Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Krew pod kamieniem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,41

Krew pod kamieniem - ebook

Dwójka funkcjonariuszy Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji otrzymuje zadanie wyjaśnienia popełnionego rok wcześniej morderstwa dyrektora muzeum w Toruniu. Okazuje się, że kluczem do wyjaśnienia sprawy są zdjęcia sprzed ponad trzydziestu lat, przedstawiające kilku mężczyzn oraz średniowieczny skarb, ukryty przez Fratres Milites Christi de Dobrzyn, czyli członków rycerskiego zakonu Braci Dobrzyńskich.

Krew pod kamieniem to pełen humoru kryminał z elementami historycznymi, w którym każdy ma wady, jedna zbrodnia prowadzi do drugiej, a sprawiedliwość tylko częściowo triumfuje.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-213-5320-3
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIR SIND SO NAH DRAN

To­ruń, po­łowa stycz­nia 1945 r.

Grzmot dział na­ra­stał w mie­ście od rana. Po każ­dej sal­wie nieco śniegu od­ry­wało się z da­chów, by po chwili z mo­krym pac­nię­ciem ude­rzyć o chod­nik. W miarę zbli­ża­nia się frontu od wschodu co­raz bar­dziej wi­doczne sta­wało się zde­ner­wo­wa­nie lu­dzi. Na za­lęk­nio­nych wy­glą­dali na­wet ci, któ­rzy jesz­cze nie­dawno wy­ra­żali buń­czuczne pro­gnozy do­ty­czące pla­no­wa­nych bi­tew i za­ska­ku­ją­cych wroga zwy­cię­skich ope­ra­cji. Przy akom­pa­nia­men­cie huku ar­ty­le­rii oka­zało się, jak zwy­kle w schył­ko­wej fa­zie prze­gry­wa­nej wojny, że czym in­nym jest roz­sta­wie­nie żoł­nie­rzy w wy­obraźni czy na ma­pie, a czym in­nym – być ta­kim żoł­nie­rzem, któ­rego rzu­cono prze­ciwko za­pra­wio­nemu w boju prze­ciw­ni­kowi. W do­datku ten prze­ciw­nik nie chciał po pro­stu zwy­cię­żyć w bi­twie. Pułki nad­cią­ga­jące pod czer­wo­nym sztan­da­rem oprócz try­umfu w walce pra­gnęły także znisz­cze­nia, ze­msty, łu­pów i ko­biet.

Cy­wile spo­glą­dali na żoł­nie­rzy w po­szu­ki­wa­niu oznak pew­no­ści sie­bie. Żoł­nie­rze pa­trzyli na pod­ofi­ce­rów, a pod­ofi­ce­ro­wie na ofi­ce­rów, w ocze­ki­wa­niu na roz­kazy. Wszy­scy tak na­prawdę ma­rzyli o jed­nym – o ucieczce (w przy­padku lud­no­ści cy­wil­nej) i od­wro­cie (w przy­padku żoł­nie­rzy). Naj­starsi rangą ofi­ce­ro­wie za­sta­na­wiali się, jak spra­wić, aby od­wrót żoł­nie­rzy nie prze­ro­dził się w bez­ładną ucieczkę. Ale na­wet w gro­nie naj­bliż­szej ro­dziny czy spraw­dzo­nych to­wa­rzy­szy broni bar­dzo rzadko mó­wiono w otwarty spo­sób o wy­co­fa­niu się z To­ru­nia. Par­tyjni fa­na­tycy i szpicle Ge­he­ime Sta­at­spo­li­zei byli wszę­dzie, a kara za de­fe­tyzm – nie­unik­niona i w do­datku ra­czej z tych nie­przy­jem­nych: stry­czek i ta­bliczka z hań­bią­cym na­pi­sem „Zdrajca! Tchórz!”. Od ze­szło­rocz­nego za­ma­chu na Füh­rera co­raz czę­ściej na­po­ty­kało się ta­kie wi­doki. Nie­któ­rych na­pa­wały one dumą i po­czu­ciem siły, ale więk­szość ku­liła się ze stra­chu, mi­ja­jąc wi­siel­ców. Nie­je­den my­ślał wtedy z obawą: „To mógł­bym być ja”. Wszy­scy w gło­wach pro­wa­dzili kal­ku­la­cje: kiedy bę­dzie za wcze­śnie na ucieczkę, która grozi szu­bie­nicą, a kiedy za późno, co grozi... Le­piej so­bie na­wet tego nie wy­obra­żać.

W du­żym, wy­so­kim miesz­ka­niu na pierw­szym pię­trze ka­mie­nicy przy Brom­ber­ger Vor­stadt było zimno, a po­nu­rego pół­mroku wcze­snego po­ranka nie ła­go­dziło żadne źró­dło świa­tła. Chłód zda­wał się nie prze­szka­dzać sie­dzą­cemu przy stole męż­czyź­nie. Cho­ciaż wy­glą­dał na zmę­czo­nego, miał przy­stojną, sym­pa­tyczną twarz do­brze od­ży­wio­nego trzy­dzie­sto­latka. Ubrany był je­dy­nie w woj­skowe spodnie i ko­szulę, któ­rej lewy rę­kaw pod­wi­nięto tak, że było wi­dać oban­da­żo­wane przed­ra­mię. Ma­ry­narka od mun­duru wi­siała na krze­śle. Roz­grze­wał się schnap­sem po­pi­ja­nym z du­żej szklanki, którą trzy­mał w zdro­wej ręce. Po­piel­niczkę przed nim wy­peł­niało kilka zgnie­cio­nych wę­gier­skich pa­pie­ro­sów.

– Was wil­lst du tun, Fer­di­nand?– za­py­tał, od­wra­ca­jąc się lekko w stronę okna, przy któ­rym stał drugi męż­czy­zna. Był on nieco star­szy i o kil­ka­na­ście ki­lo­gra­mów chud­szy. Miał czujne, nie­przy­tłu­mione al­ko­ho­lem spoj­rze­nie. W prze­ci­wień­stwie do to­wa­rzy­sza był kom­plet­nie odziany, ale po cy­wil­nemu. Po­przed­niego wie­czora swój czarny uni­form sta­ran­nie zło­żył, opa­ko­wał kil­koma war­stwami na­tłusz­czo­nego pa­pieru, ob­wią­zał sznur­kiem i scho­wał w wa­lizce pod łóż­kiem. Po­mimo tej tro­ski nie miał wiel­kiej na­dziei na to, że jesz­cze kie­dy­kol­wiek wróci do miesz­ka­nia i włoży go z po­wro­tem. Nie ża­ło­wał tego jed­nak. Cho­ciaż był wy­so­kiej rangi ofi­ce­rem SS, nie na­le­żał do wiel­bi­cieli pa­ra­do­wa­nia w mun­du­rze i sa­lu­to­wa­nia. Wstą­pił do Schutz­staf­fel tuż przed roz­po­czę­ciem wojny i zro­bił to wy­łącz­nie z po­wo­dów ko­niunk­tu­ral­nych. Nie za­wiódł się. Przy­na­leż­ność do SS otwie­rała liczne moż­li­wo­ści ka­riery. Przy­jemne było też wra­że­nie, które dwie srebrne runy wy­szyte na koł­nie­rzu wy­wie­rały na ko­bie­tach. Kilka ostat­nich uwa­żał za złoty okres w swoim ży­ciu, ale wie­dział, że z po­wo­dze­niem od­naj­dzie się w cy­wilu. Tu­taj, w To­ru­niu, czy gdzie­kol­wiek in­dziej. Zbli­ża­jąca się ar­ty­le­ryj­ska na­wała ja­sno da­wała do zro­zu­mie­nia, że jed­nak „gdzie­kol­wiek in­dziej”. Sam wy­soko oce­niał swoje umie­jęt­no­ści do­sto­so­wy­wa­nia się i od­naj­dy­wa­nia w do­wol­nej sy­tu­acji, zda­wał so­bie jed­nak sprawę ze swo­ich gra­nic ad­ap­ta­cyj­nych. Zresztą, jak do­sko­nale wie­dział, jego zda­nie nie miało zna­cze­nia. Żoł­nie­rze spod znaku czer­wo­nej gwiazdy nie będą go py­tali o plany na przy­szłość ani o to, co za­mie­rza zro­bić, kiedy pad­nie ty­siąc­let­nia Rze­sza. Nie po tym, co SS ro­biło na wscho­dzie. Miałby szczę­ście, gdyby do­stał po pro­stu kulkę w po­ty­licę.

