-
W empik go
Krew wojowników. Tom 5. Zapomniany konkwistador - ebook
Krew wojowników. Tom 5. Zapomniany konkwistador - ebook
Rok 1529. W tropikalnej osadzie Panama Francisco Pizarro przygotowuje wyprawę do mitycznej krainy za morzem. Pewnego dnia do osady przybywa, przebiwszy się przez dżunglę, nowy człowiek. To Jarosław Burzyński, polski szlachcic i awanturnik. Był najemnym rycerzem w Italii i w Hiszpanii, potem uciekł za ocean i pod wodzą kapitana Ordasa poszukiwał złotych miast w dżunglach Tierra Firme.
Munay to inkaska księżniczka. Miała kilkanaście lat gdy odkryto, że posiada zdolność porozumiewania się z innymi światami. Pod okiem kapłanów poznawała wiedzę zarezerwowaną dla nielicznych, a potem stała się doradczynią samego władcy. Tymczasem nadchodzi godzina próby dla narodu słońca. W imperium Inków wybucha wojna domowa która rozdziera krainę na części, a do wybrzeży zbliżają się właśnie okręty konkwistadorów...
Piąty, finałowy tom serii Krew wojowników zabiera czytelnika do przełomowej epoki. Wielka miłość, sceny bitewne, odkrywanie tajemnic Nowego Świata, a wszystko to na tle autentycznych wydarzeń historycznych.
Spis treści
Wprowadzenie. Sewilska przypowieść
Rozdział I. Gąszcz
Rozdział II. Munay
Rozdział III. Panama
Rozdział IV. Morze południowe
Rozdział V. Spotkanie światów
Rozdział VI. Miasto królów
Rozdział VII. Imperium w ogniu
Rozdział VIII. Sądy boże
Rozdział IX. Przebudzenie
Rozdział X. Smutne królestwo
Zakończenie
Nota historyczna
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-964077-9-5 |
| Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
GĄSZCZ
Tierra Firme, rejon Małej Wenecji2
Zaraz za wąską plażą zaczynał się zbity i wybujały gąszcz dżungli, który wznosił się niczym góry. Zieloność była tak gęsta i pełna liści, gałęzi, zwisających jak liny pnączy, że nawet nie było widać pni tych drzew, mało tego – zdawało się, że nie sposób tam w ogóle wejść. Z tej gęstwiny nawoływały niepokojące dźwięki: pokrzykiwania tajemniczych zwierząt, charkoty, trzaski.
Cztery galeony przez miesiąc pływały wzdłuż wybrzeża, szukając śladów ludzkiej bytności. Załogi od dawna traciły cierpliwość. Kapitan Ordas ze szpadą w ręku stał nad starym Felipem, który pokazywał palcem i szukał miejsca, w którym wydostał się na brzeg rok wcześniej. Po miesiącu nikt nie ufał temu szaleńcowi w poszarpanym odzieniu, o pokrytym bliznami szkieletowatym ciele i wytrzeszczonych oczach.
– To tu! – krzyknął stary Felipe pewnego dnia. – To na pewno tu! Poznaję tę zatokę. Poznaję to wzgórze na brzegu. Tam jest to miejsce, o którym opowiadałem…
– Szykować łódź! – krzyknął kapitan. – Pójdzie Harvald, Felipe i was trzech. Przekonamy się, co słowa Felipego są warte. – Zastanowił się chwilę, po czym dodał cichszym głosem: – Macie szukać Indian, aż ich znajdziecie. Będziemy czekać na was.
Harvald pokiwał głową. Machnął ręką na swoich żołnierzy. Zaczęli schodzić do łodzi.
– Kapitanie, szybko wrócimy. Jestem pewny, że to tu! – zaklinał Felipe. – Tutaj wydostałem się na brzeg. Poznaję tę zatokę i to wzgórze. Tam żyją ludzie! Na tym wzgórzu jest indiańska wioska!
Napierali na wiosła, kierując łódź do gęsto porośniętego brzegu. Żołnierze, każdy w stalowym pancerzu i morionie, u boku sztylet i miecz, na plecach bukłak z wodą. Twarze brązowe od palącego słońca, usta zacięte, złe spojrzenia. Jeden zabrał, na rozkaz kapitana, arkebuz z prochowni. Ten nie wiosłował. Nabił go i teraz trzymał wysoko, aby go nie zmoczyć bryzgami wody. Jedynie Felipe nie miał zbroi ani hełmu, jego odzieniem była połatana koszula i zdarte pantalony. Nie miał nawet butów, choć niektórzy żartowali, że jego stopy, pokryte grubą skórą i niemal czarne, po latach w Nowym Świecie zamieniły się w „wieczne buty”. Za pasem z prostego powrozu miał jedyne, co posiadał – stalowy nóż.
Stary Felipe od razu przejął rolę przewodnika. Tłumaczył podniesionym tonem wiosłującym, że trzeba podejść do brzegu omijając mielizny i głazy, czyli to, o czym doskonale wiedzieli. Pod dnem zaszurała mielizna. Weszli do wody i wyciągnęli łódź na brzeg, stękając z wysiłku. Dziwnie było mieć pod stopami nie rozhuśtany pokład, a miękki piach. Świat kręcił się w głowie, co jeszcze wzmagane było przez gorąco i wilgotny zapach potężnego lasu. Harvald stanął z mieczem w dłoni przed niewzruszoną ścianą zieloności. Wdychał parne, gęste powietrze. Z gęstwy słyszał skrzek ptaków. Miał dziwne wrażenie, że ktoś obserwuje ich spomiędzy gęstwiny liści. Zastanawiał się, jakież to stwory mogą się kryć w tych zaroślach, obserwując każdy ich ruch i krok.
– Wejdziemy na szczyt wzgórza, aby się rozejrzeć – zadysponował.
Felipe energicznie pokiwał głową.
– To tam! – powiedział z podnieceniem. – Mówiłem, że pamiętam o wzgórzu. Na jego szczycie jest wioska. Mają tam wysoki pal rzeźbiony we wzory. Mają tam chaty wybudowane z drewna i trzciny. Pożywienia pod dostatkiem. Wielu ludzi. Kobiety z odkrytymi piersiami! Na Boga, mają też złoto. Widziałem tam złoto…
– Naprzód! – rozkazał Harvald. Pchnął Felipego przodem, sam ruszył za nim, a żołnierze gęsiego z tyłu.
Felipe ruszył niemal biegiem. Rozgarnął zarośla na brzegu i zagłębił się w las. Wskazał na ziemię, mówiąc, że jest tu ścieżka. Choć Harvald wytrzeszczał wzrok, żadnej ścieżki nie widział. Felipe jednak był przekonany, że ona istnieje. Odgarniał gałęzie z drogi i kroczył pewnie naprzód. Pokazywał palcem i mamrotał półgłosem swoje zaklęcia.
Dziwny to był las. Co chwilę trzeba było wycinać mieczem kolczaste zarośla, aby tylko móc przemieszczać się do przodu. Nogi co rusz zagłębiały się po kostkę, a czasem i po goleń w cuchnące błoto wypełnione ciepłą mulistą wodą i gnijącymi resztkami.
„Jakże łatwo się tu zagubić” – stwierdził Harvald. Kilka kroków w bok i można byłoby nie odnaleźć już drogi z powrotem. Macki zarośli zasłoniłyby zielonym dywanem ślady i nawet wprawny tropiciel nie byłby w stanie ich dostrzec.
– Felipe, gnido! Jak możesz być pewien, że idziemy w kierunku wzgórza, skoro nic tu nie widać? – krzyknął gniewnie arkebuzer.
– Zamknąć się i maszerować! – uciszył go Harvald.
