Krew to nie wszystko - ebook
Krew to nie wszystko - ebook
Czy nadzieja na życie za dnia warta jest każdej ceny?
Milena to dziennikarka w lokalnej gazecie, ale także niedawno przemieniona wampirzyca o niespotykanych dla tego gatunku zdolnościach – potrafi chodzić za dnia. Jej życie zaczyna się powoli układać: w redakcji robi wymarzoną karierę, w wampirzym mieście w podziemiach Szczecina poznaje swego Mistrza. Zyskuje popularność, o jakiej nigdy nie marzyła. W miłości również jest spełniona, bowiem ukochany Dorian nie odstępuje jej na krok. Jest jednak pewna niedokończona sprawa, która ją niepokoi – jej inicjacja.
Podczas uroczystości, na którą przybywa elita wampirzego światka, dochodzi do tragedii. Półżywa Milena staje się pionkiem w niebezpiecznej grze. Odkryte zostają głęboko skrywane tajemnice i ujawniają się siły, których boją się nawet najstarsi krwiopijcy. Czy krew wampirzycy chodzącej za dnia to dar czy przekleństwo?
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-266-8 |
Rozmiar pliku: | 801 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skalistą plażę na Riwierze Francuskiej zaścieliły pierwsze tego roku ręczniki i maty. Na progu lata słońce świeciło coraz mocniej, ale woda wciąż była chłodna. Sielski widok pełen zmęczonych matron, bawiących się dzieci, otyłych mężczyzn i rozleniwionej młodzieży dopełniały słona bryza i senny szum morza. Tylko jeden drobny szczegół nie pasował do tego obrazu. Brzegiem szła szczupła kobieta o skórze tak jasnej, że aż szczypało w oczy. Był to niebieskawy odcień przywodzący na myśl trzymanych w ciemnicy więźniów. Kobieta rozglądała się ciekawie, ostrożnie stawiając stopy na rozgrzanych, ostrych kamieniach. W jej oczach było coś szczególnego. Patrzyła po kocach jak właściciel winnicy oceniający zbiory. Wreszcie przystanęła, przeczesała dłonią burzę ciemnych włosów i spojrzała w dal. Było tak pięknie, że aż bolała dusza.
— O Lilith, to lepsze niż krew — zaśmiała się, a potem pstryknęła palcami. — Dorian!
Ze skałki w głębi zsunął się przystojny, długowłosy mężczyzna. Był równie blady jak ona. Jego ciało wyglądało niczym wyciosane z lodu.
— Tak…?
— Jestem zadowolona. Bardzo zadowolona.
— Mówiłem, że działa.
— To — zachwycona potoczyła dłonią po okolicy — jest… jest… — zabrakło jej słów.
— Cudowne — podpowiedział Dorian.
— O tak, cudowne. — Kobieta odchyliła głowę, oddając szyję pieszczocie słońca. — Zrób mi fotkę. Muszę ją wysłać Lwu. Po prostu szlag go trafi!
Dorian posłusznie wyjął aparat i spełnił jej życzenie. Kobieta przegięła się w kilku pretensjonalnych pozach i wtem zastygła bez ruchu. Węszyła, a jej oczy robiły się coraz większe. Znał ten wyraz twarzy i zaniepokoił się.
— Catherine… wracajmy.
— B Rh minus, jestem pewna.
— Proszę. Jest dzień. Pełno ludzi.
Zignorowała go jak muchę. Przykucnęła nieco i rozdęła nozdrza, wciągając jakąś apetyczną woń. A potem puściła się pędem. Dorian niechętnie podążył za nią. Kiedy dotarł za wysunięty cypel, zmartwiał przerażony. Catherine zbliżała się do wyplatanej maty rozłożonej na skałce, nieco na uboczu. Leżała tam młoda dziewczyna i prężyła się do słońca. Miała ładne, jędrne ciało, wzrok przykuwały zwłaszcza jej nagie piersi. Twarz przykryta była białym ręczniczkiem, skóra, błyszcząca od olejku, wydzielała słodki zapach masła kokosowego, który drażnił i kusił. Catherine spojrzała na Doriana, a oczy jej zalśniły. Potrząsnął głową, ale ona zaśmiała się bezgłośnie. Dziewczyna, w tym ręczniku na twarzy, wyglądała jak gotowe danie — posmarowane masłem i zasłane serwetką. Cath pochyliła się, zwilżyła językiem usta i wysunęła pazury.
