Krew róży - ebook
Krew róży - ebook
Po kilkuletnim pobycie za granicą Maria wraz z nowym partnerem wróciła do kraju. Pewna, że dni, w których musiała uciekać, dawno minęły, pozwoliła sobie na rozpoczęcie spokojnego, normalnego życia. Z nową tożsamością, otoczona ludźmi, których uważała za rodzinę, nawet nie podejrzewała, że przeznaczenie znajduje się bliżej, niż sądziła.
Wystawne przyjęcie i pozornie zwykłe spotkanie przekonały kobietę, że przeszłość o niej nie zapomniała. Jedno spojrzenie w znajome oczy odkryło przed nią okrutną prawdę – nigdy nie powinna zaniechać ucieczki. Rozdarta między Brunonem, któremu zawdzięczała życie, i mężczyzną, którego nigdy nie przestała kochać, musiała stawić czoła nie tylko swoim uczuciom, ale także przerażającej przeszłości.
Uciekając z zamku, złamałaś mi serce, Mario. Dzisiaj mnie zabiłaś.
Nienawiść niszczy się miłością. Wiktor nie zdawał sobie z tego sprawy, dopóki nie spojrzał w niewinne niebieskie oczy. Już kiedyś kochał bezwarunkowo, ale dopiero teraz pojął, czym tak naprawdę jest miłość.
I paniczny strach.
W imię najgłębszego uczucia Maria i Wiktor ponownie stanęli ramię w ramię, aby stoczyć decydującą walkę. Ta bitwa może zakończyć się tylko w jeden sposób, a o jej wyniku zdecyduje wyłącznie serce.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: | brak |
| ISBN: | 978-83-67520-57-7 |
| Rozmiar pliku: | 9,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łup. Łup. ŁUP.
Łupanie w głowie było nie do zniesienia. Ból zasłonił oczy czerwoną, pulsującą kotarą, a każdy dźwięk wydawał się głośnym hukiem, atakującym uszy. Ruszałam powiekami, lecz nie widziałam nic prócz jaskrawego światła, tak silnego, że zmrużyłam oczy. W takt bicia serca jaskrawość przybierała barwę krwistoczerwoną, a wraz z nią przychodziło kolejne łupnięcie.
Drżącą dłonią dotknęłam prawej skroni, gdzie odczuwałam najsilniejszy ból. Poczułam pod palcami coś ciepłego i lepkiego. Jęknęłam głośno. Nadal nic nie widziałam, ale bez trudu mogłam ocenić, że rana jest dosyć spora, bo krew popłynęła powoli po palcach aż do nadgarstka. Nogi, równie bezwładne i miękkie niczym pianka, leżały rozłożone w rozkroku. Z dużym trudem oparłam obie dłonie na podłodze i zmusiłam ciało do podniesienia. Oparłam się plecami o ścianę, a moje ręce opadły bezwładnie wzdłuż ciała. Zmiana pozycji nasiliła ból głowy, ale pozwoliła przywrócić widoczność. Jaskrawa poświata ustępowała i przede mną rysował się ciemny zdemolowany pokój.
Ciężko mi się oddychało i to nie tylko przez zaduch panujący w pomieszczeniu. Lodowate dreszcze zaciskały macki na moim karku, po czym sunęły nimi w dół po kręgosłupie. Mój wzrok coraz bardziej przyzwyczajał się do ciemności, aż jaskrawa plama zniknęła całkowicie. Zamrugałam szybko, kompletnie nie kontrolując tego ruchu, a w mojej czaszce ponownie łupnęło.
Wzięłam głębszy oddech, chociaż moje serce waliło zbyt szybko, by przyjąć tak dużą dawkę tlenu. Zakrztusiłam się, a duszący kaszel zdławił płuca. Dosyć niepewnie położyłam drżącą dłoń na okrągłym brzuchu. Nie czułam żadnych ruchów. Panika zaczęła brać górę nad zdrowym rozsądkiem i nieco zbyt mocno zaczęłam uciskać łono.
Moje dziecko!
Moje maleństwo!
W przerażeniu dopiero po chwili zwróciłam uwagę na dżinsy pokryte krwią. Łupanie w głowie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Mój strach również.
– Nie – wyjęczałam, macając uda i podbrzusze. – Boże, nie!
Zrozpaczona dotykałam nóg, a łzy popłynęły wodospadem.
Dziecko, myślałam. Moja kruszynka!
Próbowałam się uspokoić i wyrównać oddech. Wciągałam powietrze nosem, wypuszczałam ustami, niestety bez oczekiwanego efektu. Z sekundy na sekundę ogarniało mnie coraz większe przerażenie.
Nie panikuj, myślałam. Nie wpadaj w paranoję. Spokojnie.
Przesunęłam dłonie z ud na brzuch. Oddychałam powoli, a raczej próbowałam to robić i pogładziłam lewy bok, gdzie odczułam ostatnie kopnięcie.
Przecież nie mogę stracić mojego maleństwa. Nie teraz!
Otarłam policzki i spojrzałam na całkowicie zrujnowany pokój. Jeszcze kilka godzin wcześniej panował w nim idealny porządek. Przedmioty stały na miejscu, podłoga wymyta, kurze pościerane. Teraz stolik i fotel leżały przewrócone, z kanapy ściekały resztki zupy, po podłodze walało się potłuczone szkło.
I krew.
Była dosłownie wszędzie i chwilę mi zajęło, nim pojęłam, do kogo należy. Jak w transie patrzyłam na bezwładne męskie ciało, znajdujące się dwa metry dalej. Leżał na brzuchu z głową zwróconą w przeciwną stronę. Z tej perspektywy widziałam tylko jego ciemne włosy oraz posokę, która wypływała z jego szyi. Tuż przy prawej ręce leżał długi nóż. Zrobiło mi się jeszcze zimniej.