Szli przez dłuższy czas w ciszy. Stopy brodziły w błocie, kąsały ich komary, spływali potem. Felipe prowadził, pogwizdując, a czasem mamrocząc jakieś słowa i zdania w niezrozumiałym języku. Był szaleńcem, ale Harvald stwierdził, że szlak, którym podążali, wznosi się, robi się stromy. A więc istotnie wspinali się na wzgórze.
– Uważajcie, bo diabeł ogarnia umysły tych, którzy zejdą ze ścieżki – odezwał się naraz Felipe i zatrzymał się. Pokazał palcem wokół. – To te szatańskie drzewa. Indios powiadają, że każde z drzew ma swoją duszę i wolę, i na Boga, wiedzą, co mówią! Te drzewa mamią wędrowców, szepcą im do ucha przeklęte obietnice, kierują w złym kierunku. Już niejednemu z naszych się to zdarzyło. Na przykład taki Niemiec, Horst. Zasłuchał się w to, co mówiły do niego drzewa, a potem pobiegł w las i nigdy nie wrócił. Czasem nocami słychać jęki ze środka lasu. To ludzie, którzy zostali pochłonięci przez gęstwinę, a ich dusze stały się upiorami. Błądzą i nie potrafią już wrócić do wybrzeża.
– Żaden nie wrócił? – zapytał ten od arkebuza, teraz ściskający broń w spoconych rękach i rozglądający się czujnie.
– Pewnie Indianie ich zaciukali – stwierdził Harvald, wzruszając ramionami.
– Żaden nie wrócił z tych, co pobłądzili w tym lesie! – wykrzyknął Felipe, aż jakieś ptaki poderwały się z drzew. – Kto wyszedł z wioski w pojedynkę, ten nie przeżył. Drzewa ich wzywały, rozumiesz? Sami Indianie powiadają, że ten las jest przeklęty i nigdy nie wchodzą do niego w pojedynkę. Kto zejdzie ze ścieżki, tego las pożre, a jego upiór będzie się błąkał.
– Dobrze, ruszajmy na wzgórze – rozkazał Harvald. Dosłyszał arkebuzera, który obiecywał pozostałym, że gdy tylko wrócą do okrętu, obedrze Felipego ze skóry.
Idąc pod górę, brodzili w czarnym błocie, pocąc się obficie i zaczepiając ubraniem o wszechobecne kolczaste gałęzie. Mimo że uszli zaledwie kilkaset kroków od wybrzeża, byli już cali spoceni i zziajani. Przez długi rejs nogi odzwyczaiły się od maszerowania, a upał, na morzu chłodzony wiatrem, tu, w dżungli, był nie do wytrzymania, stęchły i gęsty. To było bagienne, trujące powietrze, w jakim lęgło się masowo robactwo i moskity. Rozglądali się trwożnie wokół, spodziewając się zasadzki albo dzikiego zwierza, który mógł wyskoczyć na nich w każdej chwili.
Harvald wpatrywał się w chude plecy Felipego, który zapamiętale parł między krzakami, odgarniał gałęzie, mówił do siebie. Felipe nie miał jeszcze czterdziestu lat, ale wyglądał niczym starzec. Zabrali go z osady Coro, bo twierdził, że jest jedynym ocalałym członkiem wyprawy, która rok wcześniej zagłębiła się w te dżungle. Wyruszyły ich wtedy dwa tuziny. Chcieli szukać złota. Nie mieli dowódcy ani patentu od króla. Tylko starą barkę i trochę broni. Wpłynęli w rzekę, potem przemieszczali się pieszo.
Trudno było powiedzieć, co potem się wydarzyło. Felipe relacjonując wyprawę, ciągle gadał od rzeczy, zmieniał wersje. Raz mówił, że topili się na bagnach, raz, że wybijali ich Indianie, wystrzeliwując zatrute strzały, raz, że wielu pożarły demony dżungli albo sam las. Mówił też, że trafili w głębi lasu na indiańskie imperium. Na miasta większe od Sewilli, posiadające armie i metalowe narzędzia, świątynie zbudowane ze złota. I że kraina ta miała jednookiego króla, odzianego w złoty pancerz. Felipe nie pamiętał, jak daleko było to miasto od wybrzeża. Tydzień, miesiąc drogi, trzy miesiące? Ile razy go zapytać, tyle razy otrzymywało się inną odpowiedź.
Jedyne, co było pewne, to że wrócił sam. „Indianie przyjęli nas gościnnie. Ale to był podstęp. Chcieliśmy złota i dostaliśmy od nich złoto. Gdy w drodze powrotnej dżungla zaczęła nas pochłaniać jednego po drugim i zostało nas już tylko sześciu, uradziliśmy, że to złoto jest przeklęte. Oni dali je nam, aby nas wygubić. Dali nam złoto, a za tym złotem maszerowała śmierć. Gdy doszliśmy do tego wniosku, zakopaliśmy całe to złoto nad rzeką. Pamiętam to miejsce. Znajdę je. Bo to nic nie dało, że zakopaliśmy złoto. Dżungla wciąż nas pożerała. Wszystkich pożarła poza mną. Mnie nie pożarła tylko dlatego, że ja wciąż trzymałem się ścieżki. Nie schodziłem z niej ani na krok. Wiedziałem, że zejść ze ścieżki to szaleństwo i śmierć. Znalazłem wreszcie wioskę na szczycie wzgórza. Było widać z niej morze. Wiedziałem, że ratunek jest blisko, bo brzegiem morza mogę wrócić do Coro. A co więcej, Indianie w wiosce byli przyjaźni. Dzieci tańczyły wokół mnie. Stała tam kobieta, w ręku trzymała drewnianą miskę z jedzeniem. Jadłem, wszyscy się uśmiechali. Poprowadzili mnie ścieżką do wybrzeża. Szliśmy ścieżką, zawsze ścieżką. A potem już sam, wybrzeżem. Tygodniami szedłem wśród tych bagien. Szeptały do mnie duchy Indian. Szeptały do mnie chmury. Dziwne rzeczy mi opowiadały. Ale dzięki ich opowieściom lżej mi się szło. Aż doszedłem. Bogu dzięki, doszedłem. I pamiętam, gdzie to wszystko jest. Pamiętam ścieżkę. Wzgórze z wioską. Rzekę. Pamiętam, gdzie zakopaliśmy przeklęte złoto. I jak dojść do imperium jednookiego króla. Ja wszystko pamiętam…” A teraz szedł raźno naprzód na swych pająkowatych nogach, gadał do siebie, co chwilę wskazywał palcem na rzeczy które widział tylko on. Szalony przewodnik, któremu ten gęsty las, pełen upiorów, pokręcił w głowie, zabrał zdrowie i młodość, którego pogrążył w obsesjach.
„Czy można mu zaufać?” – zastanawiał się Harvald i zaśmiał się sam z siebie. Komu można zaufać z tych wszystkich ludzi? Każdy z żołnierzy na tej wyprawie był na swój sposób szalony. Byli zbieraniną czterystu wyrzutków pozbieranych z Hiszpanii i z połowy europejskich królestw. Sapali teraz, wspinając się na wzgórze. Felipe znowu zaczął pogwizdywać. Żołnierze szli za nim, tnąc mieczami roślinność, wgniatali w ziemię wielkie zielone liście, ocierali pot z twarzy. Arkebuzer przeklinał pod nosem. Lont arkebuza miał zapalony, co chwilę rozglądał się panicznie, nasłuchując.
– Spójrzcie na niego – powiedział nagle stary Felipe – na tego z arkebuzem… Jego już dosięgają. Drzewa do niego przemawiają, a on ich słucha…
– Zamknij się, szaleńcze! Nikt do mnie nie przemawia! – wrzasnął arkebuzer, potrząsając bronią.
– Cisza! Felipe, prowadź dalej – uspokoił ich Harvald.