— Zasłaniasz słońce — warknęła dziewczyna, czując chłodny cień.
— Jak ci na imię? — spytała Catherine, z trudem hamując chichot.
— Bo co?
— Wieki nie jadłam śniadania. Chcę wiedzieć, co jest w menu.
Dziewczyna uniosła na chwilę ręczniczek, odsłaniając zirytowaną twarz. Blada kudłata kobieta patrzyła na nią z napięciem.
— Posrało cię?
Catherine zacmokała.
— Zła odpowiedź. — I jednym głębokim cięciem rozorała pazurem jej gardło. Krew trysnęła na rozgrzane kamienie, usta wygięły się w niewybrzmiałym krzyku, a opalone ciało zadrgało i zastygło bez ruchu na zawsze. Catherine przywarła do lepkiej strugi, ruchliwy język zagłębił się w ranę, wypiła jednak niewiele. Nie była spragniona krwi, o nie, chciała zabić — za dnia, w świetle parzącego słońca, tak jak tego jeszcze nigdy nie zrobił żaden wampir. Zanurzyła dłonie w stygnącej czerwonej kałuży zbierającej się w zagłębieniu kamienia, by podziwiać jej intensywny kolor i gęstą konsystencję. Była szczęśliwa, syta i spełniona.
— Cath…! — jęknął Dorian. — Co ty wyprawiasz?!
— Och, musiałam — odparła, oblizując palce. — Spróbujesz?
— Nie. Chodźmy stąd, chodźmy jak najszybciej.
— Nie panikuj — powiedziała, przymykając oczy z rozkoszy. — Nikt nawet nie skojarzy.
— Kiedy inni wyjdą w dzień…
— Nie wyjdą — przerwała mu. — Projekt jest tajny. Nikomu ani słowa.
Otworzył usta, ale nie wiedział, co powiedzieć. Właśnie zakończył pierwszy etap badań. Spośród testowanych wampirów tylko Catherine zareagowała pozytywnie na zmodyfikowaną krew, ale był to ledwie początek — bardzo obiecujący, wręcz sensacyjny. Cudowna wieść, nadzieja na życie za dnia dla całej ich nacji. I miała być tajna?! Dziewczyna, wychwyciwszy jego konsternację, uśmiechnęła się rozbawiona.
— Dorian, nie bądź naiwny. Cudowne rzeczy nie są dla wszystkich.
Wciąż patrzył na jej rozpogodzoną twarz, jakby nie wierzył własnym uszom.
— Ty mówisz poważnie — stwierdził zszokowany.
— Oczywiście — odparła zimno. — Za godzinę masz samolot. Resztę badań poprowadzi mój zespół w Paryżu.
Tego się nie spodziewał. Nie po tym, jak dzięki niemu wyszła na słońce.
— Mogę pracować w Szczecinie, wezmę tylko…
— Nie ma potrzeby — ucięła. — Mam tam drugą ekipę, pracuje równolegle.
— To co mam robić? — Dorian był wściekły. Odniósł spektakularny sukces, a ona nagle odbierała mu świetnie wyposażone laboratorium i dostęp do dalszych prac. Powód mógł być tylko jeden: wolała, by skończył je ktoś, kto ślepo spełni jej każde polecenie.
— Wracaj do Polski i chroń na razie tę małą.
— Ja? Nigdy nie zajmowałem się ochroną!
