- nowość
Krew pod kamieniem - ebook
Krew pod kamieniem - ebook
Dwójka funkcjonariuszy Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji otrzymuje zadanie wyjaśnienia popełnionego rok wcześniej morderstwa dyrektora muzeum w Toruniu. Okazuje się, że kluczem do wyjaśnienia sprawy są zdjęcia sprzed ponad trzydziestu lat, przedstawiające kilku mężczyzn oraz średniowieczny skarb, ukryty przez Fratres Milites Christi de Dobrzyn, czyli członków rycerskiego zakonu Braci Dobrzyńskich.
Krew pod kamieniem to pełen humoru kryminał z elementami historycznymi, w którym każdy ma wady, jedna zbrodnia prowadzi do drugiej, a sprawiedliwość tylko częściowo triumfuje.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-213-5320-3 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Toruń, połowa stycznia 1945 r.
Grzmot dział narastał w mieście od rana. Po każdej salwie nieco śniegu odrywało się z dachów, by po chwili z mokrym pacnięciem uderzyć o chodnik. W miarę zbliżania się frontu od wschodu coraz bardziej widoczne stawało się zdenerwowanie ludzi. Na zalęknionych wyglądali nawet ci, którzy jeszcze niedawno wyrażali buńczuczne prognozy dotyczące planowanych bitew i zaskakujących wroga zwycięskich operacji. Przy akompaniamencie huku artylerii okazało się, jak zwykle w schyłkowej fazie przegrywanej wojny, że czym innym jest rozstawienie żołnierzy w wyobraźni czy na mapie, a czym innym – być takim żołnierzem, którego rzucono przeciwko zaprawionemu w boju przeciwnikowi. W dodatku ten przeciwnik nie chciał po prostu zwyciężyć w bitwie. Pułki nadciągające pod czerwonym sztandarem oprócz tryumfu w walce pragnęły także zniszczenia, zemsty, łupów i kobiet.
Cywile spoglądali na żołnierzy w poszukiwaniu oznak pewności siebie. Żołnierze patrzyli na podoficerów, a podoficerowie na oficerów, w oczekiwaniu na rozkazy. Wszyscy tak naprawdę marzyli o jednym – o ucieczce (w przypadku ludności cywilnej) i odwrocie (w przypadku żołnierzy). Najstarsi rangą oficerowie zastanawiali się, jak sprawić, aby odwrót żołnierzy nie przerodził się w bezładną ucieczkę. Ale nawet w gronie najbliższej rodziny czy sprawdzonych towarzyszy broni bardzo rzadko mówiono w otwarty sposób o wycofaniu się z Torunia. Partyjni fanatycy i szpicle Geheime Staatspolizei byli wszędzie, a kara za defetyzm – nieunikniona i w dodatku raczej z tych nieprzyjemnych: stryczek i tabliczka z hańbiącym napisem „Zdrajca! Tchórz!”. Od zeszłorocznego zamachu na Führera coraz częściej napotykało się takie widoki. Niektórych napawały one dumą i poczuciem siły, ale większość kuliła się ze strachu, mijając wisielców. Niejeden myślał wtedy z obawą: „To mógłbym być ja”. Wszyscy w głowach prowadzili kalkulacje: kiedy będzie za wcześnie na ucieczkę, która grozi szubienicą, a kiedy za późno, co grozi... Lepiej sobie nawet tego nie wyobrażać.
W dużym, wysokim mieszkaniu na pierwszym piętrze kamienicy przy Bromberger Vorstadt było zimno, a ponurego półmroku wczesnego poranka nie łagodziło żadne źródło światła. Chłód zdawał się nie przeszkadzać siedzącemu przy stole mężczyźnie. Chociaż wyglądał na zmęczonego, miał przystojną, sympatyczną twarz dobrze odżywionego trzydziestolatka. Ubrany był jedynie w wojskowe spodnie i koszulę, której lewy rękaw podwinięto tak, że było widać obandażowane przedramię. Marynarka od munduru wisiała na krześle. Rozgrzewał się schnapsem popijanym z dużej szklanki, którą trzymał w zdrowej ręce. Popielniczkę przed nim wypełniało kilka zgniecionych węgierskich papierosów.
– Was willst du tun, Ferdinand?– zapytał, odwracając się lekko w stronę okna, przy którym stał drugi mężczyzna. Był on nieco starszy i o kilkanaście kilogramów chudszy. Miał czujne, nieprzytłumione alkoholem spojrzenie. W przeciwieństwie do towarzysza był kompletnie odziany, ale po cywilnemu. Poprzedniego wieczora swój czarny uniform starannie złożył, opakował kilkoma warstwami natłuszczonego papieru, obwiązał sznurkiem i schował w walizce pod łóżkiem. Pomimo tej troski nie miał wielkiej nadziei na to, że jeszcze kiedykolwiek wróci do mieszkania i włoży go z powrotem. Nie żałował tego jednak. Chociaż był wysokiej rangi oficerem SS, nie należał do wielbicieli paradowania w mundurze i salutowania. Wstąpił do Schutzstaffel tuż przed rozpoczęciem wojny i zrobił to wyłącznie z powodów koniunkturalnych. Nie zawiódł się. Przynależność do SS otwierała liczne możliwości kariery. Przyjemne było też wrażenie, które dwie srebrne runy wyszyte na kołnierzu wywierały na kobietach. Kilka ostatnich uważał za złoty okres w swoim życiu, ale wiedział, że z powodzeniem odnajdzie się w cywilu. Tutaj, w Toruniu, czy gdziekolwiek indziej. Zbliżająca się artyleryjska nawała jasno dawała do zrozumienia, że jednak „gdziekolwiek indziej”. Sam wysoko oceniał swoje umiejętności dostosowywania się i odnajdywania w dowolnej sytuacji, zdawał sobie jednak sprawę ze swoich granic adaptacyjnych. Zresztą, jak doskonale wiedział, jego zdanie nie miało znaczenia. Żołnierze spod znaku czerwonej gwiazdy nie będą go pytali o plany na przyszłość ani o to, co zamierza zrobić, kiedy padnie tysiącletnia Rzesza. Nie po tym, co SS robiło na wschodzie. Miałby szczęście, gdyby dostał po prostu kulkę w potylicę.