Co in­nego jego nieco młod­szy to­wa­rzysz za­pi­ja­jący smutki zio­ło­wym trun­kiem. Służba w mun­du­rze i moż­li­wość wy­da­wa­nia roz­ka­zów sta­no­wiły speł­nie­nie jego ma­rzeń. Nie miał też nic prze­ciwko przy­jem­no­ściom wy­ni­ka­ją­cym ze służby w SS. Miesz­ka­nie, w któ­rym prze­by­wali, otrzy­mał w na­grodę za wierną i bez­względną służbę. Jego po­przedni wła­ści­ciel... trudno po­wie­dzieć, co się z nim stało. Gdyby nie głupi po­lacz­ko­waty upór, pod­pi­sałby Volks­li­stę. Może w ten spo­sób oca­liłby do­by­tek. Dla no­wego go­spo­da­rza pię­cio­po­ko­jo­wego lo­kalu w pre­sti­żo­wej lo­ka­li­za­cji los ja­kie­goś Po­laka nie miał zna­cze­nia. Thorn, Brom­berg, Ho­hen­salza, Culm, Le­slau – to była i na za­wsze miała być nie­miecka zie­mia. Jak i to, co skry­wało się pod nią.

– Da gibt´s nichts groß na­chzu­den­ken, Edwin – od­po­wie­dział męż­czy­zna sto­jący przy oknie wy­cho­dzą­cym na Zie­ge­lei-Park. Zer­ka­jąc przez nie, nie pa­trzył jed­nak na park, lecz z obawą spo­glą­dał w niebo. Chwilę po­tem roz­legł się wy­jąt­kowo gło­śny huk, jakby dla pod­kre­śle­nia wagi jego słów. Drgnął, czego się tro­chę za­wsty­dził.

– Da gibt´s nichts groß na­chzu­den­ken – po­wtó­rzył, po czym od­szedł od okna i się­gnął po gruby płaszcz rzu­cony na opar­cie fo­tela. Po raz ko­lejny od­ru­chowo spraw­dził, czy w kie­szeni jest pi­sto­let. – Komm schon, das Auto war­tet. Ich habe die Do­ku­mente ver­packt.

– Aber wir sind so nah dran – za­opo­no­wał ranny męż­czy­zna.

Prze­chy­lił szklankę i wy­pił spory łyk trunku.

– Wil­lst du ster­ben, Narr? Sie sind auch nah dran. Zu nah für me­inen Ge­sch­mack. – Fer­di­nand ru­chem głowy wska­zał za okno.

Jakby na po­twier­dze­nie jego słów, po­now­nie usły­szeli stłu­miony ło­mot.

Pod­szedł do drzwi, de­mon­stru­jąc w ten spo­sób, że skoń­czył dys­ku­sję i nie za­mie­rza dłu­żej cze­kać. Wi­dząc to, Edwin zde­cy­do­wał się wresz­cie ru­szyć. Gdy wsta­wał, od­ru­chowo oparł się ręką o stół. Jęk­nął z bólu i zła­pał się za opa­tru­nek. Prze­klął pod no­sem, na tyle nie­zro­zu­miale i ci­cho, że jego to­wa­rzysz nie był pe­wien, czy prze­kleń­stwo było nie­miec­kie czy pol­skie. Zresztą nie miało to dla niego zna­cze­nia. Zna­jo­mość pol­skiego jego młod­szego to­wa­rzy­sza mo­gła im się jesz­cze przy­dać, na­wet bar­dziej niż w ostat­nich la­tach.

Mi­nęło już kilka dni, od­kąd so­wiecki IŁ-2 ostrze­lał sa­mo­chód, któ­rym wspól­nie po­dró­żo­wali. Wy­szli z ataku bez więk­szego szwanku, je­śli nie li­czyć od­pry­sków me­talu z roz­ora­nej po­ci­skami ka­ro­se­rii auta, które tra­fiły jed­nego z nich w rękę. Rana po­cząt­kowo nie wy­glą­dała groź­nie, ale wczo­raj pod­czas zmiany opa­trunku oka­zało się, że nie­po­ko­jąco się ją­trzy.

– Was ma­chen wir mit den Po­len?– za­py­tał Edwin, z wy­sił­kiem na­kła­da­jąc bluzę od mun­duru. Z tru­dem prze­ci­snął oban­da­żo­waną rękę przez rę­kaw. Miał złe prze­czu­cia w kwe­stii swo­jej rany, ale zde­cy­do­wał się nimi nie dzie­lić. Nie­wiele zresztą można było zro­bić. – Sie wis­sen, wo­nach wir ge­sucht ha­ben.

– Und was soll das sein? Ich habe den Be­fehl be­re­its er­te­ilt. Schar­füh­rer Al­len­bach wird sich um sie küm­mern. Er wird wis­sen, was zu tun ist. – Cho­ciaż męż­czyźni byli w SS równi rangą, to Fer­di­nand, nieco star­szy od Edwina, de­cy­do­wał o ich na­stęp­nych kro­kach.

Ranny męż­czy­zna ob­ró­cił się w progu i ze smut­kiem spoj­rzał na miesz­ka­nie. Nie prze­sta­wał bić się z my­ślami. Jego to­wa­rzysz wie­dział jed­nak, że to nie in­for­ma­cja o lo­sie kil­ku­na­stu pol­skich ro­bot­ni­ków po­wstrzy­muje go przed wyj­ściem.

– Hör mal, der Füh­rer weiß, was er tut. Wir ha­ben die Wun­der­waffe, wir müs­sen nur ge­nug da­von pro­du­zie­ren. Wir löschen die Asia­ten aus und kom­men dann wie­der hier­her zu­rück. Und wir wer­den für im­mer ble­iben – po­wie­dział, cho­ciaż sam w to nie wie­rzył.

Już kilka ty­go­dni temu prze­zor­nie wy­słał więk­szość do­bytku w bez­pieczne miej­sce w głębi Rze­szy, do nie­tknię­tego alianc­kimi bom­bar­do­wa­niami Dre­zna.

Chwy­cił za klamkę. Mieli co­raz mniej czasu. Był prze­ko­nany, że wi­dzą Thorn po raz ostatni w ży­ciu.SZCZĘ­ŚCIE I NIE­SZCZĘ­ŚCIE

– Szczę­ście do cie­bie się uśmiech­nęło, La­ska.

Szczę­ście? Ko­mi­sarz Ja­kub La­skow­ski nie wie­rzył w szczę­ście, które się do niego znie­nacka uśmie­cha. Bar­dzo za to ce­nił chwile, które mógł po­świę­cić na swoje co­dzienne, po­ranne ry­tu­ały. Bułka cy­na­mo­nowa, ga­zeta (cza­sami sprzed kilku dni), a po­tem kawa z eks­presu prze­le­wo­wego pita na sto­jąco przy du­żym oknie z wi­do­kiem na cen­trum War­szawy. Je­śli gdzieś w za­wo­do­wym ży­ciu La­skow­skiego było szczę­ście, a przy­naj­mniej jego na­miastka, to wła­śnie w tych mo­men­tach.