— No, to pora to zmienić. Wampir uczy się całe życie.Rozdział 1
Był cudny majowy poranek, piąta rano, rześkie powietrze. Na falach Odry unosił się zacumowany do nabrzeża żaglowiec, ptaki rozpoczynały skrzekliwe nawoływania, a ruch uliczny z wolna przechodził z fazy „noc” w niemrawe „może jednak warto wstać”. Objawiało się to hałaśliwym przejazdem jednego tramwaju, dwóch tirów i ośmiu samochodów osobowych. Wtem na deptaku ciągnącym się wzdłuż rzeki niespodziewanie uniosła się pokrywa kanalizacyjna, a chwilę potem wyłoniła się jasnowłosa główka, która rozejrzała się czujnie. Było pusto, ani żywej duszy. Na skraju cembrowiny pojawiły się szczupłe palce zwieńczone zaskakująco mocnymi paznokciami, a chwilę potem spod ziemi wyskoczyła elegancko ubrana młoda kobieta. Zamknęła bezszelestnie właz, otarła ubrudzone dłonie nawilżaną chusteczką i szybkim krokiem ruszyła w górę, w stronę podzamcza. Za cel obrała poczytny szczeciński dziennik „Goniec”, mieszczący się w trzypiętrowym budynku stylizowanym na secesyjną kamienicę. Milena Chmielnik, bo o niej mowa, była jedyną dziennikarką, która pojawiała się tam bladym świtem. Na ogół przeglądała Internet, redagowała swoją rubrykę i pędem ruszała na umówione rozmowy, by pojawić się w pracy raz jeszcze — wieczorem. Większości pracowników „Gońca” jej plan dnia wydawał się dziwny, ona jednak ceniła go ogromnie. Przyczyna tych osobliwych upodobań trzymana była w tajemnicy ze zrozumiałych powodów — od 58 dni Milena balansowała na granicy dwóch światów, starając się godzić życie „na górze”, wśród ludzi, z tym „na dole”, gdzie wszelka aktywność zamierała wraz ze wschodzącym słońcem. Ach, i jeszcze jedno. Nieustająco miała 25 lat, 9 miesięcy i 6 dni. I miało tak być aż do śmierci.
Kilka godzin później, kiedy redakcja budziła się do życia, Milena robiła ostatnią korektę najnowszego felietonu. Z newsroomu unosił się zapach kawy i dobiegał gwar rozmów, a to znaczyło, że niedługo pojawi się Radek — bezpośredni przełożony i uciążliwy adorator. Nie chciała się z nim widzieć, miała jednak do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Wyłączyła komputer, poukładała drobiazgi na biurku i zeszła na najniższą kondygnację, gdzie rezydował prezes spółki wydawniczej i główny udziałowiec dziennika. Nie pracował tam, broń Boże! Zarządzał i kasował pieniądze. Od roboty miał ludzi.
— Znowu? — Sekretarka przywitała ją nienawistnym spojrzeniem. Jej gigantyczny biust robił na wszystkich wrażenie, uroda, niestety, od dobrych piętnastu lat, już nie. — Pan prezes…
— Pan prezes marzy, żeby mnie przyjąć. Z pewnością.
Pani Zosia nie omieszkała okazać odrobiny pogardy w geście, którym odrzucała na plecy swe farbowane kruczoczarne włosy. Pochyliła się jednak nad interkomem bez zbędnej zwłoki.
— Panie prezesie…
— Wpuścić — przerwał jej w pół słowa, a Milena posłała sekretarce uśmiech pełen słodyczy. Pani Zosia właśnie tego nie lubiła najbardziej — kiedy na ostentacyjne okazywanie braku sympatii rewanżowano się jej czymś zgoła odwrotnym.
— Prszsze — wycedziła przez zęby sekretarka i niechętnie machnęła ręką w stronę drzwi.
Milena obciągnęła bluzeczkę i pewnym krokiem zeszła jeszcze niżej, do mrocznej sutereny, gdzie jedynym źródłem światła były imitujące dzienny blask szklane kasetony.