Szli dalej. Sapanie, metaliczne cięcia mieczów, buty wbijające się w warstwy przegniłych liści. Nagle dziki wrzask rozdarł ciszę. Coś zafurczało, załopotało. Gruchnął wystrzał arkebuza. Felipe wrzeszczał z rękami wyrzuconymi w górę, żołnierze pospiesznie uformowali szyk obronny: plecami do siebie, miecze wzniesione, patrzą, kogo bić.
Ale to nie był atak Indian ani zwierząt. To tylko wielka papuga poderwała się, skrzecząc, do lotu, a oni wpadli w panikę, Felipe zaczął krzyczeć, arkebuzer strzelił. Rozerwany kulą ptak spadł między nich: strzępy piór i krwawego mięsa. Wokół rozszedł się gryzący zapach dymu i siarki. Dyszeli ciężko, patrząc na siebie z nienawiścią.
– To przez niego! Po co zaczął się drzeć jak zarzynane prosię?! – krzyknął arkebuzer, wskazując na Felipego. – Po co nam opowiada te swoje wymysły, od których sami wkrótce zwariujemy?!
Stary przestał wrzeszczeć, stał teraz spokojnie. Patrzył po koronach drzew i mówił:
– Zły znak. Zabicie kolorowego ptaka przynosi wielkie nieszczęście…
– Przestańcie szaleć! – ryknął Harvald. – Załaduj arkebuz! A ty, Felipe, prowadź nas, ale bądź cicho. Gdzie jest to wzgórze, gdzie wioska?
Felipe pokiwał głową.
– Blisko. Już bardzo blisko – wyszeptał i zaczął iść, znowu mamrocząc pod nosem, ignorując polecenie, by był cicho.
Reszta chcąc nie chcąc podążyła za nim. Zaczęli wspinać się po osypującej się ziemi, chwytać się korzeni i pnączy. Małe zielone węże uciekały im spod nóg. Godzina mijała za godziną, a oni wciąż się wspinali. Przestali się odzywać. W końcu nawet Felipe się uciszył, jego koszula była przemoczona potem, koścista twarz wyrażała tylko skrajne umęczenie.
Było już po południu, gdy dotarli na szczyt wzgórza. Przez chwilę odpoczywali, potem zaczęli się rozglądać. Zarośla i drzewa były tu rzadsze, lecz korony drzew szczelnie przesłaniały widok. Nie było widać ani skrawka morza. Harvald przeszedł przez szczyt wzgórza wzdłuż i wszerz, rozglądając się uważnie. Na wzgórzu, na którym wedle słów Felipego miała znajdować się wioska, nie było ani śladu ludzkiej bytności. Tylko niskie liściaste krzaki i wykroty. Odgłos cykad ze wszystkich stron obezwładniał. Harvald poczuł się niczym uwięziony na malutkiej wysepce otoczonej przez gigantyczne zielone morze.
Żołnierze też czuli ten strach i frustrację. Rozglądali się bezradnie. Jeden klął, patrząc na swój but, który rozerwał się w trakcie podejścia. Inny bawił się, sprawdzając, czy miecz jest naostrzony. Felipe rozglądał się z rozdziawionymi ustami. W końcu wzruszył ramionami.
– To jednak nie to wzgórze – powiedział, rozkładając ręce.
– Wiec zdychaj, kłamliwy diable! – wrzasnął arkebuzer i uniósł swą broń.
Nieoczekiwanie Felipe pognał wprost na strzelca, wydając z siebie dzikie, zwierzęce okrzyki. Gruchnął strzał, lecz Felipe zadziwiającym unikiem zszedł z linii lufy i kula poleciała gdzieś między drzewa. W chmurze prochowego dymu Felipe skoczył na arkebuzera i obalił go na ziemię. Arkebuzer, choć krzepki, nie dał rady zrzucić z siebie starego. Charczał, gdy Felipe go dusił. Pozostali dobiegli, by ich rozdzielić, i wtedy Harvald zobaczył krew tryskającą z gardła arkebuzera. Felipe go nie dusił, on go dźgał swym nożem w szyję. Nim do niego dopadli, stary poderwał się na nogi, zręcznie niczym kot. W dłoni trzymał zakrwawiony nóż. Krew zachlapała jego koszulę, pantalony i twarz. Wyglądał niczym diabeł. Arkebuzer charczał przeraźliwie, miotał się po ziemi, w końcu znieruchomiał.
– On chciał mnie zabić, musiałem to zrobić! – krzyknął Felipe.
– Odrzuć nóż! – krzyknął Harvald.
Dwaj żołnierze podchodzili do Felipego z mieczami w rękach.
– Odłóżcie miecze, a ty odłóż nóż. Dość zabijania! – krzyczał Harvald.
– Zabił mojego kamrata, nie daruję! – odkrzyknął jeden z żołnierzy.
– Odłóż miecz na ziemię! – rozkazał Harvald.
Żołnierz pokręcił głową niezadowolony, w końcu rzucił miecz. Drugi z żołnierzy zrobił to samo. Felipe jednak wciąż trzymał nóż, patrząc na nich wzrokiem szaleńca.
– Rozbroić go! – rozkazał Harvald i wszyscy trzej rzucili się na Felipego.
Harvaldowi udało się złapać nadgarstek ręki z nożem. Zaczęły się dzikie zapasy. Turlali się po ziemi, a Felipe wciąż próbował im się wyrwać, kopał i gryzł. Chudy jak szkielet stary zrzucał z siebie silnych, zakutych w stal żołnierzy niczym szczeniaki. W końcu Harvald uderzył go mocno w głowę, pozbawiając go przytomności. Odebrali mu nóż.
– Co z nim zrobimy? – zapytał jeden z żołnierzy, sapiąc ciężko.
– Tylko kapitan Ordas może go osądzić – powiedział Harvald. – Arkebuzer chciał go zabić, sami widzieliście. Chyba i jemu pokręciło się w głowie.
– Poza tym tylko on widzi ścieżkę – powiedział jeden z żołnierzy dziwnym głosem.
– Jaką znowu ścieżkę? Zaczynasz bredzić jak ten stary – ofuknął go drugi żołnierz.
Ocucili nieprzytomnego. Felipe rozejrzał się, jakby nie wiedział, co tu robi i skąd się tu wziął. Po chwili jego oczy nabrały blasku. Patrzył na swoje zakrwawione ręce i koszulę, wstrząsnęło nim przerażenie.
– Musiałem się bronić – wymamrotał – ale to nie moja wina. Chciał mnie zabić za to tylko, że pomyliłem wzgórza? No pomyliłem, i co z tego? Moja pamięć jest zawodna. Ja przez pół roku się tu błąkałem, nie wszystko dobrze pamiętam. To nie to wzgórze, bo pomyliłem je z innym. Ale teraz mi się to przypomniało. Musimy iść do rzeki, na południe. Tam jest wioska. Na pewno tam jest.
– Musimy wrócić do okrętu, zanim nastanie zmrok! – powiedział jeden z żołnierzy.
– Nie słuchaj go, kapitanie, jemu się wszystko miesza. Przecież to szaleniec – dorzucił drugi żołnierz.
Harvald spojrzał na nich ostro.
– Myślicie, że kapitan Ordas ucieszy się, że wracamy bez niczego i z trupem? Znacie go. Jeśli się zgniewa, każe nas wszystkich powiesić.
– Przysięgam! Przysięgam, że nad rzeką jest wioska. To ze dwie, może trzy ligi stąd. Szeroka rzeka o brązowych wodach – mówił Felipe. – Pamiętam to tak dobrze, jakbym był tam wczoraj. Jeśli nie będzie tam wioski, możecie mnie tam ubić, na Boga!
– Dwie–trzy ligi mówisz? – upewnił się Harvald.
– Przysięgam, że tak! – wykrzyknął Felipe. – Wielka wioska. Są tam ludzie, jedzenie. Ci ludzie mnie uratowali, gdy wracałem umierający z krainy jednookiego władcy. Są bardzo przyjaźni. Żyją nad rzeką.