Co innego jego nieco młodszy towarzysz zapijający smutki ziołowym trunkiem. Służba w mundurze i możliwość wydawania rozkazów stanowiły spełnienie jego marzeń. Nie miał też nic przeciwko przyjemnościom wynikającym ze służby w SS. Mieszkanie, w którym przebywali, otrzymał w nagrodę za wierną i bezwzględną służbę. Jego poprzedni właściciel... trudno powiedzieć, co się z nim stało. Gdyby nie głupi polaczkowaty upór, podpisałby Volkslistę. Może w ten sposób ocaliłby dobytek. Dla nowego gospodarza pięciopokojowego lokalu w prestiżowej lokalizacji los jakiegoś Polaka nie miał znaczenia. Thorn, Bromberg, Hohensalza, Culm, Leslau – to była i na zawsze miała być niemiecka ziemia. Jak i to, co skrywało się pod nią.
– Da gibt´s nichts groß nachzudenken, Edwin – odpowiedział mężczyzna stojący przy oknie wychodzącym na Ziegelei-Park. Zerkając przez nie, nie patrzył jednak na park, lecz z obawą spoglądał w niebo. Chwilę potem rozległ się wyjątkowo głośny huk, jakby dla podkreślenia wagi jego słów. Drgnął, czego się trochę zawstydził.
– Da gibt´s nichts groß nachzudenken – powtórzył, po czym odszedł od okna i sięgnął po gruby płaszcz rzucony na oparcie fotela. Po raz kolejny odruchowo sprawdził, czy w kieszeni jest pistolet. – Komm schon, das Auto wartet. Ich habe die Dokumente verpackt.
– Aber wir sind so nah dran – zaoponował ranny mężczyzna.
Przechylił szklankę i wypił spory łyk trunku.
– Willst du sterben, Narr? Sie sind auch nah dran. Zu nah für meinen Geschmack. – Ferdinand ruchem głowy wskazał za okno.
Jakby na potwierdzenie jego słów, ponownie usłyszeli stłumiony łomot.
Podszedł do drzwi, demonstrując w ten sposób, że skończył dyskusję i nie zamierza dłużej czekać. Widząc to, Edwin zdecydował się wreszcie ruszyć. Gdy wstawał, odruchowo oparł się ręką o stół. Jęknął z bólu i złapał się za opatrunek. Przeklął pod nosem, na tyle niezrozumiale i cicho, że jego towarzysz nie był pewien, czy przekleństwo było niemieckie czy polskie. Zresztą nie miało to dla niego znaczenia. Znajomość polskiego jego młodszego towarzysza mogła im się jeszcze przydać, nawet bardziej niż w ostatnich latach.
Minęło już kilka dni, odkąd sowiecki IŁ-2 ostrzelał samochód, którym wspólnie podróżowali. Wyszli z ataku bez większego szwanku, jeśli nie liczyć odprysków metalu z rozoranej pociskami karoserii auta, które trafiły jednego z nich w rękę. Rana początkowo nie wyglądała groźnie, ale wczoraj podczas zmiany opatrunku okazało się, że niepokojąco się jątrzy.
– Was machen wir mit den Polen?– zapytał Edwin, z wysiłkiem nakładając bluzę od munduru. Z trudem przecisnął obandażowaną rękę przez rękaw. Miał złe przeczucia w kwestii swojej rany, ale zdecydował się nimi nie dzielić. Niewiele zresztą można było zrobić. – Sie wissen, wonach wir gesucht haben.
– Und was soll das sein? Ich habe den Befehl bereits erteilt. Scharführer Allenbach wird sich um sie kümmern. Er wird wissen, was zu tun ist. – Chociaż mężczyźni byli w SS równi rangą, to Ferdinand, nieco starszy od Edwina, decydował o ich następnych krokach.
Ranny mężczyzna obrócił się w progu i ze smutkiem spojrzał na mieszkanie. Nie przestawał bić się z myślami. Jego towarzysz wiedział jednak, że to nie informacja o losie kilkunastu polskich robotników powstrzymuje go przed wyjściem.
– Hör mal, der Führer weiß, was er tut. Wir haben die Wunderwaffe, wir müssen nur genug davon produzieren. Wir löschen die Asiaten aus und kommen dann wieder hierher zurück. Und wir werden für immer bleiben – powiedział, chociaż sam w to nie wierzył.
Już kilka tygodni temu przezornie wysłał większość dobytku w bezpieczne miejsce w głębi Rzeszy, do nietkniętego alianckimi bombardowaniami Drezna.
Chwycił za klamkę. Mieli coraz mniej czasu. Był przekonany, że widzą Thorn po raz ostatni w życiu.SZCZĘŚCIE I NIESZCZĘŚCIE
– Szczęście do ciebie się uśmiechnęło, Laska.
Szczęście? Komisarz Jakub Laskowski nie wierzył w szczęście, które się do niego znienacka uśmiecha. Bardzo za to cenił chwile, które mógł poświęcić na swoje codzienne, poranne rytuały. Bułka cynamonowa, gazeta (czasami sprzed kilku dni), a potem kawa z ekspresu przelewowego pita na stojąco przy dużym oknie z widokiem na centrum Warszawy. Jeśli gdzieś w zawodowym życiu Laskowskiego było szczęście, a przynajmniej jego namiastka, to właśnie w tych momentach.