Prezes — dla niej Krzysztof — błyskawicznie wertował dokumenty. Uniosła brew, zaskoczona. Na ogół przebywał poza biurem, a kiedy już raczył się zjawić, spędzał tu czas bezproduktywnie. Czytywał prasę przy filiżance mocnej kawy, słuchał muzyki, przeglądał witryny internetowe lub palił cygaro. Jego stosunek do pracy symbolizował pedantycznie wysprzątany gabinet, w którym przybory do pisania pełniły rolę gadżetów. Tym razem papiery walały się w chybotliwych stertach pod ścianami, na podłodze i mahoniowym biurku.
— Cześć. Chciałeś mnie widzieć — powiedziała, starannie zamykając drzwi.
— Tak. — Krzysztof przerzucał dokumenty pod ścianą po prawej i odhaczał coś w notesie. Mimo szarawej, pergaminowej skóry, typowej dla większości starych wampirów, wyglądał co najwyżej na czterdzieści lat. Zawsze była ciekawa, ile ma naprawdę. — Domykam pewne sprawy i jest coś, w czym możesz mi pomóc.
— Słucham.
— O ile sobie przypominam, trafiłaś do „Gońca” przez pewien temat… — Teraz segregował potężną stertę w kącie, wzbijając kurz.
— Znalazłam w Podziemiu fragment nogi. To był świetny materiał na dziennikarskie śledztwo. Niestety, prowadził do naszych.
— Pracował nad tym też Posłuszny.
— Zgadza się. Wpadliśmy na tę nogę razem. — Nieproszona usiadła na foteliku dla gości i spod spódnicy błysnęły zgrabne uda. — O co chodzi?
Krzysztof przerwał zajęcie i chwilę milczał. Szarawy obłok wolno osiadał na jego kędzierzawych, ciemnych włosach. Pociągła twarz wyrażała niezadowolenie.
— On wciąż grzebie. Uparł się, że dojdzie, co dzieje się z zaginionymi ludźmi.
— Czyściłeś mu pamięć?
— Dwa razy — przyznał niechętnie. — I nic.
— To znaczy, że wciąż ma notatki i pliki na komputerze.
— Zajmiesz się tym?
Milena opuściła wzrok. Nie cierpiała takich zadań. Były sprzeczne z jej przekonaniami.
— Jak znajdę chwilę — obiecała niechętnie. — A może warto napisać o tych zaginięciach? Jeśli to tylko możliwe.
— Sama sobie odpowiedziałaś. — Krzysztof otrzepał ramiona i spojrzał na nią przenikliwie. Siedziała ponura, nie okazując nawet cienia aprobaty. — Takie jest życie. Albo my, albo oni.
— Wiem, że nie mogą wszystkiego wiedzieć, ale może puśćmy to w formie jakiegoś… ostrzeżenia? No wiesz, żeby nikt nie szwendał się, gdzie nie trzeba.
— To akurat nie leży w moich kompetencjach.
— A w czyich?
— Jeszcze się pytasz? — prychnął. — Fidiasza. On teraz rządzi Podziemiem.
Zacisnęła usta. Nie lubiła przyznawać się do porażek.
— Ojciec… nie jest chętny do rozmów. W ogóle niewiele go widuję.
— Może za dużo pracujesz dla „Gońca”?
— Hej, to twoja gazeta!
— Ottona. Ja nią tylko zarządzam.
Milena spojrzała na niego z niedowierzaniem. Otto był przywódcą Podziemia przez setki lat, jednak dwa miesiące temu „abdykował pod przymusem”. Osądzony i ukarany przebywał teraz nie wiadomo gdzie. Nic nie zapowiadało, że kiedykolwiek wróci.
— Otto to przeszłość.
— Gdy pożyjesz tyle lat, co ja, zrozumiesz, że tych słów nie używa się w jednym zdaniu. Nie w tym kontekście.