Harvald pokiwał głową.
– Prowadź więc. I nie próbuj żadnych sztuczek! Będziesz rozbrojony do czasu, aż kapitan Ordas zadecyduje o twoim losie. Ty weźmiesz ciało arkebuzera. Pochowamy go w tej wiosce.
Stary Felipe gwałtownie pokiwał głową. Potem podbiegł do martwego żołnierza, chwycił go za nogi i z zadziwiającą energią pociągnął za sobą.
Schodzili w dół wzgórza przez gęste zarośla. Felipe szedł szybko, prawie biegiem. Ciągnięty przez niego martwy arkebuzer zaczepiał o zarośla rękami i elementami zbroi. Jego głowa podskakiwała na wykrotach niczym zabawka przyczepiona do psiego ogona. Oczy miał wciąż otwarte, usta uchylone, gardło rozdarte wściekłymi uderzeniami noża. Harvald nie znał arkebuzera zbyt dobrze. Młody chłopak z Estremadury. Służył w straży jakiegoś markiza, wpadł w kłopoty, groził mu loch i garota. Uciekł do Indii jak tysiące innych. Jak inni nie chwalił się przeszłością. Tu, na nowej ziemi, każdy rozpoczynał swoje życie od początku. Nie miało znaczenia, czy kiedyś byłeś szlachcicem, urzędnikiem królewskim, rozbójnikiem, czy niespełnionym poetą. Każdy mówił tylko, skąd pochodzi, i tyle. Większość z nich nie miała nic prócz broni, hełmu i pancerza. Wielu, przypływając do Indii, nie miało nawet jednego miedziaka w mieszku. Gdy Harvald powiedział Ordasowi, że kiedyś służył w tercji Neapolu, dowódca tylko się kpiąco zaśmiał. „Nic mnie nie obchodzi, gdzie się narodziłeś, gdzie bywałeś, czy w Italii byłeś księciem, czy samym papieżem. Tutaj jesteś nikim i niczym, a kraina, w której jesteśmy, to prawdziwe piekło. Możesz zginąć każdego dnia. Możesz też zostać powieszony na mój rozkaz, gdy tylko będę miał taki kaprys, i nikt po tobie nie zapłacze. Więc lepiej pilnuj się i wypełniaj wszystko, co mówię”. Z kapitanem Ordasem nie było żartów. Był jednym z najbardziej doświadczonych zdobywców w Indiach, i on też chyba postradał tu wszelkie ludzkie uczucia. Swego czasu był najpierw wrogiem, a potem prawą ręką Cortésa, z którym podbijał krainę Mexica. Ordas zdobył w Meksyku majątek. Miał tysiące wiosek, setki kopalni, nieprzeliczone włości, większe podobno od całej Hiszpanii. Zarządzał nimi twardą ręką, stając się człowiekiem niezmiernie majętnym. Ale jego przestały interesować pieniądze. W Hiszpanii uzyskał od cesarza Karola patent na wyprawy odkrywcze i prowadził je raz za razem. Chciał zdobyć kolejne imperium, odnaleźć legendarne miasto ze złota. W kompanii prowadził żelazną dyscyplinę, nie różniącą się za wiele od niewolnictwa. Za najlżejszą przewinę skazywał na śmierć. Bezwzględnie pozbywał się też nieprzydatnych. Już podczas rejsu tych, którzy ciężko chorowali, kazał wyrzucać za burtę, aby „nie zarazili jakąś plagą reszty”. Z obojętnością słuchał, jak chorzy błagają o zmiłowanie i bez zmrużenia oka patrzył, jak chwilę potem tonęli w odmętach morza. Z tego, co Harvald zasłyszał, Ordas był typowym dowódcą wypraw w Indiach.
– Aaaa! – wrzasnął jeden z żołnierzy. Trzymał się za łydkę i przeklinał. Drugi żołnierz krzyknął, że ukąsił go wąż, mały, kolorowy, niczym nanizane na sznurek koraliki, który zaraz wślizgnął się w zarośla. Żołnierz rozdarł nogawicę i patrzył w przerażeniu na cztery małe skaleczenia.
– Możesz iść? – zapytał Harvald.
– Spróbuję. Trochę boli…
– Nie trzymałeś się ścieżki, dlatego tak się stało – powiedział spokojnie Felipe. – Kto nie trzyma się ścieżki, tego las pożre. Widziałem już pokąsanych przez takie węże. Trzeba uciąć nogę, zanim jad się rozejdzie po całym ciele.
– Nie! – warknął ukąszony, patrząc z nienawiścią na Felipe.
Ten pokiwał głową.
– Po ucięciu i tak potem zgnilizna ogarnia całe ciało. Potem umiera się w jeszcze gorszych męczarniach – stwierdził Felipe.
Podnieśli żołnierza. Stanął sam, spróbował przejść do przodu. Lekko kuśtykał. Z zaciętym wyrazem twarzy zaczął iść naprzód. Wznowili marsz.
– Umrze, nim przejdzie tysiąc kroków – szepnął Felipe do Harvalda.
I nie pomylił się. Niecały kwadrans później żołnierz przewrócił się. Harvald patrzył na niego z przerażeniem. Głowa żołnierza napuchła, poczerniałe żyły nabrzmiały na szyi. Z trudem oddychał i chyba nic nie widział. Szeptał pod nosem pacierz.
– Tak musiało być. Mówiłem, że widziałem wielu. Z „koralowcem” nie ma żartów – gderał głośno Felipe. – To kara za grzechy. I za to, że zszedł ze ścieżki. Tak musiało być. Chodźmy stąd, on i tak umiera.
– Ty draniu! – ryknął drugi żołnierz i zanim Harvald zdołał go powstrzymać, uderzył starego lufą arkebuza w brzuch.
Felipe przewrócił się, stękając. Żołnierz dopadł go i okładał kułakami.
– Jak śmiesz obrażać mojego towarzysza? Miałeś nas prowadzić i chronić! Ty morderco, ty kaprawa świnio! Ciągle gadasz o tej ścieżce. Gdzie ty tu widzisz ścieżkę? Tu nigdy nie było żadnych ludzi!
Harvald złapał żołnierza, ściągnął go z Felipego, potrząsnął nim, walnął go w twarz. Żołnierz dopiero po ciosie ochłonął. Stary Felipe wstał, rozcierając siniaki na głowie. Wypluł krew i pokazał palcem na swoją skroń.
– Tu jest ścieżka. Tu jest – powiedział. W milczeniu podszedł do leżącego, którego ukąsił wąż. – A ten człowiek jest już martwy. Wiedziałem już wcześniej, że nie przeżyje, bo zaczął słuchać drzew i zszedł ze ścieżki. I stało się tak, jak przepowiedziałem. Słuchajcie moich słów, ja się błąkałem w tym lesie przez pół roku!
Żołnierz padł na kolana przed ciałem swojego kolegi i rozpłakał się, bijąc pięściami w pierś martwego:
– Nie chcę umierać, nie chcę. O mój Boże, o Boże!
Harvald widział już nieraz takie załamania u młodych żołnierzy. Złapał go za kołnierz zbroi i wymierzył kilka siarczystych policzków. Z dala dochodził go gderający głos Felipego:
– Ten też zaczął już słuchać drzew. I po cóż to robi, skoro mówiłem: trzeba trzymać się ścieżki, nie należy słuchać drzew. Przez to zginęli wszyscy, którzy ze mną wtedy byli. Słuchali drzew. A ci robią to samo, chociaż ostrzegałem.
Harvald postawił żołnierza na nogi i pchnął go do przodu.
– Ruszaj się, nie czas teraz na łzy i biadolenie! – krzyknął.
Stary Felipe ruszył naprzód, porzucając zarówno ciało arkebuzera, jak i zabitego przez wężowy jad.