Gdy coś mu zaburzało poranną rutynę, irytował się, niespecjalnie się z tym kryjąc. Zaburzanie jego rytmu to nie było szczęście. Brak bułki cynamonowej w ulubionej piekarni również nie stanowił powodu do radości. Albo brak gazet, bo ktoś uznał, że skoro są sprzed kilku dni, to nie ma w nich nic wartościowego (co zdaniem Laskowskiego coraz częściej było prawdą dotyczącą wszelkich gazet, niezależnie od daty ich wydania). Wytrącał go z równowagi ekspres, który potrafił zapleśnieć, jeśli przez kilka dni nie było go w pracy i nikt inny urządzeniem się nie zainteresował.
Najbardziej odległa od stanu szczęśliwości była sytuacja, w której rano ktoś do niego mówił i czegoś chciał. Jedyny wyjątek to pewna bardzo ładna sprzedawczyni w piekarni (przypięta plakietka informowała, że ma na imię Sylwia), ale nie we wszystkie dni pracowała na porannej zmianie. To smutne, że nigdy nie powiedziała do niego nic więcej niż: „Coś jeszcze?” i „Wydrukować potwierdzenie z karty?”. Zastanawiał się, czy jeśli któregoś dnia odpowie, poprosi o bułkę tartą lub potwierdzenie, to ta na niego spojrzy i rozmowa jakoś się potoczy. Doszedł jednak do wniosku, że zapewne tak się nie stanie. Poza tym po co mu bułka tarta i potwierdzenie?
– Halo! Ziemia!
Pomyślał, że powinien się przyzwyczaić. Spokój o poranku to nie jest trwały stan. Nie w wydziale zabójstw Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji. I nie w środku upalnego lata, kiedy rozgrzani wysokimi temperaturami i alkoholem rodacy prowadzą swoje rodzinne wendety, czy krwawo wyjaśniają różnice w światopoglądach. Albo za pomocą kilku mocnych kopnięć w głowę ustanawiają hierarchię na osiedlu – oczywiście nie na bogatych przedmieściach miasta takiego jak Warszawa, bo tam o miejscu w hierarchii decydowała klasa auta.
– Szczęście się do ciebie uśmiechnęło, Laska. – Usłyszał ponownie. – I bardzo dobrze, że się uśmiechnęło, bo policjant, który najwyraźniej jest kompletnie głuchy, powinien mieć go dużo.
Laskowski z żalem spojrzał na budynki widoczne za oknem. Dzień zapowiadał się upalnie, a nad niektórymi dachami powietrze już wibrowało od gorąca. Pomyślał, że chociaż podczas świeżo skończonego urlopu nie bawił się może zbyt dobrze, to i tak był on stanowczo za krótki. Zawsze w takich momentach stwierdzał, że powinien był zostać nauczycielem. Ale za każdym razem chwilę później pojawiała się refleksja, że nie skończyłoby się to dobrze ani dla niego, ani dla uczniów. No i byłby w jeszcze większych tarapatach finansowych, niż już jest.
– Nie dam rady więcej – westchnął teatralnie ciężko, odwracając się od okna. – Mam już dużo na głowie, zwłaszcza że jestem po wakacjach. Zobacz, jak mi się wszystko spiętrzyło. – Wskazał dłonią na biurko zawalone papierami.
– Nawet nie wiesz, co dla ciebie mam, a już odmawiasz. – Inspektor Joachim Bydelski z uśmiechem przekroczył próg gabinetu i swobodnie rozsiadł się na krześle stojącym naprzeciwko biurka. – Puk, puk – powiedział i zapukał w blat. – Nie przeszkadzam?
– Proszę, czym chata bogata... Jak Boga kocham, Bydelski, mam robotę.
– Dobrze wiem, że Boga nie kochasz. Zresztą w sercu powinieneś mieć miłość do żony, a przede wszystkim miłość do swojego szefa. Żony już nie masz, co w twoim przypadku jest zmianą na plus, i pozostawia mnóstwo przestrzeni dla szefa. Czyli dla mnie. A co do roboty... Przecież sprawa tej dwójki z Mehoffera jest już załatwiona. Zeznania masz potwierdzone, wszystko jasne, a koleś już siedzi i grzecznie czeka na proces. Brakuje chyba tylko potwierdzenia notarialnego z przyznaniem się do winy. Nomen omen.
Bydelski uśmiechnął się sam do siebie, zadowolony ze słownego żartu. Złapany przez Laskowskiego kanibal – sprawca podwójnej, odrażającej zbrodni – był aplikantem notarialnym pochodzącym z bogatej prawniczej rodziny szczycącej się wielopokoleniową tradycją. Jego ujęcie, po skomplikowanym śledztwie, przysłużyło się nieco reputacji policji oraz znacząco podbiło wyniki sprzedaży tabloidów. Internet rozgrzały komentarze pod artykułami z takimi tytułami jak: Potwór z Wilanowa ze smakiem zjadł swoich przyjaciół. Magda Gessler komentuje, Wojciech Amaro: Jedzenie ludziny, zwłaszcza surowej, to grzech, „Mam spory moralny niesmak” – mówi Szymon Hołownia czy Cejrowski przerywa milczenie! „Nie takie rzeczy jadłem w Ekwadorze”. Głos zabrał nawet episkopat (aczkolwiek list duszpasterski wystosowany do wiernych sprowadzał się do konkluzji: „Na szczęście nie zjedzono wysoko postawionych przedstawicieli kleru”). Sprawa Mehoffera nieco gorzej wpłynęła na reputację notariuszy, to już jednak nie było zmartwienie ani Komendy Głównej, ani Bydelskiego czy Laskowskiego.
Pieprzyć notariuszy – pomyślał komisarz. Do czego i komu są oni właściwie potrzebni? W jego hierarchii zawodów prawniczych plasowali się nisko, chociaż i tak znacznie wyżej niż komornicy. No i zdecydowanie wyżej niż adwokaci i radcy prawni. Zwłaszcza radcy prawni. Jakby się zastanowić, to na tle komorników, adwokatów i radców prawnych notariusze nie wypadali tak źle.