Gdy coś mu za­bu­rzało po­ranną ru­tynę, iry­to­wał się, nie­spe­cjal­nie się z tym kry­jąc. Za­bu­rza­nie jego rytmu to nie było szczę­ście. Brak bułki cy­na­mo­no­wej w ulu­bio­nej pie­karni rów­nież nie sta­no­wił po­wodu do ra­do­ści. Albo brak ga­zet, bo ktoś uznał, że skoro są sprzed kilku dni, to nie ma w nich nic war­to­ścio­wego (co zda­niem La­skow­skiego co­raz czę­ściej było prawdą do­ty­czącą wszel­kich ga­zet, nie­za­leż­nie od daty ich wy­da­nia). Wy­trą­cał go z rów­no­wagi eks­pres, który po­tra­fił za­ple­śnieć, je­śli przez kilka dni nie było go w pracy i nikt inny urzą­dze­niem się nie za­in­te­re­so­wał.

Naj­bar­dziej od­le­gła od stanu szczę­śli­wo­ści była sy­tu­acja, w któ­rej rano ktoś do niego mó­wił i cze­goś chciał. Je­dyny wy­ją­tek to pewna bar­dzo ładna sprze­daw­czyni w pie­karni (przy­pięta pla­kietka in­for­mo­wała, że ma na imię Syl­wia), ale nie we wszyst­kie dni pra­co­wała na po­ran­nej zmia­nie. To smutne, że ni­gdy nie po­wie­działa do niego nic wię­cej niż: „Coś jesz­cze?” i „Wy­dru­ko­wać po­twier­dze­nie z karty?”. Za­sta­na­wiał się, czy je­śli któ­re­goś dnia od­po­wie, po­prosi o bułkę tartą lub po­twier­dze­nie, to ta na niego spoj­rzy i roz­mowa ja­koś się po­to­czy. Do­szedł jed­nak do wnio­sku, że za­pewne tak się nie sta­nie. Poza tym po co mu bułka tarta i po­twier­dze­nie?

– Halo! Zie­mia!

Po­my­ślał, że po­wi­nien się przy­zwy­czaić. Spo­kój o po­ranku to nie jest trwały stan. Nie w wy­dziale za­bójstw Biura Kry­mi­nal­nego Ko­mendy Głów­nej Po­li­cji. I nie w środku upal­nego lata, kiedy roz­grzani wy­so­kimi tem­pe­ra­tu­rami i al­ko­ho­lem ro­dacy pro­wa­dzą swoje ro­dzinne wen­dety, czy krwawo wy­ja­śniają róż­nice w świa­to­po­glą­dach. Albo za po­mocą kilku moc­nych kop­nięć w głowę usta­na­wiają hie­rar­chię na osie­dlu – oczy­wi­ście nie na bo­ga­tych przed­mie­ściach mia­sta ta­kiego jak War­szawa, bo tam o miej­scu w hie­rar­chii de­cy­do­wała klasa auta.

– Szczę­ście się do cie­bie uśmiech­nęło, La­ska. – Usły­szał po­now­nie. – I bar­dzo do­brze, że się uśmiech­nęło, bo po­li­cjant, który naj­wy­raź­niej jest kom­plet­nie głu­chy, po­wi­nien mieć go dużo.

La­skow­ski z ża­lem spoj­rzał na bu­dynki wi­doczne za oknem. Dzień za­po­wia­dał się upal­nie, a nad nie­któ­rymi da­chami po­wie­trze już wi­bro­wało od go­rąca. Po­my­ślał, że cho­ciaż pod­czas świeżo skoń­czo­nego urlopu nie ba­wił się może zbyt do­brze, to i tak był on sta­now­czo za krótki. Za­wsze w ta­kich mo­men­tach stwier­dzał, że po­wi­nien był zo­stać na­uczy­cie­lem. Ale za każ­dym ra­zem chwilę póź­niej po­ja­wiała się re­flek­sja, że nie skoń­czy­łoby się to do­brze ani dla niego, ani dla uczniów. No i byłby w jesz­cze więk­szych ta­ra­pa­tach fi­nan­so­wych, niż już jest.

– Nie dam rady wię­cej – wes­tchnął te­atral­nie ciężko, od­wra­ca­jąc się od okna. – Mam już dużo na gło­wie, zwłasz­cza że je­stem po wa­ka­cjach. Zo­bacz, jak mi się wszystko spię­trzyło. – Wska­zał dło­nią na biurko za­wa­lone pa­pie­rami.

– Na­wet nie wiesz, co dla cie­bie mam, a już od­ma­wiasz. – In­spek­tor Jo­achim By­del­ski z uśmie­chem prze­kro­czył próg ga­bi­netu i swo­bod­nie roz­siadł się na krze­śle sto­ją­cym na­prze­ciwko biurka. – Puk, puk – po­wie­dział i za­pu­kał w blat. – Nie prze­szka­dzam?

– Pro­szę, czym chata bo­gata... Jak Boga ko­cham, By­del­ski, mam ro­botę.

– Do­brze wiem, że Boga nie ko­chasz. Zresztą w sercu po­wi­nie­neś mieć mi­łość do żony, a przede wszyst­kim mi­łość do swo­jego szefa. Żony już nie masz, co w twoim przy­padku jest zmianą na plus, i po­zo­sta­wia mnó­stwo prze­strzeni dla szefa. Czyli dla mnie. A co do ro­boty... Prze­cież sprawa tej dwójki z Me­hof­fera jest już za­ła­twiona. Ze­zna­nia masz po­twier­dzone, wszystko ja­sne, a ko­leś już sie­dzi i grzecz­nie czeka na pro­ces. Bra­kuje chyba tylko po­twier­dze­nia no­ta­rial­nego z przy­zna­niem się do winy. No­men omen.

By­del­ski uśmiech­nął się sam do sie­bie, za­do­wo­lony ze słow­nego żartu. Zła­pany przez La­skow­skiego ka­ni­bal – sprawca po­dwój­nej, od­ra­ża­ją­cej zbrodni – był apli­kan­tem no­ta­rial­nym po­cho­dzą­cym z bo­ga­tej praw­ni­czej ro­dziny szczy­cą­cej się wie­lo­po­ko­le­niową tra­dy­cją. Jego uję­cie, po skom­pli­ko­wa­nym śledz­twie, przy­słu­żyło się nieco re­pu­ta­cji po­li­cji oraz zna­cząco pod­biło wy­niki sprze­daży ta­blo­idów. In­ter­net roz­grzały ko­men­ta­rze pod ar­ty­ku­łami z ta­kimi ty­tu­łami jak: Po­twór z Wi­la­nowa ze sma­kiem zjadł swo­ich przy­ja­ciół. Magda Ges­sler ko­men­tuje, Woj­ciech Amaro: Je­dze­nie lu­dziny, zwłasz­cza su­ro­wej, to grzech, „Mam spory mo­ralny nie­smak” – mówi Szy­mon Ho­łow­nia czy Cej­row­ski prze­rywa mil­cze­nie! „Nie ta­kie rze­czy ja­dłem w Ekwa­do­rze”. Głos za­brał na­wet epi­sko­pat (acz­kol­wiek list dusz­pa­ster­ski wy­sto­so­wany do wier­nych spro­wa­dzał się do kon­klu­zji: „Na szczę­ście nie zje­dzono wy­soko po­sta­wio­nych przed­sta­wi­cieli kleru”). Sprawa Me­hof­fera nieco go­rzej wpły­nęła na re­pu­ta­cję no­ta­riu­szy, to już jed­nak nie było zmar­twie­nie ani Ko­mendy Głów­nej, ani By­del­skiego czy La­skow­skiego.

Pie­przyć no­ta­riu­szy – po­my­ślał ko­mi­sarz. Do czego i komu są oni wła­ści­wie po­trzebni? W jego hie­rar­chii za­wo­dów praw­ni­czych pla­so­wali się ni­sko, cho­ciaż i tak znacz­nie wy­żej niż ko­mor­nicy. No i zde­cy­do­wa­nie wy­żej niż ad­wo­kaci i radcy prawni. Zwłasz­cza radcy prawni. Jakby się za­sta­no­wić, to na tle ko­mor­ni­ków, ad­wo­ka­tów i rad­ców praw­nych no­ta­riu­sze nie wy­pa­dali tak źle.