— Nieważne. — Pojawiła się tuż przed Krzysztofem i położyła mu dłoń na ramieniu. To był poufały gest, pełen desperacji i zaangażowania. — Puśćmy to ostrzeżenie. Proszę.
— Nie. Nikt nie będzie sobie od ust odejmował, bo ty masz jakieś kretyńskie wyrzuty sumienia — odparł chłodno. — No, zmykaj już, jestem zajęty.
Milena błyskawicznie wyłowiła z pliku w jego ręce jeden z dokumentów. Była to lista, która kojarzyła się jej z bilansem, zestawieniem księgowym albo… rozliczeniem końcowym.
— Co to?
— Tajemnica służbowa — syknął, odbierając papier. Wysunął nieznacznie zęby, zdradzając zdenerwowanie.
— Wyjeżdżasz? — I wtem ją olśniło. — Rzucasz gazetę. To dlatego „domykasz pewne sprawy”!
— Mam nowe rozkazy. Gdzie indziej.
— A redakcja?
Ostentacyjnie wypchnął ją z pokoju.
— Chcesz za dużo wiedzieć. Żegnam. — Zatrzasnął jej drzwi przed nosem.
— A żeby cię…! Krzysztof! — Umilkła, bowiem na schodach stała pani Zosia. Twarz promieniała jej zachwytem.
— Wywalił panią?
— Nie pani interes — warknęła.
— Nareszcie. Skończy się to gwiazdorzenie. „Tykanie” pana prezesa.
Przez moment miała ochotę wbić zęby w jej zwiędłą szyję.
— Pan prezes jest zdenerwowany. Chyba rozważa sprzedaż dziennika — oznajmiła lodowato.
Pani Zosia pobladła i omal nie spadła ze schodów.
— Sprze…
— Tak, sprzedaż. — A żeby to! Niepotrzebnie wypaplała! Chrząknęła i dodała przyjaźniejszym tonem: — Ale mówię to pani w wielkiej tajemnicy.
— Dziękuję. — W oczach sekretarki błysnęły łzy. — Boże! I gdzie ja teraz robotę znajdę?
Milena nie miała pojęcia. I nie było to jedyne pytanie, które tego dnia zostało bez odpowiedzi.
* * *
Radosław Posłuszny, szef działu miejskiego „Gońca”, był podekscytowany. Niedawno, dobiwszy lat Chrystusowych, za cel postawił sobie jak najszybsze założenie rodziny. Jego wybranka była piękna, zdrowa, inteligentna i wykształcona. Znał ją od dawna, a od blisko dwóch miesięcy kochał się w niej nieprzytomnie. Niestety, chociaż ceniła go jako dziennikarza, przełożonego i zawsze gotowego do pomocy mężczyznę, coś najwyraźniej stało na przeszkodzie ich szczęściu. Radek długo myślał, co budziło w niej ten opór, można by nawet zaryzykować stwierdzenie — „głęboko skrywaną niechęć”. Wreszcie doznał olśnienia — był przecież rudy, a to nie wszystkim kobietom się podoba! Po przeanalizowaniu wszystkich „za” i „przeciw” zdobył się na desperacki krok, który miał przed nim otworzyć bramy raju. Właśnie wczoraj rozjaśnił u fryzjera włosy i teraz jego głowę wieńczyła strzecha o odcieniu platynowy blond. Zero rudości. Blond tak jasny, że nie budzi wątpliwości. Radek, zachwycony swym nowym wyglądem, zabrał pocztę i z drżeniem serca ruszył do redakcyjnego pokoiku, który, ku jego uciesze, dzielili.
— Puk! Puk! — zawołał radośnie.
— Co się wygłupiasz, właź, przecież to twój pokój — rozległo się z wnętrza.
Radek ochoczo przekroczył próg. Milena naklejała sobie tipsy. Zupełnie niepotrzebny zabieg, była boska i bez tego. Chociaż trzeba przyznać, że jej dłonie miały w sobie coś… drapieżnego.