– Może powinienem o nich zmienić zdanie? – Laskowski ostatnio był pod wpływem internetowego influencera i life coacha, Mocnego Gostka, który zachęcał do robienia sobie mentalnych notek z rzeczy, które w ciągu dnia kogoś zaskoczyły bądź zastanowiły. Mentalna notatka na dziś: Zmienić zdanie o notariuszach. Zdania o radcach prawnych nie zmieniać.
– Chłopak siedzi i czeka, przyznaję, ale przecież i tak mam mnóstwo papierów do przerobienia przy sprawie Zyry. Samo rozliczenie wydatków... – Ponownie ciężko westchnął. Wzdychanie to coś, w czym Laskowski był naprawdę dobry. Może dlatego, że przychodziło mu całkowicie naturalnie. – Zawsze mówiłeś, że to ważne.
Wskazał palcem na szczególnie okazałą stertę papierów leżącą na biurku. Jego zdaniem przynajmniej trzy czwarte wydatków, które zlecił przy prowadzonej ostatnio sprawie Zyry, były zbędne. Jasne, trzeba wszystko rozważyć i wyjaśnić bez cienia wątpliwości, ale po co ekspertyzy, skoro sprawca jest cały we krwi ofiary? W dodatku leży obok niej zamroczony alkoholem i paroma innymi substancjami. I kilkukrotnie w ciągu ostatnich miesięcy był przez ofiarę zgłaszany policji z powodu pobić i gróźb. Zawsze w takich sytuacjach dochodził do wniosku, że policja powinna się zawczasu wykazać aktywnością, a nie już po fakcie wydawać fortunę na analizowanie rozprysków krwi i tego, w jakiej kolejności zadawano uderzenia nożem.
– Wydatki zawsze czekają na rozliczenie, przynajmniej u ciebie... – spoważniał Bydelski, jakby zmartwiony wizją tego, że wskazana góra dokumentów prędzej czy później trafi do niego.
Nienawidził zajmować się takimi kwestiami. Nie tak sobie wyobrażał bycie policjantem. Marzył o tym, że będzie jak w serialu Miami Vice – pościgi sportowymi autami i piękne, opalone kobiety z perlistym śmiechem ulegające czarowi funkcjonariuszy. Plus co jakiś czas strzelanina, w której młody Achimek Bydelski precyzyjnymi strzałami między oczy uwalnia społeczeństwo od bandziorów. Już pierwsze tygodnie służby na warszawskiej Pradze-Północ boleśnie zweryfikowały ten obraz. Pościgi prowadzono na piechotę, blade, wyniszczone alkoholem, narkotykami oraz samym życiem kobiety rzadko kiedy miały komplet uzębienia, a zamiast wyciągania spluwy z kabury funkcjonariusze wyciągali raczej kasę z własnego portfela, aby kupić papier toaletowy na komendę. Trzydzieści lat później w życiu Bydelskiego o Miami przypominały jedynie upały i palma na rondzie de Gaulle’a.
– Ale trudno. Zostaw to. Mam ważną sprawę.
– Tak myślałem, że nie przychodzisz do mnie z czystej sympatii – powiedział Laskowski i poczuł ukłucie bólu w sercu, bo stwierdził, że chyba nikt nie przychodzi do niego z czystej sympatii. Nikt oprócz jego dzieci, ale dwie osoby to trochę mało jak na osiem miliardów ludzi. Szybko policzył, że gdyby lubił go jeden na sto milionów Chińczyków, odwiedzałoby go dwóch znajomych dziennie. To z kolei trochę za dużo.
– Czuję do ciebie ogromną sympatię, Laska – zapewnił inspektor.
– Mógłbyś ją wyrazić, dając mi podwyżkę – stwierdził komisarz, ale bez nadziei, że tak w najbliższym czasie się stanie.
– Masz rację, nie przychodzę do ciebie z czystej sympatii. Co nie zmienia faktu, że ją czuję. – Bydelski faktycznie lubił swojego podwładnego. Wiedział, że pomimo utyskiwań na pracę (a właściwie pomimo utyskiwań na wszystko) Laskowski był urodzonym dochodzeniowcem, który w żadnej innej robocie by się nie odnalazł.
– Co mi jeszcze wrzucisz na głowę?
– Cieszę się, że z charakterystycznym dla siebie entuzjazmem, godnym profesjonalisty, podchodzisz do sprawy. – Bydelski uniósł w górę dwa kciuki. – Nie przesadzaj z tym defetyzmem. Poza tym, skoro byłeś na wakacjach, to chyba jesteś wypoczęty? Widzisz? Prawdziwa policyjna dedukcja w działaniu. – Z zadowoleniem popukał się palcem wskazującym w skroń.
Znali się już wiele lat i Laskowski wiedział, że inspektor lubi żartować, a mimo imponującej postury, tubalnego głosu i ksywki „Bydlak” był łagodnym, ciepłym człowiekiem i... szefem.
– Większy profil ci się trafił – kontynuował Bydelski, który najwyraźniej uznał milczenie podwładnego za kapitulację. – Powiedziałbym, że większy kaliber, ale nieustrzelony, więc w sumie nie. Dawno takiej perły nie mieliśmy.
– Tylko tego nie mów górze, kiedy będziesz ponownie i zapewne znowu nieskutecznie wnioskował o zwiększenie naszego budżetu. Niech żyją w przekonaniu, że zajmujemy się wyłącznie trudnymi, skomplikowanymi przypadkami.
– Słuszna uwaga, zanotuję sobie, żeby na pewno ją uwzględnić w wydanym pośmiertnie zbiorze twoich uwag. Wydanie kieszonkowe, obawiam się.