– Może po­wi­nie­nem o nich zmie­nić zda­nie? – La­skow­ski ostat­nio był pod wpły­wem in­ter­ne­to­wego in­flu­en­cera i life co­acha, Moc­nego Gostka, który za­chę­cał do ro­bie­nia so­bie men­tal­nych no­tek z rze­czy, które w ciągu dnia ko­goś za­sko­czyły bądź za­sta­no­wiły. Men­talna no­tatka na dziś: Zmie­nić zda­nie o no­ta­riu­szach. Zda­nia o rad­cach praw­nych nie zmie­niać.

– Chło­pak sie­dzi i czeka, przy­znaję, ale prze­cież i tak mam mnó­stwo pa­pie­rów do prze­ro­bie­nia przy spra­wie Zyry. Samo roz­li­cze­nie wy­dat­ków... – Po­now­nie ciężko wes­tchnął. Wzdy­cha­nie to coś, w czym La­skow­ski był na­prawdę do­bry. Może dla­tego, że przy­cho­dziło mu cał­ko­wi­cie na­tu­ral­nie. – Za­wsze mó­wi­łeś, że to ważne.

Wska­zał pal­cem na szcze­gól­nie oka­załą stertę pa­pie­rów le­żącą na biurku. Jego zda­niem przy­naj­mniej trzy czwarte wy­dat­ków, które zle­cił przy pro­wa­dzo­nej ostat­nio spra­wie Zyry, były zbędne. Ja­sne, trzeba wszystko roz­wa­żyć i wy­ja­śnić bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, ale po co eks­per­tyzy, skoro sprawca jest cały we krwi ofiary? W do­datku leży obok niej za­mro­czony al­ko­ho­lem i pa­roma in­nymi sub­stan­cjami. I kil­ku­krot­nie w ciągu ostat­nich mie­sięcy był przez ofiarę zgła­szany po­li­cji z po­wodu po­bić i gróźb. Za­wsze w ta­kich sy­tu­acjach do­cho­dził do wnio­sku, że po­li­cja po­winna się za­wczasu wy­ka­zać ak­tyw­no­ścią, a nie już po fak­cie wy­da­wać for­tunę na ana­li­zo­wa­nie roz­pry­sków krwi i tego, w ja­kiej ko­lej­no­ści za­da­wano ude­rze­nia no­żem.

– Wy­datki za­wsze cze­kają na roz­li­cze­nie, przy­naj­mniej u cie­bie... – spo­waż­niał By­del­ski, jakby zmar­twiony wi­zją tego, że wska­zana góra do­ku­men­tów prę­dzej czy póź­niej trafi do niego.

Nie­na­wi­dził zaj­mo­wać się ta­kimi kwe­stiami. Nie tak so­bie wy­obra­żał by­cie po­li­cjan­tem. Ma­rzył o tym, że bę­dzie jak w se­rialu Miami Vice – po­ścigi spor­to­wymi au­tami i piękne, opa­lone ko­biety z per­li­stym śmie­chem ule­ga­jące cza­rowi funk­cjo­na­riu­szy. Plus co ja­kiś czas strze­la­nina, w któ­rej młody Achi­mek By­del­ski pre­cy­zyj­nymi strza­łami mię­dzy oczy uwal­nia spo­łe­czeń­stwo od ban­dzio­rów. Już pierw­sze ty­go­dnie służby na war­szaw­skiej Pra­dze-Pół­noc bo­le­śnie zwe­ry­fi­ko­wały ten ob­raz. Po­ścigi pro­wa­dzono na pie­chotę, blade, wy­nisz­czone al­ko­ho­lem, nar­ko­ty­kami oraz sa­mym ży­ciem ko­biety rzadko kiedy miały kom­plet uzę­bie­nia, a za­miast wy­cią­ga­nia spluwy z ka­bury funk­cjo­na­riu­sze wy­cią­gali ra­czej kasę z wła­snego port­fela, aby ku­pić pa­pier to­a­le­towy na ko­mendę. Trzy­dzie­ści lat póź­niej w ży­ciu By­del­skiego o Miami przy­po­mi­nały je­dy­nie upały i palma na ron­dzie de Gaulle’a.

– Ale trudno. Zo­staw to. Mam ważną sprawę.

– Tak my­śla­łem, że nie przy­cho­dzisz do mnie z czy­stej sym­pa­tii – po­wie­dział La­skow­ski i po­czuł ukłu­cie bólu w sercu, bo stwier­dził, że chyba nikt nie przy­cho­dzi do niego z czy­stej sym­pa­tii. Nikt oprócz jego dzieci, ale dwie osoby to tro­chę mało jak na osiem mi­liar­dów lu­dzi. Szybko po­li­czył, że gdyby lu­bił go je­den na sto mi­lio­nów Chiń­czy­ków, od­wie­dza­łoby go dwóch zna­jo­mych dzien­nie. To z ko­lei tro­chę za dużo.

– Czuję do cie­bie ogromną sym­pa­tię, La­ska – za­pew­nił in­spek­tor.

– Mógł­byś ją wy­ra­zić, da­jąc mi pod­wyżkę – stwier­dził ko­mi­sarz, ale bez na­dziei, że tak w naj­bliż­szym cza­sie się sta­nie.

– Masz ra­cję, nie przy­cho­dzę do cie­bie z czy­stej sym­pa­tii. Co nie zmie­nia faktu, że ją czuję. – By­del­ski fak­tycz­nie lu­bił swo­jego pod­wład­nego. Wie­dział, że po­mimo uty­ski­wań na pracę (a wła­ści­wie po­mimo uty­ski­wań na wszystko) La­skow­ski był uro­dzo­nym do­cho­dze­niow­cem, który w żad­nej in­nej ro­bo­cie by się nie od­na­lazł.

– Co mi jesz­cze wrzu­cisz na głowę?

– Cie­szę się, że z cha­rak­te­ry­stycz­nym dla sie­bie en­tu­zja­zmem, god­nym pro­fe­sjo­na­li­sty, pod­cho­dzisz do sprawy. – By­del­ski uniósł w górę dwa kciuki. – Nie prze­sa­dzaj z tym de­fe­ty­zmem. Poza tym, skoro by­łeś na wa­ka­cjach, to chyba je­steś wy­po­częty? Wi­dzisz? Praw­dziwa po­li­cyjna de­duk­cja w dzia­ła­niu. – Z za­do­wo­le­niem po­pu­kał się pal­cem wska­zu­ją­cym w skroń.

Znali się już wiele lat i La­skow­ski wie­dział, że in­spek­tor lubi żar­to­wać, a mimo im­po­nu­ją­cej po­stury, tu­bal­nego głosu i ksywki „By­dlak” był ła­god­nym, cie­płym czło­wie­kiem i... sze­fem.

– Więk­szy pro­fil ci się tra­fił – kon­ty­nu­ował By­del­ski, który naj­wy­raź­niej uznał mil­cze­nie pod­wład­nego za ka­pi­tu­la­cję. – Po­wie­dział­bym, że więk­szy ka­li­ber, ale nie­ustrze­lony, więc w su­mie nie. Dawno ta­kiej perły nie mie­li­śmy.

– Tylko tego nie mów gó­rze, kiedy bę­dziesz po­now­nie i za­pewne znowu nie­sku­tecz­nie wnio­sko­wał o zwięk­sze­nie na­szego bu­dżetu. Niech żyją w prze­ko­na­niu, że zaj­mu­jemy się wy­łącz­nie trud­nymi, skom­pli­ko­wa­nymi przy­pad­kami.

– Słuszna uwaga, za­no­tuję so­bie, żeby na pewno ją uwzględ­nić w wy­da­nym po­śmiert­nie zbio­rze two­ich uwag. Wy­da­nie kie­szon­kowe, oba­wiam się.