– Potem po nich wrócimy – ogłosił wesołym głosem. – Spieszmy się, by dotrzeć przed zmrokiem do wioski. Po ciemku jej nie znajdziemy. W ciemności wychodzą wielkie węże. Trzeba nam się spieszyć. Tym dwóm nic już nie pomoże!
Szli więc zapamiętale przez krzaki, mokradła, błota. Byle do przodu, byle dotrzeć do wioski. Zmierzchało już, gdy dotarli na brzeg brązowej rzeki. Felipe wydał z siebie radosny okrzyk.
– Mówiłem, że będzie rzeka! Dobrze zapamiętałem!
– Przecież tu wszędzie są rzeki – mruknął Harvald. – A wioska?
Felipe pokiwał głową.
– Rzek jest może wiele, ale ta rzeka jest jedyna w swoim rodzaju. Pamiętam ją jak dziś. A wioska jest w górę tej rzeki. Patrzcie, w wodzie są potwory!
Spojrzeli w miejsce wskazane przez Felipego i zauważyli kajmany, nieruchomo unoszące się niczym pnie drzew na powierzchni rzeki.
– Są groźne? – zapytał drżącym głosem żołnierz.
– Tylko gdybyś znalazł się głęboko w wodzie – powiedział Felipe, uśmiechając się do zwierząt, jakby spotkał dawnych znajomych. – Wioska musi być już niedaleko. Takie mam przeczucie.
Najpierw dotarli na niewielką polankę, gdzie znaleźli ludzką czaszkę i fragmenty kości. Potem znaleźli się wśród resztek drewnianych chat. Wszystko było zarośnięte i wydawało się porzucone dawno temu. Znaleźli jeszcze kilka czaszek leżących pośród krzaków. Felipe mówił zadziwiony, że poznaje to miejsce. Że żyły tu setki indios. Że mieli jedzenie i złoto, a kobiety chodziły z odsłoniętymi piersiami. Stary Felipe chodził wśród rozsypujących się chat z trzciny i załamywał ręce.
– Tu była wioska! Sami widzicie, że była! Opuścili ją z jakiegoś powodu…
Zapadł zmierzch. Otaczające ich tytaniczne drzewa nabrały mrocznej i złowrogiej barwy. Przez ich korony nie było widać ani nieba, ani gwiazd. Dżungla trzeszczała tajemniczymi odgłosami, a cykady stały się jeszcze głośniejsze.
– Trzeba nam tu przenocować. Rano wrócimy do okrętu – zdecydował Harvald.
Rozpalili ogień, wykorzystując do tego nazbierane gałęzie i trzcinę z dachów chat. Nie mieli nic do jedzenia. Felipe, który skrzesał ogień usiadł ciężko przed nim i patrząc w płomienie, narzekał, jak bardzo jest głodny. Wzdychał, że niepotrzebnie porzucili ciała zmarłych, bo można by je zjeść.
– Nie mogę już tego słuchać – stwierdził żołnierz. – Felipe, ty naprawdę zjadłbyś człowieka?
– Tu, w Indiach, trzeba jeść to, co jest do zjedzenia, a nie to, co by się chciało. To nie bal u papieża Leona! – odpowiedział Felipe. – I żebyś wiedział, że natura świata jest taka, że każdy z nas umrze, a potem pożarte zostanie jego ciało. Przez ludzi albo przez zwierzęta, albo przez robaki. Co za różnica…
– Przekleństwo i piekielna ziemia – westchnął żołnierz.
– Wcale nie – rzekł Felipe. – W Piśmie Świętym zapisano, że jeśli grozi śmierć głodowa, wtedy to nie grzech zjeść człowieka. Skoro sam Bóg tak napisał, to kim my jesteśmy, aby to oceniać?
– Dosyć tego gadania – powiedział Harvald. – Trzeba wystawić warty. Kładźcie się spać. Ja będę pilnował. Gdy się zmęczę, obudzę kolejnego.
Stał z arkebuzem przy ogniu i patrzył w mroczny, skłębiony gąszcz dżungli. Cóż ja tu robię? – mógłby zapytać samego siebie…
On, narodzony trzydzieści jeden lat wcześniej w rycerskiej rodzinie w Koronie Polskiej, którego los rzucił w końcu w ten nieznany zakątek świata, w gromadzie szaleńców i wyrzutków… Sam wiele się od nich nie różnił. Poprowadziły ich tu zawikłane losy, pełne wojen, zbrodni i brudnych spraw. Od kiedy uciekł spod stryczka tamtej zimy w małej wiosce zasypanej śniegiem, przez te wszystkie włóczęgowskie lata. Przez Cesarstwo i Italię, gdzie jako kondotier i kapitan neapolskiej tercji dowodził kompanią zabijaków. Przez Marsylię, gdzie był zwykłym łotrem opiekującym się kurtyzanami, a potem mordercą, złodziejem i przemytnikiem. Przez Hiszpanię, gdzie poruszał się wśród tajemnych bractw, konkurujących o władzę, gdzie bratał się z moryskami, a potem uczestniczył w podboju Algieru i gdzie cudzołożył z żoną księcia Grenady. Indie ciekawiły go, od kiedy o ich istnieniu usłyszał. Potem jednak wzdragał się przed podróżą, słysząc słowa tych, którzy wiedzieli, co to za ziemie i jak łatwo postradać tu zdrowie, życie i rozum.
Przypomniał sobie ostatnie dni na hiszpańskiej ziemi: ukrywanie się w cuchnącej izbie na obrzeżu Sanlúcar. W tamtych czasach był już wyjęty spod prawa w Hiszpanii. Miał jeszcze mieszek pełen złotych dukatów, prawdziwy majątek, którego połowę musiał zapłacić przemytnikowi. Ciemną nocą łotrzyk przeprowadził go między patrolami straży na pokład okrętu. Każdy statek płynący do Nowego Świata był pilnie strzeżony. Nie pozwalano na nie wsiadać cudzoziemcom, kobietom ani ściganym. Bojąc się, że jego tożsamość zostanie odkryta, wszedł na pokład, a potem do okrętowego kasztelu. Był czujny. W każdym momencie spodziewał się strażników, którzy pochwycą go i oddadzą w ręce prawa. „Coś taki zestrachany, panie?” – zapytał przemytnik. „Niczego się nie bój, wszystko opłacone. Na tym okręcie jest jeszcze stu czterdziestu takich jak ty”.
Wszedł do kasztelu i usiadł na ławie. W ciasnym pomieszczeniu nieprzeliczeni mężczyźni spali – siedząc, leżąc wprost na deskach, niektórzy na rozpiętych w górze hamakach. Spali niemal wszyscy, głośno chrapiąc. Tylko w głębi paliła się olejowa lampka, przy której dwóch ludzi grało w karty. Umościł sobie posłanie pod ławą, wprost na zbutwiałych deskach pokładu, i zapadł w kamienny sen.
Przed świtem okręt wypłynął na pełne morze i po siedmiu dniach zawinął na Wyspy Kanaryjskie. Tu dopiero okazało się, że Harvald został przez przemytnika oszukany. Choć zapłacił za rejs aż na Españolę w Indiach Zachodnich, to ten statek dalej nie płynął. Jak dowiedział się później, statki na Wyspy Kanaryjskie nie były kontrolowane przez wojsko ani Radę Indii, jako rejsy lokalne. Wysiadł w niewielkim porcie Santa Cruz, położonym u stóp dymiącego wulkanu. Kręciły się tu tłumy podróżnych, żołnierzy, żeglarzy. Przyszedł jakiś żołnierz, sprawdzał listę pasażerów. Harvald wolał się oddalić.