— Piękny dzień — powiedział, przyjmując wyszukaną pozę. — Dobry na dobre wiadomości. Życiowe zmiany.
— Jest coś do mnie? — spytała ukochana, nie odrywając oczu od swych paznokci. Teraz sprawnie nakładała na nie jasny lakier.
— Jest.
— To daj.
— To weź. — Poprawił koszulę. Była starannie uprasowana i pasowała kolorystycznie do nowych włosów.
Milena zakręciła buteleczkę z lakierem, uniosła wzrok i wytrzeszczyła niebieskie oczy. Radek był… biało siwy.
— Coś się stało? Przeżyłeś jakiś… — chwilę szukała słowa — wstrząs?
— O tak, kiedy zobaczyłem ciebie. I jak? Lepiej?
Milena się zadumała.
— Tak.
— Wiedziałem! — Radek uśmiechnął się szeroko. — Bardziej sexy?
— Co z tą pocztą?
— Poczta? Teraz? — prychnął. — Porozmawiajmy o nas.
Milenie opadły ręce.
— Radku, ile razy mam ci tłumaczyć, że nie ma „nas”?
— Ile razy chcesz. Prawdziwy mężczyzna się nie zniechęca.
Jęknęła.
— Zniechęć się. Jeśli to ci pomoże, zacznę chodzić w worku.
— Grunt to wytrwałość. — Przyklęknął przy dziewczynie i niemal położył głowę na jej ramieniu. Już dawno zrezygnował z bardziej płomiennych gestów, bo strasznie ją to irytowało. — Póki jesteś sama, po prostu na mnie czekasz.
Kurczowo złapała się tej sugestii.
— Ale ja nie jestem sama…! Mieszkam z kimś. Od miesiąca — zapewniła go żarliwie.
— Lenuś, gdyby w twoim życiu istniał jakiś facet, przyszedłby po ciebie chociaż raz. Pomyśl o nas poważnie. Bardzo poważnie. — Pogładził delikatnie jej dłoń, aż poczuła całą tkliwość, nadzieję i pożądanie. Zabrała rękę.
— Jest laryngologiem.
Radek momentalnie zesztywniał, ale nie tak, jakby sobie tego życzył.
— Nigdy nie mówiłaś o żadnym lekarzu!
— Właściwie… teraz… jest bardziej badaczem. Ma projekt naukowy i nie widzimy się zbyt często.
— Aha!
— Ale kiedy skończy, mamy się pobrać — skłamała bezczelnie.
Radek zbladł.
— To dla ciebie. — Położył listy na biurku i szybko siadł na swoim miejscu. Długo, bardzo długo nic nie mówił, wreszcie bąknął: — Jak się nazywa?
— Dariusz Putyjas.
Błyskawicznie wrzucił w Google stosowne hasło. Dariusz Putyjas był związany z katedrą genetyki i szpitalem miejskim.
— Jest bogaty?
— Ma mieszkanie w centrum i apartament… obok miejsca pracy.
— Samochód?
— Niedawno kupił w salonie.
— Aha. — Radek opuścił głowę. Jako posiadacz skromnej kawalerki oraz ośmioletniego samochodu z centralnym zamkiem, alufelgami i średniej klasy sprzętem grającym plasował się w zdecydowanie niższej lidze. — Putyjas. Co to w ogóle za nazwisko?
— Normalne.
Zerknął ku niej podejrzliwie.
— Tylko jakoś nigdy tu nawet nie zajrzał.
Milena westchnęła.
— Był tu wiele razy — powiedziała, modulując Głos. Brzmiał głęboko, wibrował i wprawiał słuchacza w specyficzny rodzaj transu. — Tylko ciebie akurat nie było.
— Teraz sobie przypominam — zgodził się Radek. — Chyba.