– Śmieszne, mu­szę przy­znać.

– A, dzię­kuję – ucie­szył się By­del­ski. – To co, chcesz usły­szeć, czym bę­dziesz się te­raz zaj­mo­wał?

– Oświeć mnie wresz­cie.

By­del­ski kiw­nął z za­do­wo­le­niem głową, wy­cią­gnął z kie­szeni te­le­fon i przez chwilę cze­goś w nim szu­kał. Na­gle pod­niósł głowę i spoj­rzał w stronę dru­giego biurka w po­miesz­cze­niu.

– Ore­sta nie ma?

– Orest to prze­cież po­stać le­gen­darna, tro­chę jak czło­nek rady nad­zor­czej spółki Skarbu Pań­stwa. Bie­rze wy­na­gro­dze­nie, wszy­scy o nim sły­szeli, ale mało kto go wi­dział. Ja sam spo­tka­łem go może ze cztery razy w ży­ciu, a od dzie­się­ciu lat dzie­limy biuro.

– A tak na se­rio?

– Wy­po­czywa we Wło­szech w ja­kimś luk­su­so­wym ho­telu. O ile w ogóle można wy­po­cząć tam w taki upał. Jest tak go­rąco, że po­dobno lawa topi się na szczy­cie Etny. – La­skow­ski prze­rwał, ale By­del­ski nie za­re­ago­wał na żart. – Za­kła­dam, że pod­pi­sa­łeś jego wnio­sek urlo­powy, więc po­wi­nie­neś wie­dzieć.

La­skow­ski bar­dzo lu­bił swój ga­bi­net, który dzie­lił z jesz­cze jed­nym funk­cjo­na­riu­szem. To, iż było ich za­le­d­wie dwóch w po­koju, sta­no­wiło ra­czej szczę­śliwy wy­ją­tek niż re­gułę. Do­ce­niał fakt, że Orest za­zwy­czaj późno zja­wiał się przy biurku, dzięki czemu mógł się cie­szyć po­ranną sa­mot­no­ścią i kawą pitą w ci­szy. To zna­czy – za­zwy­czaj mógł się cie­szyć.

– Oczy­wi­ście, że wiem, tak tylko py­tam dla pod­trzy­ma­nia roz­mowy.

Kiedy By­del­ski wró­cił do prze­szu­ki­wa­nia te­le­fonu, La­skow­ski kon­tem­plo­wał wzór pęk­nięć na su­fi­cie. Przy­dałby się re­mont, ale bu­dżet po­li­cji nie prze­wi­dy­wał po­dob­nych eks­tra­wa­gan­cji. Do­brze, że żona Ore­sta świet­nie za­ra­biała. Dzięki temu mieli w po­koju ufun­do­wany przez nią eks­pres do kawy i mi­ni­lo­dówkę. Co ta ko­bieta w nim wi­działa? Pra­co­wity nie był, zbyt mą­dry czy przy­stojny także nie... Czyżby w jego prze­chwał­kach o nad­zwy­czaj­nej spraw­no­ści w łóżku tkwiło ziarno prawdy?

– Mam! – ucie­szył się in­spek­tor. – Chcia­łem tylko się upew­nić co do na­zwy... Ko­ja­rzysz sprawę dy­rek­tora Go­tyc­kiego Mu­zeum Re­gio­nal­nego w To­ru­niu?

– Nie­spe­cjal­nie. To ten, co wpadł głową do wia­dra peł­nego pi­ra­nii?

– Nie. To był dy­rek­tor oce­ana­rium w Ra­do­miu. Głu­pia sprawa, taka fla­gowa in­we­sty­cja. Miała zwięk­szyć ruch na lot­ni­sku, a tu taka an­ty­re­klama tuż przed otwar­ciem. Wi­dzia­łeś fil­mik, jak wpada?

– Wi­dzia­łem. Co by nie mó­wić, cał­kiem śmiesz­nie wy­szło. – La­skow­ski uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie kil­ku­na­sto­se­kun­do­wego na­gra­nia nie­szczę­snego dy­rek­tora ra­dom­skiego Hy­dro­Portu. Ad­mi­ni­stra­to­rzy YouTube’a, Fa­ce­bo­oka, Twit­tera i Tik­Toka od ty­go­dni pra­co­wali w po­cie czoła, ale film cią­gle po­wra­cał, wzbu­dza­jąc duże emo­cje. – Mgli­ście ko­ja­rzę, że gdzieś mi­gnęła mi in­for­ma­cja, że z mar­ke­tin­go­wego punktu wi­dze­nia wy­pa­dek dy­rek­tora nie był wcale taki zły.

– Pew­nie tak – przy­znał By­del­ski. – A do­dat­ko­wym plu­sem jest wy­miar edu­ka­cyjny.

– Jak to?

– Na pewno zna­cząco spa­dła liczba przy­pad­ków wpad­nięć głową do wia­dra z pi­ra­niami. BHP w prak­tyce.

La­skow­ski kiw­nął głową. Mu­siał przy­znać, że cała sprawa rze­czy­wi­ście miała opty­mi­styczny ak­cent i wa­lor edu­ka­cyjny. Oczy­wi­ście, dy­rek­tor ra­czej się już nie nada­wał na po­ga­danki z przed­szko­la­kami.

– Wra­ca­jąc do two­jego py­ta­nia, to je­dyna świeża sprawa dy­rek­tora cze­go­kol­wiek, którą ko­ja­rzę.

– Tak ja­koś mi się wy­da­wało, ale po­my­śla­łem, że dam ci szansę wy­ka­za­nia się i za­py­tam. Je­śli nie ko­ja­rzysz, to już te­raz po­wi­nie­neś. Ma­te­usz Mal­tycki. Nie żyje. Od ja­kie­goś czasu. Z grub­sza od roku.

– I co my mamy z tym wspól­nego?

– Jak to „co my mamy z tym wspól­nego”? Do­brze by­łoby usta­lić, kto Mal­tyc­kiemu po­mógł prze­nieść się na łono Abra­hama. Na wa­ka­cjach za­po­mnia­łeś, że je­ste­śmy po­li­cją w tym kraju?

Ewi­dent­nie in­spek­tor był w do­sko­na­łym na­stroju.

– Do­brze, do­pre­cy­zuję. Dla­czego aku­rat ta po­li­cja, ta tu­taj... – La­skow­ski skie­ro­wał pa­lec wska­zu­jący w swoją stronę i mocno po­pu­kał się w oko­lice serca – ...ma się tym za­jąć? Jak to mó­wią: dla­czego moja osoba ma się tym za­jąć?

– Bar­dzo do­bre py­ta­nie, cie­szę się, że je za­da­łeś. – By­del­ski zo­ba­czył kie­dyś w te­le­wi­zji, jak po­wi­nien brzmieć kor­po­ra­cyjny me­ne­dżer i bar­dzo go to za­in­spi­ro­wało. Uło­żył palce w pi­ra­midkę. – Jego żona ja­koś się nie może po­go­dzić z przed­wcze­snym odej­ściem męża. Pi­sze pi­sma do po­słów, ogła­sza li­sty otwarte w lo­kal­nych ga­ze­tach. Po­wiedz mi, czy to jest nor­malne?

La­skow­ski przez mo­ment za­sta­na­wiał się, jak za­cho­wa­łyby się ich żony w po­dob­nej sy­tu­acji. Od­po­wiedź nie na­stra­jała go po­zy­tyw­nie.

– Godne po­chwały, ale rzadko spo­ty­kane – od­parł po na­my­śle.

– No wła­śnie. Więc nie­utu­lona w żalu wdowa to pierw­sze primo spra­wia­jące, że mu­simy się tym za­jąć.