– Śmieszne, muszę przyznać.
– A, dziękuję – ucieszył się Bydelski. – To co, chcesz usłyszeć, czym będziesz się teraz zajmował?
– Oświeć mnie wreszcie.
Bydelski kiwnął z zadowoleniem głową, wyciągnął z kieszeni telefon i przez chwilę czegoś w nim szukał. Nagle podniósł głowę i spojrzał w stronę drugiego biurka w pomieszczeniu.
– Oresta nie ma?
– Orest to przecież postać legendarna, trochę jak członek rady nadzorczej spółki Skarbu Państwa. Bierze wynagrodzenie, wszyscy o nim słyszeli, ale mało kto go widział. Ja sam spotkałem go może ze cztery razy w życiu, a od dziesięciu lat dzielimy biuro.
– A tak na serio?
– Wypoczywa we Włoszech w jakimś luksusowym hotelu. O ile w ogóle można wypocząć tam w taki upał. Jest tak gorąco, że podobno lawa topi się na szczycie Etny. – Laskowski przerwał, ale Bydelski nie zareagował na żart. – Zakładam, że podpisałeś jego wniosek urlopowy, więc powinieneś wiedzieć.
Laskowski bardzo lubił swój gabinet, który dzielił z jeszcze jednym funkcjonariuszem. To, iż było ich zaledwie dwóch w pokoju, stanowiło raczej szczęśliwy wyjątek niż regułę. Doceniał fakt, że Orest zazwyczaj późno zjawiał się przy biurku, dzięki czemu mógł się cieszyć poranną samotnością i kawą pitą w ciszy. To znaczy – zazwyczaj mógł się cieszyć.
– Oczywiście, że wiem, tak tylko pytam dla podtrzymania rozmowy.
Kiedy Bydelski wrócił do przeszukiwania telefonu, Laskowski kontemplował wzór pęknięć na suficie. Przydałby się remont, ale budżet policji nie przewidywał podobnych ekstrawagancji. Dobrze, że żona Oresta świetnie zarabiała. Dzięki temu mieli w pokoju ufundowany przez nią ekspres do kawy i minilodówkę. Co ta kobieta w nim widziała? Pracowity nie był, zbyt mądry czy przystojny także nie... Czyżby w jego przechwałkach o nadzwyczajnej sprawności w łóżku tkwiło ziarno prawdy?
– Mam! – ucieszył się inspektor. – Chciałem tylko się upewnić co do nazwy... Kojarzysz sprawę dyrektora Gotyckiego Muzeum Regionalnego w Toruniu?
– Niespecjalnie. To ten, co wpadł głową do wiadra pełnego piranii?
– Nie. To był dyrektor oceanarium w Radomiu. Głupia sprawa, taka flagowa inwestycja. Miała zwiększyć ruch na lotnisku, a tu taka antyreklama tuż przed otwarciem. Widziałeś filmik, jak wpada?
– Widziałem. Co by nie mówić, całkiem śmiesznie wyszło. – Laskowski uśmiechnął się na wspomnienie kilkunastosekundowego nagrania nieszczęsnego dyrektora radomskiego HydroPortu. Administratorzy YouTube’a, Facebooka, Twittera i TikToka od tygodni pracowali w pocie czoła, ale film ciągle powracał, wzbudzając duże emocje. – Mgliście kojarzę, że gdzieś mignęła mi informacja, że z marketingowego punktu widzenia wypadek dyrektora nie był wcale taki zły.
– Pewnie tak – przyznał Bydelski. – A dodatkowym plusem jest wymiar edukacyjny.
– Jak to?
– Na pewno znacząco spadła liczba przypadków wpadnięć głową do wiadra z piraniami. BHP w praktyce.
Laskowski kiwnął głową. Musiał przyznać, że cała sprawa rzeczywiście miała optymistyczny akcent i walor edukacyjny. Oczywiście, dyrektor raczej się już nie nadawał na pogadanki z przedszkolakami.
– Wracając do twojego pytania, to jedyna świeża sprawa dyrektora czegokolwiek, którą kojarzę.
– Tak jakoś mi się wydawało, ale pomyślałem, że dam ci szansę wykazania się i zapytam. Jeśli nie kojarzysz, to już teraz powinieneś. Mateusz Maltycki. Nie żyje. Od jakiegoś czasu. Z grubsza od roku.
– I co my mamy z tym wspólnego?
– Jak to „co my mamy z tym wspólnego”? Dobrze byłoby ustalić, kto Maltyckiemu pomógł przenieść się na łono Abrahama. Na wakacjach zapomniałeś, że jesteśmy policją w tym kraju?
Ewidentnie inspektor był w doskonałym nastroju.
– Dobrze, doprecyzuję. Dlaczego akurat ta policja, ta tutaj... – Laskowski skierował palec wskazujący w swoją stronę i mocno popukał się w okolice serca – ...ma się tym zająć? Jak to mówią: dlaczego moja osoba ma się tym zająć?
– Bardzo dobre pytanie, cieszę się, że je zadałeś. – Bydelski zobaczył kiedyś w telewizji, jak powinien brzmieć korporacyjny menedżer i bardzo go to zainspirowało. Ułożył palce w piramidkę. – Jego żona jakoś się nie może pogodzić z przedwczesnym odejściem męża. Pisze pisma do posłów, ogłasza listy otwarte w lokalnych gazetach. Powiedz mi, czy to jest normalne?
Laskowski przez moment zastanawiał się, jak zachowałyby się ich żony w podobnej sytuacji. Odpowiedź nie nastrajała go pozytywnie.
– Godne pochwały, ale rzadko spotykane – odparł po namyśle.
– No właśnie. Więc nieutulona w żalu wdowa to pierwsze primo sprawiające, że musimy się tym zająć.