Z niechęcią pomyślała, że albo Głos kiepsko działa na zakochanych mężczyzn, albo ona nie jest w tym dobra. Sugestie spływały po Radku jak woda po kaczce. Trzeba znaleźć inny sposób, by przerwać to pasmo udręki. Machinalnie otworzyła pierwszą z brzegu kopertę i wysunęła z niej… wizytowy liścik zapisany starannie wykaligrafowanym, ręcznym pismem. Papier był czerpany, czarny ślad zostawiła najprawdopodobniej stalówka. Zaskoczona uniosła karteczkę i przeczytała, co następuje:
Panna Wiktoria Korycka
zaprasza na herbatkę
Pannę Milenę Chmielnik
dnia 27 maja, w czwartek
o godzinie drugiej zero zero.
Niżej podany był adres — naziemny adres, żadnych schronów, mrocznych korytarzy i kanałów — wskazujący na Dąbie, dzielnicę na obrzeżach miasta. Na policzki Mileny wyszły rumieńce. Wiki nie powinna była wysyłać takiego zaproszenia na adres redakcji! Po pierwsze, dzięki „szybkości” poczty przyszło w ostatniej chwili, po drugie, jakiś człowiek mógł je przeczytać!
Po chwili zreflektowała się, że nie podała jej przecież prywatnego namiaru.
— Coś się stało? — Radek był jak barometr. Bezbłędnie wychwytywał wszystkie wahania jej nastrojów.
— Nic — mruknęła.
Nic ludzkiego, dodała w myślach.
* * *
Fidiasz poczuł ucisk w skroniach. Pulsował nieprzerwanie, wywołując palącą potrzebę odwiedzenia kogoś… kogo dawno już nie widział. Potrząsnął głową i wydął wargi, próbując to zlekceważyć, wziął nawet kilka głębszych wdechów. Nie pomagało. Nakaz potężniał, rozprzestrzeniał się, tłamsił. Zaintrygowany wpuścił go w swój umysł i wtedy zrozumiał. Wołał go Mistrz Kornelius, najstarszy znany mu Czyściciel, ten, który żył, zanim wykopano tu pierwszy tunel. Niechętnie poddał się wezwaniu i ruszył w głąb ciemności. Za nim podążył Brutus. Szczur dreptał cichutko, szybko przebierał malutkimi łapkami, wreszcie skoczył, wbił się pazurkami w odzież i wylądował na ulubionym miejscu — prawym ramieniu swego pana. Wysunął spomiędzy włosów ruchliwy pyszczek i przywarł do skóry. Długi, nagi ogon poruszał się miarowo w rytm kroków, lecz coś było nie tak. Szczur wsłuchał się w tętno Fidiasza. Było nierówne, słabsze niż zwykle. Płytki oddech też świadczył o tym, że jego pan przeżywa ciężkie chwile. Wtulił się ciepłym, cuchnącym ciałkiem w zagłębienie szyi, by choć trochę go uspokoić, ale starania były daremne.
Odkąd Fidiasz przejął władzę, zmagał się z wieloma problemami, które go przerastały. Brak funduszów na utrzymanie gniazda, niezadowolenie popleczników poprzedniego przywódcy, a nawet głosy sprzeciwu wśród wiernych mu Czyścicieli. Och, i jeszcze Milena, którą trzeba było pilnować, żeby nie napytała sobie biedy. O sobie nie myślał, a przecież bardzo źle znosił presję, to potężniejące poczucie odpowiedzialności za wszystkich i za wszystko. O wiele lepiej sobie radził, kiedy kontrolował ograniczoną sieć korytarzy, kiedy żył wśród swoich, zgodnie z zasadami Czyścicieli.