Santa Cruz cuchnęło kloaką i ludzką krzywdą. Harvald szedł, mijając niekończące się zabudowania twierdzy gdzie trzymani byli czarni niewolnicy czekający na transport za morze. W zatoce stały na kotwicy dziesiątki okrętów, w tym wiele pękatych galeonów przeznaczonych do transportu niewolników. Harvald błąkał się bez celu po nabrzeżu i szybko zagadnął go kolejny przemytnik. Gruby i opryskliwy zbir imieniem Diego wyglądał jak przywódca bandyckiej szajki, ale o dziwo okazał się urzędnikiem królewskim i nadzorcą załadunku statków do Indii.
– Pokaż mi, panie, zezwolenie od Rady Indii – zażądał na początku.
Harvald wzruszył ramionami.
– Nie masz zezwolenia? Oj, niedobrze. Widziałem cię, jak się kręcisz koło statków.
– To cóż mogę uczynić?
– Porozmawiajmy. Jeśli chcesz, pomogę ci dostać się na pokład floty do Indii.
– Ile?
Diego wzruszył ramionami i z niewinną miną zażądał niebotycznej sumy:
– Ot, tysiąc dukatów. Rozumiesz, muszę przekupić wielu ludzi – wyjaśnił.
– Nie mam tyle.
– To wróć do mnie, gdy uzbierasz.
Zaczęli się targować. W końcu Diego zmniejszył cenę do osiemdziesięciu złotych dukatów, pod warunkiem że zapłaci od razu. Harvald odpowiedział, że zapłaci w chwili, gdy postawi nogi na pokładzie statku. Diego skrzywił się, ale widać było, że zależy mu na pieniądzach.
– Wiedz, że jeśli mnie złapią na przemycaniu ludzi, skażą mnie na garotę – powiedział. – I wiedz, że gdyby zapłacili mi za twoją głowę chociaż dziesięć dukatów, to wolałbym cię schwytać i oddać w ręce sprawiedliwości, a dostałbym jeszcze podziękowanie od gubernatora wyspy. Ale że za zbiegów nic nie płacą, więc spróbuję ci pomóc. Znajdź sobie izbę i czekaj na mnie.
Czekanie ciągnęło się tygodniami. Harvald zamieszkał w zapchlonej izbie na pięterku podłej karczmy w Santa Cruz. Za dnia karczma przesiąknięta była smrodem gotowanych potraw, którymi karmiono niewolników. Nocami salę na dole zaludniali pijani żeglarze, którzy hałasowali i urządzali awantury do białego rana. Diego wciąż odwlekał załatwienie wejścia na statek. Powiedział mu, że oficjalna flota jest bardzo strzeżona. Każdy pasażer i członek załogi musi przedstawić dokumenty, a urzędnicy sprawdzają go też z listą poszukiwanych za zbrodnie. Każdy musi zostać zaakceptowany przez kapitana okrętu i gubernatora wyspy. Do tego każdy statek tuż przed wypłynięciem jest przetrząsany przez wojsko. „Cesarz boi się, że do Indii dostaną się heretycy, szpiedzy wrogich królestw albo buntownicy, którzy urządzą tam rewoltę. Stąd te wszystkie obostrzenia. Ale zdarzają się czasem okręty, które nie podlegają oficjalnemu obrządkowi kontroli. To okręty handlowe, niektóre niewolnicze albo portugalskie, których prawo cesarskie nie dotyczy. Spróbuję znaleźć ci miejsce na takim okręcie. Czekaj cierpliwie”.
Kolejne tygodnie mijały powoli. Zadziwiało go, że tak liczne floty zabierały tłumy osiedleńców w stronę Indii, ale ze statków wracających stamtąd prawie nikt nie wysiadał. Czyżby aż tak wspaniałe było życie za wielkim morzem? Bezustannie męczył go strach przed tym, że Diego, wyglądający na człowieka podstępnego, może w każdym momencie go zdradzić. Mógł przecież go okraść, a potem wysłać na wieloletnie galery. Lepiej zginąć w walce, niż zdychać na galerach, zdecydował.
Wreszcie jednak Diego znalazł mu okręt. Nocą zaprowadził go do portu. Jacyś żołnierze chcieli ich zatrzymać, ale Diego kazał im się wynosić. Pod statkiem stała gromada pasażerów, około stu mężczyzn w zbrojach i z mieczami, arkebuzami, niektórzy z końmi. „Ten okręt płynie do Nowego Świata. Popłyniesz z nimi i wysiądziesz tam, gdzie będziesz chciał. Za wyżywienie i pokład nic nie musisz płacić. Tak postanowił kapitan”. Harvald podziękował Diegowi i wręczył mu woreczek z odliczonymi pieniędzmi. To były ostatnie złote monety, jakie posiadał. Wsiadł na pokład okrętu, mając w sakiewce tylko kilka srebrnych dukatów i garść miedzianych maravedis. Przecisnął się w ciżbie i znalazł ciasne, ale wolne miejsce na kawałku pokładu pod środkowym masztem.
Okręt wypłynął przed świtem. Wszyscy siedzieli na nim w ciszy i skupieniu. Ledwie wypłynęli z zatoki wyspy, zaczęło kolebać. Pokład pokrył się warstwą wymiocin i żołnierzy leżących na pokładzie niczym umierający. W południe kucharz nagotował garniec grochu z kapustą. Niewielu było na niego chętnych. Po południu z tylnego kasztelu wyszedł dowódca kompanii. Był to młody człowiek odziany w elegancki ciemny kaftan i czapę z piórem. Żołnierze mówili, że to nie Hiszpan, tylko Niemiec. Szedł przez pokład dumny i wyprostowany, ale wtedy nagły powiew wiatru zerwał mu czapę, która pofrunęła do morza. Młody kapitan zmieszał się, obejrzał pokład pełen wymęczonych, wymiotujących ludzi i zamknął się z powrotem w kasztelu. Rozległo się kilka drwiących śmiechów. „Wrócił do łożnicy. Zabrał ze sobą młodą żonę, psisyn” – skomentował ktoś.
Następnego dnia o świcie Harvalda obudziły wrzaski radości i podrywający się na nogi towarzysze. Cały pokład zapełnił się wiwatującym wojskiem, unoszącym do nieba swe miecze. Wstał i zobaczył, że płyną obok jeszcze czterech okrętów, w tym jednego bardzo dużego, a wszystkie noszą tę samą banderę Hiszpanii.
– Co się dzieje, co to za okręty? – zapytał stojących najbliżej.
– To nasi bracia w szeregach, oni wypłynęli z Kadyksu. Na tym okręcie flagowym płynie zaś kapitan Ordas, który nas poprowadzi.
– Jak to poprowadzi? Dokąd?
Człowiek spojrzał na niego badawczo. Miał młodą twarz, był gładko ogolony, jego czoło przecinała szeroka blizna.
– A kim ty, człowieku, jesteś? Płyniemy przecież na podbój złotych miast w Tierra Firme, to wyprawa zatwierdzona przez cesarza!
Harvald pokiwał głową.
– Wsiadłem na pierwszy lepszy okręt, skąd miałem o tym wiedzieć? Ale skoro tak przeznaczenie zadecydowało, to mogę i z wami płynąć.
– Wojowałeś? – zapytał obcy i wskazał na jego blizny. – Jak się to mówi u nas w Sewilli: każda blizna to jakaś historia.
– A jaka jest historia twojej?
– Historia mojej blizny to opowieść o złudnej miłości do pewnej sprzedajnej dziewki, z którą romans zakończył się bijatyką w ciemnej ulicy, przyjacielu. I śmiercią pewnego Katalończyka, który sam się o nią prosił. I moją ucieczką za morze, bo lepiej za morze uciekać, niż w sewilskim lochu garotę dostać za Katalończyka, prawda?
– Wojowałeś gdzieś wcześniej?
– Wojowałem na ulicach Madrytu i Sewilli, a uwierz mi, że więcej się tam o wojaczce nauczyłem niż ci, co w szeregach latami wojny toczyli.