– Ja muszę – poprawił komisarz i pomyślał z żalem, że zaskakująco często śmierć pojawia się w środowisku dyrektorów instytucji publicznych, a nigdy wśród supermodelek-nimfomanek (o ile takie w ogóle istnieją). Gdyby w tego rodzaju środowisko miał przeniknąć, z większym zapałem ruszyłby do pracy. W sumie co za różnica. Czterdziestokilkuletni policjant z lekką nadwagą, to i tak nie jest coś dla nich.
Bydelski kontynuował niezrażony:
– Drugie primo jest takie, że to faktycznie nieco słabo wygląda, gdy jakaś, wydawałoby się, prosta sprawa nie znajduje rozwiązania od roku. Lokalne media do tego wracają. Trzecie primo jest takie, że nasz szanowny wiceminister ma w Toruniu swój okręg wyborczy i chciałby zabłysnąć rozwikłaniem zagadki bulwersującej lokalną społeczność. Jak może wiesz, prezydentkę Torunia aresztowano z podejrzeniem korupcji i odbędą się wybory. Wiceminister nie dalej jak tydzień temu ogłosił, że ma idealnego kandydata na jej stanowisko.
– Kogo?
– Siebie samego. Pensja prezydenta pewna przez cztery lata, a wiceministrem jednego dnia się jest, a drugiego się nie jest.
Laskowski kojarzył aferę z prezydentką Torunia. Nie pamiętał szczegółów ani kwot, ale chodziło o defraudację sporej części środków przeznaczonych na remont toruńskiego szpitala. Zmodernizowano oddział onkologii, natomiast gdzieś przepadły środki przeznaczone na oddział intensywnej terapii. Polityczka najpierw zaprzeczała problemowi, apelując „Mówmy o faktach, a nie o pseudofaktach”. Potem, gdy sprawa nabierała rozpędu, broniła się argumentem o „nieuzasadnionym ataku motywowanym politycznie”. Po kolejnej fali doniesień medialnych stwierdziła, że „nieprawidłowości wynikają po prostu z przyjęcia różnych sposobów rozliczeń”. Kiedy i ta linia obrony padła, wystawiła jako cel wiceprezydenta, sobie zarzucając jedynie „nadmierną ufność i naiwne przekonanie, że skoro ona chce dobra mieszkańców, to wszyscy to przekonanie podzielają”. Wiceprezydentowi udało się jednak sprytnie wywinąć od odpowiedzialności, bo na ruch szefowej zareagował ciężkim udarem. Kilka dni później prezydentkę bladym świtem aresztowano, zupełny przypadek sprawił, że akurat obok przejeżdżała ekipa telewizji publicznej. Efekt był taki, że miastem kierował rządowy komisarz, a lokalną elitę – jakby upałów było mało – do czerwoności rozgrzewał temat wyboru nowego włodarza. Nieszczęsny wiceprezydent zaległ natomiast na niewyremontowanym oddziale szpitala. Jak pech, to pech. Lepiej by wyszedł na raku.
– Obydwaj się chyba domyślamy, które primo jest najważniejsze? – dokończył myśl Bydelski.
– Wiceminister Rogowski chciałby się pochwalić, że może nacisnąć odpowiednie guziki w Warszawie i przyjedzie ktoś, kto sprawę rozwiąże? I cyk, głosujcie na mnie, wtedy będziecie bezpieczni? – dopowiedział komisarz.
– Widzę, że wakacje przysłużyły ci się intelektualnie, Kuba. Zaczynasz myśleć jak prawdziwy oficer. Może jednak masz jakąś przyszłość w resorcie.
– Dobrze wiesz, że jedyna przyszłość w resorcie, w jakiej się widzę, nie jest w resorcie spraw wewnętrznych, tylko w resorcie spraw zagranicznych. I to na placówce gdzieś w ciepłych krajach.
– Już cię widzę, jak na starość popierdalasz w japonkach po dżungli i pijesz przez słomkę ciepłe piwo z bananów.
Laskowski uniósł wysoko brwi. Trudno było mu wyczuć, do jakiego stopnia Bydelski sobie z niego kpił.
– Joachim, ja bardzo chcę wierzyć, że ty tak naprawdę wiesz, że praca w dyplomacji wygląda jednak inaczej.
Bydelski pokiwał z politowaniem głową.
– Młody jesteś, co ty wiesz o życiu. A! Skoro już o życiu mowa! Najlepsze zostawiłem na koniec!
– Czwarte primo?
– Dokładnie. To jest nawet ważniejsze niż nasz wspaniały wiceminister.
– Już mi się to podoba... Jeszcze nie zacząłem, ale czuję ciarki – zadrwił Laskowski. – Toruń, martwy muzealnik, nieutulona w żalu wdowa, wiceminister zaglądający mi w sprawę... Co jeszcze? Skarb Krzyżaków gdzieś w tle?
– Nawet lepiej. Zabierasz ze sobą nową.
Bydelski był dowcipnisiem, może nawet niespełnionym komikiem, ale po jego minie widać było, że tym razem nie żartuje.
– Co nową? Jaką nową?! – wyrzucił z siebie Laskowski. Nie podobało mu się to, co usłyszał od przełożonego.
– Właściwie to nie jest taka nowa. To znaczy, jest nowa, ale u nas. Podkomisarz Aleksandra Bereszyn.
– Podkomisarz... Aleksandra... Bereszyn... – powtórzył powoli Laskowski, oddzielając pauzami poszczególne słowa. – Coś tam kojarzę, ledwie, ale to nieważne. Oresta mogłeś mi dać, Piotrka mi mogłeś dać. Spokojnie mogłeś przydzielić Matysa, jeśli już ktoś musi być. – W duchu Laskowski przyznał, że może trochę przeszarżował, proponując współpracę z Matysem. Chwytanie się naprawdę rozpaczliwych rozwiązań mogło się źle skończyć. Na wspomnienie ich ostatniej wspólnej przejażdżki autem śniadanie podeszło Laskowskiemu do gardła.