Mężczyzna zszedł na najniższy poziom, gdzie powietrze było mokre od wilgoci i chłodne jak listopadowa noc. Jego kroki, ciężkie od myśli, niosły się echem, jakby nie był cichostopym wampirem, jakby nigdy się nie skradał. Odór nasilił się, wiedział więc, że jest blisko. Wreszcie dotarł do ciasnego lochu na końcu korytarza i pchnął zbutwiałe drzwi. W celi siedział On — szczupły, bardzo drobny, niemal niewidoczny. Ciało nastolatka, długie włosy ścielące się po posadzce, maleńka twarzyczka o strasznych starych oczach i pazury, najdłuższe pazury, jakie kiedykolwiek widział. Na ten widok Brutus wsunął się pod koszulę Fidiasza i trwał tak do końca spotkania.
— Jesteś — powiedział cicho Kornelius, prostując zgarbione plecy. W jego białym ciele o cienkiej niebieskawej skórze było coś przerażającego. Jakby był chory na progerię albo po prostu wstał z grobu.
— Usłyszałem twoje wezwanie.
— To dobrze, bardzo dobrze. Usiądź — polecił szeptem.
Nie było tu wiele sprzętów. Zgodnie z regułą tylko skromne posłanie, prosty stół i dwa siedziska. Fidiasz zajął wolne miejsce naprzeciw Mistrza. Nie pytał o nic, wiedział, że sam mu powie, czego chce. Kornelius wstał i zaczął krążyć po celi. Kruche ciało niemal nie dotykało podłogi, jakby sunął nad nią i jej nie dotykał. Za nim, jak całun, poruszała się peleryna brudnych włosów.
— Dużo zmieniłeś, odkąd jesteś regentem.
Fidiasz ścierpł. Czyżby złamał jakieś zasady ascezy? To prawda, że Czyściciele żyli teraz lepiej niż kiedykolwiek, ale daleko im było do luksusów, w których pławili się pozostali mieszkańcy Podziemia. Musiał choć trochę zniwelować różnice, by nie dochodziło do napięć. Uniósł pytające spojrzenie.
— Czyściciele są zdezorientowani — wyjaśnił Mistrz. — Już nie wiedzą, co jest dobre, a co złe. Jak żyć, co robić.
— Daję im wybór.
— Błąd. Ty odpokutowałeś i możesz wybierać. Oni — nie.
Fidiasz się zastanowił.
— Wielu odpokutowało. Tak sądzę.
— Nie wtrącam się w twoje rządy, co najwyżej radzę. Przemyśl to jeszcze i ustal nowe reguły. Muszą być proste, zrozumiałe dla naszych.
To było tak oczywiste, że aż genialne. Fidiasz skłonił głowę.
— Tak zrobię. — Wstał z krzesła, lecz Mistrz wstrzymał go gestem. Zdziwiony siadł z powrotem. — Coś jeszcze?
— Nie wezwałem cię z tego powodu. Jest inna sprawa wielkiej wagi. — Zajął miejsce naprzeciw i splótł długie palce. Pazury zgrzytnęły o siebie cicho. — Czy to prawda, że twoja córka chodzi za dnia?
Fidiasz uniósł brwi, zaskoczony. Nawet nie pomyślał, że powinien o tym porozmawiać z Korneliusem. Zdawał się taki wycofany z życia, nieciekawy nowych czasów, znużony trwaniem.
— Skąd wiesz?
— Więc to prawda.
— Tak.
— Ten chłopak, jak mu tam, Mathias, ten co przynosi mi posiłki… mówił, że jest piękna.
Fidiasz wzruszył ramionami.
— Pewnie tak. Wielu się za nią ugania.
— Mówił też, że robi się o niej głośno poza gniazdem, bo są teraz sposoby, by szybko rozgłaszać wieści.
Fidiasz rozważał przez chwilę jego słowa.
— Telefony, Internet. Tak, jest wiele sposobów. W jednej chwili można przekazać wiadomość wielu wampirom na całym świecie.
Kornelius potrząsnął głową, zmartwiony.
— To źle, bardzo źle. Musimy jak najszybciej wszystkich przekonać, że nie ma w niej nic niezwykłego. Od tego zależy więcej, niż potrafisz sobie wyobrazić.