Niecałą połowę konkwistadorów stanowili żołnierze z doświadczeniem wojskowym. Byli tam i tacy, którzy kilka lat wcześniej uczestniczyli w łupieniu Rzymu. Z uwielbieniem wspominali zdobyte tam skarby, które potem rozeszły im się na wszystkie strony. Resztę załóg stanowiła zupełna zbieranina, którą rekrutowano na jednym z placów Sewilli. Wieśniacy, którzy uciekli z wiosek, miejska biedota, wszelkiej maści uciekinierzy i przestępcy. Co drugi twierdził, że był hidalgiem, a co trzeci, że miał ojca markiza. Każdy z nich liczył już skarby, jakie zdobędzie w Nowym Świecie, połacie ziem, kopalnie i niewolników, których będą posiadać. „Tam zostaje nędza i twardy chleb – mówili, wskazując w stronę Hiszpanii – a tam czeka bogactwo, laury rycerskiej sławy i złote miasta – dodawali, pokazując na ocean”.
Życie na statku upływało w monotonni. Któryś z nich porównał te statki do stada wilków pędzących naprzód za tłustą zwierzyną. Towarzyszyły im skrzeczące albatrosy, a często przy burcie pojawiały się wyskakujące wesoło delfiny. Radowali się wtedy, mówiąc, że widok tych zwierząt to dobry omen.
Po pierwszym tygodniu nikt już nie mógł patrzeć na nakładane przez kucharza porcje grochu z kapustą. Wyglądało jednak na to, że niczego innego nie posmakują aż do końca rejsu. Do picia dostawali mętne piwo albo wodę zmieszaną z odrobiną wina. Porcje te były bardzo skromne. Każdego dnia kapelan odprawiał msze. Zbierali się na nie, czyszcząc i porządkując pokład, a potem dokonywali sakramentu z wielkim zapałem i oddaniem. Gdy msza się kończyła, wracali do swych rozrywek – snu, gry w kości, kłótni i opowieści. Historii pełnych biedy, zmagań i niesprawiedliwości. Był taki, który dopiero co zszedł z galer, gdzie harował pięć lat za kradzież bochenka chleba. Był inny, który tak znienawidził swojego kapitana w tercji, że uciekł z szeregów, ale zanim to uczynił, dokonał strasznego czynu, zabijając istotę, którą ten kapitan najbardziej kochał: jego rumaka. Znalazł się też utalentowany malarz, który we Florencji był uczniem samego Michała Anioła. Wdał się w romans z żoną pewnego dostojnika, uciekł więc do Hiszpanii, ale gdy dowiedział się, że długie ręce dostojnika dosięgną go i tam, niewiele się zastanawiając, uciekł za morze. Wielu było wśród nich bandytów i degeneratów. Zdarzały się na statku kradzieże, rabunki i krwawe bijatyki. Raz doszło do tumultu przy grze w karty w kasztelu. Wybuchła kłótnia, potem bijatyka, a na końcu trzech graczy zadźgało nożami czwartego, który oszukiwał. Trupa wrzucili do morza. „Nikt nic nie widział!” – rozkazał jeden, po czym na powrót zasiedli do kart. Bandyckie obyczaje szybko rozwinęły się na statku, bo nie było nad żołnierzami żadnej dyscypliny. Harvald pierwszy raz był w takiej armii. Nikt się go nie czepiał, a i on trzymał się z dala od kłopotów. Spał jednak czujnie i wyczekiwał niecierpliwie końca rejsu. Niemiecki kapitan który miał dowodzić tą kompanią, pojawiał się na pokładzie rzadko. Stał się szybko obiektem tanich żartów o wygodnictwie. Raz pojawiła się żona Niemca, młoda i śliczna dziewczyna w jedwabnej sukni, niczym wyjęta prosto z królewskiego balu. Wszystkie chyba oczy się na nią zwróciły. Stała przez chwilę, a potem szybko zamknęła się w kasztelu, mówiąc coś o bestiach i zezwierzęceniu. Przez najbliższe dni wszędzie słyszał opowieści o tym, co by kto uczynił z tą pięknością, gdyby dostał ją w swoje ręce.
W trzecim tygodniu niebo zasnuły ciemne, skłębione chmury. Tej samej nocy na morzu pojawiły się fale większe od statku, zerwał się wiatr i siekący deszcz. Żeglarze sprawnie zwinęli wszystkie żagle, wspinając się na maszty niczym małpy. Morze bawiło się statkiem jak zabaweczką, szarpiąc nim na wszystkie strony. Pękały liny, bałwany przetaczały się przez pokład, zabierając niejednego nieostrożnego w swój przestwór. W łomocie piorunów i wyciu wiatru nie słyszało się nawet głosu najbliższego sąsiada. Sztorm był piekłem. Każdy modlił się pokornie o przeżycie. Tłoczyli się w kasztelu i na pokładzie, trzymając się lin i uwiązanych beczek, całkiem przemoczeni, pokrwawieni od zderzeń z przedmiotami i pokładem, trzęsący się z zimna i ze strachu.
W końcu siódmego dnia sztormu chmury się rozwiały i ukazało się słońce. Fale się uspokoiły, a oni płynęli podniszczonym okrętem naprzód, lecz już żaden z nich nie krzyczał z radości, nie miał ochoty na żarty ani na grę w karty. Cieszyli się, że przeżyli, bo i nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Zobaczyli unoszące się na wodzie resztki połamanych belek, klepki z beczek, a pewnego dnia i dryfujący samotnie bukszpryt. Gdy flota się na powrót połączyła, okazało się, że zostały już tylko cztery statki. Jeden z galeonów sztorm rozbił i utopił wraz z żeglarzami oraz ponad stu żołnierzami. A już po kilku dniach natrafili na kolejny sztorm. Był on tak samo gwałtowny, ale trwał tylko dwie noce i dzień.
Piątego tygodnia rozległ się z bocianiego gniazda radosny okrzyk. Na horyzoncie ukazała się ziemia. Tam pierwszy raz Harvald ujrzał gęstwinę. Potężne drzewa i krzewy kłębiły się na brzegach, mętne strumienie wypluwały do morza błotnistą wodę. Słychać było spomiędzy drzew tajemnicze trzaski, skrzeczenia zwierząt i ptaków.
Po kilku dniach statki wpłynęły do ponurej, otoczonej skałami zatoki. Na brzegu wznosiły się zabudowania: drewniany kościółek i dziesiątki domków skleconych z drewna i liści. Co ciekawe, domy te nie stały na ziemi, tylko na platformach z pali, bo gdy nadchodziła pora deszczowa, nieraz rzeka koło osady wylewała i cała osada znajdowała się pod wodą. Technikę budowania domów na palach osiedleńcy przejęli od miejscowych Indian, i to ze względu na to rejon ten żartobliwie zwano Wenezuelą, czyli Małą Wenecją.
Żeglarze zaczęli spuszczać łodzie i barki, i zwozić ludzi na brzeg. W pierwszej barce znalazł się niemiecki kapitan. Młody człowiek w lśniącej zbroi poprowadził pod ramię swoją żonę. Na brzegu stało kilku wystrojonych osobników, aby ich przywitać. Jak dowiedział się Harvald podczas rejsu, młody niemiecki kapitan nie był nawet wojskowym, a przedstawicielem kupieckiej rodziny Welserów, która sfinansowała okręty. Osada, do której dopłynęli, Santa Ana de Coro, była jednym z pierwszych osiedli chrześcijańskich w Nowym Świecie. Założona została przez Hiszpanów, ale potem cesarz Karol oddał ją niemieckim kupcom za długi. Z okrętu flagowego odpłynęła kolejna barka, na której stał główny kapitan wyprawy, Diego de Ordas. Wyniosły i ponury, chudy jak szpila hidalgo o nieprzyjemnym usposobieniu. Stanął na brzegu i patrzył na przechodzących groźnym wzrokiem spod przymrużonych powiek.
Harvald przeszedł obok niego i ich wzrok się spotkał.
Obok Hiszpana stał gruby jegomość o jasnych włosach i oczach, niemiecki gubernator Coro. Spoglądał on na schodzącą ze statków zbieraninę z mieszaniną obawy i ciekawości.
Konkwistadorów schodzących na ląd z miejsca otaczały gromadki osiedleńców. Nędzni to byli ludzie. Postrzępione ubrania, na skórze ślady chorób i czyraki. Byli wychudzeni niczym żebracy z sewilskich ulic. Oferowali na sprzedaż owoce i warzywa. Ceny były astronomiczne. Siwy dziad żądał złotego dukata za chudego koguta, którego trzymał w garści. Obok wieśniak proponował wieprzki za pięć dukatów za sztukę. Za czarnego niewolnika chcieli dziesięć dukatów. Kwitnął też handel wymienny. Wynędzniali miejscowi pytali, kiedy flota będzie wracać do Hiszpanii. Błagali, by ich zabrać ze sobą, choć nie mieli czym za to zapłacić.
– My nie wracamy. Ruszamy na podbój. Będziemy szukać imperium złotych miast – warczeli konkwistadorzy.
– Nie ma tu żadnych złotych miast. W dżungli tylko dzikie bestie, węże i łatwa śmierć. Jeśli ruszycie do dżungli, wszyscy poginiecie! – ostrzegali koloniści i opowiadali o wyprawach, które ruszyły w głąb lasu i nigdy nie wróciły.
Spędzili w Coro tydzień, naprawiając statki i odpoczywając. Wiele Harvald usłyszał opowieści o biedzie tej osady i ciągłych plagach. Kolonistów gnębił głód, choroby i desperacja. Poletka, które obsadzili i na których pracowali niewolnicy, często nie wydawały żadnych plonów albo były one niewielkie.
Po tygodniu odbyła się msza święta nad brzegiem morza. Pięciuset konkwistadorów ustawiło się szeregami, by jej wysłuchać. Po mszy przed ołtarz wyszedł kapitan Ordas. Wzniósł miecz w niebo i rozpoczął przemowę:
– Ku chwale cesarza Karola oraz jego wiernych pomocników z familii Welserów już dziś wyruszymy, aby zdobyć imperium złotych miast. Zabierzemy ze sobą przewodnika imieniem Felipe, który zna do niego drogę. Czekają nas wielkie trudy. Zdobycie imperium to nie przelewki, jak się niektórym może wydawać. Ale co mogą o tym wiedzieć ci wszyscy, którzy nie byli w Meksyku? Konkwistadorzy! Wasze życie nie ma żadnego znaczenia. Jedyne, co ma znaczenie, to podbój. Musicie być jak palce jednej dłoni. Każdy, kto wyłamie się z dyscypliny, będzie karany śmiercią! Zapomnijcie już teraz o życiu, które zostawiliście za sobą. Tamtego życia już nie ma! Sami dołączyliście do wyprawy, wiedząc, że tak jak jest to obyczajem konkwisty, nikt nie otrzyma za nią żołdu. Jedyny żołd to ten, który sami zdobędziemy własnymi rękoma!
W tym czasie informacja, że Harvald był kapitanem w Italii, rozniosła się już wśród konkwistadorów. Po przemowie wezwano go na rozmowę z kapitanem wyprawy. Odbyła się ona w niewielkim dworku, siedzibie gubernatora. Tu Ordas wysłuchał o jego doświadczeniach, a potem wyśmiał je jako niewiele warte. Potem spoważniał, spojrzał mu w oczy i powiedział:
– Jeden źle wykonany rozkaz i cię ukatrupię. Sam się przekonasz. Spróbuj buntu, a nawet myśli o nim, a zdechniesz z wyprutymi flakami. Strzeż się – ostrzegł go Ordas. Kazał mu też przenieść się na statek flagowy.
Wypłynęli z Coro tego samego dnia. Pływali wzdłuż wybrzeża przez miesiąc, wypatrując śladów ludzkiej bytności, wpływając w większe rzeki, błądząc i wydostając się z mielizn. Narastał gniew i desperacja. Jedzenie się kończyło. Felipe wciąż nie był pewny, gdzie jest miejsce, w którym zaczynała się jego mityczna ścieżka, prowadząca do imperium jednookiego władcy…
Harvald dorzucił do ognia. Nie był pewien, czy księżyc już zaszedł, ale zrobiło się późno. Spojrzał na postacie śpiących i zauważył, że stary Felipe ma otwarte oczy. Nie spał. Stary usiadł, rozprostował kończyny, wstał. Przeszedł się wokół, patrząc po drzewach i węsząc niczym pies. Zbliżył się do Harvalda.
– Ogień to dobra rzecz – powiedział Felipe. – Gdy ludzie rozpalą ogień, drzewa się do nich nie odzywają. Boją się. Ogień to jedyna rzecz, która wprawia je w trwogę. Możesz dać mi arkebuz, Harvaldzie. Postoję na warcie do świtu. Już się wyspałem.
Harvald zawahał się, lecz w końcu dał mu arkebuz. Ułożył się przy ogniu i podłożył sobie bukłak z wodą pod głowę.
– Jak myślisz, kapitanie, co zrobi Ordas, gdy powiemy mu, że wioska została opuszczona? – zapytał naraz Felipe.
– Grunt, że ją znaleźliśmy. Rzeka jest pełna wody po deszczach, możemy nią płynąć na naszych barkach i łodziach. Nie obawiaj się, Felipe. Poprę cię. Poprowadzisz nas do krainy jednookiego władcy, to jest najważniejsze.
Felipe w milczeniu pokiwał głową.
– Felipe – odezwał się nagle Harvald – kim byłeś w Hiszpanii?
Stary uśmiechnął się, siadając przy ogniu.
– Ach, to było bardzo dawno… Byłem sekretarzem na dworze w Toledo. Odczytywałem radzie miasta listy od papieży, władców królestw, władców miast. Rajcy dyktowali mi odpowiedzi, a ja pisałem do tych wszystkich wielkich ludzi. Listy po hiszpańsku, po łacinie, po francusku. Wielkim panem byłem, przed którym pochylali głowy na ulicach. Czasem śnią mi się tamte czasy… Raz nawet jeździłem z pocztem cesarskim po świecie. Poznałem samego cesarza Karola! Jadłem przy królewskich stołach. Miałem żonę, troje dzieci, kamienny dom zaraz przy zamku w Toledo… Żona nosiła jedwabne suknie. Opłaciłem raz włoskiego malarza, aby namalował portret rodziny, aby zatrzymać nas w czasie. Zawiesiłem ten portret na ścianie komnaty, uśmiechałem się do niego. Miałem też flakon perfum, najlepszych jakie moryskowie z Granady wytłaczają z płatków róż. Pięćdziesiąt dukatów za flakon. Sprowadzałem je aż z Sewilli. A potem kropiłem nimi na odzienie, a nawet, marnotrawstwo zupełne, na mój stół, aby w komnacie pięknie pachniało. Miałem piękne życie, piękne i spokojne… Ale było mi mało, nasłuchałem się plotek, a potem wyruszyłem za wielkie morze po to, co każdy, aby zdobyć majątek i chwałę godną największych. A potem było strasznie… i ciężko. I coraz straszniej, coraz ciężej. Dziś nie mam nawet zębów. I mam w głowie czarny, czarny kłąb, wielki mrok. Całe długie lata upłynęły mi w tym mroku. I w końcu, sam nie wiem kiedy, stałem się po prostu tym, kim teraz jestem.
------------------------------------------------------------------------
2 Wenezuela, nazwana tak przez pierwszych odkrywców, ponieważ domy Indian były zbudowane obok licznych zalewowych kanałów.