Zabiłam go.
Zabiłam człowieka!
Podparłam się ściany, czując ból niemal w każdej cząstce ciała i niezdarnie stanęłam na nogach. Trzęsły się niczym galareta, w głowie ponownie łupnęło bólem. Jeszcze raz omiotłam spojrzeniem cały pokój.
Zabiłam człowieka.
Jestem morderczynią.
Mój wzrok zatrzymał się na nożu. Jego ostrze lśniło od krwi.
– Boże – wydusiłam.
Pomimo ogromnego bólu mój mózg zaczął pracować na najszybszych obrotach. Czy ktoś usłyszał walkę? Czy ktoś domyślił się, co zrobiłam? Przełknęłam ślinę. Coś przewróciło się w moim brzuchu i odruchowo położyłam na nim dłoń.
Moje dziecko. Moje dziecko się ruszało.
Moje maleństwo może się urodzić w więzieniu.
Lodowaty prąd przeszył żyły. Zanim pomyślałam, co robię, chwyciłam nóż i odnalazłam torebkę. Leżała tam, gdzie ją zostawiłam, na parapecie, więc wrzuciłam do środka narzędzie zbrodni. Zanim wyszłam z mieszkania, upewniłam się, że nikogo nie ma na korytarzu.
To była zimna, wręcz lodowata noc.
To był mój koniec.ROZDZIAŁ 1
Maria
Deszcz uderzał o szybę w salonie, a im intensywniej padało, tym większy ścisk czułam w żołądku. Co chwilę odsuwałam firanę i wyglądałam na pustą, zalaną ulicę z niepokojem i głupim uczuciem, że coś się stało. Po ciele przechodziły fale nieprzyjemnych dreszczy, zwiastujących nadejście nieszczęścia. Niedawno zjedzony posiłek podjechał do gardła, a oddychanie stawało się coraz trudniejsze. Drżałam, chociaż w domu nie brakowało ciepła; piec w piwnicy pracował na najwyższych obrotach.
– Przesadzasz – usłyszałam za plecami.
Zasłoniłam okno i odwróciłam się przodem do mężczyzny. Stał w progu, opierając się jednym ramieniem o futrynę. W drugiej dłoni trzymał kilka kartek, a jego lekko uniesione brwi dały mi znak, że stoi w tym miejscu dłużej, niż przypuszczałam.
– Ty nie wiesz, jak to jest – warknęłam ze złością.
Bruno spojrzał wymownie w sufit, a potem powoli do mnie podszedł. Rzucił papiery na stojący niedaleko szklany stolik, położył swoje dłonie na moich ramionach i delikatnie je ścisnął.
– Doskonale wiem, jak to jest – odpowiedział spokojnie. – Dopiero skończyła zajęcia. Uspokój się.
Zacisnęłam usta. Bruno nic nie rozumiał i nigdy nie zrozumie. Nie wiedział tego, co ja, dlatego żył w tak błogiej iluzji cudownego życia.
– To moja córka – dodał, patrząc w moje oczy. – Też się o nią martwię, ale jesteś przewrażliwiona.
Zacisnęłam pięści. Przez chwilę chciałam rzucić w Brunona kilkoma wyzwiskami, ale ostatecznie ugryzłam się w język.
– Powinna już tu być – wycedziłam przez zęby. – Zawsze daję się namówić na twoje głupie pomysły, a potem…
– Oliwia – przerwał mi, używając nieco groźniejszego tonu. – Naszej małej nic nie jest. Dziesięć minut temu skończyła lekcje. Zanim przebiją się przez miasto, minie kolejne dwadzieścia. Stasi nic nie jest.
Wzięłam głębszy oddech. Uścisk w żołądku wcale nie zmalał. Bruno mówił rozsądnie. Zresztą, zawsze taki był. Potrafił znaleźć tony spokoju tam, gdzie moje nerwy szalały w najlepsze. Doskonale wiedział, jakich słów użyć, by przemówić do mojej przewrażliwionej nadopiekuńczości; jak oaza spokoju w samym środku mojego irracjonalnego przerażenia.
Bruno Wittbrodt, rodowity Niemiec, ortopeda. Mój mężczyzna. Miał trzydzieści jeden lat i jakiś czas temu podjął intensywną naukę języka polskiego. Te wszystkie nasze „ś” i „ź” nadal sprawiały mu trudność, lecz Bruno na tyle dobrze już posługiwał się polskim, że mógł swobodnie rozmawiać z pacjentami w szpitalu, w którym pracował. Nie był najprzystojniejszy na świecie, nadrabiał jednak inteligencją, charakterem oraz opiekuńczością. Wyższy ode mnie o głowę, z jasnymi włosami, które zawsze strzygł i stylizował na tak zwanego samuraja. Delikatny zarost wokół pełnych ust podkreślał prosty nos oraz nieco maskował okrągłe rysy twarzy. Zarostem Bruno zakrywał dosyć liczne blizny po ospie, która naznaczyła niemal całe policzki. Niewielkie niebieskie oczy zawsze spoglądały na świat z niebywałym spokojem i ciepłem.
Już kiedyś widziałam podobne oczy. Tamte jednak były jaśniejsze, w kolorze czystego, lodowatego oceanu. Zionęły chłodem, mrozem, niemal zabijały obojętnością. Oczy Brunona, nieco ciemniejsze, posiadały szare plamki, w które uwielbiałam się wpatrywać. I próżno byłoby w nich szukać lodu.
Był wyższy ode mnie, ale nie należał do tych najwyższych. Wśród innych mężczyzn uchodził raczej za średniego wzrostu, a swoją budową ciała również wpasowywał się w kanony przeciętności. Nie trenował sportów, więc z wiekiem wyhodował brzuszek. Nieco poszerzał się w ramionach oraz udach, ale nie miałam z tym problemu. Sama po ciąży przytyłam z jakieś trzydzieści kilo, z czego udało mi się zrzucić ledwie dziesięć.
Położyłam swoje dłonie na jego rękach.
– Przepraszam – powiedziałam ze skruchą. – Czasami wpadam w nieuzasadniony strach. Wyobrażam sobie straszne rzeczy i…
Bruno uśmiechnął się lekko, po czym zamknął mi usta pocałunkiem. Krótkim, ledwie muśnięciem, lecz czułym, pełnym wyrozumiałości.
– Kocham cię – mruknął, opierając swoje czoło o moje. – Nie pozwoliłbym, by tobie lub Stasi coś się stało.
Milczałam. Zdawałam sobie sprawę, że Bruno poruszyłby niebo i ziemię, by nas ochronić.
Poznaliśmy się sześć lat temu, w dniu, w którym urodziłam Anastazję. Mieszkałam wtedy w małym, zaniedbanym mieszkaniu, którym właściciel się nie interesował. Całą swoją uwagę poświęcał wódce, więc wynajął mi lokum za śmieszne pieniądze i kompletnie nie interesował się tym, co tam robiłam. Dopóki regularnie otrzymywał czynsz, a wraz z nim niewielki dodatek w postaci flaszeczki, był wręcz wniebowzięty. Bruno miał lokum w tej samej kamienicy. Kojarzyłam go z widzenia i czasami widywałam na korytarzu lub przed budynkiem, lecz nigdy nie rozmawialiśmy. Aż do dnia, w którym odeszły mi wody.
Sześć lat wcześniej, Alsenz
Akurat robiłam sobie śniadanie, kiedy poczułam kolejny skurcz. Zacisnęłam pięści i wzięłam kilka głębokich wdechów. Mój ginekolog mówił, że w pewnym momencie mogę zacząć odczuwać skurcze przepowiadające i gdyby tak się stało, mam zachować spokój. To całkowicie normalna sytuacja, ból niedługo powinien minąć i wszystko wróci do normy…
Niestety, nic nie było tak, jak zapowiadał mój lekarz. Skurcz minął, ale zamiast niego pojawiła się mokra ciecz, która spłynęła mi po nogach. W pierwszej chwili zamarłam z przerażenia. Stałam na środku aneksu kuchennego, wpatrując się w mokrą plamę na podłodze, a moje serce dudniło jak opętane. Odeszły mi wody.
Pomyślałam: Boże, ja rodzę!
Zaczęłam szybciej oddychać, starając się przywołać zdrowy rozsądek. Przecież się przygotowałam! Już wcześniej przyszykowałam torbę i miałam stały kontakt z ginekologiem. Zapewniał, że od odejścia wód płodowych do porodu jest jeszcze daleka droga, więc śmiało mogłam dojechać do szpitala samodzielnie.
Tylko nie miałam jak.
Taksówka, którą wezwałam, nie nadjeżdżała. Czas mijał, a ból stał się tak silny, że nie mogłam ustać na nogach. Drżącą ręką chwyciłam komórkę i zadzwoniłam na pogotowie, ale okazało się, że nie mają wolnych zespołów.
– Proszę spróbować dotrzeć do szpitala na własną rękę – powiedziała dyspozytorka. – Może jakiś sąsiad panią podwiezie? Nie mam wolnych karetek. Doszło do strasznego karambolu na autostradzie.
Rozłączyłam się, niemal płacząc. Bałam się tego, co mnie czeka, nie miałam znikąd pomocy, a moje dziecko koniecznie chciało przyjść na świat. Wyszłam więc na korytarz i pukałam od drzwi do drzwi w nadziei, że któryś z sąsiadów mi pomoże.
Otworzył tylko Bruno.
Zaspany, w samych spodniach od piżamy, z cieniami pod oczami. Wyglądał na zmęczonego, a kiedy mnie zobaczył, zmarszczył lekko brwi.
– Rodzę – wyrzuciłam przez zaciśnięte zęby. Akurat przeszyła mnie fala rozrywającego bólu, a jakby tego było mało, towarzyszyło mi nieznośne uczucie parcia na stolec. – Pomóż mi, błagam!
Mężczyzna zamarł dosłownie na sekundę. Potem w pośpiechu zarzucił jakąś koszulkę i wciągnął spodnie od dresu. Skurcze nasiliły się do tego stopnia, że nie mogłam ustać. Klęknęłam w progu mieszkania sąsiada, a ten kucnął obok mnie.
– Wzywałaś pogotowie? – zapytał.
Nie mogłam odpowiedzieć, bo ból okazał się zbyt silny. Skinęłam tylko głową, a potem krzyknęłam, kiedy kolejny skurcz rozrywał moje wnętrzności.
– Jestem lekarzem – mówił. – Nie położnikiem, ale postaram się pomóc. Muszę cię zbadać, żeby sprawdzić, czy zdążymy dojechać do szpitala.
Zaprotestowałam. Nie było czasu na badania, przecież nie mogłam rodzić na cholernym korytarzu! Musiałam dotrzeć do szpitala!
– Mam na imię Bruno – przedstawił się, jednocześnie pomagając mi wstać.
Wprowadził mnie do swojego mieszkania, odszukał komórkę i zadzwonił na pogotowie. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje. Ginekolog przekonywała mnie, że od odejścia wód do porodu jest długa droga. Ja tymczasem już rodziłam i coraz bardziej czułam napierające na moje krocze dziecko!
– Pomogę ci – zapewnił Bruno podczas badania. – Nie zdążymy dojechać do szpitala. – Spojrzał na mnie pokrzepiająco, najwidoczniej wychwytując moje przerażenie. – Postaraj się uspokoić i rób to, co podpowiada ci ciało. Musisz przeć, rozumiesz? Nie hamuj tego.
Właśnie w ten sposób Anastazja Weyer urodziła się w czystym, pięknym mieszkaniu niemieckiego lekarza. To Bruno jako pierwszy wziął moją malutką na ręce. Odebrał poród, zajął się niemowlakiem, a kiedy ambulans w końcu dotarł, przekazał w ręce sanitariuszy. Kiedy zabierano nas do karetki, spocony, ale uśmiechnięty sąsiad pojawił się obok.
– Wygląda na Anastazję – powiedział, spoglądając na dziecko w moich ramionach.
Nasze spojrzenia się spotkały.
– Masz rację – potwierdziłam.
Anastazja.
Stasia.
Moja córka.
Obecnie
Nasza znajomość rozwijała się samoczynnie. Nie planowałam związku, zwłaszcza że po tym, co przeżyłam, nie byłam w stanie stworzyć zdrowej relacji. Ku mojemu zdziwieniu Bruno jednak wyzwolił we mnie uczucia, których istnienia nigdy w sobie nie zaobserwowałam. Nawet przy ojcu Stasi.
Stworzył nam piękne życie. Pokochał moje dziecko, dał mi prawdziwą rodzinę, którą utraciłam lata temu. Pokazał, że nawet ja zasłużyłam na nieco normalności. Od jakiegoś czasu nie myślałam o przeszłości, o tym, co zrobiłam, by dotrzeć do Niemiec, przez co musiałam przejść, by zapewnić bezpieczeństwo mojej córce. Nigdy nie powiedziałam Brunonowi, z jakiego regionu Polski dokładnie pochodzę. Okroiłam moją historię tak bardzo, jak tylko się dało. Aż w końcu moje kłamstwa i iluzje stały się prawdą. Sama uwierzyłam w rzeczywistość, którą pokolorowałam, przestałam się oglądać za siebie ze strachem, a czekanie na nieszczęście poszło w zapomnienie. Bezpieczeństwo, jakie dali mi Bruno oraz jego rodzina, stworzyło wokół mnie i Stasi niewidzialną bańkę, w której nas zamknęłam. To dzięki jej zaistnieniu zgodziłam się wrócić do Polski i zamieszkać wśród rodaków w pięknym, niewielkim domu. To dzięki temu pozwoliłam nam iść naprzód, zapominając o tym, co kiedyś. Również o osobach, które mogły nam zagrażać.
Siedem lat nieobecności w kraju utwierdziło mnie w przekonaniu, że przeszłość odeszła w zapomnienie. Wątpiłam w to, by po tylu latach ktoś nadal mnie szukał. Dlatego pozwoliłam, by Bruno przywiózł mnie i Stasię do Polski.
Do domu.
Poza tym wyglądałam inaczej niż w dniu, w którym uciekałam z Polski. Miałam jasnobrązowe, długie do pasa włosy. Moje kształty, niegdyś mało kobiece, teraz zdecydowanie nabrały odpowiednich rozmiarów. W końcu miałam piersi, biodra i tyłek, nad którym wypadałoby nieco popracować. Moje ramiona oraz uda nie prezentowały się jak chude kikuty obciągnięte skórą. Zapadnięte policzki nabrały pełności, a bladość została przysłonięta przez zdrowy kolor oraz blask. Odkąd urodziłam dziecko, czułam się kobieca, atrakcyjna.
Bruno natomiast podkreślał moje walory na każdym kroku, a seks był niesamowity. Dzięki pełniejszym kształtom nie miałam oporów przed eksperymentowaniem, które Bruno bardzo lubił. Kochaliśmy się w różnych pozycjach przy zapalonym świetle, bez wstydu czy zakrywania czegokolwiek. Często zasłanialiśmy sobie wzajemnie usta, by naszych nocnych zabaw nie usłyszała Stasia lub rodzice Brunona, którzy nieraz u nas nocowali. Między nami nie istniały bariery i fizyczne sekrety.
Mogłam powiedzieć, że żyło się nam idealnie. Cisza, spokój. Bez płaczu, bez strachu o to, co wydarzy się następnego dnia. Nie martwiłam się, w jakim humorze będzie Bruno, bo to mężczyzna o najspokojniejszym usposobieniu, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Nigdy się nie denerwował i nawet kiedy wpadałam w paranoję bez powodu, nie pozwalał, bym jej ulegała. Stoickim spokojem reagował na każdy mój krzyk, każde burknięcie, nawet na nieuzasadniony strach.
– Jesteś tutaj?
Z rozmyślań wyrwał mnie jego głos. Chyba coś mówił. Pogrążyłam się jednak we wspomnieniach tak bardzo, że kompletnie nie zwróciłam uwagi na jego słowa. Nadal stał blisko mnie, lecz dłonie przeniósł na moje biodra.
– Przepraszam, zamyśliłam się – powiedziałam. – Co mówiłeś?
– Pytałem o bal – wyjaśnił z wyrozumiałością. – W przyszłą sobotę jest bal dobroczynny. Dobrze byłoby, gdybym wziął w nim udział. Nie tylko jako lekarz, ale też jako początkujący przedsiębiorca. Mój wspólnik…
Tym razem to ja się uśmiechnęłam, zarzucając dłonie na kark partnera.
– Więc w końcu poznam tego tajemniczego wspólnika? – zapytałam. – Tyle o nim mówisz, a nigdy go nie widziałam. Już się bałam, że to twój wymyślony przyjaciel.