– Ja mu­szę – po­pra­wił ko­mi­sarz i po­my­ślał z ża­lem, że za­ska­ku­jąco czę­sto śmierć po­ja­wia się w śro­do­wi­sku dy­rek­to­rów in­sty­tu­cji pu­blicz­nych, a ni­gdy wśród su­per­mo­de­lek-nim­fo­ma­nek (o ile ta­kie w ogóle ist­nieją). Gdyby w tego ro­dzaju śro­do­wi­sko miał prze­nik­nąć, z więk­szym za­pa­łem ru­szyłby do pracy. W su­mie co za róż­nica. Czter­dzie­sto­kil­ku­letni po­li­cjant z lekką nad­wagą, to i tak nie jest coś dla nich.

By­del­ski kon­ty­nu­ował nie­zra­żony:

– Dru­gie primo jest ta­kie, że to fak­tycz­nie nieco słabo wy­gląda, gdy ja­kaś, wy­da­wa­łoby się, pro­sta sprawa nie znaj­duje roz­wią­za­nia od roku. Lo­kalne me­dia do tego wra­cają. Trze­cie primo jest ta­kie, że nasz sza­nowny wi­ce­mi­ni­ster ma w To­ru­niu swój okręg wy­bor­czy i chciałby za­bły­snąć roz­wi­kła­niem za­gadki bul­wer­su­ją­cej lo­kalną spo­łecz­ność. Jak może wiesz, pre­zy­dentkę To­ru­nia aresz­to­wano z po­dej­rze­niem ko­rup­cji i od­będą się wy­bory. Wi­ce­mi­ni­ster nie da­lej jak ty­dzień temu ogło­sił, że ma ide­al­nego kan­dy­data na jej sta­no­wi­sko.

– Kogo?

– Sie­bie sa­mego. Pen­sja pre­zy­denta pewna przez cztery lata, a wi­ce­mi­ni­strem jed­nego dnia się jest, a dru­giego się nie jest.

La­skow­ski ko­ja­rzył aferę z pre­zy­dentką To­ru­nia. Nie pa­mię­tał szcze­gó­łów ani kwot, ale cho­dziło o de­frau­da­cję spo­rej czę­ści środ­ków prze­zna­czo­nych na re­mont to­ruń­skiego szpi­tala. Zmo­der­ni­zo­wano od­dział on­ko­lo­gii, na­to­miast gdzieś prze­pa­dły środki prze­zna­czone na od­dział in­ten­syw­nej te­ra­pii. Po­li­tyczka naj­pierw za­prze­czała pro­ble­mowi, ape­lu­jąc „Mówmy o fak­tach, a nie o pseu­do­fak­tach”. Po­tem, gdy sprawa na­bie­rała roz­pędu, bro­niła się ar­gu­men­tem o „nie­uza­sad­nio­nym ataku mo­ty­wo­wa­nym po­li­tycz­nie”. Po ko­lej­nej fali do­nie­sień me­dial­nych stwier­dziła, że „nie­pra­wi­dło­wo­ści wy­ni­kają po pro­stu z przy­ję­cia róż­nych spo­so­bów roz­li­czeń”. Kiedy i ta li­nia obrony pa­dła, wy­sta­wiła jako cel wi­ce­pre­zy­denta, so­bie za­rzu­ca­jąc je­dy­nie „nad­mierną uf­ność i na­iwne prze­ko­na­nie, że skoro ona chce do­bra miesz­kań­ców, to wszy­scy to prze­ko­na­nie po­dzie­lają”. Wi­ce­pre­zy­den­towi udało się jed­nak spryt­nie wy­wi­nąć od od­po­wie­dzial­no­ści, bo na ruch sze­fo­wej za­re­ago­wał cięż­kim uda­rem. Kilka dni póź­niej pre­zy­dentkę bla­dym świ­tem aresz­to­wano, zu­pełny przy­pa­dek spra­wił, że aku­rat obok prze­jeż­dżała ekipa te­le­wi­zji pu­blicz­nej. Efekt był taki, że mia­stem kie­ro­wał rzą­dowy ko­mi­sarz, a lo­kalną elitę – jakby upa­łów było mało – do czer­wo­no­ści roz­grze­wał te­mat wy­boru no­wego wło­da­rza. Nie­szczę­sny wi­ce­pre­zy­dent za­legł na­to­miast na nie­wy­re­mon­to­wa­nym od­dziale szpi­tala. Jak pech, to pech. Le­piej by wy­szedł na raku.

– Oby­dwaj się chyba do­my­ślamy, które primo jest naj­waż­niej­sze? – do­koń­czył myśl By­del­ski.

– Wi­ce­mi­ni­ster Ro­gow­ski chciałby się po­chwa­lić, że może na­ci­snąć od­po­wied­nie gu­ziki w War­sza­wie i przy­je­dzie ktoś, kto sprawę roz­wiąże? I cyk, gło­suj­cie na mnie, wtedy bę­dzie­cie bez­pieczni? – do­po­wie­dział ko­mi­sarz.

– Wi­dzę, że wa­ka­cje przy­słu­żyły ci się in­te­lek­tu­al­nie, Kuba. Za­czy­nasz my­śleć jak praw­dziwy ofi­cer. Może jed­nak masz ja­kąś przy­szłość w re­sor­cie.

– Do­brze wiesz, że je­dyna przy­szłość w re­sor­cie, w ja­kiej się wi­dzę, nie jest w re­sor­cie spraw we­wnętrz­nych, tylko w re­sor­cie spraw za­gra­nicz­nych. I to na pla­cówce gdzieś w cie­płych kra­jach.

– Już cię wi­dzę, jak na sta­rość po­pier­da­lasz w ja­pon­kach po dżun­gli i pi­jesz przez słomkę cie­płe piwo z ba­na­nów.

La­skow­ski uniósł wy­soko brwi. Trudno było mu wy­czuć, do ja­kiego stop­nia By­del­ski so­bie z niego kpił.

– Jo­achim, ja bar­dzo chcę wie­rzyć, że ty tak na­prawdę wiesz, że praca w dy­plo­ma­cji wy­gląda jed­nak ina­czej.

By­del­ski po­ki­wał z po­li­to­wa­niem głową.

– Młody je­steś, co ty wiesz o ży­ciu. A! Skoro już o ży­ciu mowa! Naj­lep­sze zo­sta­wi­łem na ko­niec!

– Czwarte primo?

– Do­kład­nie. To jest na­wet waż­niej­sze niż nasz wspa­niały wi­ce­mi­ni­ster.

– Już mi się to po­doba... Jesz­cze nie za­czą­łem, ale czuję ciarki – za­drwił La­skow­ski. – To­ruń, mar­twy mu­ze­al­nik, nie­utu­lona w żalu wdowa, wi­ce­mi­ni­ster za­glą­da­jący mi w sprawę... Co jesz­cze? Skarb Krzy­ża­ków gdzieś w tle?

– Na­wet le­piej. Za­bie­rasz ze sobą nową.

By­del­ski był dow­cip­ni­siem, może na­wet nie­speł­nio­nym ko­mi­kiem, ale po jego mi­nie wi­dać było, że tym ra­zem nie żar­tuje.

– Co nową? Jaką nową?! – wy­rzu­cił z sie­bie La­skow­ski. Nie po­do­bało mu się to, co usły­szał od prze­ło­żo­nego.

– Wła­ści­wie to nie jest taka nowa. To zna­czy, jest nowa, ale u nas. Pod­ko­mi­sarz Alek­san­dra Be­re­szyn.

– Pod­ko­mi­sarz... Alek­san­dra... Be­re­szyn... – po­wtó­rzył po­woli La­skow­ski, od­dzie­la­jąc pau­zami po­szcze­gólne słowa. – Coś tam ko­ja­rzę, le­d­wie, ale to nie­ważne. Ore­sta mo­głeś mi dać, Piotrka mi mo­głeś dać. Spo­koj­nie mo­głeś przy­dzie­lić Ma­tysa, je­śli już ktoś musi być. – W du­chu La­skow­ski przy­znał, że może tro­chę prze­szar­żo­wał, pro­po­nu­jąc współ­pracę z Ma­ty­sem. Chwy­ta­nie się na­prawdę roz­pacz­li­wych roz­wią­zań mo­gło się źle skoń­czyć. Na wspo­mnie­nie ich ostat­niej wspól­nej prze­jażdżki au­tem śnia­da­nie po­de­szło La­skow­skiemu do gar­dła.

