Ludzie nie wiedzieli wszystkiego o aniołach i wampirach, ale na tyle wystarczająco, by chłopak był świadomy sytuacji, w jakiej się znalazł.
Nie myśląc nad tym, co robi, powstał, chcąc wyprostować obolały kręgosłup.
– Na kolana – rozkazał surowo generał, zakładając ręce na piersi.
Jakaś tajemnicza siła popchnęła Tristana w dół. Padł na kolana, płaszcząc się przed Rowanem niczym robak. Gdyby anioł tego zażądał, wyczyściłby nawet jego ubłocone buty własnym językiem.
– Panie – wychrypiał, nie poznając własnego głosu.
– Umyjcie go, ubierzcie w coś czystego i podajcie świeżą krew – polecił swojej służbie, której Tristan wcześniej nie zauważył. – Kiedy będzie gotowy, wyślijcie go do mojej komnaty – skończył, wychodząc z ciemnych lochów.
Chłopak podniósł się dopiero wtedy, gdy kroki pana całkowicie ucichły. Był roztrzęsiony i zdezorientowany. Jego przeszłość… Coś kazało mu nie zawracać sobie nią głowy. Domyślał się, że słowa pana miały z tym wiele wspólnego. Pan nakazał mu zapomnieć o dotychczasowym życiu, więc dlaczego miałby tego nie uczynić? W odczuciu Tristana pan był dobry, wspaniałomyślny i miłosierny.
Evan – to imię zdawało się idealnie do niego pasować. Tristan odszedł w niepamięć, a wraz z nim cała przeszłość. Evan był kimś… Czymś zupełnie innym. Był jednym ze sług Rowana. Wypełniał wszystkie jego rozkazy. Pan powiedział, że wybrał go, dostrzegając jego potencjał. Stwierdził, że jak na człowieka posiada prawdziwy talent do walki. Chciał mieć go po swojej stronie, a dzięki krwi pana, Evan stał się długowieczny, silniejszy i o wiele szybszy. Jednak medal zawsze ma dwie strony. Ceną za te niezwykłe dary było absolutne posłuszeństwo Rowanowi oraz uzależnienie od jego krwi na całe życie.
– Chcę, byś doglądał igrzysk – oznajmił pan, bawiąc się sztyletem ze złotą, bogato zdobioną rękojeścią. Siedział wygodnie rozparty w wielkim fotelu i wyglądał na zaniepokojonego, choć próbował ukryć ten fakt przed sługą. – Zanosi się na to, że będę w najbliższym czasie zajęty. Nie ufam Sedricowi – przyznał, po czym podrzucił sztylet i sprawnie go złapał. – Nie spuszczaj go z oczu. Podczas mojej nieobecności ma nie wprowadzać żadnych urozmaiceń – nakazał surowo.
Evan wiedział, że pan, mówiąc o urozmaiceniach, miał na myśli wpuszczanie na arenę fledermausów. Zwyczajni ludzie nie byli w stanie zapanować nad tymi potworami. Dorosły osobnik mógł uśmiercić nawet anioła, dlatego Rowan był niezmiernie ostrożny, gdy wprowadzał na arenę te stworzenia.
– Wedle życzenia, panie – powiedział wampir, kłaniając się nisko.
Zastanawiał się, dokąd wybiera się jego pan. Z chęcią zadałby mu to pytanie, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że jego pozycja nie jest odpowiednia, by miał prawo zabierać głos, nie będąc pytanym.
– Bardzo możliwe, że będzie mnie podejrzewał o zdradę – wymamrotał generał w zamyśleniu. Po chwili pokręcił głową, ściskając mocniej rękojeść sztyletu. – Nie byłbym zdziwiony, też bym się o to podejrzewał na jego miejscu. – Uśmiechnął się krzywo i gorzko.
Ciągle pochylony Evan wsłuchiwał się uważnie w słowa Pana, lecz nie odważył się odezwać.
– Będę oczekiwał cotygodniowych doniesień – kontynuował anioł, ponownie zwracając się do swojego sługi. – Jeśli nie zdołam pojawić się w Gnieździe, będziesz informował mnie o wszystkim listownie.
Rowan nie był towarzyskim typem. Nie miał wielu przyjaciół i preferował raczej samotność, a jego jedynym kompanem był wielki jastrząb. Dostojny ptak przylatywał na każde jego zawołanie. Evan miał nieodparte wrażenie, że generała łączy niezwykła więź z tym osobliwym stworzeniem, zakrawało to na wzajemne czytanie sobie w myślach. Czasem śmiał nawet sądzić, że byli gotowi oddać za siebie życie.
– Oczywiście, Panie – powiedział lakonicznie wampir.
Rowan westchnął, chowając sztylet do pochwy. Na kilka sekund przymknął powieki, następnie, otwierając szeroko błękitne oczy, wstał i podszedł do Evana.
– Coś niepokojącego dzieje się w Gnieździe – oznajmił, kładąc odzianą w białą rękawiczkę dłoń na ramieniu wampira. – Miejmy nadzieję, że uda nam się ją złapać, zanim… – Urwał raptownie, oddalając się powoli od sługi. – Mam do ciebie zaufanie, wierzę, że go nie zawiedziesz – rzekł, wychodząc z komnaty i zostawiając Evana samego.
Mur obwodowy Gniazda posiadał cztery wysokie baszty. Rowan mieszkał w jednej z nich. Tylko zwyczajni mieszańcy, nienależący do gwardii anielskiej, żyli na Wyspie Skrzydeł.
Każda z wież obronnych miała tylko jedno wejście, mieszczące się u stóp budowli. Korzystali z niego jedynie słudzy – powstali z martwych krwiopijcy, spełniający rozkazy swoich panów. Aniołowie po prostu wyskakiwali przez olbrzymie okna, korzystając ze skrzydeł.
Rowan opuścił niewielką komnatę, zostawiając Evana samego. Wyszedł na wąski korytarz, przyspieszył kroku, a gdy zbliżył się do krawędzi okna balkonowego, wzbił się w powietrze.
Czekała go poważna rozmowa z Najwyższym. Był zaniepokojony, ponieważ nie miał pojęcia, co się z nim stanie. Wystarczyło jedno słowo, jedno skinienie palcem, by pozbawić go życia.
Machał energicznie skrzydłami, zbliżając się do południowej wieży, w której zazwyczaj przebywał Najwyższy.
Drake Initium Invictus był jedynym przedstawicielem rasy Inicjan, jakiego Rowan miał zaszczyt poznać. Podobno większość tych niezwykłych istot wymarła, jeszcze zanim pojawili się na Alaris, ale nikt nie znał całej prawdy. Możliwe, że legendy o inicjańskich wojownikach były tylko bajeczkami wyssanymi z palca.
Rowan poczuł ucisk w żołądku, napotykając wzrok Najwyższego. Srebrnowłosy mężczyzna opierał się o mur, spokojnie czekając na generała.
Złociste włosy białoskrzydłego uniosły się delikatnie, gdy zleciał powoli, by wylądować na wielkim balkonie, po czym spuścił wzrok i pokłonił się nisko.
– Nie zdradziłem cię – powiedział, celowo wyprzedzając Inicjanina. – Przysięgam, że to nie byłem ja – podkreślił, czując, jak serce mocniej bije mu w piersi.
– Nigdy tego nie podejrzewałem – odezwał się zachrypniętym, lecz donośnym głosem Drake. – Znałem twoich przodków. Wiem, że opowieści o Wielkiej Wojnie przekazywane były u was z pokolenia na pokolenie.
To prawda. Rowan wywodził się z rodu Seyken. Jego przodek jako jeden z pierwszych ludzi zakosztował inicjańskiej krwi. Dał się omotać przepięknej istocie, która zaproponowała mu wieczne życie i skrzydła. Podpisał umowę z diabłem, oddając swoją duszę i wolną wolę. Może, gdyby ktoś w czas ostrzegł go przed zamiarami Keiry, nigdy by się nie zdecydował na wypicie choćby kropli jej krwi. Jednak kiedy plany władczyni wyszły na jaw, było już za późno.
– Ludzie nazywają cię sadystycznym rzeźnikiem. – Zaśmiał się ironicznie Najwyższy. – Wiem, że jesteś brutalny, ale nigdy nie sądziłem, że przy tym także głupi. Zdajesz sobie sprawę z konsekwencji uwolnienia Keiry. Wiesz, co spotkało twoich przodków.
Rowan przełknął ślinę. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ktoś wypowiedział jej imię.
– Spójrz na mnie, Rowanie – nakazał Inicjanin. – Przecież wiesz, że nie lubię, kiedy się przede mną kłaniasz.
Skrzydła anioła poruszyły się lekko. Podniósł wzrok, po czym wyprostował się powoli. Spojrzał w przenikliwe oczy Drake’a i westchnął z ulgą.
Darzył Najwyższego ogromnym szacunkiem. Wysłuchując długich opowieści z przeszłości, zawsze podziwiał jego niezłomność i siłę. Gdyby to on był na jego miejscu, pewnie postradałby zmysły. To, na co skazała go własna matka; to, przez co musiał przejść, gdy wydano go w ręce wroga… Rowan śmiał wątpić, że jego przodkowie znali choć połowę prawdziwej historii, ale to, co zdołali mu przekazać, było wystarczającym powodem, by nigdy nie ufać Keirze.
– Noszę w sobie jej krew – przyznał ze wstydem i odrazą. – Jak możesz mnie nie podejrzewać? Czasami nie jestem w stanie cię pojąć. Przecież, gdybyś tylko chciał, mógłbyś pozabijać ich wszystkich. Mógłbyś zmieść całą ludzkość z powierzchni ziemi i nie musieć się dłużej obawiać, że historia kiedyś się powtórzy. Nie rozumiem, dlaczego jeszcze tego nie uczyniłeś – wyszeptał, uciekając wzrokiem, i zacisnął pięści tak mocno, że pobielały mu kłykcie.
Po chwili ponownie spojrzał na Inicjanina. Zmieszał się, widząc zaskoczenie na jego twarzy. Śniada cera delikatnie pobladła, ale szybko wróciła do swojego naturalnego koloru. Drake potrzebował kilku sekund namysłu, aż w końcu odpowiedział:
– Był taki moment. – Przeniósł spojrzenie na niebo. – Byłem o włos od zgładzenia ich wszystkich. Miałem dość. Dość ich niewdzięczności, braku szacunku, kłamstw… – Urwał, zamykając na chwilę oczy. – Nieoczekiwanie wydarzyło się coś, czego nie mogłem zignorować. Spotkałem kogoś, kto obudził we mnie wiarę w ludzkość. Możliwe, że nie wszyscy ludzie są źli – wymamrotał. – Tak jak nie wszyscy aniołowie są dobrzy.
Rowana zaskoczyła ta wypowiedź. Zawsze myślał, że Inicjanin nienawidzi ludzkiej rasy. Był niemal przekonany, że śmiertelnicy zawdzięczali swoje życie Aidanowi. Powszechnie było wiadomo, że przyjaciel Drake’a aż zanadto się z nimi utożsamiał.
– Keira połączyła siły z ludźmi i cię im wydała – przypomniał Rowan. – Nikt się za tobą nie wstawił. Żaden człowiek nie ruszył palcem, gdy cię zarzynano i…
– Wystarczy – przerwał mu Drake. – Doskonale wiem, co ze mną zrobiono, a ty nie musisz mi o tym przypominać. Nie znasz nawet części mojej historii, a to, co uważasz za prawdę, jest grubo przesadzone – rzekł groźnym, ostrym jak brzytwa głosem.
Generał instynktownie cofnął się o krok. Wiedział, kiedy należy dać za wygraną. Nie powinien był przeciągać rozmowy.
– Czego ode mnie oczekujesz? – zapytał, prostując się, jak na żołnierza przystało.
– Zbierz grupę zaufanych wojowników, aby dokładnie przeczesać Wyspę Skrzydeł. Wejdźcie do każdego domu i skrupulatnie je przeszukajcie, sprawdzając mieszkańców. Ja natomiast udam się do Todeswaldu…
– Ale…
– Nie przerywaj mi – zagrzmiał Najwyższy, rzucając mu groźne spojrzenie. – Nie będę nikogo ze sobą zabierał. Dość plugastwa żyje w tych lasach. Wystarczy jedno ugryzienie Bestii, by zostać zainfekowanym.
– Ciągle próbuję znaleźć sposób, by odwrócić proces…
– Tak. – Inicjanin zaśmiał się gorzko. – Twoje eksperymenty – wyrzucił z siebie to zdanie takim tonem, jakby słowo „eksperymenty” było ciężkim przekleństwem, a kryjąca się w nim treść raniła go tak osobiście, że nie życzył sobie, aby kiedykolwiek jeszcze wypowiadano je przy nim. – Nie chcę o tym słuchać. To, co robisz, nie różni się wcale tak bardzo od tego, co zrobiliby na twoim miejscu ludzie. Męczysz te stworzenia, a gdy nie widzisz już szans na ich ratunek, posyłasz je na śmierć. Myślisz, że o tym nie wiem? Po prostu nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Pamiętaj jednak, że nie będę tolerował znęcania się nad niewinnymi. Nie obchodzą mnie szuje z Gniazda, którym krzywdzenie innych sprawia przyjemność. Nie życzę sobie natomiast, byś torturował bezbronnych i niewinnych. Zrozumiałeś?
– Oczywiście – odpowiedział z pokorą Rowan, nadając głosowi bardziej pokorne brzmienie.
– Zbierz także swoich sługusów. – Drake wrócił do głównego tematu. – Rozkaż im, że mają szpiegować mieszkańców Gniazda. Niech meldują ci każdą podejrzaną sprawę. Keira coś planuje, a my musimy czym prędzej dowiedzieć się co. Sama nic nie wskóra. Posłuży się tymi naiwnymi głupcami. To od zawsze była jej ulubiona metoda.