Musnął ustami czubek mojego nosa.
– Moja wyobraźnia nie jest aż tak zdolna – powiedział. – Kogoś takiego nie umiałbym sobie wyobrazić. To bardzo konkretny facet. I ma głowę na karku.
Uśmiechnęłam się szerzej i pocałowałam prawy policzek Brunona.
– Głowę na karku to masz ty – rzekłam. – On miał szczęście, że na ciebie trafił.
* * *
Dziewczynka w jasnoniebieskiej kurteczce stała przed budynkiem szkoły i rozglądała się niecierpliwie. Na głowę zarzuciła kaptur, by deszcz nie zmoczył długich, ciemnych włosów, ale i tak niewiele to dawało. Wiatr z powodzeniem pomagał zimnym kroplom przedostać się nawet przez najgrubsze ubrania.
Parking przy budynku szkoły powoli pustoszał. Większość rodziców odebrała już swoje pociechy. Te, które jeszcze miały zajęcia, nadal przebywały w ciepłych, suchych salach. Stasia rozejrzała się jeszcze raz, czując, jak narasta w niej irytacja. Wydęła usta w złości i przestąpiła z jednej nogi na drugą.
– Powinnaś wejść do szkoły. – Usłyszała obok siebie. – Zmokniesz.
Anastazja spojrzała w bok. Kilka metrów dalej stał wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu sięgającym do połowy ud. Dziewczynka dostrzegła między rozchylonymi połami kawałek białej koszuli, krawata i marynarki. Niestety twarz przysłaniał parasolem, co wydało się Stasi dziwne, ponieważ osłaniał się z prawej strony, a deszcz padał z lewej.
– Dziadek już jedzie – odpowiedziała.
Potem skarciła się za to w duchu. Mama byłaby zła, gdyby wiedziała, że rozmawia z nieznajomymi. Wiele razy powtarzała, że nie wolno odpowiadać na zaczepki osób, których nie znamy. Nawet pani nauczycielka w szkole tak mówiła.
Nieco speszona odwróciła wzrok od mężczyzny i wbiła go w swoje siwe kalosze.
– Nie bój się – dodał po chwili. – Nie zaczepiam cię. Czekam na córkę. Chodzi tu do szkoły.
Stasia, nadal zmieszana, nie odpowiedziała. Zacisnęła mocno usta, starając się ignorować dziwnego pana. Kątem oka zerknęła w jego stronę, on jednak nadal zasłaniał twarz parasolem.
Dziadku, gdzie jesteś? – myślała gorączkowo.
I jak na zawołanie, na parking wjechał dobrze jej znany, ciemny samochód. Sześciolatka niemal podskoczyła z radości i biegiem ruszyła w stronę pojazdu.
– Do zobaczenia, Anastazjo! – zawołał za nią mężczyzna.
Nie usłyszała.
I może to lepiej.
Jak mała dziewczynka miałaby sobie wytłumaczyć fakt, że obcy mężczyzna znał jej imię?ROZDZIAŁ 2
Maria
Elke Wittbrodt, młodsza siostra Brunona, jako jedyna z rodziny postanowiła zostać w Niemczech. Miała dwadzieścia trzy lata, krótkie do ramion jasne włosy, ciemne oczy oraz prosty nos. Z wyglądu bardzo przypominała starszego brata, z charakteru już niekoniecznie. Zarówno Bruno, jak i jego rodzice, słynęli ze stoickiego spokoju oraz opanowania. Byli powolni, wyrozumiali, opiekuńczy. Elke to typ wolnego ptaka. Szalona, wiecznie roześmiana, nie usiedziałaby na miejscu nawet przez sekundę. Zawsze w centrum tego, co się działo. I uwielbiała podróżować. Odwiedzała nas oraz swoich rodziców średnio raz w tygodniu i zawsze przywoziła różnego rodzaju paczki.
– Coś ty tam napakowała? – zapytałam, kiedy wtaszczyłyśmy do korytarza ogromny karton ważący chyba z tonę.
Elke zaśmiała się radośnie.
– Prezenty! – zawołała radośnie, jednocześnie klaszcząc w dłonie.
Przyjechała niezapowiedziana w środku nocy, jak zawsze roześmiana. Przespała się ledwie kilka godzin i o piątej rano postawiła nas na nogi, zarażając swoim pozytywnym wariactwem. Jedyną osobą, która w jakiś sposób potrafiła się oprzeć szaleństwu dziewczyny, była Stasia. Teraz dziewczynka stała w progu salonu z książką w jednej ręce i patrzyła na nas z dziwną konsternacją. Z jej miny wywnioskowałam, że nadal jest niezadowolona z pobudki, jaką Elke zafundowała nam kilka godzin temu.
Ubrana w czarne legginsy oraz jasnoszarą tunikę zerknęła przelotnie na karton, a następnie wbiła wzrok w ciotkę.
– Nie wiem, po co to przywozisz – powiedziała Stasia. – Przecież mama tutaj robi zakupy.
Odsunęłam karton pod ścianę, by nie stał na środku pomieszczenia i sapnęłam zmęczona:
– Nie marudź, marudo.
– Dla ciebie też coś przywiozłam – odpowiedziała Elke z uśmiechem.
Moja córka wzruszyła lekko ramionami, po czym odwróciła się na pięcie i zniknęła w salonie. Siostra Brunona posłała mi nieco zakłopotane spojrzenie.
– Mam wrażenie, że to dziecko jest najpoważniejszym lokatorem tego domu – zauważyła.
Westchnęłam. Bo co miałam powiedzieć?
Anastazja była zbyt dojrzała i zbyt inteligentna jak na swój wiek. Zawsze chodziła wyprostowana z wysoko uniesioną głową, dumna niczym paw. Czasami patrzyła na inne dzieci z wyższością, która mnie przerażała. Rozumiała więcej niż jej rówieśnicy, z łatwością poruszała tematy, z którymi niektórzy dorośli mieli problemy. Poszła do szkoły, chociaż ja wolałam posłać ją do zerówki. Wiele dni błagań, płaczu i rozmów w końcu przekonało mnie do tego, by zapisać dziewczynkę do pierwszej klasy. Stasia już jako czterolatka zaczęła się uczyć czytać i pisać. W wieku sześciu lat pochłaniała książkę za książką, w swoim pokoju miała regał od góry do dołu zapełniony lekturami. Analizowała, nie podejmowała pochopnych decyzji. Owszem, kupowaliśmy jej zabawki, czasami nawet się nimi bawiła, lecz preferowała świat fantazji oraz powieści przygodowych. Miała niesamowitą smykałkę do liczb oraz działań matematycznych. Uwielbiała z Brunonem przesiadywać na sofie w salonie, gdzie ten rozwiązywał z nią proste równania. Nauczyła się tabliczki mnożenia, chociaż nikt tego od niej nie wymagał. Kiedy szła do szkoły, potrafiła pisać, czytać, dodawać, odejmować oraz mnożyć. Rozpoczęła też naukę prostych ułamków. Czasami moja córka sprawiała wrażenie bardzo poważnej, nawet zbyt poważnej, osoby.
Oczywiście bywały dni, kiedy wesoła biegała w tę i z powrotem, nawet bawiła się na dworze z dziećmi sąsiadów. Bez wątpliwości była jednak odludkiem. Nie przepadała za rówieśnikami, uważała, że są dziecinni i mało rozumieją. Podczas gdy większość z nich spędzała czas na grach komputerowych oraz zabawach na dworze, moje dziecko uciekało w świat książek.
Martwiła mnie ta odmienność.
Anastazja zawsze miała problemy z nawiązywaniem przyjaźni. Odkąd poszła do szkoły, bałam się jednak, że będzie celem drwin oraz prześladowań ze strony rówieśników. Nie miała wspólnego tematu z innymi dziećmi, a nawet jeśli załapała z kimś kontakt, ta relacja bardzo szybko umierała. W oczach rówieśników Stasia była dziwakiem, a to przerażało mnie do głębi. Nawet nauczyciele zwracali uwagę na dystans dziewczynki. Owszem, pochwalali jej zaangażowanie w zajęcia, świetne stopnie oraz nienaganne zachowanie, ale dostrzegali różnicę między moim dzieckiem a resztą uczniów.
Stasia po prostu się wymądrzała.
Wiedziała i rozumiała więcej, dlatego bardzo często pokazywała to na forum całej klasy. Dawała innym dzieciom do zrozumienia, że są głupsze, mniej rozwinięte, a te reagowały wyzwiskami i jeszcze większym dystansem. Tłumaczyliśmy Anastazji, że nie może tak robić; nie może sugerować innym, że są niedorozwinięci lub niedouczeni. Staraliśmy się wpoić jej pewne zasady, których nie powinna łamać, ale zdawałam sobie sprawę, że to walka z wiatrakami. Moja córka odziedziczyła geny ojca. I chociaż robiłam, co mogłam, by dać jej szczęśliwe dzieciństwo, Anastazja sama izolowała się od rówieśników, kompletnie nie mając o tym pojęcia.
Elke usiadła przy stole w kuchni. Miała na sobie dżinsy oraz pudrowy, luźny sweter. Na nogach czarne trampki. Twarz, jak zawsze, upiększyła wyrazistym, aczkolwiek bardzo pięknym makijażem. Spojrzała na mnie z błyskiem w oku, a dłonie z wypielęgnowanymi paznokciami położyła na stole.
– To opowiadaj – powiedziała z szerokim uśmiechem. – Ustaliliście datę?
Westchnęłam. Kolejny problem do rozwiązania, kolejna pętla, która powoli zaciskała się na mojej szyi.
Podeszłam do blatu, nalałam wodę do czajnika, po czym go uruchomiłam. Chciałam odwlec moment mojej odpowiedzi tak bardzo, jak to tylko możliwe.
– Nie rozmawialiśmy na ten temat – odpowiedziałam w końcu. – Za dużo się działo. Przeprowadzka, firma Brunona, nowy etat w szpitalu. Ja też biegałam za pracą i temat zszedł na dalszy plan.
Stałam plecami do Elke, ale doskonale zdawałam sobie sprawę, że dziewczyna się we mnie wpatruje. Czułam, jak jej wzrok wypala mi dziurę w plecach i przenika w głąb mnie, tam, gdzie nikogo nie wpuszczam.
– Ale zamierzacie coś zrobić w tym kierunku? – zapytała podejrzliwie. – Tyle lat jesteście razem, Stasia coraz większa…
Wsypałam kawę do białego kubka, zalałam go wodą i postawiłam przed siostrą Brunona.
– Jasne – bąknęłam wymijająco. – W końcu będziemy musieli się pobrać, chociażby dla dobra Anastazji.
Elke chciała wypić łyk, jej dłoń jednak zamarła z kubkiem w powietrzu. Patrzyła na mnie, lekko mrużąc oczy, a potem odstawiła naczynie z powrotem na stół.
– Nie chcesz tego ślubu – zgadła. – Sądziłam, że kochasz Brunona. Macie córkę.
– Kocham! – zawołałam szybko. – I chcę ślubu, tylko… Sama widzisz. Tyle się dzieje.
Kombinowałam. Kluczyłam. To kolejna tajemnica, której strzegłam przed rodziną Wittbrodt. Nie kryłam przerażenia, kiedy dwa lata wcześniej Bruno zabrał mnie do restauracji i ukląkł na jedno kolano. Zgodziłam się wyjść za niego, bo nie chciałam robić sceny przy klientach, ale prawda była taka, że nie mogłam poślubić Brunona i nie wiedziałam, jak mam mu o tym powiedzieć. Kilkukrotnie zbierałam się na odwagę, lecz zamieszanie z biznesem, jaki rozkręcał, kupno domu, przyjazd do Polski… To było tak zajmujące, że temat wisiał w powietrzu z terminem na „święty nigdy”.
Mój narzeczony opowiadał mi o tym, jaką ceremonię sobie wymarzył: niewielki kościółek, skromne przyjęcie. Niestety, nie mogłam tego zrobić. W naszej sypialni, w szafie, zaszyta pod podszewką kurtki znajdowała się złota obrączka. Moja obrączka, która nieustannie przypominała o tym, że na tej planecie nie ma miejsca, w którym będę bezpieczna. Co prawda od wielu lat nie wydarzyło się nic, co mogłoby mnie niepokoić, pewna część mnie jednak pozostawała czujna i doszukiwała się wszędzie zagrożenia. To dlatego bywałam nadopiekuńcza w stosunku do Anastazji. Wpadałam w panikę, kiedy dziewczynka znikała mi z oczu na więcej niż dziesięć minut i wypatrywałam przez okno samochodu Brunona lub jego ojca, którzy czasami odbierali ją ze szkoły. Najbezpieczniej się czułam, kiedy sama odwoziłam i przywoziłam Stasię, a najlepiej było, kiedy dziewczynka zostawała w domu. Przy mnie.
Elke przyglądała mi się badawczo. Kiedy Bruno przedstawił mnie swojej rodzinie, nie nawiązaliśmy zbyt dobrych relacji. Głównie chodziło o Stasię, która miała roczek, a on przedstawił ją swojej rodzinie jako własne dziecko. Nie rozegrał tego zbyt dobrze. Już wcześniej Bruno mówił o mojej córce, jak o własnej, zaskoczył jednak i mnie, kiedy przed rodziną ukrył fakt, że Stasia ma innego ojca. Później stopniowo nasze stosunki zaczęły się ocieplać. Rodzina Brunona pokochała Anastazję, a mnie zaakceptowała. Mogłam nawet powiedzieć, że Elke i ja zostałyśmy przyjaciółkami.
– Bruno jest na dyżurze? – zapytała dziewczyna.
Zrozumiałam jej niemą aluzję. Celowo zmieniła temat, bo widziała, że aktualny mi nie pasował. Zaprzeczyłam ruchem głowy i usiadłam naprzeciwko niej.
– Ma jakieś spotkanie z inwestorami – odpowiedziałam. – Wybiegł z domu jak na skrzydłach.
Dziewczyna roześmiała się wesoło.
– Nadal siedzi w tych nowych technologiach? Poważnie uważa, że to przyniesie zyski?
Wzruszyłam lekko ramieniem.
– Nie bardzo się na tym znam – zauważyłam. – Podobno mają bardzo dobry program, a te technologie pomogą w produkcji… – urwałam, próbując sobie przypomnieć, co mój narzeczony mówił o nowym biznesie. – Czegoś tam – dokończyłam.
Elke ponownie się zaśmiała. Zrobiła to na tyle głośno, że żadna z nas nie usłyszała, jak Bruno wkroczył do domu. O jego obecności poinformował nas wesoły okrzyk Stasi, a później oboje pojawili się w kuchni.
Miał na sobie garnitur i na jednej ręce trzymał uśmiechniętą córkę. W drugiej widniał pokaźny bukiet czerwonych róż.
– Ktoś ma urodziny? – zapytałam, kiedy wręczył mi kwiaty, po czym pocałował mnie w policzek.
– Czy musisz mieć urodziny, bym kupił kwiaty? – odpowiedział uradowany. – Po prostu mam za sobą bardzo udany poranek. – Spojrzał na Stasię. – Co powiesz na lody i dużego hamburgera?
Oczy sześciolatki dosłownie zabłysły.
– Bez pomidora?
– Z dodatkową porcją sosu.
Szeroki uśmiech Anastazji dał mi do zrozumienia, że dziewczynka już przepadła.
– Bruno, mówiłam: żadnych fast foodów – skarciłam mężczyznę. – Jesteś lekarzem. Powinieneś wiedzieć, co takie jedzenie robi z organizmem.
Odstawił córkę na podłogę.
– Jeden hamburger nikomu nie zaszkodzi – zauważył. – Poza tym… Ty musisz kupić sukienkę, zaklepać fryzjera i załatwić inne rzeczy, które wy, kobiety, musicie zrobić przed zabawą.
Zmarszczyłam brwi, jednocześnie spoglądając na kwiaty. Nadal trzymałam je w dłoni i chociaż były piękne, każdy kojarzył mi się z przeszłością. Nienawidziłam róż, ale nie chciałam sprawiać Brunonowi przykrości. Wstałam od stołu i w jednej z białych szafek kuchennych poszukałam wazonu, który kiedyś tam schowałam.
– Mogę jechać z tobą – zaproponowała Elke. – Pomogę ci coś wybrać.
Przymknęłam na chwilę oczy, korzystając z okazji, że dziewczyna widziała tylko moje plecy. Nie miałam najmniejszej ochoty kupować nowej sukienki, ale jako narzeczona znanego lekarza oraz obiecującego biznesmena musiałam się jakoś prezentować. Przywołałam na twarz jeden z nieszczerych, aczkolwiek przekonujących uśmiechów i zerknęłam przez ramię.
– Będę wdzięczna, jak ze mną pojedziesz – powiedziałam. – Nie mam gustu, a ty zawsze tak pięknie się ubierasz.
Elke już otworzyła usta, by coś odpowiedzieć, ale przerwała jej Stasia:
– A ja, w czym pójdę? Też dostanę sukienkę?
Bruno zmierzwił sześciolatce włosy.
– Ty pójdziesz w piżamie – rzekł wesoło. – Do dziadków.
Patrzyłam, jak szczęka dziewczynki opada powoli.
– To ja nie idę? – zapytała zawiedziona, po czym spojrzała na mnie.
Niebieskie oczy. Dokładnie TE oczy.
Zimne, lodowate, pełne czegoś, czego nie potrafiłam nazwać.
Postawiłam wazon z kwiatami na stole i westchnęłam:
– To impreza dla dorosłych, kochanie – wyjaśniłam. – Nie będzie tam dzieci.
Stasia zmarszczyła czoło.
– Przecież ja jestem prawie dorosła. – Oparła dłonie na biodrach.
Bruno roześmiał się na głos.
– Na razie, to jesteś prawie księżniczką – zażartował.
Stasia przeniosła wzrok na twarz taty.
– Dlaczego prawie?
– Bo ja tu jestem królem. A tylko buziak dla króla może uczynić z takich dziewczynek jak ty księżniczki.
Anastazja uśmiechnęła się szeroko, wyciągając ręce w stronę taty. Kiedy ten się schylił, przytuliła go mocno, pocałowała w policzek i powiedziała:
– Kocham cię, tatusiu.
* * *
Mężczyzna siedział na łóżku i wpatrywał się w zdjęcie widoczne na ekranie jego telefonu. Kompletnie ignorował piękną kobietę, która wdzięczyła się przed lustrem w dopasowanej, bardzo odważnej sukience. Jej okrągły, zgrabny tyłek z pewnością stanowił fantazję niejednego mężczyzny, a duże, jędrne piersi niemal wylewały się z ogromnego dekoltu kreacji. Przyjmowała przed lustrem różne pozy, stawała przodem, tyłem, bokiem, krytycznym okiem oceniając swój wygląd.
– Może powinnam założyć tę łososiową? – zastanawiała się na głos. – Szary to chyba jednak nie mój kolor.
Nie uzyskała odpowiedzi, dlatego zerknęła w odbiciu lustra na wysokiego mężczyznę.
– Słuchasz mnie? – zapytała.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo, a potem pokój wypełnił cichy, zachrypnięty głos:
– Nigdy cię nie słucham. Pieprzysz bez sensu.
Kobieta zachłysnęła się powietrzem. Przywykła do opryskliwości swojego towarzysza, miała jednak nadzieję, że po kilku latach wspólnego życia ich relacje w końcu się zmienią. Przestaną kroczyć po cienkiej tafli seksu, a zaczną wchodzić w coś głębszego, trwalszego.
– Jesteś chamem – powiedziała ostro i kompletnie nie zdziwiła się brakiem reakcji.
Wiktor miał głęboko w nosie uczucia partnerki. Z lekko zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w zdjęcie dziewczynki z uroczymi, długimi warkoczykami. Sześciolatka uśmiechała się szeroko, co miało być reakcją na słowa jej mamy, która stała nieopodal. Mężczyzna powoli sunął spojrzeniem po twarzy pierwszoklasistki. Niebieskie oczy patrzyły na świat z niebywałą powagą, rzadko spotykaną u dzieci w tym wieku. Prosty, zgrabny nosek idealnie pasował do pełnych, ale wąskich ust. Podłużna twarz nie miała w sobie nawet najmniejszej skazy, a włosy niemal do pasa podkreślały niewątpliwą urodę dziewczynki. Wiktor patrzył uważnie, oceniał, analizował i doszukiwał się jakiegokolwiek podobieństwa do matki. Na próżno. Anastazja Wittbrodt nie była w żadnym calu podobna do Oliwii. Przynajmniej z wyglądu.
– Znowu wpatrujesz się w te zdjęcia – powiedziała kobieta. Oparła dłonie na swoich krągłych biodrach i odwróciła się przodem do Wiktora. – Nie byłoby prościej, gdybyś się z tym pogodził?
Zacisnął mocniej zęby, by po raz kolejny nie rzucić jakąś kąśliwą uwagą.
– Wiktor – powiedziała dobitniej. – Zakończ to, zanim będzie za późno.
– Zamknij się – burknął. – Nie będziesz mi mówiła, co mam robić. – Odrzucił telefon, po czym wstał i spojrzał na kobietę. – Jesteś tu na moich warunkach, w każdej chwili możesz zniknąć. Nie zapominaj o tym.
Nigdy nie zapominała. Nie pozwalał na to, a ich układ był prosty. Ona tkwiła przy jego boku, od czasu do czasu zadowoliła go swoim ciałem, w zamian on chronił ją przed więzieniem. Dawał jej wygodne życie i inne luksusy, jednocześnie wykorzystując ją do swoich spraw.
– I co? – Rozłożyła bezradnie ręce. – Będziemy tak tkwić w tej obskurnej norze?
Na twarz Wiktora powoli wpłynął ironiczny uśmieszek.
– Takie miejsca nie powinny być ci obce – mruknął. Podszedł bliżej, położył swoje dłonie na jej ramionach i nacisnął stanowczo.
W ten sposób dał jej do zrozumienia, że ma paść na kolana.
I uczyniła to.
Potem myślał już tylko o kobiecie, która zniszczyła jego świat. I nic nie podniecało go bardziej niż wizja rychłej zemsty. Słodkiej, przerażającej.