– Nie na­rze­kaj. Nie mam zresztą wy­boru. Braki ka­drowe. – By­del­ski wzru­szył ra­mio­nami.

– Ja­koś nie mam po­czu­cia, że po ko­ry­ta­rzach kręci się u nas mało lu­dzi.

La­skow­ski nie wie­dział, czy to dla­tego, że słabo za­pa­mię­ty­wał twa­rze, czy dla­tego, że mu nie za­le­żało na po­zna­niu no­wych osób, ale ostat­nio miał wra­że­nie, że więk­szo­ści osób, które spo­ty­kał w Ko­men­dzie Głów­nej, nie znał.

– No wła­śnie, ja­cyś lu­dzie się kręcą. Nie­ko­niecz­nie tacy, któ­rych bym po­trze­bo­wał. A wszy­scy bar­dziej sen­sowni od­cho­dzą do tych za­sra­nych trzy­li­te­ro­wych agen­cji. Cztery razy lep­sza pen­sja, su­per auta, wy­pa­siony sprzęt, pod­słu­chy na pstryk­nię­cie pal­cami i ze­rowa od­po­wie­dzial­ność.

La­skow­ski wie­dział, że na­wet je­śli By­del­ski prze­sa­dzał, to nie­znacz­nie. W po­rów­na­niu z po­li­cją inne służby ofe­ro­wały znacz­nie lep­sze wa­runki – i znacz­nie mniej­sze ob­cią­że­nie pracą. Za­miast uga­niać się za mor­der­cami po cuch­ną­cych al­ko­ho­lem i si­kami me­li­nach, wy­star­czyło raz na ja­kiś czas w świe­tle ka­mer aresz­to­wać sa­mo­rzą­dowca, który pod­padł lo­kal­nemu ukła­dowi. Albo biz­nes­mena, który prze­sa­dził z chci­wo­ścią, a co gor­sza, nie chciał się dzie­lić i przez to po­ja­wił w na­głów­kach zbyt wielu ar­ty­ku­łów. A że wy­ma­gało to cza­sami po­ja­wie­nia się u ta­kiego de­li­kwenta o szó­stej rano? No cóż, na to po­świę­ce­nie wielu do­świad­czo­nych funk­cjo­na­riu­szy było go­to­wych. La­skow­ski sam nie miał pew­no­ści, czy oparłby się po­ku­sie, gdyby do­stał na­prawdę do­brą ofertę. Rów­nież By­del­skiemu zda­rzało się za­sta­na­wiać nad zmianą pracy.

– KGP to też jest trzy­li­te­rowa agen­cja, jakby się za­sta­no­wić... Ale po­mi­ja­jąc to, wiesz prze­cież, że wolę pra­co­wać sam. – La­skow­ski po­de­rwał się z krze­sła i za­czął ner­wowo krą­żyć po ga­bi­ne­cie.

– Nie ma ta­kiej opcji – rzu­cił By­del­ski zde­cy­do­wa­nym to­nem i roz­ło­żył bez­rad­nie ręce. Ko­mi­sarz zro­zu­miał, że klamka za­pa­dła i nie ma co li­czyć na zmianę de­cy­zji prze­ło­żo­nego.

– Po co mi ona?

– Od­po­wiem tak: nie py­taj, co ona może zro­bić dla cie­bie, tylko co ty mo­żesz zro­bić dla niej.

– Że co? – zdę­biał La­skow­ski. – Naj­lep­sze, co mogę dla niej zro­bić, to zi­gno­ro­wać jej ist­nie­nie.

– Le­piej usiądź jesz­cze na chwilę – po­pro­sił By­del­ski.

Wstał i po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu pod­wład­nego, po­py­cha­jąc go de­li­kat­nie w stronę krze­sła.

– Z tych ner­wów zbla­dłeś i opa­le­ni­zna ci znik­nęła – za­uwa­żył, po­now­nie zaj­mu­jąc miej­sce na krze­śle.

– Pod Su­wał­kami by­łem, ty­dzień pa­dało, jaka opa­le­ni­zna – żach­nął się La­skow­ski i mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką.

– No do­bra, już nie prze­dłu­żam, bo za­raz mam od­prawę z górą, więc po­wiem ci wszystko w wiel­kim skró­cie, ale za to szcze­rze. W sen­sie: ja­kie in­ten­cje, czyje in­te­resy i ta­kie tam.

– Se­rio? – W gło­sie ko­mi­sa­rza brzmiała nie­pew­ność. Po­czuł, że kon­se­kwen­cje tej roz­mowy mogą być po­ważne.

– Se­rio.

– No to da­waj – wes­tchnął zre­zy­gno­wany. Uznał, że trzeba wie­dzieć, kiedy się pod­dać.

– W samą sprawę wpro­wa­dzi cię wła­śnie Alek­san­dra: kim był ten Mal­tycki, jak zgi­nął i tak da­lej. Ma wszyst­kie do­ku­menty, in­for­ma­cje, miała parę dni, żeby z nimi się za­po­znać, kiedy ty się nie­udol­nie opa­la­łeś w Su­wał­kach. Spo­tkaj­cie się gdzieś dzi­siaj albo prze­ga­daj­cie co nieco przez te­le­fon lub ju­tro rano w dro­dze do To­ru­nia. Na pewno się po­lu­bi­cie. Ona wdroży cię w sprawę, a ty ją wdro­żysz w taj­niki swo­jego nie­po­wta­rzal­nego stylu pracy. Ona do tej pory na pro­win­cji pra­co­wała, ma jesz­cze braki. Ale może le­piej nie mów jej, jak roz­li­czać wy­datki służ­bowe, bo wo­lał­bym, żeby po­zy­skała tylko sen­sowną wie­dzę. Tu masz jej nu­mer – mó­wiąc to, By­del­ski po­ło­żył na biurku wy­cią­gniętą z kie­szeni ma­ry­narki po­miętą kar­teczkę.

– By­dlak, to­bie chyba pod­czas mo­jej nie­obec­no­ści za­szko­dził upał – po­my­ślał ko­mi­sarz, a gło­śno za­py­tał:

– Ju­tro rano w dro­dze do To­ru­nia? Nie wy­bie­ra­łem się ju­tro rano do To­ru­nia. Ju­tro rano wy­bie­ra­łem się co naj­wy­żej do pie­karni po droż­dżówkę. Mam tam taką sym­pa­tyczną pie­ka­reczkę, bar­dzo się lu­bimy. By­łoby jej smutno, gdy­bym znik­nął.

„Za­uwa­ży­łam, że co­dzien­nie ku­puje pan bu­łeczkę cy­na­mo­nową. Ja­kie ma pan plany na wie­czór? Żad­nych? To za­bawne, bo ja też” – do­dał w my­ślach.

– Stara po­li­cyjna prawda głosi, że naj­le­piej się sa­memu prze­ko­nać, co w tra­wie pisz­czy. Dla­tego po­dat­nik za­fun­duje ci wy­prawę do kra­iny pier­nika i Ko­per­nika. Be­re­szyn już zna­la­zła ho­tel i po­uma­wiała kilka spo­tkań, wszystko ci po­wie.

– Jo­achim, ja z grub­sza ro­zu­miem sens wi­zji lo­kal­nej i roz­mowy z ludźmi. Może na­wet ak­cep­tuję fakt, że cza­sami ci lu­dzie po­wie­dzą coś sen­sow­nego. Rzadko, bo rzadko, ale jed­nak. Tylko nie ro­zu­miem, dla­czego już ju­tro? Fa­cet nie żyje od roku, może chyba jesz­cze tro­chę po­cze­kać?