– Nie narzekaj. Nie mam zresztą wyboru. Braki kadrowe. – Bydelski wzruszył ramionami.
– Jakoś nie mam poczucia, że po korytarzach kręci się u nas mało ludzi.
Laskowski nie wiedział, czy to dlatego, że słabo zapamiętywał twarze, czy dlatego, że mu nie zależało na poznaniu nowych osób, ale ostatnio miał wrażenie, że większości osób, które spotykał w Komendzie Głównej, nie znał.
– No właśnie, jacyś ludzie się kręcą. Niekoniecznie tacy, których bym potrzebował. A wszyscy bardziej sensowni odchodzą do tych zasranych trzyliterowych agencji. Cztery razy lepsza pensja, super auta, wypasiony sprzęt, podsłuchy na pstryknięcie palcami i zerowa odpowiedzialność.
Laskowski wiedział, że nawet jeśli Bydelski przesadzał, to nieznacznie. W porównaniu z policją inne służby oferowały znacznie lepsze warunki – i znacznie mniejsze obciążenie pracą. Zamiast uganiać się za mordercami po cuchnących alkoholem i sikami melinach, wystarczyło raz na jakiś czas w świetle kamer aresztować samorządowca, który podpadł lokalnemu układowi. Albo biznesmena, który przesadził z chciwością, a co gorsza, nie chciał się dzielić i przez to pojawił w nagłówkach zbyt wielu artykułów. A że wymagało to czasami pojawienia się u takiego delikwenta o szóstej rano? No cóż, na to poświęcenie wielu doświadczonych funkcjonariuszy było gotowych. Laskowski sam nie miał pewności, czy oparłby się pokusie, gdyby dostał naprawdę dobrą ofertę. Również Bydelskiemu zdarzało się zastanawiać nad zmianą pracy.
– KGP to też jest trzyliterowa agencja, jakby się zastanowić... Ale pomijając to, wiesz przecież, że wolę pracować sam. – Laskowski poderwał się z krzesła i zaczął nerwowo krążyć po gabinecie.
– Nie ma takiej opcji – rzucił Bydelski zdecydowanym tonem i rozłożył bezradnie ręce. Komisarz zrozumiał, że klamka zapadła i nie ma co liczyć na zmianę decyzji przełożonego.
– Po co mi ona?
– Odpowiem tak: nie pytaj, co ona może zrobić dla ciebie, tylko co ty możesz zrobić dla niej.
– Że co? – zdębiał Laskowski. – Najlepsze, co mogę dla niej zrobić, to zignorować jej istnienie.
– Lepiej usiądź jeszcze na chwilę – poprosił Bydelski.
Wstał i położył dłoń na ramieniu podwładnego, popychając go delikatnie w stronę krzesła.
– Z tych nerwów zbladłeś i opalenizna ci zniknęła – zauważył, ponownie zajmując miejsce na krześle.
– Pod Suwałkami byłem, tydzień padało, jaka opalenizna – żachnął się Laskowski i machnął lekceważąco ręką.
– No dobra, już nie przedłużam, bo zaraz mam odprawę z górą, więc powiem ci wszystko w wielkim skrócie, ale za to szczerze. W sensie: jakie intencje, czyje interesy i takie tam.
– Serio? – W głosie komisarza brzmiała niepewność. Poczuł, że konsekwencje tej rozmowy mogą być poważne.
– Serio.
– No to dawaj – westchnął zrezygnowany. Uznał, że trzeba wiedzieć, kiedy się poddać.
– W samą sprawę wprowadzi cię właśnie Aleksandra: kim był ten Maltycki, jak zginął i tak dalej. Ma wszystkie dokumenty, informacje, miała parę dni, żeby z nimi się zapoznać, kiedy ty się nieudolnie opalałeś w Suwałkach. Spotkajcie się gdzieś dzisiaj albo przegadajcie co nieco przez telefon lub jutro rano w drodze do Torunia. Na pewno się polubicie. Ona wdroży cię w sprawę, a ty ją wdrożysz w tajniki swojego niepowtarzalnego stylu pracy. Ona do tej pory na prowincji pracowała, ma jeszcze braki. Ale może lepiej nie mów jej, jak rozliczać wydatki służbowe, bo wolałbym, żeby pozyskała tylko sensowną wiedzę. Tu masz jej numer – mówiąc to, Bydelski położył na biurku wyciągniętą z kieszeni marynarki pomiętą karteczkę.
– Bydlak, tobie chyba podczas mojej nieobecności zaszkodził upał – pomyślał komisarz, a głośno zapytał:
– Jutro rano w drodze do Torunia? Nie wybierałem się jutro rano do Torunia. Jutro rano wybierałem się co najwyżej do piekarni po drożdżówkę. Mam tam taką sympatyczną piekareczkę, bardzo się lubimy. Byłoby jej smutno, gdybym zniknął.
„Zauważyłam, że codziennie kupuje pan bułeczkę cynamonową. Jakie ma pan plany na wieczór? Żadnych? To zabawne, bo ja też” – dodał w myślach.
– Stara policyjna prawda głosi, że najlepiej się samemu przekonać, co w trawie piszczy. Dlatego podatnik zafunduje ci wyprawę do krainy piernika i Kopernika. Bereszyn już znalazła hotel i poumawiała kilka spotkań, wszystko ci powie.
– Joachim, ja z grubsza rozumiem sens wizji lokalnej i rozmowy z ludźmi. Może nawet akceptuję fakt, że czasami ci ludzie powiedzą coś sensownego. Rzadko, bo rzadko, ale jednak. Tylko nie rozumiem, dlaczego już jutro? Facet nie żyje od roku, może chyba jeszcze trochę poczekać?
– Eee... – Bydelski wyraźnie zastanawiał się, jak sformułować odpowiedź. – Mógłbym na poczekaniu wymyślić jakiś powód, ale powiem ci szczerze, bo wierzę w prawdomówność. Akurat teraz kilka dni Aleksandrze pasowało. Potem ma jakieś szkolenia.
– Ty chyba sobie jaja robisz. Miało być serio.
– To jest serio.
– Ja, komisarz policji Jakub Laskowski, dwadzieścia lat służby w psiarni na karku, z odznaczeniami, z sukcesami, nawet, kurwa, z odniesionymi dla Najjaśniejszej ranami, mam jechać jutro w teren, bo jakiejś smarkuli tak pasowało? To ma być serio? A co ona później będzie robić, czym będzie zajęta? Maturę będzie zdawać, czy sprawność zuchenki zdobywać?
– Uspokój się, Kuba. To nie jest taka smarkula, nie przesadzajmy. Młodo wygląda, to fakt. No to jest właściwie piąte primo, jakby się zastanowić.
– Ciekawie się ta rozmowa rozwija...
Inspektor Bydelski podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Czubkami palców pomasował sobie skronie.
– Szkoda, że czas goni i muszę się tak streszczać. Wiadomo, że lepiej by było przy czymś mocniejszym to omówić. No trudno. Sprawa wygląda tak, że ta nowa jest na serio dobra. Poważnie mówię. Bystra dziewczyna. Cholernie inteligentna. Spostrzegawcza. Oddana służbie. Wykształcona tak, że chyba lepiej nie można. Może jeszcze nie wyrobiona, bo na prowincji nie miała jak się zajmować większymi rzeczami.
– Teraz kojarzę, że słyszałem o tej prymusce. Podobno faktycznie jest łebska. Same plusy, gratuluję ci, jako szefowi jednostki, pozyskania takiego talentu – zadrwił Laskowski.
– I normalnie to by oczywiście nie wystarczyło, żeby zrobić jakąś oszałamiającą karierę. Może nawet byłoby pewną przeszkodą.
– Bolesne, ale jakże prawdziwe.
– No właśnie. Tylko widzisz, ona ma coś, czego nie mam ja i czego nie masz ty.
Bydelski zawiesił dramatycznie głos.
– Bydlak, ty wiesz, że ja nie jestem jakimś typem obleśnego wuja z wesela, ale po takim czymś przychodzą mi do głowy tylko seksistowskie teksty. Wyduś to z siebie.
– Braki kadrowe są straszne, więc jest pomysł na górze, żeby trochę babek przyciągnąć. To nie jest taki głupi pomysł. Może się uda, jak pokażemy kilka przykładów. Zwłaszcza jeśli to będą młode, ładne dziewczyny. Kojarzysz tę Ewę, pracowała jeszcze jakiś czas w sekretariacie szefa? No to ta Olka mocno ją przypomina.
Komisarz gwałtownie wyprostował się w krześle. Nie miał nic przeciwko młodym, ładnym dziewczynom, zwłaszcza w policyjnych mundurach, nie widział jednak powodu, aby z którąkolwiek z nich pracować.
– Ale co to dla mnie oznacza?
– Trochę to zależy od ciebie. Mówię ci, jak jest, a jest ciśnienie z dość wysoka, żeby kilka takich dziewczyn trochę wypromować. Pomóc im w karierze. Ty i tak masz szczęście, że trafiła ci się panna z doświadczeniem, bo mogłeś trafić na jakąś całkowitą zieleninę, którą byś musiał holować i pokazać jej, jak się kajdanki nakłada. Zastanów się więc, jak chcesz do tego podejść.
Laskowskiemu przez głowę przemknęło parę skojarzeń z nakładaniem kajdanek i młodymi dziewczynami, ale zachował je dla siebie.
– Jakie mam niby opcje? Mówiłeś, że nie za bardzo mam wybór.
– Opcje masz dwie. – Bydelski podniósł się z krzesła i stanął w drzwiach, dając do zrozumienia, że kończy dyskusję. – Możesz się zachować jak zgorzkniały glina z jakiegoś podrzędnego serialu kryminalnego, który jest obcesowy wobec nieco młodszej adeptki naszego wspaniałego zawodu. A możesz też być mentorem, przewodnikiem, mistrzem, nauczycielem życia i life coachem, ying i yang, który wychowa sobie następcę. Czy raczej następczynię. A że przy okazji złapiecie zabójcę tego dyrektora, to tym lepiej. Jak jeszcze wiceminister pochwali się sukcesem, to już w ogóle super. To się chyba nazywa upiec dwie, czy nawet trzy pieczenie na jednym ogniu. Przepraszam za skojarzenie.
Laskowski aż się skrzywił, słysząc o pieczeniach. Kilka miesięcy wcześniej zajmował się makabryczną sprawą, w której miejscem zbrodni, a jednocześnie narzędziem, było ognisko. Sławny Vlad Grillownik. Sprawa zakończyła się jego największym ostatnio sukcesem, bo na początku śledczy nie wiedzieli nawet, kim są ofiary. Teraz już wiedzieli, ale Laskowski nadal nie rozumiał, jak Vladowi, który wyglądał i pachniał, jakby go wyciągnąć ze śmietnika, udało się namówić trzy mądre, ładne i młode dziewczyny do tego, aby w ogóle chciały z nim spędzać czas. To musiał być ten zwierzęcy magnetyzm, który albo się ma, albo się go nie ma. Nieważne jak pachniesz i jaką masz fryzurę. Może bez sensu wydawać tyle forsy w Rossmannie i u barbera?
– No, to na razie! – Bydelski zniknął za drzwiami, zanim jego podwładny zdążył pozbierać myśli.
– Joachim! – zawołał Laskowski za odchodzącym szefem.
– Co?
– To mówisz, że w agencjach jest cztery razy wyższa pensja?
– A weź mnie w ogóle nie denerwuj...
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------