– Eee... – By­del­ski wy­raź­nie za­sta­na­wiał się, jak sfor­mu­ło­wać od­po­wiedź. – Mógł­bym na po­cze­ka­niu wy­my­ślić ja­kiś po­wód, ale po­wiem ci szcze­rze, bo wie­rzę w praw­do­mów­ność. Aku­rat te­raz kilka dni Alek­san­drze pa­so­wało. Po­tem ma ja­kieś szko­le­nia.

– Ty chyba so­bie jaja ro­bisz. Miało być se­rio.

– To jest se­rio.

– Ja, ko­mi­sarz po­li­cji Ja­kub La­skow­ski, dwa­dzie­ścia lat służby w psiarni na karku, z od­zna­cze­niami, z suk­ce­sami, na­wet, kurwa, z od­nie­sio­nymi dla Naj­ja­śniej­szej ra­nami, mam je­chać ju­tro w te­ren, bo ja­kiejś smar­kuli tak pa­so­wało? To ma być se­rio? A co ona póź­niej bę­dzie ro­bić, czym bę­dzie za­jęta? Ma­turę bę­dzie zda­wać, czy spraw­ność zu­chenki zdo­by­wać?

– Uspo­kój się, Kuba. To nie jest taka smar­kula, nie prze­sa­dzajmy. Młodo wy­gląda, to fakt. No to jest wła­ści­wie piąte primo, jakby się za­sta­no­wić.

– Cie­ka­wie się ta roz­mowa roz­wija...

In­spek­tor By­del­ski pod­niósł się z krze­sła i pod­szedł do okna. Czub­kami pal­ców po­ma­so­wał so­bie skro­nie.

– Szkoda, że czas goni i mu­szę się tak stresz­czać. Wia­domo, że le­piej by było przy czymś moc­niej­szym to omó­wić. No trudno. Sprawa wy­gląda tak, że ta nowa jest na se­rio do­bra. Po­waż­nie mó­wię. By­stra dziew­czyna. Cho­ler­nie in­te­li­gentna. Spo­strze­gaw­cza. Od­dana służ­bie. Wy­kształ­cona tak, że chyba le­piej nie można. Może jesz­cze nie wy­ro­biona, bo na pro­win­cji nie miała jak się zaj­mo­wać więk­szymi rze­czami.

– Te­raz ko­ja­rzę, że sły­sza­łem o tej pry­mu­sce. Po­dobno fak­tycz­nie jest łeb­ska. Same plusy, gra­tu­luję ci, jako sze­fowi jed­nostki, po­zy­ska­nia ta­kiego ta­lentu – za­drwił La­skow­ski.

– I nor­mal­nie to by oczy­wi­ście nie wy­star­czyło, żeby zro­bić ja­kąś osza­ła­mia­jącą ka­rierę. Może na­wet by­łoby pewną prze­szkodą.

– Bo­le­sne, ale jakże praw­dziwe.

– No wła­śnie. Tylko wi­dzisz, ona ma coś, czego nie mam ja i czego nie masz ty.

By­del­ski za­wie­sił dra­ma­tycz­nie głos.

– By­dlak, ty wiesz, że ja nie je­stem ja­kimś ty­pem ob­le­śnego wuja z we­sela, ale po ta­kim czymś przy­cho­dzą mi do głowy tylko sek­si­stow­skie tek­sty. Wy­duś to z sie­bie.

– Braki ka­drowe są straszne, więc jest po­mysł na gó­rze, żeby tro­chę ba­bek przy­cią­gnąć. To nie jest taki głupi po­mysł. Może się uda, jak po­ka­żemy kilka przy­kła­dów. Zwłasz­cza je­śli to będą młode, ładne dziew­czyny. Ko­ja­rzysz tę Ewę, pra­co­wała jesz­cze ja­kiś czas w se­kre­ta­ria­cie szefa? No to ta Olka mocno ją przy­po­mina.

Ko­mi­sarz gwał­tow­nie wy­pro­sto­wał się w krze­śle. Nie miał nic prze­ciwko mło­dym, ład­nym dziew­czy­nom, zwłasz­cza w po­li­cyj­nych mun­du­rach, nie wi­dział jed­nak po­wodu, aby z któ­rą­kol­wiek z nich pra­co­wać.

– Ale co to dla mnie ozna­cza?

– Tro­chę to za­leży od cie­bie. Mó­wię ci, jak jest, a jest ci­śnie­nie z dość wy­soka, żeby kilka ta­kich dziew­czyn tro­chę wy­pro­mo­wać. Po­móc im w ka­rie­rze. Ty i tak masz szczę­ście, że tra­fiła ci się panna z do­świad­cze­niem, bo mo­głeś tra­fić na ja­kąś cał­ko­witą zie­le­ninę, którą byś mu­siał ho­lo­wać i po­ka­zać jej, jak się kaj­danki na­kłada. Za­sta­nów się więc, jak chcesz do tego po­dejść.

La­skow­skiemu przez głowę prze­mknęło parę sko­ja­rzeń z na­kła­da­niem kaj­da­nek i mło­dymi dziew­czy­nami, ale za­cho­wał je dla sie­bie.

– Ja­kie mam niby opcje? Mó­wi­łeś, że nie za bar­dzo mam wy­bór.

– Opcje masz dwie. – By­del­ski pod­niósł się z krze­sła i sta­nął w drzwiach, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że koń­czy dys­ku­sję. – Mo­żesz się za­cho­wać jak zgorzk­niały glina z ja­kie­goś pod­rzęd­nego se­rialu kry­mi­nal­nego, który jest ob­ce­sowy wo­bec nieco młod­szej adeptki na­szego wspa­nia­łego za­wodu. A mo­żesz też być men­to­rem, prze­wod­ni­kiem, mi­strzem, na­uczy­cie­lem ży­cia i life co­achem, ying i yang, który wy­chowa so­bie na­stępcę. Czy ra­czej na­stęp­czy­nię. A że przy oka­zji zła­pie­cie za­bójcę tego dy­rek­tora, to tym le­piej. Jak jesz­cze wi­ce­mi­ni­ster po­chwali się suk­ce­sem, to już w ogóle su­per. To się chyba na­zywa upiec dwie, czy na­wet trzy pie­cze­nie na jed­nym ogniu. Prze­pra­szam za sko­ja­rze­nie.

La­skow­ski aż się skrzy­wił, sły­sząc o pie­cze­niach. Kilka mie­sięcy wcze­śniej zaj­mo­wał się ma­ka­bryczną sprawą, w któ­rej miej­scem zbrodni, a jed­no­cze­śnie na­rzę­dziem, było ogni­sko. Sławny Vlad Gril­low­nik. Sprawa za­koń­czyła się jego naj­więk­szym ostat­nio suk­ce­sem, bo na po­czątku śled­czy nie wie­dzieli na­wet, kim są ofiary. Te­raz już wie­dzieli, ale La­skow­ski na­dal nie ro­zu­miał, jak Vla­dowi, który wy­glą­dał i pach­niał, jakby go wy­cią­gnąć ze śmiet­nika, udało się na­mó­wić trzy mą­dre, ładne i młode dziew­czyny do tego, aby w ogóle chciały z nim spę­dzać czas. To mu­siał być ten zwie­rzęcy ma­gne­tyzm, który albo się ma, albo się go nie ma. Nie­ważne jak pach­niesz i jaką masz fry­zurę. Może bez sensu wy­da­wać tyle forsy w Ros­sman­nie i u bar­bera?

– No, to na ra­zie! – By­del­ski znik­nął za drzwiami, za­nim jego pod­władny zdą­żył po­zbie­rać my­śli.

– Jo­achim! – za­wo­łał La­skow­ski za od­cho­dzą­cym sze­fem.

– Co?

– To mó­wisz, że w agen­cjach jest cztery razy wyż­sza pen­sja?

– A weź mnie w ogóle nie de­ner­wuj...

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: